Franciszek Zabłocki (Gawalewicz, 1894)/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Marian Gawalewicz
Tytuł Franciszek Zabłocki
Podtytuł Szkic biograficzno-krytyczny
Wydawca Redakcya "Świata"
Data wyd. 1894
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Wśród owego mnóztwa sztuk napisanych, których w przybliżeniu naliczono przeszło osiemdziesiąt, trzeba rozróżnić dwa rodzaje w całym tym ogromnym plonie twórczości i pracy Zabłockiego; jeden rodzaj zupełnie oryginalny, będący zasługą własnej pomysłowości i obserwacyi autora, drugi naśladowany lub tłómaczony z francuskiego; ten jest liczniejszy i przerasta kilkakroć sztuki oryginalne prozą i wierszem pisane. Rzecz to zupełnie zrozumiała, ze względu na dany okres literatury, która wzorowała się niemal ślepo na francuzczyźnie, i jak ze względu na autora, który nieśmiało pierwsze kroki stawiał w kierunku ryzykownym i próbował być pierwszym na seryo komedyopisarzem polskim we właściwem tego wyrazu znaczeniu, a więcej zawierzał obcym przodownikom, niż własnemu jeszcze talentowi.
Zresztą, do tego korzystania częściej z obcych wzorów, z cudzego materyału skłaniają tak jego, jak i wielu jemu współczesnych rozmaite poważne względy. Francuzczyzna jest modną, przesiąka wszystkiemi porami w organizm społeczeństwa, ma swój przywilej i ślepą ufność w życiu tak samo, jak w poezyi, króluje na dworze, w salonach, w obyczajach, w języku, w smaku, we wszystkiem niemal, za czasów Stanisława Augusta; a co do teatru zwłaszcza ma przywilej nieograniczony. Z góry idzie przykład: dwór królewski, wyższe sfery towarzyskie, a zwłaszcza damy wielkiego świata warszawskiego, okazują większe upodobanie we francuskich, niż polskich widowiskach. Z jednej strony tłómaczy ich brak oryginalnych dzieł scenicznych, z drugiej wydelikacony smak, dla którego te utwory dowcipu swojskiego wydają się zamało wytworne i zamało zabawne. Jest pewne grono ludzi, wyższych umysłów, szlachetniejszych dążeń, które patrzy w przyszłość i pragnie z całej duszy stworzyć nietylko z literackich, ale i z obywatelskich względów własny teatr i własną sztukę dramatyczną; jednak większość ta, która się nazywa publicznością i opinią, nie bardzo temu dowierza, bo nie widzi przed sobą arcydzieł, ani znakomitych talentów, mogących godnie współzawodniczyć z obcymi.
W tej atmosferze i pod temi wpływami tworzy Zabłocki; wychowaniec dworu puławskiego idzie za głosem swojego mecenasa, który go do tłómaczeń z francuskiego zachęca, komedyopisarzy francuskich szczególniej poleca, żądając tylko, aby ich żywcem nie wprowadzał na scenę, ale przebierał o ile możności po polsku — nie tyle wiernie tłómaczył, ile przyswajał ich dzieła. Książę generał w przedmowie do swojej „Panny na wydaniu“ daje tę radę autorom, „którzy pisania dla teatrum będą czuli w sobie skłonność i talent“, aby polonizowali sztuki francuskie, zastosowując je do osób i obyczajów krajowych to znaczy, aby przerabiali obce komedye. Do tyla przejęty jest sam zalecanemi wzorami, że rozwijając swoje pojęcia o poezyi dramatycznej w ogóle, przyszłym dramaturgom polskim nakreśla odrazu szablon, według którego należy pisać sztuki sceniczne; a więc głosuje za klasyczną zasadą jedności, miejsca, czasu i akcyi, uświęca moralną regułę, aby cnota obowiązkowo otrzymała nagrodę, a przynajmniej pochwałę, jak na egzaminie w pensyonacie, występek zaś karę, a przynajmniej zawstydzenie. Dalej oznacza wymiar na poemat dramatyczny, nie dłuższy Boże broń od półtora tysiąca wierszy, wymaga w nim koniecznie podziału na trzy części pretasis, epitasis i peripetia, czyli przełożenie, intrygę i rozwiązanie, a surowo zabrania kazić taki utwór sceniczny zabójstwem lub samobójstwem, według zasady Horacyusza: Nec coram populo fidelios Medaca trucidet.
