Hektor Servadac/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Hektor Servadac |
Data wyd. | 1878 |
Druk | A. J. O. Rogosz |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Hector Servadac |
Źródło | Skany na commons: cz.I i cz.II |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
PRZYGODY W PODRÓŻY
po
ŚWIATACH SŁONECZNYCH.
Dzieło uwieńczone przez akademię francuzką.
Hrabia: „Oto moja karta.“ — kapitan: „Oto moja.“
— Nie, kapitanie, nie mam usposobienia ustąpić panu miejsca!
— Ubolewam nad tem, panie hrabio, ale usposobienie pana nie zmieni mojego.
— Czy tak?
— Tak.
— Muszę jednak zrobić panu uwagę, że pod względem daty jestem niezaprzeczenie starszy!
— A ja odpowiem, że w podobnej materyi starszeństwo nie może nadawać żadnego prawa.
— Potrafię zmusić pana do ustąpienia mi, panie kapitanie.
— Nie zdaje mi się, panie hrabio.
— Sądzę, że szpada...
— Ani nawet pistolet...
— Oto moja karta!
— Oto moja!
Po tych słowach, które sypały się jak ciosy przy fechtunku, dwie karty wizytowe zostały wymienione między dwoma przeciwnikami.
Na jednej było wypisane:
Na drugiej:
Na pokładzie galioty Dobryna.
W chwili rozstawania się zapytał hrabia:
— Gdzie moi świadkowie znajdą świadków pana?
— Dziś o godzinie drugiej, jeżeli pan życzy sobie — odrzekł Hektor Servadac — w sztabie głównym.
— W Mostaganem?
— W Mostaganem.
To wyrzekłszy, kapitan Servadac i hrabia Timaszew, grzecznie się sobie ukłonili.
Ale w chwili gdy mieli już rozstać się, hrabia zrobił jeszcze jedną uwagę.
— Kapitanie — powiedział — sądzę że wypada zachować w tajemnicy prawdziwą przyczynę naszego pojedynku.
— I ja jestem tego zdania — odrzekł kapitan.
— Żadne nazwisko nie będzie wymienione.
— Żadne.
— W takim razie powód?
— Powód. Spór muzyczny, jeżeli pan chcesz.
— Doskonale — odrzekł hrabia — Ja trzymałem za Wagnerem — co w samej rzeczy leży w mojem przekonaniu.
— A ja za Rossinim — znowu leży w mojem — odrzekł uśmiechając się kapitan Servadac.
Potem hrabia i oficer sztabu głównego, raz jeszcze ukłoniwszy się sobie, rozeszli się ostatecznie.
Ta scena wyzwania odbyła się koło południa, na krańcu małego przylądka algierskiego wybrzeża między Tenez a Mostaganem, w odległości około trzech kilometrów od ujścia Chelifu. Przylądek ten wznosi się nad wodą na jakie
dwadzieścia metrów, a błękitne wody morza Śródziemnego omywają jego stopy i skały nadbrzeżne, poczerwieniałe od niedokwasu żelaza. Było to 31 grudnia. Słońce, zwykle ukośnemi swemi promieniami złocące wszystkie wyniosłości wybrzeża, w tej chwili osłonięte było gęstą zasłoną chmur. Oprócz tego mgła zalegała morze i ląd. Mgła ta, z niewyjaśnionych powodów osłaniająca kulę ziemską od dwóch przeszło miesięcy, utrudniała komunikacyę między rozmaitemi miejscowościami. Ale na to nie było rady.
Hrabia Wasili Timaszew, rozstawszy się z oficerem sztabu głównego, poszedł ku łodzi o czterech wioślarzach, czekającej na niego w małej zatoce przy brzegu. Jak tylko usiadł w niej, lekki statek odbił od brzegu, zmierzając ku galiocie, która ze zwiniętymi żaglami czekała w odległości kilku węzłów.
Co do kapitana Servadac, ten skinieniem przywołał żołnierza, stojącego o dwadzieścia kroków. Żołnierz, trzymający pysznego arabskiego rumaka, przybliżył się, nie wyrzekłszy ani słowa. Kapitan Servadac zręcznie wskoczył na siodło i zwrócił się ku Mostaganem, wraz z ordynansem, jadącym za nim na koniu nie mniej bystrym.
Było pół do pierwszej, gdy dwaj jezdcy przejechali Chelif po moście niedawno zbudowanym. Uderzyło trzy kwandranse na drugą w chwili, gdy konie ich, białą pianą pokryte, wpadły w bramę Mascara, jedną z pięciu wejść do opasanego murem miasta.
W owym roku Mostaganem liczył około piętnastu tysięcy mieszkańców, w tej liczbie trzy tysiące Francuzów. Zawsze była to jeszcze stolica wojskowej poddywizyi. Wyrabiały się tam jeszcze smaczne ciasta, cenne tkaniny, wyszywane płachty i przedmioty z wyciskanej skóry. Ztamtąd wywoziło się do Francyi zboże, bawełna, wełna, bydło, figi, rodzynki. Ale w owej epoce napróżno szukałby kto śladów dawnej przystani, w której niegdyś statki nie mogły utrzymać się przy wietrze zachodnim, lub północno-zachodnim. Mostaganem posiadał obecnie port dobrze osłonięty, pozwalający korzystać ze wszystkich bogatych produktów Miny i Chelifu górnego.
Dzięki właśnie owemu bezpiecznemu schronieniu galiota, Dobryna zamierzyła przezimować w tem miejscu, gdzie brzegi same nie przedstawiają żadnej osłony. Tam też od dwóch miesięcy widzieć można było powiewającą jej banderę, a na wielkim maszcie chorągiewkę francuskiego yacht-klubu z literami M. C. W. T.
Jak tylko wjechali w obręb miasta, kapitan Servadac zwrócił ku dzielnicy wojskowej Matmore. Tam wkrótce spotkał batalionowego dowódcę 2go pułku strzelców i kapitana 8go pułku artyleryi, — dwóch kolegów, na których mógł liczyć.
Oficerowie ci z powagą wysłuchali żądania Hektora Servadac, by służyć mu za sekundantów w przyszłej rozprawie, ale nie mogli nie uśmiechnąć się lekko, gdy przytoczył im jako powód spotkania prosty spór muzykalny z hrabią Timaszewem.
— Może to da się ułożyć? zauważył oficer od strzelców.
— Nie trzeba nawet próbować, odrzekł Hektor Servadac.
— Jakie niewinne ustępstwa ... dorzucił kapitan artyleryi.
— Żadne ustępstwo nie jest możebnem między Wagnerem a Rossinim, odpowiedział z powagą oficer głównego sztabu. Albo jeden, albo drugi. Zresztą Rossini jest obrażony w tej sprawie. Ten szalony Wagner popisał o nim niedorzeczności; chcę pomścić się za Rossiniego.
— Zresztą, rzekł oficer od strzelców, pchnięcie szpadą nie zawsze bywa śmiertelne.
— Zwłaszcza jeżeli kto jest tak mocno zdecydowany jak ja, do nie otrzymania go, od rzekł kapitan Servadac.
Po tej odpowiedzi nie pozostawało dwom oficerom jak tylko udać się do sztabu głównego, gdzie punkt o drugiej mieli spotkać świadków hrabiego.
Niech nam tu wolno będzie dodać, że ani dowódca strzelców, ani kapitan artyleryj wcale nie byli wprowadzeni w błąd słowami swego kolegi jaki był istotny powód tego, że uciekał się on do broni? Być może, iż domyślali się, ale nie mogli nic lepszego zrobić, jak tylko przyjąć pretekst, który podobało się kapitanowi Servadac podać im.
We dwie godziny potem powrócili, porozumiawszy się z sekundantami hrabiego i ułożywszy warunki pojedynku. Hrabia Timaszew zgodził się na szpady.
Dwaj przeciwnicy mieli spotkać się nazajutrz,1go stycznia, o godzinie dziewiątej rano na wybrzeżu o trzy kilometry od ujścia Chelifu.
— A więc do jutra, godzina dziewiąta! rzekł oficer od strzelców.
— Najpunktualniej! odpowiedział Hektor Servadac.
Następnie dwaj oficerowie szczerze uścisnęli rękę przyjaciela i powrócili do kawiarni Zulma grać w pikietę.
Kapitan Servadac bezzwłocznie opuścił miasto.
Od kilkunastu dni Hektor Servadac nie mieszkał już w lokalu swoim przy Placu Broni. Mając poleconą sobie robotę topograficzną, osiedlił się w gurbi na wybrzeżu Mostaganem, w odległości ośmiu kilometrów od Chelifu, a jedynym jego towarzyszem był ordynans. Nie bardzo to było wesoło i kto inny na miejscu kapitana głównego sztabu, poczytałby wygnanie swoje na to niemiłe stanowisko za pokutę.
Poszedł tedy drogą ku gurbi, dobierając rymy i usiłując dopasować wyrazy jedne do drugich w formie nieco zastarzałej tak zwanego ronda. Owo zamierzone rondo — nie ma co ukrywać — było wystosowane do pewnej młodej wdowy, którą miał nadzieję poślubić; starał się zaś dowieść w niem, że kto ma szczęście kochania osoby tak zasługującej na wszelki szacunek, ten powinien kochać „najprościej w świecie.“ Zresztą czy aforyzm ten był prawdziwy, czy nie, to najmniej obchodziło kapitana Servadac, który rymował poniekąd byle rymować.
— Tak, tak! pomrukiwał, podczas gdy ordynans kłusował w milczeniu obok niego, rondo, dobrze obmyślane, zawsze sprawia efekt! Na algierskiem wybrzeżu ronda są rzadkością; trzeba więc spodziewać się, że moje będzie najlepiej przyjęte!
I poeta — kapitan tak zaczął:
Jeśli się prawdziwie kocha,
To jak najprościej...
Tak jest! najprościej, to jest uczciwie i w widokach małżeństwa, to pewnik!... Do licha! to nie rymuje! Niedogodne to rymy na „ocha.“ Dziwny miałem pomysł wstawiania ich do ronda! Hej Ben-Zuf!
Tak się nazywał ordynans kapitana.
— Jestem panie kapitanie, odrzekł Ben-Zuf.
— Czyś pisał kiedy wiersze?
— Nie, panie kapitanie, ale widziałem jak się to robi.
— Któż to robił?
— Asystent w budzie kobiety jasnowidzącej, pewnego wieczora podczas zabawy na Montmartre.
I zapamiętałeś te wiersze asystenta?
— A oto one panie kapitanie:
Wejdźcie! tu uroku szczyt!
A wyjdziecie zachwyceni;
Poznacie miłości spryt
Która ziemię w raj zamieni!
— Do licha! ależ to szkaradne, te twoje wiersze!
— Bo nie obwinięte dokoła cukierka, panie kapitanie! Gdyby nie to, byłyby warte tyle co każde inne.
Milcz, Ben-Zuf! zawołał Hektor Servadac. Milcz! mam nakoniec trzeci i czwarty rym!
Jeśli się poprawdzie kocha,
To jak najprościej...
Przysięgom ufaj trocha,
A bardzo miłości.
Ale wszystkie poetyczne u siłowania kapitana Servadac nie mogły doprowadzić go dalej, i gdy o godzinie szóstej powrócił do gurbi, miał tylko ten czterowiersz gotowy.
W którem podaje się fizyczna i moralna fotografia kapitana Servadac i jego ordynansa Ben-Zuf.
Owego roku i pod tą datą, można było czytać w spisach stanu służby ministerstwa wojny:
„Servadac (Hektor) urodzony 19 lipca 18... r. w Saint-Trélody, w kantonie i okręgu Lespare w departamencie Girondy.
Majątek: Tysiąc dwieście franków renty.
Czas trwania służby: 14 lat, 3 miesiące, 5 dni.
Szczegóły służby i kampanii: Szkoła St. Cyr. 2 lata. Szkoła aplikacyi: 2 lata. W pułku 87 liniowym: 2 lata. W pułku 3im strzelców: 2 lata. Algier 7 lat. Kampania w Sudanie. Kampania w Japonii.
Stanowisko: kapitan sztabu głównego w Mostaganem.
Dekoracye: kawaler legii honorowej od dnia 13 marca 18... r.
Hektor Servadac miał trzydzieści lat. Sierota, bez rodziny, prawie bez majątku, nie żądny sławy, ani pieniędzy, cokolwiek szalona pałka, pełen zdrowego naturalnego rozsądku, zawsze gotów do ataku i obrony, serca szlachetnego, odwagi wypróbowanej, widocznie protegowany przez bóstwo bitew, któremu nie szczędził kłopotów, nie uparty jak na dziecko, które w ciągu dwudziestu miesięcy karmiła dorodna wieśniaczka z Medoc, prawdziwy potomek tych bohaterów, którzy kwitnęli w czasach rycerskich — takim był pod względem moralnym kapitan Servadac, jeden z tych miłych ludzi, których natura zdaje się przeznaczać do rzeczy nadzwyczajnych i których opiekunkami w kolebce jeszcze były boginie przygód i powodzenia.
Pod względem fizycznym Hektor Servadac był bardzo miłym oficerem: pięć stóp sześć cali, wysmukły, zgrabny, włosy czarne kędzierzawe z natury, wąs pięknie podkręcony, oczy szafirowe, spojrzenie otwarte, słowem stworzony na to by się podobać i można powiedzieć podobający się, chociaż nie mający takiej miny by się tego domyślał.
Przyznać trzeba, że kapitan Servadac — co zresztą sam on chętnie przyznawał — nie był nad miarę uczonym. „My nie świętujemy“ zwykli mówić oficerowie artyleryi, chcąc tem wyrazić, że nie narzekają nigdy na robotę. Hektor Servadac chętnie „świętował“ będąc z natury o tyle próżniakiem, o ile lichym poetą; ale przy łatwości obejmowania wszystkiego i przyswajania sobie, zdołał wyjść ze szkoły z dobrym stopniem i wstąpić do głównego sztabu. Zresztą dobrze rysował i doskonale jeździł konno. Stan służby jego wskazywał, że kilkakrotnie był wymieniany w rozkazie dziennym i z wszelką słusznością.
Przytaczano o nim rys następny:
Pewnego dnia prowadził przykopem kompanię strzelców pieszych. W pewnem miejscu grzbiet wału ochronnego, podziurawiony pociskami, osunął się i niemiał już dostatecznej wysokości dla osłaniania żołnierzy od świszczących granatów. Ci zawahali się. Natenczas kapitan Servadac wszedł na wał, potem położywszy się w wyłomie, który ciało jego całkiem zapełniało, powiedział:
— Teraz przechodźcie.
I kompania przeszła wśród gradu kul, z których żadna niedosięgła oficera sztabu głównego.
Od czasu wyjścia ze szkoły aplikacyjnej, z wyjątkiem dwóch kampanii (Sudan i Japonia), Hektor Servadac ciągle był przykomenderowany w Algierze. W obecnej chwili pełnił obowiązki oficera sztabu głównego w poddywizyi Mostaganem. Mając sobie specyalnie powierzone roboty topograficzne w miejscowości między Tenez a ujściem Chelifu, mieszkał w gurbi, zaledwie go osłaniającej. Ale nie był człowiekiem, któregoby to niepokoiło. Lubił żyć na otwartem powietrzu, z całym zapasem swobody, jaką tylko oficer posiadać może. To krocząc piechotą po piaskach nadbrzeżnych, to konno przebiegając miejscowość, nie przyspieszał on nad miarę pracy, którą mu powierzono.
Życie takie, na pół niezależne, podobało się mu. Zresztą zajęcia jego nie pochłaniały mu do takiego stopnia czasu, by dwa, trzy razy na tydzień nie wsiadł na kolej żelazną i nie figurował czy to na przyjęciu u generała w Oranie, czy na zabawach u gubernatora w Algierze.
Podczas jednej właśnie z takich zabaw ukazała mu się pani L..., dla której przeznaczone było owo sławne rondo, którego tylko pierwsze cztery wiersze zrodziły się. Była to wdowa po pułkowniku, kobieta młoda, bardzo piękna, nader skromna, nawet nieco wyniosła, nie zwracająca, albo nie chcąca zwracać uwagi na nadskakiwania, których była przedmiotem. To też kapitan Servadac nie ośmielał się jeszcze oświadczać. Wiedział że ma rywalów, a między innymi, jak widzieliśmy, hrabiego Timaszewa. Ta to właśnie rywalizacya podała w rękę broń obu przeciwnikom, gdy tymczasem wdowa bynajmniej tego nie podejrzywała. Zresztą, jak wiadomo, nazwisko jej, przez wszystkich szanowane, nie było nawet wymienione.
Z kapitanem Hektorem Servadac mieszkał w gurbi ordynans jego Ben-Zuf.
Ten Ben-Zuf duszą i ciałem oddany był oficerowi, którego miał honor „czyścić“. Między obowiązkami adjutanta generał-gubernatora Algieru a ordynansa kapitana Servadac Ben-Zuf nie wahałby się ani chwili. Ale jeżeli nie miał żadnej ambicyi osobistej w tem, co go samego dotyczyło, inaczej rzecz się miała z jego oficerem i co rana rozpatrywał, czy w nocy nie wyrosło cokolwiek szpinaku na lewem ramieniu munduru kapitana sztabu głównego.[1]
Owo nazwisko Ben-Zuf pozwoliłoby przypuszczać, że dzielny żołnierz był algierskim krajowcem. Bynajmniej. Było to tylko przezwisko. A teraz, dlaczego tego ordynansa nazywano Zuf, kiedy miał imię Wawrzyniec? dlaczego Ben, kiedy był z Paryża, a nawet z Montmatre? Jestto jedna z tych anomalii, których najuczeńsi etymologowie wyjaśnić nie zdołają.
Owoż Ben-Zuf nie tylko był z Montmartre, ale i urodził się na wzgórzu tego nazwiska: ujrzawszy światło dzienne między wieżą Solferino a młynem Galette. Owóż kto ma szczęście urodzić się w warunkach tak wyjątkowych, ten naturalnie uczuwa dla swego wzgórza rodzinnego uwielbienie bez zastrzeżeń i nie widzi nic wspanialszego pod słońcem. To też w oczach ordynansa jedno tylko Montmartre było górą na seryo w całym świecie, a dzielnicę tego nazwiska poczytywał on za skład wszystkich cudów kuli ziemskiej. Ben-Zuf podróżował. Powiadał on, że nie widział nigdy w żadnym kraju góry takiej jak Montmartre; widział może większe, ale nie zawodnie mniej urozmaicone. Bo czyż w samej rzeczy nie ma Montmartre kościoła, który wart tyle co katedra w Burgos, kamieniołomów, nie ustępujących bynajmniej kamieniołomom Penteliku, wodozbioru, którego pozazdrościłoby morze Śródziemne, młyna, który nie poprzestając na mieleniu mąki pospolitej, wyrabia jeszcze sławne placki, wieży Solferino, trzymającej się prościej, aniżeli wieża w Pizie, szczątków lasu, który był najdoskonalej dziewiczym przed inwazyą Celtów, i nakoniec góry, prawdziwej góry, której tylko zazdrośnicy ośmielili się nadać upokarzającą nazwę „pagórka?“ Prędzej porąbanoby Ben-Zufa w kawałki, aniżeliby zniewolono do wyznania, że góra ta nie miała pięciu tysięcy metrów wysokości.
