[317]
Gdzież, Warszawo milcząca,
Twoje wczorajsze słońca?
Twe sezono-zimowe Oriony?...
Tak przejasno świeciły,
Tak widne od nich były 5
Twe przegędźbne, przegłośne salony — —
Czyżby ich blask zjawiony
Był złudny, pożyczony,
I noc tylko ich zjaśnień przyczyna?
A skoro świt wybrzasnął, 10
Ich blask skradziony zgasnął,
Jak gwiazd lica, gdy świtać poczyna? —
Gdzież, Warszawo milcząca,
Twoje dawne dzwonniki,
Twoje bardy, gędźbiarze, Or-Oty? 15
Owa rzesza, grająca
Na różne harmoniki
Rozpylone po murach tęsknoty — —
Czyżby w swej pierśnej lutni
Jeden ton znali, smutni, 20
[318]
Przeubogi, cmentarny śpiew trznadli?
A przy orkiestrze całej
Twej mocy zmartwychwstałej
W zamilk trwożny, jako w sen, zapadli? —
Chyba że dwie Was było 25
Nie jednej krwi,
A o jednym skrwawionym Imieniu,
Jednej się samo nocą żyło,
Życie się życiem przebawiło,
I dzień zastał ją, jako po balu, w uśpieniu — 30
Warszawa śpi...
Pogasły nocne jej słońca,
Pomilkła gędźba gędząca,
Dreszczem jeno wstrząsa ją świt zimny...
A Ty, Warszawo-Ulico, wstająca 35
W świtania krwi,
Nowe zapalasz słońca
I nowe rodzisz hymny!...