Z tej szkolarskiej metody tworzenia wypływają u Zabłockiego, jak i u innych, organiczne wady wielu komedyj, nakręcanych, wyginanych i wciskanych gwałtem niekiedy w szablon klasycznych formułek.
Wszystko, cokolwiek moglibyśmy powiedzieć o tym drugim rodzaju, tłómaczonym, przyswajanym czy przerabianym, w pisarskiej działalności autora „Sarmatyzmu“ i „Żółtej szlafmycy“, da się jedynie odnieść do dwóch najważniejszych zasług jego: względem repertuaru zasilanego tak dzielnie piórem wprawnem i ruchliwem nadzwyczajnie, a niezwykle starannem o pomnożenie dramatycznej literatury na tem istnem bezrybiu Melpomeny — i następnie względem języka ojczystego, któremu umie nadać takie kunsztowne formy, tak go wzbogacić, tak urobić po mistrzowsku, tak owładnąć nim zupełnie, iż się staje sam pierwszorzędnym stylistą w poezyi i rymotwórcą godnym stanąć obok najcelniejszych wierszopisów nietylko swojej epoki.
Brodziński, który ten język tak kocha i szanuje i tak dba o jego piękno, wydaje Zabłockiemu najpochlebniejsze świadectwo w swoim, Kursie literatury“, przyznając mu, iż: „w znajomości mowy ojczystej żaden mu z naszych pisarzów nie dorównał.“
„Ztąd choćby treść wziętą była z obcego języka — powiada — choćby charaktery i układ dzieła mniej na uwagę zasługiwały, dla języka samego będzie Zabłocki zawsze jednym z najszacowniejszych naszych pisarzów. Jaka obfitość wyrażeń, jaka rozmaitość zwrotów, jak starannie wyszukiwane wszystkie właściwości w stylu potocznym, których uchwycenie pod pióro tem większą jedna mu zaletę, że przed nim nie było od najdawniejszych czasów żadnego pisarza, któryby w stylu potocznym dzieła wydając, zebrał choć w części nieprzeliczone sposoby wyrażenia, jedynie naszemu językowi właściwe! Przysłowia i zwroty są w nim niemal ze wszystkich prowincyj narodu zebrane, ztąd chociaż w rzeczy i wynalazku krytyk małoby znalazł wartości, styl jego zastępuje wszystko, co sztuka wymaga, tak dalece, że Polak czujący swój język, zapomina o wadach i tylko na tej narodowej szacie przestaje“.
Słownik Lindego roi się od cytat z dzieł Zabłockiego.
Możnaby dla przykładu całe karty z dzieł jego odczytywać głośno na wzór, jak się dobre wiersze pisać a rymy dobierać powinno, jak się tym naszym ciężkim i monotonnym w poezyi trzynastozgłoskowym wierszem da lekko i dowcipnie rozmawiać w dyalogu, i igrać z rymami najtrudniejszemi do sprzężenia, unikając zbyt łatwych pospolitości w końcówkach.
Arcydziełem w swoim rodzaju pozostanie jego tłómaczenie „Afitryona“ Moliera, który jest klasycznym wzorem, jak przyswajać należy z obcego języka utwory.
Tych przekładów prozą i wierszem jest u Zabłockiego bez liku, począwszy od pięcioaktowej komedyi Destouches’a: „Nieprzewidziana przeszkoda“, która była chyba jego pierwszą robotą dla sceny, z najwcześniejszą datą nam znaną, bo z roku 1776 na wydaniu u Grölla, aż do romansu w trzech tomach Fildynga p. t. „Tom Dżon, czyli podrzutek“ w 1793 r.