Gdzież można spotkać na całym świecie tyle cudów, zebranych w jednym punkcie?
— Nigdzie! odpowiadał Ben-Zuf każdemu, kto usiłował utrzymywać, że zdanie jego było trochę przesadne.
Zresztą była to manja niewinna! W każdym razie Ben-Zuf miał jedno tylko życzenie: powrócić na Montmartre do swego wzgórza i zakończyć żywot tam gdzie zaczął — rozumie się ze swoim kapitanem. To też Hektor Servadac miał ciągle uszy nabite niezrównanemi pięknościami nagromadzonemi w XVIlI okręgu Paryża i począł uczuwać wstręt do nich.
Jednak Ben-Zuf nie tracił nadziei, że nawróci swego kapitana — postanowiwszy zresztą nigdy go nie opuszczać. Czas służby jego skończył się. Już nawet miał dwie kapitulacye i miał wystąpić z wojska w dwudziestym ósmym roku, prostym strzelcem konnym pierwszej klasy 8go pułku, gdy podniesiony został do godności ordynansa Hektora Servadac. Odbył kampanię ze swoim oficerem. Bił się przy jego boku w wielu potyczkach i nawet tak odważnie, iż przedstawiony był do krzyża; ale go nie przyjął, ażeby pozostać ordynansem swego kapitana. Jeżeli Hektor Servadac uratował Ben-Zufowi życie w Japonii, to Ben Zuf odwdzięczył mu tem samem w Sudanie. Są to rzeczy, o których się nie zapomina.
Koniec końcem, oto dla czego Ben-Zuf oddawał na usługi kapitana głównego sztabu dwie ręce „na twardo zahartowane“, jak się wyrażają w języku metalurgicznym: zdrowie żelazne, oswojone ze wszystkimi klimatami, krzepkość fizyczną, która dałaby mu prawo nazywania się „przedmurzem Mont-martre“ i nakoniec serce i poświęcenie na wszystko gotowe.
Dodać trzeba, że jeżeli Ben-Zuf nie był „poetą“, tak jak jego kapitan, to mógł uchodzić przynajmniej za żywą encyklopedyę dowcipów i kalamburów żołnierskich. Pod tym względem mógł pouczyć niejednego, a bystra pamięć tuzinami poddawała mu koncepta.
Kapitan Servadac znał się na wartości tego człowieka. Przepuszczał mu wiele wybryków, które zresztą niczem nie naruszony dobry humor ordynansa czynił znośnymi, a przy sposobności umiał mu powiedzieć coś takiego, co jeszcze bardziej zespolało służącego z panem.
Razu pewnego, naprzykład, gdy Ben-Zuf, dosiadłszy swego fantastycznego konika, kłusował „moralnie“ po XVIII. okręgu, kapitan powiedział mu:
— Wiesz, Ben-Zuf, że jedno z drugiem gdyby wzgórze Mont-martre było tylko o cztery tysiące siedmset pięć metrów wyższe, to byłoby tak wysokie jak Mont Blanc!
Przy tej uwadze oczy Ben-Zufa mignęły jak błyskawice i od tej chwili jego wzgórze i jego kapitan zespoliły mu się w sercu.
W którym zobaczymy jak praktyczne natchnienie kapitana Servadac przerwane jest niespodzianem wstrząśnieniem.
Gurbi jest to nic więcej jak drewniana buda, pokryta słomą, którą krajowcy nazywają „driss“.
Jestto cokolwiek więcej jak namiot koczowniczych Arabów, ale nierównie mniej, aniżeli pomieszkanie zbudowane z kamieni, lub cegły.
Gurbi zamieszkałe przez kapitana Servadac było właściwie nie więcej jak szałasem i nie wystarczyłoby na potrzeby swych gości, gdyby nie przylegało do dawniejszego posterunku, zbudowanego z kamienia, gdzie mieścił się Ben-Zuf i dwa konie. Posterunek ten był przedtem zajęty przez oddział inżynierów, i zawierał pewną ilość narzędzi takich, jak łopaty, kilofy, tyki i t. d.
Wprawdzie komfort pozostawiał tu wiele do życzenia, ale był to obóz tymczasowy. Zresztą ani kapitan, ani jego ordynans nie przebierali w pożywieniu i lokalu.
— Cokolwiek filozofii i dobry żołądek, powtarzał Hektor Servadac, a dobrze będzie wszędzie.
Owoż filozofia, to jak kieszonkowa moneta u Gaskończyka, ma on ją zawsze w swym worku, a co do żołądka, to wszystka woda Garonny mogła przepłynąć przez niego nie zaspokoiwszy ani na chwilę.
Co do Ben-Zufa, to przypuściwszy przesiedlanie się dusz, musiał on być strusiem za poprzedniego istnienia; zachował bowiem jego fenomenalne wnętrzności o potężnym soku gastrycznym, który trawi krzemienie jak mięso kurcząt.
Należy zauważyć, że gospodarze w gurbi zaopatrzeni byli w żywność na miesiąc, że w cysternie mieli wodę do picia w obfitości, że furaż zapełniał strych stajni i że oprócz tego część płaszczyzny między Tenez i Mostaganem, szczególnie urodzajna, może współzawodniczyć z bogatemi polami Mitydży. Zwierzyna nie była tam rzadką; oficerowi zaś sztabu głównego nie jest wzbronione mieć z sobą strzelbę myśliwską podczas wycieczek, jeżeli tylko nie zapomniał mierniczych swoich przyborów.
Kapitan Servadac, powróciwszy do gurbi, zjadł obiad z apetytem wielce zaostrzonym przejażdżką. Ben-Zuf umiał bardzo dobrze gotować. Z nim nie było co obawiać się mdłych preparatów. Solił on, pieprzył i dolewał octu po militarnemu. Ale, jak powiedziano, miał do czynienia z dwoma żołądkami, nie dbającymi o największe zaostrzenie przyprawy i niedostępnymi dla gastralgii.
Po obiedzie, podczas gdy ordynans skrzętnie chował resztki jadła w tem, co nazywał swoją „szafą żołądkową,“ kapitan Servadac wyszedł z gurbi na wybrzeże z cygarem.
Noc poczynała zapadać. Słońce znikło przeszło od godziny po za gęstemi chmurami, za horyzontem, który równina przecinała po za Chelifem. Niebo przedstawiało wówczas widok szczególny, na któryby nie bez pewnego zdziwienia spoglądał każden spostrzegacz fenomenów kosmicznych. W samej rzeczy od północy, pomimo że ciemność była już dość głęboka, by ograniczyć doniosłość wzroku na promień półkilometrowy, pewien rodzaj czerwonawego światła zabarwiał wyższe pokłady mgły w atmosferze. Nie było widać ani wycięć regularnych ani promieniowania światła od jakiegokolwiek jaśniejącego punktu. Nic zatem nie zapowiadało ukazania się jakiej zorzy północnej, której świetność zresztą rozpościerała się tylko na przestrzeniach nieba wzniesionych na wyższą szerokość. Trudno by zatem było meteorologiście powiedzieć jakiemu fenomenowi zawdzięczać należy tę pyszną iluminacyę ostatniej nocy roku.
Ale kapitan Servadac nie był meteorologiem. Od wyjścia ze szkół, można powiedzieć, iż nigdy nie wtykał nosa w kurs kosmografii. Zresztą tego wieczora czuł się mało usposobionym do obserwowania sfery niebieskiej. Przechadzał się, palił cygaro. Czy myślał o tem spotkaniu, które na drugi dzień rano miało go postawić oko w oko z hrabią Timaszewem? W każdym razie jeżeli myśl ta przelatywała mu czasami przez głowę, to nie oburzała go więcej, aniżeli wypadało na hrabiego. Przyznać trzeba, że dwaj przeciwnicy nie czuli ku sobie nienawiści, chociaż byli rywalami. Chodziło poprostu o wyrównanie sytuacyi, w której jeden z nich był zanadto. To też Hektor Servadac poczytywał hrabiego Timaszewa za człowieka bardzo porządnego, a hrabia ze swojej strony miał wielki szacunek dla oficera.
O godzinie ósmej wieczorem kapitan Servadac wszedł do jedynego pokoju w gurbi, gdzie znajdowało się jego łóżko, niewielki stolik do rysunku i kilka pak, służących za szafy. Kuchenną czynność wykonywał ordynans nie w gurbi, ale w sąsiednim posterunku i tam też sypiał na ławie, jak się wyrażał, z „rdzennego dębu“. Nie przeszkadzało mu to jednak spać dwanaście godzin z rzędu. Pod tym względem niewieluby ustąpił.
Kapitan Servadac, nie bardzo sennością naglony, usiadł przy stole, na którym porozkładane były rozmaite instrumenta. Machinalnie wziął w rękę ołówek czerwony i szafirowy, a w drugą cyrkiel. Potem na kalkowym papierze począł kreślić linie kolorowe i nierówne, w niczem nie przypominające surowego rysunku topograficznego.
Przez ten czas Ben-Zuf, który nie otrzymał jeszcze rozkazu by szedł spać, wyciągnąwszy się w jednym kącie, próbował drzemać, co niełatwem było z powodu szczególnej niespokojności kapitana.
Bo też nie oficer sztabu głównego, ale gaskoński poeta, siedział przy roboczym stole. Tak jest! Hektor Servadac wysilał się w najlepsze! Zawziął się on na owo rondo, wzywając natchnienia, które okrutnie prosić się kazało. Czy machał cyrklem by nadać swym wierszom miarę ściśle matematyczną? Czy kolorowego ołówka używał dla tego by bardziej urozmaicać buntownicze rymy? Tak możnaby przypuszczać. W każdym razie robota była mozolna.
— Eh, do licha! —zawołał — dlaczego wybrałem tę formę czterowierszową, która zmusza do ściągania rymów jak żołnierzy uciekających podczas bitwy? Ale do wszystkich szatanów! będę walczył! nie będzie powiedziano, że oficer francuski cofnął się przed rymami. Utwór wierszowany, to jak batalion! Pierwsza kompania już wystąpiła!... Chciałem powiedzieć pierwszy czterowiersz — naprzód inne!
Rymy tak naciskane, stawiły się nakoniec do apelu, bo następujące czerwone i niebieskie wiersze wydłużały się na papierze:
Słów ułożonych w wykwintne zdania
Czyliż potrzeba:
— Co tam u licha mruczy mój kapitan? — zapytał sam siebie Ben-Zuf, wijąc się w kącie. — Już godzinę kręci się jak kaczka w przeręblu.
Hektor Servadac szybkiemi krokami wymierzał gurbi w całym zapale poetycznego natchnienia:
I czy naprawdę droga gadania
Wiedzie do nieba?
— Niezawodnie komponuje wiersze ! — powiedział znowu sam do siebie Ben-Zuf, wyciągając się w kącie. — A to hałaśliwe rzemiosło! Zasnąć nie można!
I głucho mruknął.
— Co ci jest, Ben-Zuf? — zapytał kapitan.
— Nic, panie kapitanie. Coś mi się przyśniło.
— Niech cię licho porwie!
— Choćby zaraz —mruknął BenZuf, — byle to licho nie robiło wierszy.
— Niedźwiedź ten popsuł mi natchnienie? — zawołał kapitan Servadac. — Ben-Zuf!
— Jestem panie kapitanie! — odrzekł ordynans, — wstając i podnosząc jednę rękę do czoła, a drugą wyciągając wzdłuż spodni.
— Nie ruszaj się, Ben-Zuf nie ruszaj się! Mam przynajmniej zakończenie ronda!
I natchniony Hektor Servadac wygłosił z poetycznym ruchem:
Zawierz mojej czułości!
ci przysięgam
Być ci wiernym w miłości
Ażeby...
Zaledwie ostatni ten wyraz został wymówiony, gdy kapitan i Ben-Zuf rzuceni zostali twarzami o ziemię z niesłychaną gwałtownością.
Pozwalają czytelnikowi mnożyć w nieskończoność wykrzykniki i znaki zapytania.
Dlaczego w tej ostatniej chwili horyzont zmienił się tak dziwnie i nagle, że nawet wprawne oko marynarza nie zdołałoby rozróżnić linii, przy której niebo łączy się z wodą?
Dlaczego morze wznosiło wtedy swe fale na wysokość! jakiej uczeni dotąd nie przypuszczali?
Dlaczego przy trzasku pękającego gruntu dawał się słyszeć straszliwy huk, złożony z rozmaitych dźwięków, jak skrzypienie, spowodowane gwałtownem rozrywaniem się posad kuli ziemskiej, ryk wód rozbijających się w nienormalnych głębiach, świst powietrza jak podczas cyklonu?
Dlaczego w przestrzeni ta niezwykła jasność, silniejsza aniżeli promieniowanie zorzy północnej, jasność, która zaległa firmament i na chwilę przyciemniła gwiazdy wszystkich wielkości?
Dlaczego kotlina Śródziemnego morza, która zdawała się wypróżniać na chwilę, znowu zapełniała się wodą dziwnie rozszalałą?
Dlaczego tarcza księżyca zdawała się zwiększać niepomiernie, jak gdyby w ciągu kilku minut to światło nocne przybliżyło się z odległości dziewięćdziesięciu sześciu tysięcy mil, na dziesięć tysięcy?
Dlaczego wreszcie nowy sferoid ogromny, nieznany kosmografom, ukazał się na firmamencie, aby wkrótce zniknąć za gęstym pokładem chmur.
Nakoniec jaki dziwny fenomen spowodował ten kataklizm, który tak głęboko wstrząsnął ziemią, morzem, niebem, całą przestrzenią?
Kto to mógł objaśnić? i czy pozostał choć jeden z mieszkańców kuli ziemskiej, by odpowiedzieć na te pytania?
W którym jest mowa o niektórych zmianach w porządku fizycznym, chociaż niepodobna wskazać tego przyczyny.
Jednak zdawało się, że żadna zmiana nie zaszła w części wybrzeży algierskich, ograniczonych od zachodu prawym brzegiem Chelifu a od północy morzem Śródziemnem. Chociaż wstrząśnienie było bardzo gwałtownem, ani na tej żyznej równinie, która tylko może pogarbiła się gdzie niegdzie, ani na krętej linii brzegu, ani na morzu, które miotało się niepomiernie, nic nie wskazywało, aby jaka modyfikacya oddziałała na powierzchowność fizyczną. Kamienny posterunek, wyjąwszy muru, który w kilku miejscach popękał, oparł się należycie. Gurbi tylko spłaszczyło się jak domek z kart przy podmuchu dziecięcia, a dwaj jego mieszkańcy leżeli bez ruchu pod zwaloną chatą.
Dopiero we dwie godziny po katastrofie kapitan Servadac przyszedł do przytomności. Zrazu trudno mu było zebrać myśli, ale pierwszemi wyrazami, które wymówił — nie zdziwi to nikogo — były ostatnie wyrazy owego sławnego ronda, tak nadzwyczajnie przerwanego:
Być ci wiernym w miłości,
Ażeby...
Potem dodał prędko:
— A co to się stało?
Na to pytanie trudno było odpowiedzieć. Więc podniosłszy rękę, począł rozgartywać słomę i wkrótce głowa jego ukazała się.
Naprzód spojrzał do koła.
— Gurbi zwaliło się! zawołał. Zapewne trąba powietrzna przechodziła wybrzeżem.
Począł dotykać części własnego ciała: ani jednego stłuczenia, ani nawet zadraśnięcia.
— Do licha! a mój ordynans!
Wstał, potem krzyknął:
— Ben-Zuf!
Na głos kapitana Servadac druga głowa wysunęła się z pomiędzy słomy.
— Jestem, panie kapitanie! — odrzekł Ben-Zuf — i stanął w militarnej pozycyi.
— Czy masz jakie wyobrażenie o tem co się stało, Ben-Zuf? — zapytał kapitan.
— Mam takie wyobrażenie, panie kapitanie, że bodaj czy nie dochodzimy do ostatniego etapu.
— Ba! Trąba powietrzna, Ben-Zuf, prosta trąba.
— Niech będzie trąba, — odparł filozoficznie ordynans. — Czy pan kapitan nic sobie nie stłukł partykularnie?
— Nie.
Po chwili oba wstali, usunęli słomę z gurbi, odszukali instrumenta, rzeczy, narzędzia i broń, prawie nietknięte, a oficer sztabu głównego zapytał:
— Która też godzina?
— Najmniej ósma — odrzekł Ben-Zuf, spoglądając na słońce, znacznie podniesione nad horyzontem.
— Ósma?
— Najmniej, panie kapitanie.
— Czy być może?
— Tak jest — trzeba iść!
— Iść? dokąd?
— Na nasze spotkanie.
— Jakie spotkanie?
— Spotkanie z hrabią...
— A, do licha! — zawołał kapitan — zapomniałem.
A dobywszy zegarek — dodał:
— Ale co ty mówisz, Ben-Zuf? oszalałeś! Jest zaledwie druga.
— Druga zrana, czy druga popołudniu? — odparł Ben-Zuf, spoglądając na słońce.
Hektor Servadac przyłożył zegarek do ucha.
— Zegarek idzie — powiedział.
— I słońce, także — odparł ordynans.
— W samej rzeczy, wnosząc z jego wzniesienia nad horyzontem... A! do wszystkich fur beczek!...
— Co takiego, panie kapitanie!
— Czyż miałaby być ósma godzina wieczorem?
— Tak jest! Słońce znajduje się na zachodzie; widocznie, iż wkrótce zajdzie.
— Zajdzie? O, nie, panie kapitanie, — odrzekł Ben-Zuf, — wznosi się ono należycie!... O! patrz pan! Od czasu jak rozmawiamy, jak się wysunęło!
— Więc teraz słońce miałoby wschodzić na zachodzie! — mruknął kapitan Servadac. — No, no! to rzecz niemożebna!
Jednak niepodobna było zaprzeczyć faktowi. Promieniste słońce ukazawszy się nad wodami Chelifu, przebiegało teraz horyzont zachodni, po którym kreśliło dotąd drugą połowę swego dziennego łuku.
Hektor Servadac z łatwością zrozumiał, że fenomen niesłychany, w każdym razie nie dający wyjaśnić się, zmodyfikował nie położenie słońca w świecie gwiazdzistym, ale sam kierunek obrotu ziemi na jej osi.
Możnaby było stracić głowę. Czyż podobna by mogło niemożebne stać się rzeczywistem? Gdyby kapitan Servadac miał pod ręką jakiego członka komisyi astronomicznej, próbowałby zasięgnąć u niego informacyi ale najzupełniej pozostawiony sam sobie, powiedział tylko:
— Ha! to należy do astronomów! Zobaczymy za jaki tydzień, co o tem powiedzą w dziennikach.
Potem, nie zastanawiając się dłużej nad wyszukiwaniem przyczyn tego dziwnego fenomenu, rzekł do swego ordynansa:
— W drogę! Niech dzieje się co chce, niech nawet wywróci się do góry nogami cała niebieska mechanika, ja muszę przybyć pierwszy na plac pojedynku i zrobić hrabiemu Timaszew zaszczyt...
— Wsadzenia go na rożen — dodał Ben-Zuf.
Gdyby Hektor Servadac i ordynans jego byli w usposobieniu obserwowania zmian fizycznych, jakie zaszły nagle tej nocy z 31. grud. na 1. stycznia, to zestawiwszy te zmiany z pozornym ruchem słońca, byliby niezawodnie bardzo zdziwieni niesłychaną zmianą, jaka zaszła w warunkach atmosferycznych. Bo w samej rzeczy, poczynając od nich samych: byli zadyszani, zmuszeni do częstego oddychania, jak się to wydarza wchodzącym na wysoką górę, jak gdyby otaczające ich powietrze było mniej gęste, i co zatem idzie, mniej nasycone. Oprócz tego głos ich był słabszy. Więc z dwóch rzeczy jedna: albo zostali porażeni połowiczną głuchotą, albo też wypadało przypuścić, iż powietrze nagle stało się mniej nadającem do przenoszenia dźwięków.
Ale te fizyczne zmiany nie wywarły w tej chwili wrażenia ani na kapitana Servadac, ani na Ben-Zufa i oba poszli stromą nadbrzeżną ścieżką ku Chelifowi.
Pogoda, pochmurna wczoraj, teraz zupełnie zmieniła się. Niebo, szczególnie zabarwione, a które rychło pokryło się bardzo niskiemi chmurami, nie dozwalało teraz widzieć promienistego łuku, jaki zakreślało słońce od jednego horyzontu do drugiego. W powietrzu jakby leżała groźba potopowego deszczu, jeżeli nie straszliwej burzy. Wszakże wyziewy te, z braku należytego zgęszczenia, nie zdołały skroplić się.
Morze po raz pierwszy w tej stronie zdawało się zupełnie pustem. Ani jednego żagla, ani, obłoczka dymu na szarawem tle nieba i wody. Co do horyzontu — byłoż to optycznem złudzeniem — to ten zdawał się być nadzwyczajnie zbliżonym, tak morski, jak i ten, który zakreślał równinę nadbrzeżną. Zdawało się, że wypukłość kuli więcej się zaostrzyła.
Kapitan Servadac i Ben-Zuf, idąc szybkim krokiem, nie mówiąc ani słowa, musieli rychło ujść pięć kilometrów oddzielających gurbi od miejsca spotkania. Tego poranku jeden i drugi mógł dostrzedz, że fizyologicznie był uorganizowany zupełnie odmiennie. Nie bardzo zdając sobie z tego sprawę; oba czuli szczególną lekkość w ciele, jak gdyby mieli u nóg skrzydła. Gdyby ordynans chciał wyformułować swą myśl, to powiedziałby, że stał się „czemści innem“.
— Nie licząc tego, że zapomnieliśmy przekąsić — mruknął.
A przyznać trzeba, że tego rodzaju napomknienie nie było w zwyczaju dzielnego żołnierza.
W tej chwili rodzaj niemiłego szczekania dał się słyszeć na lewo od ścieżki i prawie jednocześnie szakal wyskoczył z leśnej gęstwiny. Zwierzę to należało do szczególnego gatunku fauny afrykańskiej; miało skórę regularnie centkowaną czarnemi plamami, a pręga, również czarna, szła mu przez grzbiet.
Szakal może być niebezpiecznym w nocy, gdy w stadzie wychodzi na żer. Sam jeden nie jest niebezpieczniejszy od psa. Ben-Zuf nie był z tych, którzy przestraszyliby się szakala, ale Ben-Zuf nie lubił tych zwierząt, być może dlatego, iż nie było żadnego ich specyalnego gatunku na Montmartre.
Zwierz, wyskoczywszy z gęstwiny, przysiadł pod skałą, mającą najmniej dziesięć metrów wysokości i z widocznym niepokojem spoglądał na przechodzących. Ben-Zuf zrobił taką minę jakby do niego mierzył. Na ten groźny ruch, zwierz, ku głębokiemu zdumieniu kapitana i jego ordynansa, zerwał się i w jednym podskoku był na szczycie skały.
— A to skok! — zawołał Ben-Zuf; — na trzydzieści stóp z dołu do góry!
— Prawda! — odrzekł kapitan Servadac w zamyśleniu. — Nigdy nie widziałem podobnego skoku!
Szakal, znalazłszy się na skale, i usiadłszy, drwiąco spoglądał na obu. Więc Ben-Zuf schwycił za kamień by go spędzić.
Kamień był bardzo wielki, a jednak w ręku ordynansa ważył nie więcej, jak skamieniała gąbka.
— Szatański szakal! — rzekł sam do siebie Ben-Zuf — ten kamień zrobi mu tyle złego, co bułka! Ale dlaczego on jest wielki i zarazem tak lekki?
Nie mając jednak nic innego pod ręką rzucił z całą siłą ową bułką.
Szakala chybił. Ale ponieważ czyn Ben-Zufa znamionował zamiary niezbyt przyjacielskie, więc ostrożny zwierz ratował się ucieczką, skacząc przez drzewa i krzaki i wkrótce znikł z oczu w podskokach, jak piłka z gumy elastycznej.
Co do kamienia, to ten, zamiast uderzyć w cel zamierzony, opisał bardzo wielki łuk ku wielkiemu zdumieniu Ben-Zufa i upadł o jakie pięćset kroków po za skałą.
— A, do wszystkich Beduinów! — zawołał ordynans, — teraz mógłbym dać fory czterofuntowemu moździerzowi!
Ben-Zuf znajdował się wtedy o kilka metrów przed swoim kapitanem, koło rowu napełnionego wodą i szerokiego na dziesięć stóp, który trzeba było przebyć. Rozpędził się więc i skoczył jak gimnastyk.
— A to co, Ben-Zuf co robisz? Co ci przyszło do głowy? kark skręcisz, waryacie!
Wyrazy te nagle wyrwały się z ust kapitana Servadac, wywołane sytuacyą ordynansa, który w tej chwili znajdował się w powietrzu o jakie czternaście stóp nad ziemią.
Hektor Servadac, na myśl o niebezpieczeństwie na jakie Ben-Zuf mógł się narazić padając, rzucił się również by przeskoczyć rów; ale muszkularne wysilenie, jakie zrobił, podniosło go samego najmniej na trzydzieści stóp. Wzlatując w górę rozminął się nawet ze spadającym Ben-Zufem. Potem, ulegając prawu ciężkości, spadł na ziemię ze wzrastającą szybkością, ale nie doznawszy większego wstrząśnienia, jak gdyby spadał z wysokości czterech lub pięciu stóp.
— A! — zawołał Ben-Zuf — czyżbyśmy się przemienili w klownów, panie kapitanie?
Hektor Servadac po kilku chwilach zastanowienia podszedł ku swemu ordynansowi i położywszy mu rękę na ramieniu, rzekł:
— Nie odlatuj, Ben-Zuf i popatrz na mnie z uwagą! Nie przebudziłem się; przebudź mnie, uszczypnij mnie do krwi! Albo oszaleliśmy, albo marzymy we śnie!
— Prawdę powiedziawszy, panie kapitanie — odrzekł Ben-Zuf — to takie rzeczy nigdy mi się nie wydarzały, chyba we śnie, gdy mi się roiło, że jestem jaskółką i przelatuję przez Montmartre. Wszystko to jest nie naturalne! Coś nam się wydarzyło, ale to coś takiego, co się nie wydarzyło nikomu! Czy takie wypadki są właściwością wybrzeży algierskich?
Hektor Servadac pogrążył się w rodzaj osłupienia.
— A to można oszaleć! — zawołał. — Nie śpimy, nie marzymy!...
Ale nie był człowiekiem, któryby wiecznie namyślał się nad tem zadaniem, bardzo trudnem do rozwiązania w obecnych okolicznościach.
— Zresztą, niech się dzieje co chce! — zawołał, postanowiwszy nie dziwić się odtąd niczemu.
— Tak jest, panie kapitanie — odrzekł Ben-Zuf, — a przedewszytkiem skończmy naszą sprawę z hrabią.
Po za rowem znajdowała się niewielka łąka, rozciągająca się na pół hektara, porosła większą trawą, a której piękne ramy tworzyły drzewa zasadzone przed kilkudziesięciu laty: dęby, palmy, sykomory, poprzedzielane kaktusami i aloesami, nad którymi wznosiły się trzy wielkie eucalyptusy.
Był to właśnie plac, na którym miało się odbyć spotkanie dwóch przeciwników.
Hektor Servadac szybko powiódł wzrokiem po łące. Potem, nie widząc nikogo, zawołał:
— Do licha! w każdym razie przybyliśmy pierwsi!
— Albo ostatni! — dorzucił Ben-Zuf.
— Jak to? ostatni? — Ależ nie ma jeszcze dziewiątej — odrzekł kapitan Servadac, wyjmując zegarek, który uregulował według słońca przed wyjściem z gurbi.
— Panie kapitanie — zapytał ordynans — czy widzi pan kapitan tę kulę białawą pomiędzy chmurami?
— Widzę — odrzekł kapitan, spojrzawszy na krąg mocno mgłą osłonięty, w tej chwili ukazujący się na zenicie.
— Otóż —zaczął znowu Ben-Zuf, — ta kula to nie może być nic innego, jak słońce, lub jego zastępca!
— Słońce w zenicie, w styczniu i pod trzydziestym dziewiątym stopniem szerokości północnej? — zawołał Hektor Servadac.
— Ono samo, panie kapitanie — i należycie wskazuje południe, jeżeli pan pozwoli. Zdaje się, że dziś było mu śpieszno i stawiam moje kepi na przeciw wazki zupy, że zajdzie nim upłynie trzy godziny!
Hektor Servadac stał przez chwilę ze skrzyżowanemi rękami nieruchomy. Potem, wykręciwszy się na jednem miejscu, co mu pozwoliło rozpatrzeć rozliczne punkta horyzontu, mruknął:
— Prawa ciężkości zmodyfikowane! kardynalne punkta zmienione, długość dnia zmniejszona o połowę!... Wszystko to może nieskończenie opóźnić spotkanie moje z hrabią Timaszewem! Coś jest! Przecież u licha, ani mnie, ani Ben-Zufa rozum nie opuścił!
Obojętny Ben-Zuf, z którego najdziwniejsze fenomena kosmiczne nie wyrwałyby żadnego wykrzyknika, spokojnie patrzał na oficera.
— Ben-Zuf! — zawołał kapitan.
— Jestem, panie kapitanie.
— Nikogo nic widzisz?
— Nikogo. Nasz hrabia odjechał.
— Przypuściwszy że odjechał, w każdym razie moi sekundanci zostaliby i czekali na mnie; a nie widząc przybywającego, nie omieszkaliby dojść aż do gurbi.
— Tak jest, panie kapitanie.
— Wnoszę więc, że nie przybyli.
— A jeżeli nie przybyli...
— To najpewniej dlatego, że przybyć nie mogli. Co do hrabiego.
Zamiast kończyć frazes, kapitan Servadac przybliżył się ku skalistemu wzniesieniu panującemu nad wybrzeżem i popatrzył, czy nie było widać galioty Dobryna o jakie kilka węzłów. Bo zresztą mógł hrabia Timaszew przybyć na spotkanie morzem, tak jak zrobił wczoraj.
Morze było puste i po raz pierwszy kapitan Servadac zauważył, że chociaż panowała zupełna cisza, było nadzwyczajnie wzburzone, jak woda na wielki ogień nalana. Rozumie się, że galiota z trudnością utrzymałaby się na takich anormalnych falach.
Oprócz tego, i także po raz pierwszy, Hektor Servadac zauważył ze zdumieniem jak bardzo zmniejszył się promień obwodu, na którym niebo stykało się z wodą.
W samej rzeczy dla spostrzegacza umieszczonego na szczycie wysokiej skały linia horyzontu powinnaby być usuniętą na odległość czterdziestu kilometrów. Tu wzrok obejmował najwięcej dziesięć kilometrów, jak gdyby objętość sferoidu ziemskiego znacznie zmniejszyła się od kilku godzin.
— Wszystko to jest zanadto dziwne! — rzekł oficer sztabu głównego.
Przez ten czas Ben-Zuf zwinny jak najzwinniejsze ze stworzeń czwororęcznych, wgramolił się na szczyt eucalyptusa. Z tego wyniosłego punktu obserwował on ląd stały tak w kierunku Tenez i Mostaganem jak i w części południowej. Potem, zszedłszy, mógł stanowczo oświadczyć kapitanowi, że okolica była zupełnie pustą.
— Do Chelifu! — rzekł Hektor Servadac. — Ruszajmy ku rzece! Tam może dowiemy się co o tem wszystkiem sądzić.
— Chodźmy! — odrzekł Ben-Zuf.
Najwięcej trzy kilometry oddzielało łąkę od rzeki, którą kapitan Servadac zamierzał przebyć, aby następnie dostać się do Mostaganem. A musiał spieszyć, jeżeli chciał dostać się do miasta jeszcze za dnia. Przez gęsty pokład chmur czuć było, że słońce schyla się bardzo bystro i — szczególność nie dająca się wyjaśnić obok tylu innych zamiast zakreślać łuk pochyły, jakiego wymagała jeograficzna szerokość Algieryi w tej porze roku, spadało prostopadle za horyzont.
Idąc, kapitan Servadac rozmyślał nad wszystkimi temi dziwami. Jeżeli wskutek jakiegoś niesłychanego fenomenu ruch rotacyjny kuli ziemskiej został zmodyfikowany, jeżeli, zważywszy na przejścia słońca przez zenit należało przypuszczać, że brzegi algierskie przeniesione zostały po za równik na półsferze południowe, to nie zdawało się, by ziemia doznała jakichkolwiek ważniejszych modyfikacyi, przynajmniej w tej części Afryki. Wybrzeże było tem co zawsze: szeregiem skał, kamieni i dzikich czerwonych odłamów, jakby żelazistych. Jak okiem zasięgnąć, żadnej zmiany. Żadna modyfikacya nie ukazywała się na lewo, ku południowi, lub przynajmniej ku temu, co kapitan Servadac upierał się nazywać południem, chociaż pozycya obu punktów kardynalnych widocznie zmieniła się, bo trzeba było teraz ustąpić wobec rzeczywistości.
W odległości około trzech mil ukazywały się pierwsze odstępy gór Mejejah, a linia ich szczytów zakreślała na horyzoncie zwykły swój profil.
W tej chwili zrobił się otwór wśród chmur i promienie słońca dosięgły ziemi. Widocznem było, że promienna ta gwiazda wszedłszy na zachodzie, zajdzie na wschodzie.
— Do licha! — zawołał kapitan Servadac — ciekawy jestem co myślą o tem wszystkiem w Mostaganem! Co powie minister wojny, gdy dowie się z telegramu, że jego afrykańska kolonia jest zdezorientowana pod względem fizycznym, jak nigdy nie była pod względem moralnym.
— Całą afrykańską kolonię — odrzekł Ben-Zuf — zapakuje do kozy.
— I że punkta kardynalne zupełnie nie zgadzają się z regulaminem wojskowym?
— Punkta kardynalne pójdą do kompanii poprawczej.
— I że w miesiącu styczniu słońce uderza mnie prostopadle swemi promieniami.
— Uderza oficera! Rozstrzelać słońce!
O! Ben-Zuf znał dyscyplinę!
Jednak i on i Hektor Servadac spieszyli ile mogli. Dzięki nadzwyczajnej lekkości specyficznej, przywykłszy już do tego ciśnienia powietrza, które kazało im częściej oddychać, biegli jak zające, skakali jak kozy. Nie szli już ścieżką wijącą się po szczytach skał, a której zakręty przedłużyłyby ich wędrówkę. Szli drogą najkrótszą — najprostszą. Żadna przeszkoda nie mogła ich zatrzymać. Był płot, to go przeskakiwali, strumienie tak samo, drzewa również; pagórki przelatywali. W takich warunkach Ben - Zuf mógłby jednym podskokiem przelecieć Montmartre. Zaledwie dotykali ziemi, która zdawała się być nie więcej jak trampolinem niezmiernej elastyczności.
Nakoniec ukazały się brzegi Chelifu i w kilku podskokach kapitan i jego ordynans znaleźli się przy nich.
Ale tam zmuszeni byli zatrzymać się. Mostu nie było.
— Nie ma mostu! — zawołał kapitan Servadac. — Więc musiała tu być powódź!
— Ba! — odrzekł Ben-Zuf.
A jednak było czemu dziwić się.
W samej rzeczy, Chelif znikł. Lewego brzegu nie było ani śladu. Prawy, który dniem przedtem zarysowywał się na urodzajnej dolinie, stał się wybrzeżem. Na zachodzie fale huczące, a nie szemrzące, niebieskie a nie żółte, jak okiem zajrzeć zaległy przestworze. Jak gdyby morze zastąpiło rzekę. Tu teraz kończyła się okolica, wczoraj jeszcze stanowiąca terytoryum Mostaganemu.
Hektor Servadac chciał się przekonać należycie. Przybliżył się do brzegu ukrytego w gęstwinie oleandrów, zaczerpnął wodę ręką i poniósł do ust.
— Słona! — powiedział. — W kilka godzin morze pochłonęło część Afryki!
— A więc, panie kapitanie, będzie to zapewne trwać dłużej aniżeli prosta powódź.
— Świat się przemienił — odrzekł oficer sztabu głównego, zwieszając głowę; — kataklizm ten może miec wyniki nieobliczone! Moi przyjaciele, koledzy! co się z wami stało?
Ben-Zuf nigdy jeszcze nie widział kapitana tak głęboko wzruszonym. Ułożył więc twarz swoją według jego twarzy, chociaż mniej jeszcze aniżeli on pojmował co zaszło. Przyjąłby nawet wszystko filozoficznie, gdyby podzielanie uczuć kapitana nie było jego militarnym obowiązkiem.