Znać po Zabłockim, że francuską literaturę dramatyczną zna dobrze i wybiera z niej to, co na razie najlepiej przydać się może do wymogów sceny i repertuaru komedyi; tłómaczy swego najcelniejszego mistrza Moliera, tłómaczy Beaumarchais’go „Wesele Figara“[1], poznaje się na wartości Destouches’a, którego krytyka kładzie dziś jeszcze między Molierem a Regnard’em; czerpie z Piotra La Chaussée, śmiałego nowatora na scenie i twórcy pośredniego rodzaju między tragedyą i komedyą, z którego powstaje nasz nowoczesny dramat mieszczański; z Kornela Tomasza, nie Piotra, brata słynnego tragika, przekłada „Pasterza szalonego“; zasila scenę utworami Mercier’a, Favart’a, Legrand’a i innych, którzy w pierwszej połowie jego wieku nabrali wziętości i rozgłosu. To znaczy, że na owe czasy dba o nowości i wybiera je umiejętnie, za co mu pierwszy Wojciech Bogusławski słowa uznania w swoich „Dziejach teatru“ zapisuje, przyznając, że do świetności narodowych widowisk około roku 1788 najskuteczniej się przyczyniał i sztukami swemi wzbogacał scenę.
Te tłómaczenia i naśladowania, z których się większa część komedyj za Stanisława Augusta składała, dla publiczności ówczesnej, dla krytyki, której prawie nie było, zastępowały oryginalną twórczość. Stanowiły one niejako ową podściołkę, ów humus literatury dramatycznej, na którym mogły kiełkować i wyrastać ziarna oryginalnych pomysłów. Gdyby ten proces kultury talentów swojskich nie był się gwałtownie przerwał, bylibyśmy zapewne doczekali się i wcześniejszego i świetniejszego rozkwitu prawdziwie swojskiej, społeczno-obyczajowej u nas komedyi Nie szkodziło to nic, że się musiano zapożyczać na początek, że cudzemi kapitałami obracano; był to los literatury na dorobku. Zresztą i francuska dramatyka za czasów Moliera i Kornela nie wznosiła się o własnych siłach. Molier żadnej z lepszych sztuk swoich sam nie utworzył. Charaktery winien starożytnym pisarzom greckim i rzymskim, intrygę hiszpańskiemu teatrowi. Najcelniejsze tragedye Kornela i Rasyna ze starożytnych albo z hiszpańskich wzorów powstały. Nie ubliżało to literaturze dramatycznej polskiej, że się zapożyczała u bogatszych.
Właściwy, oryginalny dobytek autorski Zabłockiego, o ile go dotąd znamy, wynosi jakichś sztuk dziesięć, po połowie wierszem i prozą napisanych, razem aktów trzydzieści kilka. Wszystkich szczegółowo rozbierać niepodobna, ale o każdej wspomnieć się godzi, a bliżej wypada koniecznie przypatrzeć się trzem najcelniejszym: „Zabobonnikowi“, „Fircykowi w zalotach“ i „Sarmatyzmowi“, bo w nich najpoważniej zarysowuje się talent komedyopisarza, obserwatora i społecznego satyryka, najobficiej przebija materyał z żywej natury czerpany i oryginalność pomysłu nie ulegająca żadnemu zaprzeczeniu.
Pod tym ostatnim względem wiele sztuk Zabłockiego musiałoby się bronić od zarzutu, a przynajmniej podejrzenia krytyki. Weźmy np. taki „Balik gospodarski“ (1780), który autor nazwał operą komiczną w 3-ch aktach, a która jest raczej krotochwilą ze śpiewkami. Dość przyjrzeć się zdaleka temu zazdrosnemu Orgonowi, który na stare lata zgłupiał i chce poślubić koniecznie swą młodą wychowankę Kasię; temu kapitanowi Flintynowi, który z nim rywalizuje i przy pomocy swego sprytnego sługi Fintaka wkrada się w przebraniu z liścikami miłosnemi do domu Orgona: temu Fintakowi wreszcie, udającemu metra tańców, wędrownego muzyka i nauczyciela śpiewu, płatającemu przeróżne figle opiekunowi, a kochankom ułatwiającemu w końcu ucieczkę; dość spojrzeć na nich, aby dopatrzeć i w osobach, i w akcyi, i w sytuacyach... „Cyrulika sewilskiego“. Nie brak nawet słynnej lekcyi śpiewu i sceny z podawaniem listu za plecami opiekuna.