Nowe wybrzeże, zarysowane dawniejszym prawym brzegiem Chelifu, ciągnęło się ku północy i południowi, po linii nieco zaokrąglonej. Zdawało się, że kataklizm, którego widownią była ta część Afryki, bynajmniej go nie dotknął. Pozostawał on takim, jak zdjęty był na mapę topograficzną, z bukietami wielkich drzew, kapryśnemi zagłębieniami i zielonym kobiercem łąk. Tylko że zamiast brzegu rzeki, tworzył teraz wybrzeże nieznanego morza.
Ale kapitan Servadac, który teraz bardzo spoważniał, zaledwie miał czas obserwować zmiany, jakie zaszły w powierzchowności tej okolicy. Promienista gwiazda doszedłszy do zachodniego horyzontu, nagle, jak kula, wpadła w morze. Pod zwrotnikiem w dniu 21. września lub 21. marca, to jest w czasie gdy słońce przecina ekliptykę, przejście od dnia do nocy nie spełniłoby się tak szybko. Tego wieczora nie było zmierzchu, a prawdopodobnie jutro nie będzie świtania. Ziemię, morze, niebo, wszystko nagle ogarnęły ciemności.
Wzywa czytelnika, by udał się za kapitanem Servadac w pierwszej jego wycieczce po nowych posiadłościach.
Zważywszy na awanturniczy charakter kapitana Servadac, łatwo zgodzimy się na to, że ostatecznie nie uważał się on całkiem zbitym z tropu tylu nadzwyczajnymi wypadkami. Tylko mniej obojętny aniżeli Ben-Zuf, chciał on poznać przyczyny. Skutek nie wiele go obchodził, ale pod warunkiem, że będą wiadome powody. Według niego być zabitym od kuli działowej nic nie znaczyło, jeżeli tylko było wiadomo według jakich praw balistyki kula trafia w piersi. Taki był jego sposób zapatrywania się na fakta. To też zająwszy się, o ile mu pozwalał temperament, wynikami fenomenu, jaki się wydarzył, myślał tylko o wykryciu jego przyczyn.
— At, co tam! — zawołał w chwili gdy noc nagle zapadała, zobaczymy to przy jasnym dniu... przypuściwszy, że dzień, wielki czy mały, powróci; bo niech mnie wilki zjedzą, jeżeli wiem gdzie się podziało słońce.
— Panie kapitanie — rzekł wtedy Ben-Zuf — co teraz będziemy robić?
— Zostaniemy tu, a jutro, jeżeli będzie jutro, powrócimy do gurbi, obejrzawszy stronę wschodnią i południową. Najważniejszą rzeczą jest
wiedzieć, gdzie się znajdujemy i co się z nami dzieje, jeżeli nie możemy zdać sobie sprawy z tego, co tam się stało. A więc idąc brzegiem wschodnim i ku południowi...
— Jeżeli jest brzeg, zauważał ordynans.
— I jeżeli jest południe — dodał kapitan Servadac.
— Więc można spać?
— Tak jest, jeżeli można!
Po tem upoważnieniu, Ben-Zuf, którego tyle wydarzeń nie zdołało wzruszyć, ulokował się w jednym zagłębieniu brzegu, zasłonił sobie dwiema dłoniami twarz i usnął snem nieuka, czasami głębszym nad sen sprawiedliwego.
Kapitan Servadac poszedł błąkać się po wybrzeżu nowego morza, wśród brzęczenia znaków zapytań, które mrówiły mu się w oczach.
A naprzód, jaka mogła być donośność tej katastrofy? Czy zaszła ona tylko w pewnej określonej części Afryki? Algier, Oran, Mostaganem, te miasta, tak bliskie, czy zostały oszczędzone? Czy Hektor Servadac miał przypuszczać, że jego przyjaciele i koledzy teraz zostali pochłonięci z licznymi mieszkańcami tego wybrzeża, lub że Śródziemne morze, zruszone z miejsca jakimś wstrząśnieniem, zajęło tylko część terytoryum algierskiego przy ujściu Chelifu? Wyjaśniało to poniekąd zniknięcie rzeki. Ale inne fakta kosmiczne całkiem nie dawały się wytłómaczyć.
Inne przypuszczenie. Czy należało wnioskować, że wybrzeże afrykańskie nagle przeniesione zostało w sferę równikową? To wyjaśniało zarazem nowy łuk dzienny, zakreślany przez słońce i całkowity brak zmroku; ale nie wyjaśniało dlaczego dnie o sześciu godzinach zastąpiły dnie dwunasto godzinowe, ani czem się to działo, że słońce wschodziło na zachodzie, a zachodzi to na wschodzie!
— A jednak nie ulega wątpliwości — mówił sam do siebie kapitan Servadac — że dziś mieliśmy tylko sześć godzin dnia i że kardynalne punkta zmieniły się, przynajmniej co dotyczy wschodu i zachodu! Zresztą, zobaczymy jutro, gdy słońce powróci — jeżeli powróci. — Kapitan Servadac stał się niedowierzającym.
Bardzo to było niedogodnem, że niebo było zachmurzone i że na firmamencie nie ukazały się zwykłe gwiazdy. Hektor Servadac, chociaż mało biegły w kosmografii, znał przecież główne konstelacye. Wiedziałby zatem czy polarna gwiazda pozostała na swojem miejscu, lub czy ją zastąpiła jaka inna, co udowodniłoby stanowczo że kula ziemska obraca się koło nowej osi i może w kierunku odwrotnym, a to jużby wytłómaczyło wiele rzeczy. Ale nie było żadnego otworu między chmurami, tak gęstemi, jakby zagrażały potopem i ani jedna gwiazda nie ukazywała się oczom niespokojnego postrzegacza.
Co do księżyca, to na niego nie było co czekać, bo właśnie w tej epoce miesiąca przypadał nów i co za tem idzie, księżyc znikł wraz ze słońcem pod horyzontem.
Jakież więc było zdziwienie kapitana Servadac, gdy po półtoragodzinnej przechadzce, ujrzał nad horyzontem silne światło, którego promienie przeciskały się przez zasłonę z chmur.
— Księżyc! — krzyknął. — Ale nie, to nie może być on! Czyżby przypadkiem czysta Diana robiła tak jak inni i wschodziła na zachodzie? Nie! to nie księżyc! Nie wytwarzałby on światła tak silnego, chybaby szczególnie przybliżył się do ziemi.
I w samej rzeczy, światło rzucane przez to ciało niebieskie, było tak silne, iż przedzierało się przez mgłę i prawdziwy pół-dzień rozpostarł się po okolicy.
— Byłożby to słońce ? — spytał sam siebie oficer; — ależ nie ma stu minut jak zaszło na wschodzie! A jednak jeżeli to nie jest ani słońce, ani księżyc, to cóż to takiego? Jakiś potworny bolid? A do wszystkich dyabłów! czy te szatańskie chmury nie rozstąpią, się dziś?
Potem, zastanawiając się nad samym sobą, dodał:
— Pytam się, czy nie lepiej zrobiłbym, gdybym część czasu, który tak głupio zmarnowałem, użył na uczenie się astronomii! kto wie? może
wszystko to, nad czem łamię sobie teraz głowę, jest bardzo prostem!
Tajemnice tego nowego nieba pozostawały nieprzeniknione. Ogromne światło, widocznie rzucone przez jakiś krąg błyszczący olbrzymich rozmiarów, zalewało promieniami swymi wyższe szczyty chmur około godziny. Potem — szczegół nie mniej dziwny — krąg, zamiast zakreślać łuk, jak każda gwiazda wierna prawom mechaniki niebieskiej, zamiast przejść na horyzont przeciwny, zdawał się oddalać po linii prostopadłej do poziomu równika, zabierając z sobą ów pół dzień, tak miły dla oka, który zapełniał atmosferę.
Wszystko więc znowu pogrążyło się w ciemności, a i mózg kapitana Servadac nie pozostał wolnym, od powszechnego zaciemnienia. Kapitan
najzupełniej nic w tem nie pojmował. Najelementarniejsze prawidła mechaniki były naruszone, sfera niebieska podobną była do zegara, którego główna sprężyna nagle oszalała, planety odstępowały od wszystkich praw ciążenia i nie było żadnego powodu do przypuszczania, by słońce miało znowu ukazać się na horyzoncie.
We trzy godziny potem jednak, gwiazda dzienna, bez poprzedniego świtania, ukazała się na zachodzie, światło poranne ubieliło chmury, dzień nastąpił po nocy i kapitan Servadac, spojrzawszy na zegarek, zauważył, że noc ta trwała równo sześć godzin.
Sześć godzin nie wystarczało dla Ben-Zuf, wypadało więc rozbudzić śpiocha.
Hektor Servadac potrącił go bez ceremonii, wołając:
— No! wstawaj i w drogę!
— Ależ, panie kapitanie, — odrzekł Ben-Zuf, przecierając sobie oczy — zdaje mi się, że to za mało... zaledwie zacząłem usypiać!
— Spałeś całą noc!
— To mi noc!...
— Noc trwająca sześć godzin; musisz przyzwyczaić się do tego.
— Przyzwyczajmy się.
— W drogę! Nie ma czasu do stracenia. Wracajmy do gurbi najkrótszą drogą i zobaczmy, co się dzieje z naszymi końmi i co one myślą o tem wszystkiem.
— Myślą zapewne o tem — odrzekł ordynans — że od wczoraj nie czyściłem ich. To też zrobię im kompletną toaletę, panie kapitanie.
— Dobrze, dobrze! ale spraw się prędko i jak tylko zostaną osiodłane zrobimy rekonesans. Przynajmniej dowiemy się, co pozostało z Algeryi.
— A potem?..
— A potem, jeżeli nie będziemy mogli dostać się do Mostaganem od południa, to zwrócimy się ku Tenez przez wschód.
Kapitan Servadac i ordynans jego poszli nadbrzeżną ścieżką do gurbi. Ponieważ czuli się przy dobrym apetycie, więc nie omieszkali po drodze zbierać figi, daktyle i pomarańcze, zwieszające się nad nimi. W tej części terytoryum, zupełnie bezludnej, a z której nowe plantacye tworzyły bogaty ogród, nie obawiali się procesu o zrywanie owoców.
W półtora godziny po opuszczeniu brzegu, niegdyś prawego brzegu Chelifu, przybyli do gurbi. Tam znaleźli wszystko w takim stanie, w jakim pozostawili. Widocznie nikt nie zachodził w to miejsce podczas ich nieobecności i część wschodnia terytoryum zdawała się być tak samo pustą, jak i zachodnia, zkąd powracali.
Przygotowania do wyjazdu szybko zostały ukończone. Kilka sucharów i konserwów ze zwierzyny zapełniły torbę Ben-Zufa. Co do napoju, wody nie brakło. Liczne i przejrzyste strumienie wiły się po równinie. Dawne te dopływy rzeki, stawszy się same rzekami, stały się zarazem dannikami morza Śródziemnego.
Zefir — tak się nazywał koń kapitana Servadaca i Galeta (nazwana tak na pamiątkę młyna w Montmartre) — klacz Ben-Zufa, w jednej chwili zostały osiodłane. Dwaj jezdzcy szybko wskoczyli na siodła i pogalopowali ku Chelifowi.
Ale jeżeli już sami na sobie doświadczyli zmniejszenia ciężkości, jeżeli ich własna siła muskularna zdawała się w pięćkroć zwiększoną, to i oba konie w tym samym stosunku odczuły tęż samą zmianę fizyczną. Nie były to zwyczajne czworonogi. Jak istne hipogryfy zaledwie dotykały ziemi. Na szczęście Hektor Servadac i Ben-Zuf byli dobrymi jezdzcami i popuściwszy cugle, naglili raczej, a nie powstrzymywali swych wierzchowców.
We dwadzieścia minut, ośm kilometrów, oddzielających gurbi od ujścia Chelifu, zostały przebyte; potem zwolniwszy biegu, konie poczęły
spuszczać się ku południo-zachodowi po dawnym brzegu rzeki.
Brzeg ten zachował poprzednie swe charakterystyczne cechy. Tylko, jak przypominamy sobie, cała druga strona znikła, zastąpiona horyzontem morskim. A więc przynajmniej aż do granicy nakreślonej przez horyzont cała ta część prowincyi Oranu przed Mostaganem musiała być pochłonięta w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia.
Kapitan Servadac doskonale znał tę miejscowość. Dawniej robił jej pomiary i mógł najdokładniej zorientować się. Celem jego było, rozpoznawszy największą możebną przestrzeń, ułożyć raport, który przesłałby... dokąd, komu i kiedy?... nie wiedział.
Przez cztery pozostające godziny dnia dwaj jezdzcy ujechali około trzydziestu pięciu kilometrów od ujścia Chelifu. Z nadejściem nocy rozłożyli się obozem nad lekkiem zagięciem tego, co niegdyś było rzeką, do której wczoraj jeszcze wpadała na lewym brzegu rzeka Mina, dziś pochłonięta przez nowe morze.
Podczas tej wycieczki nie spotkano żywej duszy, co było zadziwiającem.
Ben-Zuf urządził posłanie jak mógł najlepiej. Konie zostały spętane i mogły paść się dowolnie gęstą trawą brzeg okrywającą. Noc przeszła bez
wypadku.
Na drugi dzień, 2 stycznia, to jest w chwili gdy powinna była zacząć się noc z 1go na 2go stycznia, według dawnego ziemskiego kalendarza,
kapitan Servadac i jego ordynans, wsiadłszy na koń, pojechali dalej przeglądać wybrzeże. Wyjechawszy ze wschodem słońca, w ciągu sześciu godzin dnia ujechali siedmdziesiąt kilometrów.
Granicę terytoryum ciągle jeszcze tworzył dawniejszy prawy brzeg rzeki. Tylko w odległości około dwudziestu kilometrów od Miny znaczna część rzekł tej znikła, a z nią razem osada Surkelmittou z ośmiuset swymi mieszkańcami. A kto wie, czy nie taki sam los spotkał inne miasta, znaczniejsze, w tej części Algieryi poza Chelifem, jak Mazagran, Mostaganem, Orleansville?
Okrążywszy małą zatokę, nowo-utworzoną przez zerwanie się brzegu, kapitan Servadac odszukał brzeg rzeki naprzeciw miejsca, które powinna była zajmować gmina zbiorowa Ammi-Mussa, starożytny Chamis. Ale nie pozostał żaden ślad tej stolicy obwodu, ani nawet szczyt góry Mankura, wysokiej na tysiąc sto dwadzieścia sześć metrów, pod którą była zbudowana.
Tego wieczora dwaj wędrowcy obozowali na przylądku, który z tej strony nagle zamykał ich nową posiadłość. Było to prawie w miejscu, gdzie powinnoby znajdować się miasteczko Memunturay, którego ani ślad nie pozostał.
— A ja dziś wieczorem spodziewałem się jeść wieczerzę i spać w Orleansville! — zawołał kapitan Servadac, wpatrując się w ponure morze, rozpościerające się przed jego oczyma.
— Niepodobna panie kapitanie — odrzekł Ben-Zuf — chyba popłynąć!
— Czy wiesz, Ben-Zuf, że my z tobą mieliśmy świetną szansę!
— Już to taki nasz zwyczaj, panie kapitanie! I zobaczysz pan, że znajdziemy sposób przeprawienia się przez to morze, aby pospacerować w okolicach Mostaganem!
— Hm! jeżeli jesteśmy na półwyspie, jak należy spodziewać się, to prędzej udamy się do Tenez dla zasiągnięcia wiadomości...
— Albo dla udzielenia — odrzekł bardzo rozsądnie Ben-Zuf.
Gdy w sześć godzin potem znowu powróciło słońce, kapitan Servadac mógł rozpatrzeć nowe ukształtowanie się terytoryum.
Od punktu gdzie obozowali podczas nocy, teraz brzeg ciągnął się na północ i na południe. Nie był to już brzeg naturalny, jak niegdyś brzeg
Chelifu. Nowy odłam ograniczał teraz dawną równinę. Brakowało tu, jak rzekliśmy, miasteczka Memonturoy. Oprócz tego Ben-Zuf, wskoczywszy
na wzgórek, znajdujący się nieco z tyłu, nie mógł nic dostrzedz po za horyzontem morza. Żadnej ziemi nie było widać. A zatem nie było Orleansville’u, który powinien był znajdować się o dziesięć kilometrów ku południo-zachodowi.
Więc kapitan Servadac i Ben-Zuf, opuściwszy miejsce, gdzie obozowali, poszli po gruncie rozruszanym, po polu gwałtownie poszarpanem i
porysowanem, pomiędzy drzewami na pół powyrywanemi i zwieszającemi się nad wodą, w tej liczbie kilku staremi drzewami oliwkowemi, których
pnie fantastyczne zdawały się jakby cięte siekierą.
Dwaj jezdcy zwolnili kroku, ponieważ wybrzeże, pozębione zatokami i przylądkami, zmuszało ich do robienia ciągłych zakrętów. Tak że
z zachodem słońca, zrobiwszy znowu trzydzieści pięć kilometrów, dotarli zaledwie do stóp gór Dj Merjejah, które przed katastrofą zakończały
z tej strony łańcuch Małego Atlasu.
W tem miejscu łańcuch był gwałtownie rozerwany i wznosił się prostopadle nad brzegiem.
Na drugi dzień rano, po przebyciu konno jednego wąwozu, kapitan Servadac i Ben - Zuf, wszedłszy piechotą na najwyższy szczyt, poznali nakoniec dokładnie tę część terytoryum algierskiego, którego teraz zdawali się być jedynymi mieszkańcami.
Od podstawy Merjejah aż do brzegów morza Śródziemnego, na długości przeszło trzydziestu kilometrów, rozciągał się brzeg nowy. Żadna cieśnina nie łączyła tego terytoryum z Tenez, który znikł. Nie był to zatem półwysep, ale wyspa. Z wysokości, jaką oba jezdcy zajmowali, kapitan Servadac był zmuszony ku wielkiemu swemu zdziwieniu uznać, że morze otacza ich ze wszystkich stron i jak oko mogło dosięgnąć, nie podobna było dojrzeć ani śladu ziemi.
Ta nowo wykrojona w gruncie algierskim wyspa miała kształt nieforemnego czworoboku, prawie trójkąta, zajmującego razem przestrzeń dwóchset ośmdziesięciu pięciu kilometrów.
— Ha! niech i tak będzie — rzekł oficer — ale dla czego tak się stało?
— Ba! dla czego! — odrzekł Ben-Zuf. — Stało się, bo się stało! Jeżeli Ojciec przedwieczny tak zarządził, panie kapitanie, to chcąc nie chcąc trzeba się z tem zgodzić!
Zeszli z góry do koni, spokojnie skubiących zieloną trawę. W dniu tym dotarli aż do wybrzeży morza Śródziemnego, nie znalazłszy ani śladu małego miasta Montenotte, które znikło jak Tenez. Najmniejszych zwalisk nie widać było na horyzoncie.