Przy „Doktorze lubelskim“ sam autor przyznaje, że jest przeróbką z francuskiego; trudnoby było tego nie poznać po zawikłaniach i konceptach płaskiej farsy, w której znowu wyśmiane zostały niewczesne zaloty siwego Staruszkiewicza do młodej córki doktora Recepty, gotowego przystać na wszystko sam na sam, a zaprzeczyć wszystkiemu w obecności żony. Stary konkurent bezwiednie rywalizuje tu z własnym synem, któremu znowu dowcipny sługa pomaga w miłostkach, naraża się na rozmaite przygody w przebraniu za poważnego Eskulapa, udawać musi trupa na sekcyjnym stole, i nie mając wyobrażenia o medycynie, leczyć pacyentów samemi pigułkami.
„Żółta szlafmyca, albo: Kolenda na nowy rok“ została także przez autora nazwana trzyaktową operą; pomysł tu już szlachetniejszy i dowcipniejszy znacznie, tylko taki nie nasz, taki nie swojski, że jeżeli nawet urodził się w głowie Zabłockiego, to zapewne pod wpływem jakiejś czarodziejskiej farsy francuskiej. Ten pogański bożek kupców i złodziei, skrzydłonogi Merkury, zlatujący z greckiego Olimpu do spokojnego dworu polskiego szlachcica pod Warszawą, w wigilię Nowego Roku, aby mu ofiarować cudowną szlafmycę, w której od wszystkich musi dowiadywać się najszczerszej prawdy ich myśli i uczuć, jest gościem tak dalekim, tak obcym i tak gwałtem sprowadzonym przez fantazyę polskiego komedyopisarza, że się w niego uwierzyć nie chce, aby był oryginalnym pomysłem. Ale poza tem, rzecz bardzo dowcipna i dobrze zrobiona, z głębszą moralną satyrą na obłudę i przewrotność stosunków ludzkich. Spokojny, dobroduszny Czesław, ojciec dorosłej córki, mąż szczęśliwy (we własnem przekonaniu) wiernej żony, dostaje od Merkurego w podarunku żółtą szlafmycę; ile razy włoży ją na głowę przed kim, w tej chwili największy kłamca i obłudnik zaczyna mówić prawdę. Podarunek bardzo cenny, zapewne, ale wielce kłopotliwy zarazem, bo psujący wszelkie iluzye człowiekowi, że „choć to życie idzie po grudzie, jak mi Bóg miły dobrzy są ludzie“; w takiej szlafmycy niepodobna zostać długo pogodnym optymistą, choćby się było wcieloną pobłażliwością.
I ten biedny Czesław z łaski Merkurego dowiaduje się, że go żona zdradza dla przyjaciela domu, że ten przyjaciel Fircyk nie tylko mu małżeńskiego szczęścia, ale i kasy podbiera, że upatrzony zięć nie o córkę, ale o posag się stara, że go oszukują wszyscy dokoła, z wyjątkiem podejrzewanej dotąd córki i jej cichego amanta, mającego szczere zamysły do małżeństwa z samej miłości.