Na drugi dzień, 5go stycznia, szybko przejechali po brzegu Śródziemnego morza. Brzeg ten nie był tak całkowicie uszanowany, jak to przypuszczał oficer sztabu głównego. Cztery miasteczka znikły z tej strony. Przylądki nie zdołały oprzeć się uderzeniu i poodrywały się od lądu. Zresztą mogli się przekonać, że wyspa zupełnie pozbawiona była mieszkańców, ich wyjąwszy; ale faunę przedstawiało kilka stad bydląt przeżuwających, błąkających się po równinie.
Kapitan Servadac i jego ordynans jeszcze pięć dni wyspę objeżdżali, to jest właściwie półtrzecia dnia dawniejszego. Upłynęło zatem sześćdziesiąt godzin jak opuścili gurbi. Nakoniec powrócili tam.
— A zatem, panie kapitanie — rzekł Ben-Zuf.
— Co takiego?
— Jesteś pan jeneralnym gubernatorem Algieryi.
— Algieryi bez mieszkańców.
— O! a ja, czyż się nie liczę.
— Więc ty będziesz...
— Ludnością, panie kapitanie, ludnością!
— A moje rondo? — rzekł kapitan kładąc się spać. — Wartoż to było tyle się mordować!
W którym Ben-Zuf sądzi, iż powinienby uskarżać się na gubernatora generalnego na zaniedbanie go.
W dziesięć minut potem gubernator generalny i „ludność“ spali snem głębokim w izbie posterunkowej, ponieważ gurbi nie podniosło się jeszcze z ruin. Sen oficera w części był nieco zaniepokojony myślą, że wobec tylu nowych wydarzeń pozostawał w nieświadomości ich przyczyn. Chociaż nie był bynajmniej kosmografem, wytężywszy jednak pamięć, przypomniał sobie niektóre prawa ogólne. Zapytywał więc sam siebie, czy zmiana w pochyłości osi ziemskiej ku ekliptyce nie wywołała tych fenomenów.
Ale jeżeli podobna zmiana wytłómaczyłaby przeniesienie się morza, a poniekąd i punktów kardynalnych, to nie mogłaby spowodować skrócenia dnia, ani też zmniejszyć natężenia ciężkości na powierzchni kuli. Hektor Servadac prędko musiał się zrzec tego przypuszczenia, co go mocno martwiło, gdyż dalej nie wiedział co już przypuszczać. Ale zapewne szereg fenomenów nie skończył się jeszcze i być może, iż jaki nowy objaw wyprowadzi go na drogę. Przynajmniej miał nadzieję.
Na drugi dzień pierwszem staraniem Ben-Zufa było przyrządzenie dobrego śniadania. Należało pokrzepić się, do licha! Sam był głodny jak trzy miliony Algierczyków. Teraz była sposobność ostatecznego załatwienia się z kilkunastu jajami, których kataklizm nie dosięgnął. Gdyby się dodało do tego zupę kuskusu, którą ordynans umiał doskonale przyrządzać, uczyniłoby to pyszną ucztę.
Owoż piec znajdował się w posterunku, miedziany rądel błyszczał, jak gdyby tylko co wyszedł z rąk kotlarza, wody świeżej nie brakło. Zanurzywszy jaja na trzy minuty we wrzącej wodzie, Ben-Zuf podejmował się otrzymać je doskonale miękkie.
Ogień natychmiast został rozniecony i ordynans, według swego zwyczaju, począł nucić piosnkę wojskową.
A czy jest do woli
W naszej puszce soli?
I kawał pieczeni,
Czy się już rumieni?
Kapitan Servadac, przechadzając się, ciekawie spoglądał na te kucharskie przygotowania. Wyczekując nowych fenomenów, które mogłyby wydobyć go z niepewności, zapytywał sam siebie czy też nie wydarzy się jeszcze jaka osobliwość. Czy kuchnia będzie funkcyonować jak zwykle? Czy powietrze zmodyfikowane podda jej swój kontyngens tlenu?
Tak jest, ogień rozniecił się i pod przyspieszonym nieco podmuchem Ben-Zufa piękny płomień wybuchnął z pomiędzy trzasek, pomięszanych z węglami. Więc pod tym względem nie zaszło nic szczególnego.
Postawiono rądel na kuchni, woda rądel napełniła i Ben-Zuf czekał aż płyn kipieć pocznie, by pogrążyć w niego jaja, które wydawały się jakby próżne, tak były lekkie.
Dwie minuty nie upłynęły, a woda już się zagotowała.
— O, do licha! jakże teraz prędko ogień rozgrzewa! — zawołał Ben-Zuf.
— To nie ogień więcej rozgrzewa — odrzekł kapitan Servadac, zastanowiszy się — lecz woda prędzej się zagotowuje.
I wziąwszy stustopniowy termometr, wiszący w posterunku na ścianie, zanurzył go w kipiącą wodę.
Termometr wskazał tylko sześćdziesiąt stopni.
— Masz tobie! — zawołał oficer — woda gotuje się przy sześćdziesięciu stopniach, zamiast przy stu.
— I cóż, panie kapitanie?
— A o to co, Ben-Zuf: radzę ci, byś pozostawił jaja dobry kwandrans w rądlu, a i wtedy bodaj czy będą zgotowane.
— Ależ będą twarde!
— Nie, mój przyjacielu, bodaj czy będą należycie rozgrzane.
Przyczyną tego fenomenu było widocznie zmniejszenie się wysokości pokładu atmosferycznego, co się zgadzało ze zmniejszeniem gęstości powietrza, już dostrzeżonem; kapitan Servadac nie omylił się. Słup powietrza na powierzchni kuli ziemskiej zmniejszył się o trzecią część prawie i dlatego to woda pod mniejszem ciśnieniem, gotowała się przy sześćdziesięciu stopniach, zamiast przy stu. Taki sam fenomen powtórzyłby się na szczycie góry wysokiej na jedynaście tysięcy metrów i gdyby kapitan Servadac miał barometr, mógłby już sprawdzić to zniżenie się kolumny atmosferycznej. Taż sama okoliczność wywołała u Ben-Zufa i u niego osłabienie głosu, owo szybsze oddychanie i owo ściskanie się naczyń krwionośnych, z czem już oswoili się.
— A jednak — powiedział sam do siebie — trudno, zdaje mi się, przypuszczać, by nasze obozowisko przeniesione zostało na taką wysokość, ponieważ oto morze omywa skały nadbrzeżne!
Ale jeżeli tym razem Hektor Servadac wyprowadził wnioski słuszne, nie mógł jeszcze powiedzieć jaka ich przyczyna.
Tymczasem, dzięki przedłużonemu zanurzeniu, jaja prawie zgotowały się. Tak samo stało się z zupą. Ben-Zuf słusznie zauważył, iż na przyszłość wypadnie o godzinę wcześniej rozpoczynać kucharstwo — i podał do stołu swemu kapitanowi.
A podczas gdy ten zajadał z wielkim apetytem, pomimo tłoczących się myśli, Ben-Zuf zwykłym swym trybem zaczął:
— No i cóż, panie kapitanie?
— A cóż, Ben-Zuf! — odrzekł oficer, mający zwyczaj w ten sposób odpowiadać mu.
— Co teraz poczniemy?
— Będziemy czekać.
— Czekać?...
— Dopóki nie przyjdą po nas.
— Od morza?
— Rozumie się, że od morza, ponieważ teraz obozujemy na wyspie.
— Więc pan kapitan myśli, że koledzy...
— Myślę, a przynajmniej mam nadzieję, że katastrofa ograniczyła się tylko do niektórych punktów wybrzeża algierskiego, i że zatem nasi koledzy są żywi i zdrowi.
— Tak, panie kapitanie, trzeba mieć nadzieję.
— Nie ma więc co wątpić o tem, że generalny gubernator nie zechce mieć na sumieniu tego, co zaszło. Musiał on wysłać z Algieru kilka statków dla zbadania wybrzeży i spodziewam się, iż o nas nie zapomni. Pilnuj więc morza, Ben-Zuf, i jak tylko ukaże się okręt, poczniemy robić mu sygnały.
— A jeżeli nie ukaże się?
— Natenczas zbudujemy statek i udamy się do tych, którzy do nas przybyć nie chcieli.
— Dobrze, panie kapitanie. Więc pan jesteś marynarzem?
— Każden jest marynarzem, kto nim być potrzebuje, — odpowiedział bez wahania oficer sztabu głównego.
Otóż dlatego to Ben-Zuf, z perspektywą przed oczyma, bezustannie badał horyzont dni następnych. Ale żaden żagiel nie ukazywał się.
— Do stu Kabylów! —zawołał — jego ekscelencya gubernator generalny coś zaniedbuje nas.
Dnia 6 stycznia sytuacya dwóch naszych wyspiarzów bynajmniej się nie zmieniła. Dzień ten 6ty stycznia był datą rzeczywistą, to jest kalendarzową, nim jeszcze dawna doba ziemska utraciła dwanaście godzin na dwadzieścia cztery. Kapitan Servadac nie bez powodu, w celu lepszego oryentowania się, trzymał się dawnej metody. To też chociaż słońce wschodziło i zachodziło dwanaście razy na horyzoncie wyspy, liczył on tylko sześć dni od północy 1go stycznia, jako od początku roku cywilnego. Zegarek służył mu do dokładnego notowania godzin upływających. Rozumie się, że zegar z wahadłem, w obecnych okolicznościach podałby mu godziny fałszywe, wskutek zmniejszenia się ciężkości; ale zegar poruszany sprężyną nie podlega wrażeniom atrakcyi i jeżeli zegarek kapitana był dobry, to musiał iść regularnie nawet po tylu wstrząśnieniach w fizycznym ustroju. Właśnie to się teraz wydarzyło.
— Do licha, panie kapitanie — rzekł wtedy Ben-Zuf, który zwąchał nieco literatury — zdaje mi się, że pan stajesz się Robinsonem, a ja zarywam na Piętaszka! Czy jestem murzynem?
— Nie, Ben-Zuf — odrzekł kapitan Servadac — jesteś pięknej białej cery... przyciemnionej.
— Piętaszek biały — odrzekł Ben-Zuf, — to nie jest według regulaminu, ale ja to wolę!
Więc 6 stycznia, widząc, że nikt nie przybywa, kapitan uznał za właściwe zrobić to, co przed nim robili wszyscy Robinsoni, to jest zbadać roślinne i zwierzęce zasoby swej posiadłości.
Wyspa Gurbi — takie nadał jej miano — miała powierzchni około trzech tysięcy kilometrów kwadratowych, to jest trzykroć stotysięcy hektarów; woły, krowy, kozy i owce znajdowały się tu w obfitości, ale ilości ich nie podobna było oznaczyć. Zwierzyny było podostatkiem i nie było obawy, by opuściła terytoryum. Zboża nie brakowało. Za trzy miesiące rozmaite jego gatunki mogły być zebrane i przechowane. A zatem wyżywienie gubernatora, ludności i dwóch kóz było najzupełniej zabezpieczone. Nawet gdyby nowi mieszkańcy wylądowali na wyspę, istnienie ich byłoby niemniej pewne.
Od 6 do 13 stycznia padał deszcz bardzo obfity. Niebo ciągle pokryte było gęstemi chmurami. Kilkakrotnie srożyła się burza, rzecz rzadka w tej porze roku. Ale Hektor Servadac nie omieszkał zauważyć, że temperatura nienormalnie miała się ku podwyższeniu. Dziwne to byłoby lato, poczynające się w styczniu! Drugie spostrzeżenie było jeszcze szczególniejsze, a mianowicie wzrost temperatury nie tylko ciągły, ale postępowy, jak gdyby kula ziemska przybliżała się ku słońcu, w sposób regularny i ciągły.
Wraz z ciepłem i światło także wytężało się i gdyby nie gęsta zasłona z chmur między niebem a powierzchnią wyspy, wszystkie przedmioty niezwykle były by oświetlone.
Głównie gniewało Hektora Servadac to, iż nie mógł obserwować ani słońca, ani księżyca. ani gwiazd, ani żadnego punktu tego firmamentu, który przecież możeby odpowiedział na jego pytanie, gdyby mgła rozproszyła się. Ben-Zuf próbował parę razy uspokoić swego kapitana, zalecając mu tę rezygnacyę, którą sam doprowadzał aż do obojętności; ale tak źle był przyjęty, iż nie odważał się więcej nic mówić. Ograniczył się więc na należytem spełnianiu swych funkcyi. Pomimo deszczu, wiatru, burzy, dzień i noc czuwał on na szczycie skały nadbrzeżnej, kilka godzin tylko na sen poświęcając. Ale napróżno przebiegał wzrokiem horyzont niezmiennie pusty. Zresztą jakiżby statek mógł utrzymać się przy takiej pogodzie i wichrach? Morze podnosiło fale na niepojętą wysokość, a huragan szalał z niesłychaną wściekłością. Pewno, że w drugim okresie formacyj, gdy spienione wody, ulotnione z powodu gorąca wewnętrznego, wznosiły się w kształcie pary w przestrzeń, aby potem strumieniami spaść na ziemię, fenomena epoki potopowej nie spełniały się z tak zdumiewającą siłą.
Ale dnia 13go potop ten ustał, jakby zaczarowany. Ostatnie porywy wiatru rozproszyły chmury w nocy z 13go na 14ty. Hektor Servadac, od sześciu dni zamknięty w posterunku, opuścił go, jak tylko ujrzał, że deszcz ustaje, a wiatr się uspokaja. Sam zaraz pospieszył na brzeg, morza. Co wyczyta z gwiazd? Ten wielki krąg przez chwilę widzialny w nocy z 31 grudnia na 1go stycznia, czy znowu ukaże się jego oczom? Czy tajemnica przyszłości zostanie nakoniec odkryta?
Niebo jaśniało. Żadna mgła nie zasłaniała jego kostelacyi. Firmament rozciągał się przed wzrokiem, jak ogromna karta nieba i kilka mgławic zarysowało się tam gdzie oko astronoma nie mogło ich przedtem rozróżnić bez teleskopu.
Pierwszem staraniem oficera było rozpatrzeć gwiazdę polarną.
Była ona widzialna, ale bardzo pochylona nad horyzontem i prawdopodobnem było, że nie służyła już za centralny punkt obrotu całego gwiaździstego systemu. Innemi słowami oś ziemska, nieskończenie wydłużona, nie przechodziła już przez stały punkt, jaki ta gwiazda zwykle zajmowała w przestrzeni. I w samej rzeczy, w godzinę potem widocznie zmieniła ona miejsce i zniżyła się nad horyzontem, jak gdyby należała do jakiej konstelacyj zodyakowej.
Pozostało więc wynaleźć jaka gwiazda ją zastępuje, to jest przez jaki punkt nieba przechodzi teraz przedłużona oś ziemska. Tem spostrzeżeniem Hektor wyłącznie zajmował się kilka godzin. Nowa gwiazda polarna powinna była być nieruchomą, jak dawniejsza, wpośród innych gwiazd, które w pozornym swym ruchu odbywały, dokoła niej swój obrót dzienny.
Kapitan Servadac rychło przekonał się, że jedna z tych gwiazd spełniała warunki nieruchomości i zdawała się być między wszystkiemi innemi stałą. Była to Wega w konstelacyi Liry, ta sama, która za dwadzieścia tysięcy lat ma zastąpić gwiazdę polarną. Owoż, ponieważ od
czternastu dni nie upłynęło dwudziestu tysięcy lat, należało wnioskować, że oś ziemska nagle zmieniła się.
— A zatem, zauważył kapitan, nie tylko oś zmieniła się, ale ponieważ przechodzi przez punkt tak zbliżony, przypuszczać należy, że morze Śródziemne przeniosło się ku równikowi.
I wpadł w otchłań myśli, podczas gdy wzrok błąkał się od Wielkiej Niedźwiedzicy, która stała się konstelacyą zodyakalną i której jeden tylko
ogon wynurzał się wtedy z wód, aż do tych nowych gwiazd półsferza południowego, które po raz pierwszy ukazały się jego oczom.
Krzyk Ben-Zufa przywołał go na ziemię.
— Księżyc! — krzyknął ordynans.
— Księżyc?
— Tak jest, księżyc! — odparł Ben-Zuf, zachwycony, że znowu widzi „towarzysza nocy ziemskich“, jak mówią poeci.
I wskazywał na krąg, wznoszący się naprzeciw punktu, który słońce powinnoby zajmować w tej chwili.
Czy był to księżyc, czy inny jaki planeta podrzędny, zwiększony z powodu zbliżenia się? Kapitan Servadac byłby w kłopocie, gdyby mu przyszło orzekać o tem; wziął on dość silną lunetę, którą zwykle posługiwał się w swych robotach geodezyjnych i naprowadził ją na zapowiedzianą gwiazdę.
— Jeżeli to jest księżyc — powiedział — to przyznać trzeba, że bardzo znacznie oddalił się od nas. Teraz już nie na tysiące, ale na miliony mil potrzebaby obliczać jego odległość!
Po szczegółowem zbadaniu, sądził, iż może twierdzić, że wcale nie był to księżyc. Nie poznawał tego kręgu wybladłego, tej gry światła i cienia, które nadają mu poniekąd pozór twarzy ludzkiej. Nie dostrzegł tam ani śladów płaszczyzn, czyli wód, ani owej aureoli promieniejącej dokoła wspaniałej góry Tycho.
— Eh, nie! to nie księżyc! — zawołał.
— Dlaczegożby niemiał to być księżyc? —zapytał Ben-Zuf, szczególnie dbający o swe odkrycie.
— Bo to ciało niebieskie samo posiada mały księżyc, służący mu za satelitę.
W samej rzeczy, jasny punkt, przypominający satelitów Jowisza, ukazujących się w instrumentach średniej siły, dość wyraźnie odbijał w lunecie.
— Ale jeżeli to nie księżyc, to cóż to takiego? — zawołał kapitan Servadac, tupnąwszy nogą. — Nie jest to Wenus, nie jest Merkury, ponieważ dwie te planety nie mają satelitów! A jednak chodzi tu o planetę, którego orbita zawiera się w orbicie ziemi, ponieważ towarzyszy słońcu w jego pozornym ruchu! Ale do licha! jeżeli to ani Wenus ani Merkury, to chyba będzie księżyc!... Ale gdzie u dyabła ukradł on tego satelitę?
Gdzie jest mowa o Wenerze i Merkurym, zagrażającym, że potrącą o ziemię.
Wkrótce znowu ukazało się słońce i całe światło gwiazd znikło przed jego wytężoną promienistością. Nie było możności robić dalszych spostrzeżeń. Należało odłożyć je do przyszłych nocy, jeżeli stan nieba pozwoli.
Co do kręgu, którego światło prześliznęło się przez pokład chmur, to kapitan Servadac napróżno szukał jego śladów. Znikł on, czy to wskutek oddalenia się, czy też zwrotu w bezładnym biegu.