Musiałby być wielkim stoikiem i wyrozumiałym na wszystkie wady całego świata, aby spokojnie wzruszył ramionami i powtarzał: „Wielkie rzeczy!... i cóż mi to wadzi?...“ jak to powtarza bohater innej komedyi Zabłockiego pod tym tytułem. W szeregu typów, wyprowadzonych na scenę, ów Szczęsny, człowiek rzadko szczęśliwy z tak filozoficznem usposobieniem, stanowi oryginalny i wcale zajmujący wyjątek w galeryi nakreślonej piórem naszego komedyopisarza; to coś w rodzaju psychologicznego studyum, którego Zabłockiemu mógłby i Molière pozazdrościć. Szkoda, że ten typ filozofa, który jest uosobieniem umysłowej równowagi i trzeźwego rozumu przy bardzo zdrowych nerwach, nie ma szerszego pola do działania i pokazuje się nam w nader wątłej akcyi, powiedzmy raczej w jednej sytuacyi, w jednej scenie.
Niema dla niego tak wielkiej radości, ani tak wielkiego zawodu, ażeby stracił swą równowagę moralną i uniósł się kiedykolwiek. „Stosować się do wszystkiego, śmiać się zawsze, nie trapić nigdy, to mój żywot i dobrze mi z tem bardzo“ — powiada o sobie — „wesołość, zdaje mi się, jest najszacowniejszą dla mnie rzeczą w całym majątku moim“.
Przyjaciel domu, Hilary, i żona wystawiają go na próbę; stanął między nimi zakład, że jeżeli uda się oburzyć go i wyprowadzić z normalnego usposobienia, wówczas pani Szczęsna zezwoli na małżeństwo swej córki z synem Hilarego. I zaczyna się spisek przeciw niemu, w którym bierze udział i para służących, Walery z Salusią. Najpierw dla wypróbowania go sama żona rozpoczyna utarczkę, usiłuje go zniecierpliwić, wywołać sprzeczkę, ale to daremne; dobry mąż ustępuje jej we wszystkiem dla miłej zgody. Przypuszczają tedy coraz gwałtowniejszy szturm, przynoszą mu zmyślone wieści o znacznej stracie w majątku: woda zabrała dobytek — no, to i cóż?... „Lepiej nic człowiekowi nie mieć, niż żeby strata tak błahej rzeczy, jak majątek, miała pozbawić człowieka uczciwego rozumu i spokojności“. Rzucono na niego potwarz. „Wielkie rzeczy!... i cóż mi to wadzi?...“ na kogóż źle mówią? Nie warto się nawet otrząsnąć. Grożą mu więzieniem; wielkie rzeczy!... prędzej czy później muszą go uwolnić, gdyż czuje się niewinnym i wyjdzie z honorem, bo się z nim nigdy nie rozstawał. Oskarżają przed nim żonę, że go niegodnie zdradza; teraz chyba wybuchnie, teraz w nim nareszcie żółć pęknie?... Gdzie tam! spokojny zawsze, bo nie wierzy; inny, łatwowierniejszy, gorączka, wybiłby kijem donosiciela, ale on jeszcze zdrowie jego pije, tylko mu się żenić zabrania. Rozumuje tak: „Albo tak jest, albo nie; jeżeli tak nie jest, co mi wadzi podobna wiadomość?... nie zastanawiam się nad nią“. A jeżeli tak jest?“, O, w takim przypadku, mówiłem do siebie: Mąż powinien od żony swojej żądać serca, przyjaźni. Jeżeli nieszczęściem utracił je, co mu po reszcie!... Żona się spodliła?... tem gorzej dla niej, ale nie dla mnie... i cóż mi to wadzi?...“
Podsuwają mu nareszcie na piśmie sfałszowane dowody, że go przyjaciel zdradził, spotwarzył, ograbił, człowiek któremu ufał przez lat dwadzieścia, obszedł się z nim niegodnie, ten sam, który dla swego syna chciał ręki jego córki. Tego zawiele, to już naprawdę, wielkie rzeczy“, i na to pozwolić nie może, aby się sam do nieszczęścia własnego dziecka przyczyniał. „Nigdy syn Hilarego córki mojej mieć nie będzie!...“ woła w oburzeniu, pomagając właśnie bezwiednie do szczęścia młodych i do wygrania zakładu przyjacielowi.
Sztuka się kończy morałem swojego bohatera, że „rozumienie wielu, nie zawsze z rozumu wypływa“
„Co do mnie — konkluduje Szczęsny — moje takie jest prawidło, że sprawiedliwość i dobroć, gdziekolwiek są, zawsze na swojem są miejscu; że pełnić swoje obowiązki w łagodności, w dobroci, gdyby też ta łagodność, ta dobroć i zbytek przechodziły niekiedy, zawsze z niemi dobrze, zawsze jest dla społeczności pożytecznie. A kto inaczej rozumie, niechże sobie rozumie. Wielkie rzeczy!... i cóż mi to wadzi?...“
W trzyaktowej komedyi: „Dziewczyna sędzią“, intryga wydaje się wysnutą jakby z anegdoty, nie z życia rzeczywistego; młody komisant bogatego bankiera wygrywa w karty córkę podupadłego kupca Anzelma i ma ją poślubić, ale nieszczęście chce, że dziewczyna wpada w oko panu pryncypałowi. Bankier rozkochany w niej od pierwszego wejrzenia, próbuje odbić ją swemu komisantowi, który w szczerości serca wyznaje mu, że do gry o narzeczoną zasiadł z pieniędzmi, pożyczonemi potajemnie z jego kasy. Wygrał wprawdzie, ale ryzykował gotówkę pryncypała. Ani prośby, ani groźby, ani wszelkie namowy nie pomagają nic. Młody Leander nie chce się pozbyć swej wygranej. Pomiędzy stronami spornemi rostrzygać ma — sama dziewczyna.
Bankier ofiaruje za nią połowę majątku (w starym piecu dyabeł pali); ale Leander uważa tę propozycyą za obelgę i odrzuca ją, nie chcąc się spodlić takim handlem, by za kochankę wziąć gotówkę. Nie mija też zasłużona nagroda bezinteresownego młodzieńca. Dziewczyna wydaje wyrok w słowach: „Dla ciebie moja ręka, Leandrze; kto odrzuca dary, wspanialszy jest od darzącego“.
Komedya, pomimo swej prozy w dyalogu, która Zabłockiemu o wiele gorzej od wiersza się udaje, pomimo pewnych rozwlekłości pod koniec, zajmuje i zaciekawia do ostatniej sceny, do samego rozwiązania; sporo humoru i komizmu, jak zwykle we wszystkich jego sztukach, wnosi z sobą para służących, Dorotka i Pustak, wmieszani w akcyę i ożywiający ją szczerze zabawnemi epizodami. Rola tych wszystkich subretek, wiodących swój ród w prostej linii od Molierowskiej Doryny, tych totumfackich i sługusów à la Sganarelle, w komedyach XVIII-go wieku bywa bardzo ważną i niepospolitą; im przypada zazwyczaj ekspozycya sztuki, wikłanie i rozwikłanie intrygi, prawienie morału i ożywianie sceny swoim dowcipem; jest w nich jakby coś z klasycznego chóru greckich tragedyj i z Szekspirowskich błaznów.
Zabłocki nie pomija nigdzie tych dwóch figur urozmaicanych odrębną charakterystyką, ale podobnych w swojem scenicznem powołaniu, używanych zawsze, jako mniej lub więcej działające sprężyny do wywoływania ruchu, zadzierzgania węzłów, wytwarzania najbardziej komicznych sytuacyj. Te wszystkie Pustaki, Fintaki, Świstaki, Paploty, Frantowicze i Fintowicze, w liberyi czy w kubraku pachołków, bywają właściwie panami akcyi i mistrzami intrygi; najczęściej mają więcej dowcipu, humoru i pomysłowości od swoich panów, którzy bierną rolę przy nich odegrywać muszą. W nich najbardziej znać obce, francuskie, włoskie czy hiszpańskie pochodzenie, z Molière’a, z Tirso di Molina lub Goldoniego, jeśli nie wprost z Plauta, Terencyusza lub Arystofanesa.