Pogoda była przepyszna. Wiatr całkiem prawie ustał, przerzuciwszy się na stary zachód. Słońce wznosiło się codziennie na swoim nowym horyzoncie i zachodziło na przeciwległym ze wszelką dokładnością. Dnie i noce miewały równo po sześć godzin, — zkąd ten wynik, że słońce wcale nie oddalało się od nowego równika, który przechodził przez wyspę Gurbi.
Jednocześnie temperatura wzrastała ciągle. Kapitan Servadac po kilka razy na dzień spoglądał na termometr, zawieszony w jego pokoju, i 15 lutego przekonał się, że narzędzie to wskazywało w cieniu pięćdziesiąt stopni stustopniowych.
Rozumie się, że ponieważ gurbi nie podniosło się jeszcze ze zwalisk, kapitan Servadac i Ben-Zuf urządzili jak mogli najwygodniej główny pokój w posterunku. Mury te, po należytem ich osłonięciu od potopowych deszczów, zabezpieczały również od gorąca. Skwar poczynał być nieznośnym, tembardziej, że żadna chmura nie łagodziła promieni słonecznych. Nigdy słońce w Senegalu ani w podrównikowych krajach Afryki nie wytwarzało podobnego skwaru. Gdyby temperatura ta dłużej potrwała, spaliłaby się niezawodnie cała roślinność na wyspie.
Wierny swym zasadom, Ben-Zuf nie chciał okazywać zdumienia z powodu tej anormalnej temperatury; ale pot, spływający po nim, protestował przeciw temu. Zresztą nie chciał on, pomimo zaleceń kapitana, zaniechać posterunku na szczycie skały. Tam, podczas gdy wpatrywał się w morze Śródziemne, spokojne jak jezioro, ale ciągle puste, wypiekał się najsumienniej. Można było przypuszczać, że skórę ma podwójną a czaszkę
blindowaną, mogąc tak bezkarnie znosić prostopadłe promienie południowego słońca.
Pewnego dnia kapitan, wpatrując się w niego, zrobił taką uwagę:
— A! to chyba urodziłeś się w Gabon.
— Nie, panie kapitanie, na Montmartre, ale to wszystko jedno!
Od chwili jak dzielny Ben-Zuf stwierdził, że w okolicach międzyzwrotnikowych było tak samo gorąco, jak na jego faworytalnym wzgórku, nie było o co spierać się.
Temperatura ta, ultra-kanikularna, musiała koniecznie oddziałać na roślinność wyspy Gurbi. To też i natura doznała skutków tej modyfikacyi klimatycznej. W kilka dni soki rozniosły życie po najskrajniejszych gałęziach drzew, ukazały się pączki, rozwinęły liście, rozkwitły kwiaty, wytworzyły się owoce. Tak samo było ze zbożem. Proso rosło w oczach, że tak powiemy, a łąki pokryły się gęstą trawą. Była jednocześnie pora kośby, żniwa i zbioru owoców. Lato i jesień złączyły się w jednę porę roku.
Dlaczego kapitan Servadac nie był bieglejszym w kosmografii! Powiedziałby sobie:
— Jeżeli pochyłość osi ziemskiej zmieniła się, i jeżeli, jak wszystko zdaje się wskazywać, oś ta tworzy kąt prosty z ekliptyką, więc wszystko pójdzie teraz tak jak na Jowiszu. Nie będzie pór roku na kuli ziemskiej, ale strefy niezmienne, dla których zima, wiosna, lato i jesień trwają wiecznie.
I nie zaniedbałby dodać:
— Ale do wszystkich piorunów! Co nam przyniesie ta zmiana?
Przyspieszona ta pora roku zakłopotała kapitana i jego ordynansa. Widocznem było, że zabraknie rąk na tyle pracy na raz. Gdyby nawet zarekwirowano całą ludność wyspy, nie zdołanoby dać sobie rady. Nadzwyczajne gorąco nie dozwoliłoby oddać się ciągłej pracy. W każdym razie niebezpieczeństwo nie było jeszcze nieuniknionem. Zapasy w gurbi znajdowały się w obfitości, a przytem teraz, gdy morze się uspokoiło i pogoda była prześliczna, można było spodziewać się, że jaki okręt ukaże się przed wyspą. Ta część morza Śródziemnego bardzo jest uczęszczana bądź przez statki rządowe, pełniące służbę na wybrzeżach, bądź przez transportowe wszystkich narodów, miewające stosunki z najmniejszymi nadbrzeżnymi punktami.
Taki tryb rozumowania był słuszny, ale cóż kiedy czy to z tej przyczyny, czy z owej, dość że żaden statek nie ukazywał się na morzu i Ben-Zuf bezpotrzebnie upiekłby się na szczycie spopielonej skały, gdyby nie był tam osłonięty rodzajem parasola.
Przez ten czas kapitan Servadac próbował, ale napróżno, przypomnieć sobie szkolne studya. Oddawał się bezustannym wyrachowaniom aby wyjaśnić tę nową sytuacyę kuli ziemskiej; ale nie bardzo mu się to udawało. A jednak powinienby był być naprowadzonym na myśl, że jeżeli ruch rotacyjny ziemi na jej osi zmodyfikował się, to musiał również zmodyfikować się jej ruch przenośny dokoła słońca, i że zatem długość roku nie powinna była pozostawać tąż samą, lecz albo wzrosnąć, albo skrócić się.
Ziemia w samej rzeczy przybliżała się do promienistej gwiazdy. Orbita jej widocznie zeszła z miejsca, a to zgadzało się nie tylko ze stopniowym wzrostem temperatury, ale nowe spostrzeżenia powinny były pozwolić kapitanowi Servadac sprawdzić to zbliżenie, przyciągające glob do jego atrakcyjnego centru.
W samej rzeczy krąg słońca ukazywał się wtedy w średnicy dwa razy większej, aniżeli przedstawiał się gołemu oku przed tymi wypadkami. Spostrzegacze umieszczeni na Wenerze, to jest w średniej odległości dwudziestu pięciu milionów mil, widzieliby go takim, jakim przedstawiał się teraz w rozmiarach zwiększonych. A zatem z uwagi tej należało wyprowadzić wynik, że ziemia nie musiała być oddaloną od słońca dalej jak na dwadzieścia pięć milionów mil, zamiast trzydziestu ośmiu. Pozostawało przekonać się czy odległość ta nie zmniejsza się jeszcze; w tym zaś razie należało obawiać się, by wskutek zerwania się równowagi, kula ziemska niezostała ostatecznie wciągniętą na powierzchnię słońca. Byłoby to kompletnem jej zniszczeniem.
Jeżeli dnie, bardzo piękne podówczas, dawały wszelką łatwość obserwowania nieba, to i noce, nie mniej piękne, oddawały w rozporządzenie kapitana wspaniały ogół świata gwiazdzistego. Gwiazdy i planety były tu jakby głoskami olbrzymiego alfabetu; kapitan wściekał się, że mógł to zaledwie sylabizować. Gwiazdy wprawdzie nie przedstawiłyby żadnej zmiany jego oczom ani w swych rozmiarach, ani w stosunkowej odległości; wiadomo bowiem, że słońce, posuwające się ku konstelacyj Herkulesa z szybkością sześćdziesięciu milionów mil rocznie, nie przedstawiło jeszcze dającej się ująć zmiany pozycyi, tak wielką jest odległość tej gwiazdy. Toż samo dzieje się z Arkturem, który w przestrzeni gwiazdzistej porusza się z szybkością dwudziestu dwóch mil na sekundę, to jest trzy razy prędzej aniżeli ziemia.
Ale jeżeli gwiazdy niczego nauczyć nie mogły, nie tak samo rzecz się miała z planetami, przynajmniej z temi, których orbita zakreśla się wewnątrz orbity ziemi.
Dwie planety znajdują się w tych warunkach: Wenus i Merkury. Pierwsza grawituje w odległości dwudziestu siedmiu milionów mil od słońca, druga w odległości piętnastu milionów. Orbita Wenery obejmuje zatem orbitę Merkurego, orbita zaś ziemi obie powyższe. Owoż, po długich spostrzeżeniach i po głębokim namyśle, kapitan Servadac zrobił uwagę, że ilość ciepła i światła, obecnie przyjmowana przez ziemię, dorównywała prawie ilości tej, którą Wenus otrzymuje od słońca, to jest dwa razy większej od tej, jaką jej przesyłało słońce przed katastrofą. Więc jeżeli wyprowadził z tego, wniosek, że ziemia musiała znacznie przybliżyć się do promienistej gwiazdy,pewniejszym byłby tego gdyby znowu obserwował tę pyszną Wenus, którą zachwycają się najobojętniejsi, gdy wieczorem, lub rano, wyzwala się ze słonecznych promieni.
Lucifer, Hesper jak ją nazywano w starożytności, zorza wieczorna, gwiazda zaranna — żadna gwiazda nie ma tylu nazw, jak to światło nocne — słowem Wenus, przedstawiała się oczom kapitana Servadac w formie kręgu stosunkowo ogromnego. Był to jakby mały księżyc i gołem okiem doskonale można było odróżniać jego fazy. To pełna, to w ćwierci, zawsze była dokładnie widzialną. Zazębienia jej przekonywały, że promienie słoneczne, odbijając od jej atmosfery, przenikały w okolice, w których powinna była już zajść. Było to dowodem, że Wenus posiada atmosferę, ponieważ promienie odbijały od powierzchni jej kręgu. Pewne punkta jasne oznaczały góry, których wysokość słusznie Schröter podawał na dziesięć razy większą aniżeli Mont Blanc, to jest na sto czterdziestą czwartą część promienia planety.[2]
Owoż kapitan Servadac w owej epoce czuł się w prawie twierdzenia, że Wenus była nie dalej jak w odległości dwóch milionów mil, i powiedział to Ben-Zufowi.
— No i cóż panie kapitanie — odrzekł ordynans — to jeszcze bardzo pięknie być oddalonym na dwa miliony mil!
— Znaczyłoby to coś dla dwóch armii wojujących — odrzekł kapitan Servadac — ale dla dwóch planet jest niczem!
— Cóż może stać się?
— Do licha! możemy pospadać na Wenus!
— Eh, eh!.. a czy jest tam powietrze, panie kapitanie?
— Jest!
— I woda?
— Rozumie się.
— Dobrze! zobaczymy Wenus!
— Ale uderzenie będzie straszliwe, gdyż zdaje się, że teraz oba ciała pędzą w kierunku przeciwnym, a ponieważ masy ich są prawie równe, więc uderzenie dla obu będzie okropne.
— Dwa pociągi kolejowe co? dwa pociągi spotykające się! — odpowiedział Ben-Zuf spokojnie, co kapitana znowu okrutnie zirytowało.
— Tak jest, dwa pociągi, bydlę! — zawołał Hektor Servadac — ale dwa pociągi pędzone tysiąc razy prędzej jak dwa nadzwyczajne, co niezawodnie spowoduje zepchnięcie jednego, a może obu, a wtedy zobaczymy co pozostanie z twojej garści ziemi na Montmartre!
Ben-Zuf uczuł się dotkniętym do żywego. Zgrzytnął zębami, zacisnął pięście, ale powstrzymał się i po kilku chwilach, podczas których strawił po części owę „garść ziemi,“ powiedział:
— Ależ panie kapitanie! ja jestem gotów!... niech pan kapitan komenderuje!... jeżeli jest sposób niedopuszczenia do tego spotkania...
— Nie ma, bałwanie!... i idź do dyabła!...
Na taką odpowiedź przygnębiony Ben-Zuf oddalił się, nie wyrzekłszy ani słowa więcej.
Następnych dni odległość, oddzielająca dwa ciała niebieskie, jeszcze bardziej zmniejszyła się i widocznem było, że ziemia, pędząc po nowej orbicie, przetnie orbitę Wenery. Jednocześnie bardzo także przybliżyła się do Merkurego. Ten, rzadko widziany gołem okiem, chyba gdy znajduje się w najbliższym punkcie zachodnim, lub wschodnim, ukazywał się teraz w całej swej świetności. Fazy jego, analogiczne z fazami księżycowemi, jego odbijanie promieni słonecznych, zlewających nań ciepło i światło siedm razy silniejsze aniżeli na kulę ziemską, jego strefy lodowe i gorące, prawie całkiem pomięszane, dzięki znacznej pochyłości osi obrotowej, jego pasy równikowe, jego góry, wysokie na dziewiętnaście kilometrów, wszystko to czyniło godnem najpilniejszego zbadania to ciało niebieskie, któremu starożytni nadali miano „świetnego.“
Ale niebezpieczeństwo nie zagrażało jeszcze od strony Merkurego. Wenus przedewszystkiem była dla ziemi niebezpieczną. Około 18 stycznia odległość dwóch tych ciał zeszła prawie do miliona mil. Świetlane wytężenie planety sprawiało, że przedmioty ziemskie wytwarzały gwałtowne cienie. Widać było, jak planeta obraca się około swej osi w ciągu dwudziestu trzech godzin i dwudziestu jednej minuty, co przekonywało, że długość dni tam nie zmieniła się. Można było dostrzedz chmury, któremi atmosfera, nieprzerwanie przeciążona parą, pstrzyła jego krąg. Widać było siedm plam, które, jak utrzymywał Bianchini, są prawdziwemi morzami łączącemi się z sobą. Na koniec wspaniały planeta widzialny był wśród białego dnia; ale widzialność ta pochlebiała kapitanowi Servadac nierównie mniej, aniżeli pochlebiało jenerałowi Bonaparte, gdy za czasów Dyrektoryi ujrzał Wenerę wśród białego dnia i chętnie przystał na to, by mówiono, że to „jego gwiazda.“
W dniu 20 stycznia odległość „regulaminowa“ wskazana obu ciałom niebieskim przez niebieską mechanikę, jeszcze się zmniejszyła.
— W jakim niepokoju muszą znajdować się nasi koledzy w Afryce, nasi przyjaciele we Francyi i wszyscy mieszkańcy obu kontynentów? — zapytywał czasami sam siebie kapitan Servadac. — Jakie to artykuły muszą ogłaszać dzienniki obu kontynentów? Jakie muszą być tłumy po kościołach! Można przypuszczać koniec świata! Wyobrażam sobie, Boże mi przebacz, że koniec ten nigdy nie był tak bliski! A co do mnie, to w tych okolicznościach, dziwiłbym się, gdyby jaki okręt pojawił się, by nas odwieźć do ojczyzny! Czy gubernator generalny, czy minister wojny mają czas zajmowania się mną? Nim dwa dni upłynie, ziemia zostanie rozbita na tysiąc kawałków, które kapryśnie kołować będą w przestrzeni!
Nie miało tak stać się!
Przeciwnie poczynając od owego dnia, dwa ciała niebieskie, zagrażające sobie, zdawały się oddalać powoli jedno od drugiego. Na szczęście poziomy orbit Wenery i ziemi nie przecinały się, a zatem straszliwe uderzenie nie mogło nastąpić.
Ben-Zufowi bardzo się chciało wydać westchnienie zadowolenia, gdy kapitan podzielił się z nim tą dobrą wiadomością.
W dniu 25 stycznia odległość już dość skutecznie zwiększyła się, tak że cała obawa pod tym względem znikła.
— No, w każdym razie — rzekł kapitan Servadac — zbliżenie to zawsze posłużyło nam do przeświadczenia się, że Wenus nie ma księżyca!
I w samej rzeczy, Dominik Cassini, Short, Montaigne de Limoges, Montbarron i kilku innych astronomów, bardzo na seryo wierzyło w istnienie tego satelity.
— A szkoda — dodał Hektor Servadac — bo może byśmy zabrali ten księżyc w przechodzie i mielibyśmy dwa na nasze usługi. Ale do licha! czyż nigdy nie dojdę do wyjaśnienia całego tego przewrotu w mechanice niebieskiej?
— Panie kapitanie! — rzekł Ben-Zuf.
— Czego chcesz?
— Czy nie ma w Paryżu na końcu Luksemburga domu, z wielką jarmułką na głowie?
— Obserwatoryum?
— Tak jest! otóż czy wyjaśnienie tego wszystkiego nie należy do panów mieszkających w owej jarmułce?
— Rozumie się.
— A więc czekajmy cierpliwie na to wyjaśnienie, panie kapitanie i — bądźmy filozofami!
— Eh, Ben-Zuf! Czy wiesz przynajmniej, co to jest być filozofem?
— Wiem, panie kapitanie, ponieważ jestem żołnierzem.
— Cóż to zatem oznacza?
— Oznacza ustąpić, kiedy nie można zrobić inaczej; a właśnie znajdujemy się w tym wypadku, panie kapitanie.
Hektor Servadac nie odpowiedział nic swemu ordynansowi; ale można przypuszczać, że zaprzestał, przynajmniej tymczasowo, silić się na wytłómaczenie tego, co wtedy było dla niego niemożebnem.
Zresztą nieprzewidziany wypadek miał nastąpić, a wyniki jego miały być bardzo donośne.
Dnia 27 stycznia, koło godziny dziewiątej rano, Ben-Zuf wszedł do oficera znajdującego się w pokoju w posterunku i powiedział najspokojniej.
— Panie kapitanie!
— A co tam? — zapytał kapitan Servadac.
— Okręt!
— Bydlę! i mówisz mi to tak spokojnie, jak gdybyś mówił, że już zupa na stole!
— Ba! wszakże jesteśmy filozofami! — odrzekł Ben-Zuf.
W którym kapitan Servadac stawi cały szereg zapytań, pozostających bez odpowiedzi.
Hektor Servadac wybiegł z posterunku i popędził na szczyt skał nadmorskich.
Nie było wątpliwości: przed wyspą znajdował się okręt w odległości około dziesięciu kilometrów od wybrzeża; ale ponieważ teraźniejsza wypukłość ziemi skracała promień wzroku, więc można było dostrzedz tylko szczyty masztów ponad falami.
Wszakże chociaż tułów okrętu nie był widzialny, to co można było dostrzedz z jego masztowania pozwalało wnioskować do jakiego rodzaju statków należał. Widocznie była to galjota; zresztą we dwie godziny po zasygnalizowaniu jej przez Ben-Zufa stanowczo można było rozpoznać ją.
Kapitan Servadac, z perspektywą przy oku, nie przestawał wpatrywać się.
— Dobryna! — zawołał.
— Dobryna? — odrzekł Ben-Zuf. — To nie może być ona! Nie widać dymu.
— Płynie pod żaglami, — odrzekł kapitan Servadac; — niezawodnie jest to galiota hrabiego.
W samej rzeczy była to Dobryna i jeżeli hrabia znajdował się na jej pokładzie, to w takim razie najszczególniej traf znowu sprowadzał go oko w oko z przeciwnikiem.