Jak w „Baliku gospodarskim“, „Doktorze lubelskim“, lub „Wielkie rzeczy!... i cóż mi to wadzi?...“ tak samo i w „Małżonkach, poprawionych przez swoje żony“, jednej z niewielu komedyj Zabłockiego na temacie wiarołomstwa osnutych, lokaj i pokojówka przędą nitkę intrygi przez całe trzy akty, w których wcale dowcipnie wikła autor w kolizyę mężów zdradzających żony poza domem, i napędza im strachu przypuszczeniem odwetu. Katusze zazdrości leczą wiarołomnego Gamrata z apetytu do zakazanych owoców.
Jest jeszcze w tym samym rodzaju krotochwilnym głównie w komizmie sytuacyj, czteroaktowa sztuka p. t. „Arlekin Mahomet, czyli taradajka latająca“, drama śmieszno-płaczliwo-sowizdrzalska; rzecz ta niedrukowana, w rękopisie znajduje się w bibliotece poznańskiego Towarzystwa przyjaciół nauk. Dr. Piotr Chmielowski[2], który miał sposobność czytać ją w oryginale, powiada, że „treść jej jest całkiem fantazyjna...“ „Uciekając od wierzycieli, Arlekin, któremu Heblon mechanik podarował taradajkę latającą, podsłuchuje Ciarlatana, pragnącego udawać Mahometa proroka na dworze króla Bahamana, kradnie mu jego cudowne pudełko i sam ten zamiar wykonywa. Arlekini Ciarlatan, oraz ich towarzysze, a w dodatku i Fatyma, konfidentka królewny, są to biedni Włosi, którzy w ostatku osiągają na Wschodzie wielkie godności. Arlekin przedstawiwszy się wszystkim Wschodowcom, jako Mahomet, i z powodu ich łatwowierności, utwierdziwszy bardzo pospolitemi środkami („wręgiem“ t. j. nimbem około głowy osadzonym świeczkami, fajerwerkami, szmermelami i t. p.) wiarę w swą boskość, dostaje rękę królewny“.
„Jest to widocznie satyra na łatwość, z jaką cudzoziemcy w Polsce XVIII-go wieku dochodzili do znaczenia i wpływu. Myśl tę w obsłonie wypowiada sam Arlekin w akcie IV-m, mówiąc do swego sługi:

Cóż Pierro, niedarmo to bywa powiedziano:
Nikt prorokiem w ojczyźnie swojej nie zostaje.
Droga papuga, bo jej gniazdem obce kraje.
Tedesco, o! Francesco, o! Italiano.
Każdy się z nędzy, z biedy i z brudu wygrzebie,
Tylko niech szuka szczęścia indziej, nie u siebie.
Gdybym został w Bergamie, jak-em się tam rodził,
Byłbym muły poganiał, tybyś małpy wodził.
Aż na Wschodzie wytknięta losów naszych meta:
Twój Ducha Niewinności, a mój — Mahometa.

„Człowiek, jak przesadzone drzewko, bujniej na cudzym rozrasta się gruncie“ dodaje Arlekin.
Prócz tej głównej myśli, miał też komedyopisarz na widoku ośmieszenie ślepej wiary ludu w cuda, a raz jeden wybuchnął przeciw królom.
„Rzecz jest pisana częścią prozą, częścią wierszem; mieści dużo frazesów a nawet wierszy włoskich. Są tu wypowiadane wiersze Krasickiego (o filozofie, co w upiory wierzył) bez przytaczania nazwiska autora. Werwy jest sporo, kalamburów dosyć, dowcip powszedni“.





  1. Poprzednio tłómaczył już raz tę sztukę Wolski, a Bogusławski Wojciech wystawił ją w Wilnie 1786 roku, uprzedzając scenę warszawską; powiada, że „częstem i nigdy nie naprzykrzonem powtarzaniem znaczne mu dochody przynosiła“.
  2. „Franciszek Zabłocki“ — „Echo muzyczne i teatralne“ nr. 324 z roku 1889.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Marian Gawalewicz.