Ma się rozumieć, że kapitan Servadac w tym, którego galiota sprowadzała na wyspę, widział tylko człowieka i że ani na chwilę nie pomyślał o pojedynku, ułożonym między nim a hrabią, ani o powodach do niego. Okoliczności były tak zmienione, iż czuł tylko największą chęć zobaczenia się z hrabią i rozmówienia o tylu nadzwyczajnych wypadkach. W samej rzeczy Dobryna podczas dwudziestu siedmiu dni nieobecności mogła rozpoznać sąsiednie brzegi Algieryj, może dotrzeć aż do Hiszpanii, Włoch, Francyi, przepłynąć owo Śródziemne morze, tak dziwnie zmienione i co zatem idzie, musiała przywozić wiadomości ze wszystkich tych miejscowości, od których Gurbi była obecnie oddzielona. Hektor Servadac mógł zatem dowiedzieć się jakiej donosności była katastrofa, a także co ją wywołało. Oprócz tego hrabia był człowiekiem bardzo ugrzecznionym i pewno poczyta za swój obowiązek odwiezienie go wraz z ordynansem do ojczyzny.
— Ale dokąd galiota przybije — powiedział Ben-Zuf — kiedy zatoka Chelifu nie istnieje?
— Nie przybije — odrzekł kapitan — hrabia wyszle łódkę do lądu i popłyniemy nią.
Dobryna przybliżała się, ale bardzo powoli, gdyż miała wiatr przeciwny i musiała lawirować. Zastanowiało to nawet, że nie korzystała ze swej maszyny, gdy na pokładzie jej musiało być pilno załodze poznać, co to za nowa wyspa ukazuje się na horyzoncie. Zresztą możebnem było, iż zabrakło paliwa i Dobryna zmuszona była posługiwać się tylko żaglami.
Na szczęście, chociaż na niebie znowu ukazały się gdzie niegdzie chmury, noc była pogodna i piękna, wiatr niezbyt ostry, morze dość spokojne i galiota, nie bardzo kołysana falami, przybliżała się.
Hektor Servadac nie wątpił ani na chwilę, że Dobryna będzie się starać przybić do lądu. Hrabia musiał bardzo się zdumieć. Tam gdzie sądził, iż znajdzie stały ląd afrykański, dostrzegał tylko wyspę. Czyż nie mógł w każdym razie obawiać się, iż nie znajdzie żadnego schronienia na tym nowym wybrzeżu i nie będzie tam mógł wypocząć? Być może, iż kapitan Servadac dobrze zrobiłby wyszukawszy jakiś punkt dla przybicia do brzegu, w razie gdyby galiota wahała się przybliżyć; a znalazłszy takowy, wskazać go sygnałami.
Wkrótce było widocznem, że Dobryna zmierzała ku dawniejszej zatoce Chelifu. Więc kapitan Servadac szybko powziął postanowienie. Zefir i Galeta zostały osiodłane i jezdcy, dosiadłszy ich, puścili się ku zachodniemu brzegowi wyspy.
We dwadzieścia minut potem oficer sztabu głównego i jego ordynans zsiedli z koni i poczęli rozglądać tę część wybrzeża.
Hektor Servadac rychło zauważył, że na zagięciu cypla i osłonięta nim, znajdowała się mała zatoka, w której statek średnich rozmiarów mógł znaleźć bezpieczne schronienie. Zatoka ta
oddzielona była od morza szeregiem wielkich skał, wśród których znajdował się tylko wązki kanał. Nawet podczas burzy woda musiała być w tem miejscu spokojną. Kapitan Servadac, rozglądając te skały, zdziwił się, dostrzegłszy na nich ślady wysokiego bardzo przypływu morza, wyraźnie oznaczone długiemi wiszarami trawy morskiej.
— A! zawołał, więc teraz bywa prawdziwy przypływ i odpływ na morzu Śródziemnem!
Widocznem to było — i na znacznej wysokości. A była to jedna szczególność więcej, dodana do tylu innych; dotąd bowiem przypływy i odpływy bywały prawie żadne na morzu Śródziemnem.
W każdym razie można było zauważyć, że od czasu najwyższego przypływu, spowodowanego zapewne bliskością owego ogromnego kręgu, w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia, fenomen ciągle się zmniejszał i obecnie sprowadzony był do skromnych rozmiarów, jak przed katastrofą.
Ale zrobiwszy tę uwagę, kapitan Servadac zajął się wyłącznie Dobryną.
Galiota znajdowała się teraz nie dalej, jak w odległości dwóch lub trzech kilometrów. Sygnały, które jej robiono, nie mogły nie być zauważane. Bo w samej rzeczy zmieniła lekko kierunek i poczęła zwijać górne swe żagle. Nakoniec opłynęła przylądek i manewrując ku kanałowi, który oficer głównego sztabu wskazywał ręką, śmiało tam wpłynęła. W kilka minut potem kotwica jej pruła piasek zatoki, spuszczono łódź na wodę i hrabia wylądował na wybrzeże.
Kapitan Servadac podbiegł ku niemu.
— Panie hrabio — zawołał — przedewszystkiem co się stało!
Hrabia, człowiek zimny, którego niewzruszona spokojność była w szczególnej sprzeczności z żywością oficera francuskiego, lekko się ukłonił i odrzekł:
— Kapitanie, przedewszystkiem pozwól mi pan oświadczyć, że nie liczyłem na zaszczyt spotkania go tu. Opuściłem pana na kontynencie, a znajduję na wyspie!...
— A nie ruszałem się z miejsca, panie hrabio!
— Wiem o tem, kapitanie, i proszę byś mię miał za wytłómaczonego, żem się nie stawił na umówionem miejscu, ale...
— O! panie hrabio! — odparł żywo kapitan Servadac, — pomówimy o tem później, jeżeli pan pozwolisz.
— Zawsze jestem na jego rozkazy.
— A ja na pańskie. Pozwól mi pan tylko powtórzyć zapytanie. Co się stało?
— Właśnie chciałem o to pytać, kapitanie.
— Jakto? — pan nic nie wiesz?
— Nic.
— I nie możesz mi pan powiedzieć, wskutek jakiego kataklizmu ta część afrykańskiego kontynentu przemieniła się w wyspę?
— Nie mogę.
— Ani jak daleko rozpostarły się skutki katastrofy?
— Wiem tyle co i pan, kapitanie.
— Ależ przynajmniej możesz mi pan powiedzieć, czy na północnem wybrzeżu morza Śródziemnego...
— Czy tylko Śródziemne... — rzekł hrabia, przerywając kapitanowi Servadac tem szczególnem zapytaniem.
— Pan musisz wiedzieć o tem lepiej niż ja, ponieważ przepływałeś je.
— Ja go nie przepływałem.
— Nie przybijałeś pan do żadnego punktu na wybrzeżu?
— Nawet nie widziałem żadnej ziemi.
Oficer sztabu głównego popatrzył na hrabiego jak człowiek kompletnie zdumiony.
— Ależ przynajmniej, panie hrabio — powiedział — zauważyłeś pan, że od 1 stycznia wschód zajął miejsce zachodu?
— Tak jest.
— Że dzień trwa teraz tylko sześć godzin?
— W samej rzeczy.
— Że naprężenie ciężkości zmniejszyło się?
— Niezawodnie.
— Że utraciliśmy nasz księżyc?
— Najzupełniej.
— Że tylko cośmy nie potrącili o Wenus?
— Tak jest.
— I że zatem ruch obrotowy globu ziemskiego zmienił się.
— Nic pewniejszego.
— Panie hrabio — rzekł kapitan Servadac, — wybacz pan mojemu zdziwieniu. Wiedziałem dobrze, że nie zdołam powiedzieć panu nic nowego; ale liczyłem wiele na to, że czegoś dowiem się od pana.
— Nic więcej niewiem, kapitanie, — odrzekł hrabia, — wyjąwszy, że w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia płynąłem morzem na nasze spotkanie, gdy galiota moja została przez ogromną falę podniesiona na wysokość nie dającą się obliczyć. Zdawało się nam, że żywioły są wzruszone jakimś fenomenem kosmicznym, którego przyczyna nie wiadoma. Od tej pory błąkaliśmy się, pozbawieni usług naszej maszyny, która została nieco uszkodzona, i na łasce straszliwego wichru, trwającego przez kilka dni. To cud, że Dobryna wytrzymała; a przypisuję to okoliczności, że zajmując środkowy punkt przestrzeni, gdzie wicher szalał, bardzo mało zmieniła miejsce pod działaniem żywiołów. To też nie widzieliśmy żadnej ziemi i pańska wyspa jest pierwsza, którą poznaliśmy.
— Ale w takim razie, panie hrabio, — zawołał kapitan Servadac, — trzeba powrócić na morze Śródziemne, zbadać je, przekonać się, jak daleko kataklizm rozpostarł swe klęski.
— I ja jestem tego zdania.
— Czy dasz mi pan miejsce na swym pokładzie, panie hrabio?
— Chętnie, kapitanie, nawet dla odbycia podróży wokoło świata, jeżeli to będzie potrzebne dla naszych poszukiwań.
— O! wystarczy podróż po morzu Śródziemnem!
— A kto nam dowiedzie, — odrzekł hrabia, potrząsając głową, że podróż po morzu Śródziemnem nie będzie podróżą na około świata.
Kapitan Servadac nie odpowiedział nic i zamyślił się.
Nie pozostawało jednak nic innego do zrobienia, jak tylko rozpoznać, lub raczej poszukać, co jeszcze pozostało z wybrzeża afrykańskiego, zasięgnąć w Algierze wiadomości o reszcie zamieszkałego świata, potem, jeżeli ten południowy brzeg Śródziemnego morza znikł zupełnie, powrócić na północ, ażeby wejść w stosunki z nadbrzeżną ludnością Europy.
W każdym razie należało zaczekać aż uszkodzenia maszyny Dobryny zostaną naprawione. Kilkanaście rur, umieszczonych wewnątrz jej kotła, pękło i woda lała się na ognisko. Nie można więc było palić, dopóki to się nie poprawi. Co do podróży przy pomocy żaglów, to byłaby ona zarazem powolną i trudną, w razie wzburzonego morza i przeciwnych wiatrów. Owoż ponieważ Dobryna, przygotowana do długiej żeglugi na Wschodzie, miała jeszcze węgla na dwa miesiące, więc lepiej było użyć tego paliwa w szybkiej podróży, licząc na to, że zapas da się odnowić w pierwszym lepszym porcie.
Pod tym względem zatem nie było co wahać się.
Na szczęście uszkodzenia mogły być prędko naprawione. Na składzie w galiocie znajdowało się podostatkiem rur na zmianę, one więc zastąpiły dawne, już teraz nieprzydatne. We trzy dni po przybyciu do Gurbi kocioł Dobryny mógł już funkcyonować.
Podczas pobytu na wyspie, Hektor Servadac opowiedział hrabiemu, jakie zrobił spostrzeżenia w swej szczupłej posiadłości. Oba konno objechali nową linię brzegową, a po obejrzeniu jej mieli już tylko na myśli szukanie zewnątrz przyczyny tego wszystkiego, co zaszło w tej części Afryki.
Dnia 31 stycznia galiota była gotową do odpłynięcia. Żadna nowa zmiana nie zaszła w świecie słonecznym. Tylko termometry poczęły wskazywać lekkie zniżenie temperatury, nader wysokiej w ciągu miesiąca. Czy należało z tego wnioskować, że ruch kuli ziemskiej dokoła słońca odbywał się po krzywiźnie nowej orbity? O tem
nie można było decydować przed upływem kilku dni.
Co do pogody, to ta była niezmiennie piękną, pomimo że nowe mgły gromadziły się na widnokręgu i wywoływały pewne zniżenie w kolumnie barometrycznej. Ale nie było to dostatecznym powodem dla wstrzymania odpłynięcia Dobryny.
Pozostawało do rozwiązania pytanie, czy Ben-Zuf ma towarzyszyć swemu kapitanowi. Jeden powód, wśród wielu innych dość ważnych, zniewalał do pozostawienia go na wyspie. Nie można było umieścić na galiocie dwóch koni, ponieważ statek ten nie był przysposobiony do tego, a Ben-Zuf za nic nie rozstałby się z Zefirem i Galetą — zwłaszcza z tą ostatnią. Zresztą dopilnowanie nowej posiadłości, możebność, że wylądują na niej jacy obcy, doglądanie pewnej części trzody, której nie należało pozostawiać samej sobie na niedopuszczalny wypadek, iż stanie się ona jedynym środkiem utrzymania życia i t. d. te rozliczne powody zniewoliły ordynansa do pozostania i kapitan Servadac przystał na to, chociaż z żalem. A przytem, poczciwemu żołnierzowi nie zagrażało żadne niebezpieczeństwo, gdy pozostanie na wyspie. Po rozpoznaniu nowego stanu rzeczy, można będzie zajechać po Ben-Zufa i odwieźć go do ojczyzny.
Dnia 31 stycznia Ben-Zuf, nieco wzruszony, jak sam przyznawał, i „mając sobie nadaną wszelką władzę „gubernatora,“ pożegnał się z kapitanem Servadac. Zalecił mu przytem, w razie gdyby dotarł aż do Montmartre, by zobaczył czy „góra“ nie została usunięta z miejsca przez jaki fenomen.
Wkrótce Dobryna wypłynąwszy z małej zatoki przy działaniu swej śruby żeglowała po otwartem morzu.
W którym z lunetą przed okiem i sondą w ręku szuka się śladów prowincyi algierskiej.
Dobryna, doskonale i mocno zbudowana w warsztach na wyspie Wight, była wybornym statkiem dwóchset beczek objemu, najzupełniej wystarczającym do żeglugi na około świata. Kolumb i Magellan pewno nie mieli statków ani tak wielkich, ani tak mocnych, gdy zaawanturowali się na Ocean Atlantycki i Spokojny. Oprócz tego Dobryna miała w swych magazynach żywność na kilka miesięcy — co w razie potrzeby pozwalało jej opłynąć morze Śródziemne, nie zaprowiantowując się po drodze. Dodać do tego należy, iż nie było potrzeby dodawać jej balastu na wyspie Gurbi. Gdyż jeżeli sama mniej ważyła, jak wszystkie materyalne przedmioty od czasu katastrofy, to i unosząca ją woda również była lżejszą. Stosunek zatem obu ciężarów był zupełnie ten sam, Dobryna znajdowała się w jednakich warunkach pod względem żeglarskim.
Hrabia nie był żeglarzem. Ztąd też dowództwo na galiocie należało do porucznika Prokopa.
Porucznik ten był to człowiek trzydziestoletni. Urodzony w majątku hrabiego, z ojca usamowolnionego jeszcze na długo przed głośnym znanym ukazem, wdzięcznością i przyjaźnią powodowany, oddał się on duszą i ciałem hrabiemu. Doskonały marynarz, wyćwiczywszy się w swym zawodzie na okrętach rządowych i kupieckich, ze stopniem porucznika przeniósł się na Dobrynę. Na pokładzie tego to statku podróżował z hrabią przez większą część roku, zimą opływając morze Śródziemne, latem żeglując po morzach północnych.
Porucznik Prokop był człowiekiem bardzo wykształconym, nawet poza obrębem swego zawodu. Zaszczyt przynosił on hrabiemu i sobie, nabywszy wiadomości godnych tego, kto go kazał kształcić. Nie mogła Dobryna być w lepszych rękach. Oprócz tego załoga jej była wyborowa. Składała się ona z mechanika, czterech majtków i kucharza, którzy wszyscy byli niegdyś poddanymi hrabiego i następnie pozostali w jego usługach, zgodnie z tradycyą. Marynarze ci nie wiele dbali o zamęt, jaki się pojawił w porządku fizycznym, od chwili jak pan ich podzielał z nimi ich losy. Co do porucznika Prokopa, to ten mocno się trwożył i dobrze wiedział, iż i hrabia w głębi duszy doznawał takiegoż niepokoju.
Dobryna więc żeglowała na zachód, poruszana żaglami i parą, ponieważ wiatr był pomyślny i pewno że pędziłaby z szybkością jedynastu węzłów na godzinę, gdyby wysokie fale w każdej chwili nie hamowały tej szybkości.
W samej rzeczy, pomimo że wiatr dmący ze wschodu — teraźniejszego zachodu — był tylko zwykłym pomyślnym wiatrem, morze było, jeżeli nie bardzo wzburzone, to przynajmniej bardzo rozruszane. Łatwo to było zrozumieć. Cząstki płynne, mniej ważkie, dzięki mniejszemu przyciąganiu masy ziemskiej, wznosiły się wskutek prostej oscylacyi na ogromną wysokość. W swoim czasie Arago, który wykazywał, że siedm do ośmiu metrów stanowi możebną wysokość najwyższych fal, szczególnie byłby zdumiony, widząc je wznoszące się na pięćdziesiąt do sześćdziesięciu stóp. A nie były to owe bałwany odskakujące po spotkaniu się, ale długie, ciągłe falowanie, czasami podnoszące galiotę na dwadzieścia metrów ponad poziom. Dobryna, również mniej ciężka od czasu zmniejszenia się atrakcyi, wznosiła się z większą łatwością i gdyby kapitan Servadac podlegał morskiej chorobie, to niezawodnie rozchorowałby się przy takich warunkach.
Uchylania się te jednak od poziomu nie odbywały się raptownie, gdyż wynikały tylko z fal nadzwyczaj wydłużonych. Wogóle więc galiota nie nużyła więcej, aniżeli gdyby była narażona na kołysanie się zwykłych krótkich i ostrych fal morza Śródziemnego. Jedyną niedogodnością nowego stanu rzeczy było przedewszystkiem zmniejszenia się normalnej szybkości statku.
Dobryna płynęła w odległości dwóch do trzech kilometrów od linii, jaką przedtem zajmowało wybrzeże algierskie. Na południu nie ukazywał się żaden ląd. Pomimo że porucznik Prokop nie mógł określać położenia galioty z obserwacyi planet, których odnośne stanowiska były zmienione i z położenia słońca nad horyzontem nie mógł wyrachować pod jaką długością i szerokością znajduje się, ponieważ rezultat jego rachunku nie mógł być z korzyścią przeniesiony na mapy, ułożone według dawniejszego systemu kosmograficznego, jednak droga Dobryny mogła być określona poniekąd w przybliżeniu. Z jednej strony wyrachowanie przebieżonej przestrzeni za pomocą tak zwanego loch, z drugiej kierunek, dokładnie wskazywany przez bussolę, wystarczały dla tej niewielkiej żeglugi.
Nadmienić potrzeba, że na wielkie szczęście bussola ani na chwilę nie uległa niezwykłym zmianom. Wypadki kosmiczne nie miały żadnego wpływu na igłę magnesową, zawsze wskazującą magnesową północ w tych okolicach w odległości około dwudziestu dwóch stopni od północy świata. Jeżeli zatem wschód i zachód zastąpiły jedno drugie, w tym sensie, że słońce wschodziło na zachodzie, to północ i południe niewzruszenie zachowały swe stanowiska w rozkładzie punktów kardynalnych. Można więc było stosować się do wskazówek bussoli w braku sekstanta, którego użycie stało się niemożebnem — przynajmniej tymczasowo.
W ciągu tego pierwszego dnia poszukiwań porucznik Prokop, więcej biegły pod tym względem aniżeli oficer sztabu głównego, wyjaśnił te rozmaite szczegóły w obecności hrabiego. Po francusku mówił doskonale. Naturalnie, że rozmowa przeszła na owe fenomena, których przyczyny nie mógł jeszcze dociec porucznik Prokop, tak samo jak i kapitan Servadac. Owoż mianowicie w samym początku, była mowa o nowej orbicie, jaką zakreśla kula ziemska w przestrzeni świata słonecznego od 1 stycznia.
— Widocznem jest, kapitanie — powiedział porucznik Prokop — że ziemia nie krąży zwykłą drogą dokoła słońca, które nieznana jakaś przyczyna szczególnie przybliżyła.
— Jestem tego najpewniejszy — odrzekł kapitan Servadac, — teraz zachodzi pytanie, czy przeciąwszy orbitę Wenery nie przetniemy potem orbity Marsa!...
— Ażeby w końcu spaść i zginąć na słońcu — dodał hrabia.
— Byłby to upadek, upadek straszliwy! — zawołał kapitan Servadac.
— Nie — odrzekł porucznik Prokop — sądzę, że nie upadnięcie zagraża ziemi w tej chwili! Nie pędzi ona ku słońcu i niezawodnie inną linię opisuje dokoła niego.
— Czy masz jaki dowód na poparcie tego przypuszczenia? — zapytał hrabia.
— Mam, ojcze — odrzekł porucznik Prokop — dowód, który i ciebie przekona. Gdyby to było spadanie kuli ziemskiej, to ostateczna katastrofa nastąpiłaby w krótkim czasie i już bylibyśmy niezmiernie przybliżeni do przyciągającego nas punktu. Gdyby to było spadanie, to szybkość, która skombinowana z działaniem słońca, każe krążyć planetom po elipsach, natychmiast byłaby zniszczona i ziemia w ciągu sześćdziesięciu czterech dni i pół spadłaby na słońce.
— Cóż pan wnosisz z tego? — zapytał kapitan Servadac.
— Że nie ma spadania — odrzekł porucznik Prokop. — Bo przecież upłynął już przeszło miesiąc jak orbita jej została zmodyfikowaną, a kula ziemska zaledwie przekroczyła orbitę Wenery. A więc w tym przeciągu czasu przybliżyła się do słońca tylko na jedynaście milionów mil, z trzydziestu ośmiu, stanowiących promień ziemski. Jestto okoliczność bardzo szczęśliwa. Zresztą mam powody do przypuszczenia, że poczynamy oddalać się od słońca, ponieważ temperatura stopniowo zmniejsza się i gorąco nie jest teraz silniejszem na powierzchni wyspy Gurbi, aniżeli byłoby w Algieryi, gdyby Algierya znajdowała się pod trzydziestą szóstą paralelą.
— Wywody pana muszą być słuszne, poruczniku — odrzekł kapitan Servadac. — Nie! Ziemia nie spada na słońce: krąży ona jeszcze dokoła niego.
— Ale niemniej widocznem jest — odparł porucznik Prokop — że wskutek kataklizmu, którego przyczyny napróżno szukamy, morze Śródziemne, tak jak i wybrzeże afrykańskie, nagle przeniesione zostało pod strefę równikową.
— Jeżeli istnieje jeszcze jakie afrykańskie wybrzeże — dodał kapitan Servadac.
— I morze Śródziemne — dorzucił hrabia.
Wszystko to były kwestye do rozwiąząnia: w każdym razie zdawało się pewnem, że w obecnej porze ziemia oddalała się powoli od słońca i że nie było powodu do obawy spadnięcia na powierzchnią tego atrakcyjnego punktu.
Ale co pozostało z tego kontynentu afrykańskiego, którego choćby najmniejszych śladów wyszukiwała galiota?
We dwadzieścia cztery godzin po opuszczeniu wyspy, Dobryna widocznie musiała wyminąć punkta, które powinny były zajmować na tem wybrzeżu algierskiem Tenez, ChercheII, Kolech, Sidi Ferruch. Żadne jednak z tych miast nie ukazało się w lunetach. Morze zalegało bez granic, tam gdzie kontynent powinien był wstrzymać jego fale.
Porucznik Prokop nie mógł się omylić jednak co do kierunku, jaki nadał Dobrynie. Zastanowiwszy się nad wskazówkami bussoli nad dość stałym wiatrem, nad szybkością galioty, jak również nad zrobioną drogą w dniu tym, 2 lutego mógł powiedzieć sobie, że znajduje się pod 36° 47' szerokości i 6° 44' długości, to jest w miejscu, które powinna była zajmować stolica AIgieryi.
A Algier, tak samo jak Tenez, Cherchell, Koleah, Sidi-Ferruch pogrążył się w głębiach kuli ziemskiej.
Kapitan Servadac ze zmarszczonemi brwiami, zaciśniętemi ustami, gniewnem okiem spoglądał na niezmierne morze, zalegające przestrzeń bez granic. Wszystkie wspomnienia życia przyszły mu na myśl. Serce biło gwałtownie. W tem mieście, w Algierze, gdzie przeżył długie lata, miał towarzyszy, przyjaciół, których już więcej nie zobaczy. Myśl jego przeniosła się do rodzinnego kraju, do Francyi. Zapytywał sam siebie, czy straszliwy kataklizm aż tam rozpostarł swe spustoszenia! Potem starał się wśród tych wód bezdennych wyszukać ślady pochłoniętej stolicy.
— Nie! — zawołał, — taka katastrofa nie jest możebną! Miasto nie znika tak całkiem! Znajdą się jego szczątki! Z Casbachu, z fortu cesarskiego, zbudowanego na wysokości stu pięćdziesięciu metrów, musiała jakaś część pozostać ponad wodami i jeżeli tylko cała Afryka nie zstąpiła do wnętrza kuli ziemskiej, musimy koniecznie odszukać jej ślady!
Była to w samej rzeczy okoliczność nadzwyczajna, że najmniejszy szczątek nie unosił się nad powierzchnią morza, ani jedno z tych złamanych drzew, których gałęzie płyną za ruchem fal, ani jednej deski ze statków, które stały na kotwicy we wspaniałej zatoce, szerokiej na dwadzieścia kilometrów, która przed miesiącem znajdowała się między przylądkiem Matifou i cyplem Pescade!
Ale jeżeli wzrok zatrzymywał się na powierzchni wód, czy nie można też było zbadać je sondą i starać się wyciągnąć jakie ślady miasta, które znikło tak dziwnie?
Hrabia nie chcąc, by jaka wątpliwość pozostawała w umyśle kapitana Servadac, dał rozkaz zapuszczenia sondy. Ołów sondy wysmarowany został łojem i spuszczony na dno.
Ku nadzwyczajnemu zdziwieniu wszystkich, a szczególnie porócznika Prokopa, sonda wskazała dno prawie stałe, o cztery czy pięć węzłów tylko pod powierzchnią morza. Zapuszczano sondę przez dwie godziny na obszernej przestrzeni, a nigdy nie wykazała się różnica w poziomie, jaki powinnaby była przedstawiać powierzchnia Algieru, zbudowanego amfiteatralnie. Czyż należało przypuścić, że po katastrofie wody zniwelowały całą miejscowość, gdzie była stolica Algieryi?
Było to bardzo nieprawdopodobnem.
Co do dna morskiego, to takowe nie było utworzone ani ze skał, ani z piasku ani z muszli. Sonda wyniosła na powierzchnię tylko rodzaj metalicznego pyłu, odznaczającego się złocistym połyskiem, ale którego natury niepodobna było określić. W każdym razie nie było to podobne do tego, co zwykle sondy wykazują na dnie morza Śródziemnego.
— Widzisz pan, poruczniku! — rzekł Hektor Servadac. — Jesteśmy dalej od algierskiego wybrzeża, aniżeli pan przypuszczałeś.
— Gdybyśmy byli dalej od niego, — odrzekł porucznik kiwając głową, — to mielibyśmy nie pięć węzłów głębokości, ale ze trzysta.
— A więc?... — zapytał hrabia.
— Niewiem, co myśleć o tem.
— Panie hrabio — rzekł kapitan Servadac proszę pana o łaskę, byśmy popłynęli nieco na południe, czy nie znajdziemy dalej tego, czego tu szukamy napróżno.
Hrabia rozmówił się bezwłocznie z porucznikiem Prokopem; a ponieważ pogoda była sprzyjająca, postanowiono, że w ciągu trzydziestu sześciu godzin Dobryna żeglować będzie w kierunku południowym.
Hektor Servadac podziękował swemu gospodarzowi i nowa droga została sternikowi zalecona.
Przez trzydzieści sześć godzin, to jest do 4 lutego, badano tę część morza najskrupulatniej. Nie poprzestano na spuszczaniu w te podejrzane wody sondy, która wszędzie wskazywała dno płaskie na głębokości czterech do pięciu węzłów, ale dno to było prute żelaznemi czerpakami, które nie napotkały ani razu ani obciosanego kamienia, ani szczątków jakiego metalu, ani kawałka odłamanej gałęzi, ani nawet żadnego z tych mięczaków, któremi zwykle usiane jest dno morskie. Jakież to dno zastąpiło w ten sposób dawniejsze dno morza Śródziemnego?
Dobryna spuściła się aż do trzydziestego szóstego stopnia szerokości. Sprawdzając z mapami, przekonano się, że żegluje tam gdzie powinno było znajdować się Sahel, wyżyna oddzielająca morze od bogatej równiny Mitidja, tam gdzie niegdyś wznosił się szczyt Buzareah na czterysta metrów! A jednak nawet po pochłonięciu ziem okolicznych, szczyt ten powinienby ukazywać się jak wysepka ponad tym Oceanem!
Dobryna popłynęła dalej po za Duerę, główne miasto w Saleh, po za Bufarik, miasto o szerokich ulicach, ocienionych kasztanami, po za Blidah, którego nawet nie dojrzano twierdzy,
wyższej o czterysta metrów od Olled-el-Kebir!
Porucznik Prokop obawiając się zapuszczać dalej na to morze zupełnie nieznane, zażądał powrotu na północ, lub na wschód; ale na prośby kapitana Servadac Dobryna popłynęła jeszcze dalej na południe.
Poszukiwania przedłużono aż do gór Muzaia z legendowemi grotami, gdzie przebywali niegdyś Kabyle, a które porosłe były rozmaitemi rodzajami dębu, zamieszkałe przez hyeny, kozy i szakale!... Najwyższy ich szczyt, wznoszący się przed sześcią tygodniami między Bu-Rumi a Chifą, powinienby wynurzać się znacznie po nad wodami, ponieważ przenosił tysiąc sześćset metrów!... Nic nie dostrzeżono ani w tem miejscu, ani na horyzoncie, na którym niebo zlewało się z ziemią.
Trzeba było powrócić na północ i Dobryna skręciwszy na miejscu, znalazła się na wodach Śródziemnego morza, nie odkrywszy ani śladu tego co dawniej stanowiło prowincyę algierską.
W którym kapitan Servadac znajduje wyspę zaoszczędzoną przez katastrofę, która jednak jest tylko grobowcem.
Nagłe pochłonięcie znacznej części kolonii algierskiej nie ulegało zatem wątpliwości. Było to nawet więcej aniżeli proste zniknięcie ziemi wgłębi wód. Zdawało się, że wnętrzności kuli ziemskiej, rozwarłszy się, następnie zwarły nad całym obszarem. Bo nawet potężne skały tej prowincyi zapadły się, nie pozostawiwszy śladu — i grunt nowy, utworzony z nieznanej substancyi, zastąpił grunt piasczysty, na którym rozpościerało się morze.
Co do powodu, który wywołał straszliwy kataklizm, to ten ciągle ukrywał się przed badaczami Dobryny. Szło o poznanie go teraz, gdy klęski się skończyły.
Po poważnej naradzie zgodzono się na to, że Dobryna będzie płynąć dalej w kierunku wschodnim wzdłuż linii, którą zakreślał niegdyś brzeg afrykański na tem morzu, którego teraz nie upatrywano granic. Żegluga odbywała się bez wielkich trudności; należało korzystać z pięknej pogody i pomyślnego wiatru.
Ale w tej podróży nie dostrzeżono żadnego śladu od brzegu rozciągającego się od przylądka Matifou do granic Tunisu, ani morskiego miasta Dellys, zbudowanego anfiteatralnie, ani na horyzoncie łańcucha gór Jurjura, których najwyższe szczyty wznosiły się na trzy tysiące pięćset metrów, ani miasta Bougie, ani stromych pochyłości Gouraga, ani góry Adrar, ani Didiela, ani gór Małej Kabylii ani Tritonu starożytnych, tej grupy siedmiu przylądków, których najwyższy szczyt dochodził do tysiąca stu metrów, ani Collo, starożytnego portu Konstantyny, ani Storu, teraźniejszego portu Philippeville, ani Bone, rozsiadłej nad zatoką, mającą czterdzieści kilometrów otworu. Nie ujrzano nic ani z przylądka Garde, ani z przylądka Rose, ani grzbietów gór Edough, ani piaszczystych ław nadbrzeżnych, ani Mafrag, ani Calle, słynnego z przemysłu swych koralników; a gdy po raz setny zapuszczano sondę na dno, nie przyniosła ona ani jednego nawet okazu owych ślicznych zoofitów morza Śródziemnego.
Natenczas hrabia postanowił żeglować dalej ku wybrzeżu tunetańskiemu aż do przylądka Blanc, to jest do najbardziej wysuniętego na północ punktu Afryki; czy też w tem miejscu morze, ściśnięte między stałym lądem afrykańskim a Sycylią, nie przedstawi jakiej szczególności, którą wypadnie zanotować.
Dobryna zatem trzymała się w kierunku trzydziestego siódmego stopnia szerokości i dnia 7 lutego przepłynęła siódmy stopień. Długości.
Oto są powody, które skłoniły hrabiego, w porozumieniu z kapitanem Servadac i porucznikiem Prokopem, prowadzić w dalszym ciągu badania na wschodzie.
W owej epoce — i chociaż przez długi czas nie brano się do tego przedsięwzięcia — nowe morze Saharskie, zostało otworzone, dzięki zabiegom Francyi. Wielkie to dzieło, prosta restytucya, zrobiona owej obszernej kotlinie Tritonu, gdzie rzucone były okręta Argonautów, bardzo korzystnie zmieniło miejscowe warunki klimatyczne i zmonopolizowało na korzyść Francyi cały handel między Sudanem a Europą.
Jaki wpływ wywarło na nowy stan rzeczy owo zmartwychwstanie tego starożytnego morza? To było do zbadania.
Teraz na wysokości zatoki Gabes, pod trzydziestym czwartym stopniem szerokości, szeroki kanał dawał dostęp wodom morza Śródziemnego do przestronnej wnętrznej kotliny, zajętej przez Kebir, Gharsa i t. d. Ciaśnina istniejąca o dwadzieścia sześć kilometrów na północ od Gabes, w tem samem miejscu gdzie niegdyś zatoka Triton łączyła się z morzem, została przecięta i wody powróciły do dawnego swego łożyska, z którego w braku ciągłego zasiłku, wyparowały niegdyś pod promieniami słońca libijskiego.
Więc czy właśnie nie wtem miejscu, gdzie zrobiono owe przecięcie, kula ziemska nagle nie pękła, co następnie spowodowało zniknięcie znacznej części Afryki? Spuściwszy się po za trzydziesty czwarty stopień, być może iż Dobryna odszuka brzegi Tripolis, które w takim razie stanowczo postawiłyby zaporę szerzeniu się klęski?
— Jeżeli przybywszy do tego punktu, — powiedział bardzo słusznie porucznik Prokop, — jeszcze ujrzymy morze, rozpościerające się w nieskończoność ku południowi, to nie pozostanie nam jak tylko szukać na brzegach europejskich rozwiązania zadania, nierozwiązalnego w tych okolicach.
Więc Dobryna, nie oszczędzając paliwa, płynęła całą siłą pary dalej ku przylądkowi Blanc, nie odszukawszy ani przylądka Negro, ani przylądka Serrat. Przybywszy na wysokość Bizerte, ślicznego miasta, całkiem wschodniego, nie dostrzegła ani jeziora, które rozpościerało się po za niem, ani grobowców ocienionych pysznemi palmami. Sonda, zapuszczana w tych przejrzystych wodach, znalazła tylko niezmienne dno płaskie i jałowe, dźwigające fale morza Śródziemnego.
Przylądek Blanc, albo, mówiąc dokładniej, miejsce, które ten przylądek zajmował przed pięcią tygodniami, opłynięte zostało w dniu 7 lutego. Natenczas galIota pruła swą piersią wody, które powinny były być wodami zatoki tunetańskiej. Ale z cudnej tej zatoki nie pozostało ani śladu, ani miasto zbudowane w formie amfiteatru, ani warownia arsenału, ani Goulette, ani dwa szczyty Bou-Kournein. Przylądek Bon, który tworzył niegdyś najbardziej wysunięty punkt Afryki od strony Sycylii, również został uniesiony wraz z lądem we wnętrzności kuli ziemskiej.
Niegdyś, przed tylu dziwnemi wydarzeniami, grunt morza Śródziemnego stromo podnosił się w tem mięjscu i tworzył tak zwany ośli grzbiet. Budowa ziemna sterczała w kształcie grzbietu, oddzielając ciaśninę libijską, na której było wody nie więcej nad siedmnaście metrów. Po każdej stronie grzbietu, przeciwnie, głębokość wynosiła sto siedmdziesiąt metrów. A nawet prawdopodobnie w epokach formacyj geologicznych, przylądek Bon był połączony z przylądkiem Furina na konczynie Sycylii, jak niewątpliwie połączona była Ceuta z Gibraltarem.
Porucznik Prokop, jako marynarz doskonale znający morze Śródziemne we wszystkich szczegółach, nie mógł nie wiedzieć o tej właściwości. Nadarzała się więc sposobność sprawdzenia czy też dno teraz zmieniło się między Afryką a Sycylią, czyli podwodny grzbiet ciaśniny libijskiej istnieje jeszcze.
Hrabia, kapitan Servadac i porucznik, wszyscy trzej byli obecni przy sondowaniu.
Na dany rozkaz majtek spuścił ołowiankę.
— Ile węzłów? — zapytał porucznik Prokop.
— Pięć[3] — odrzekł majtek.
— A dno?
— Równe.
Teraz trzeba było rozpoznać jaka donośność ciśnienia jest po obu stronach grzbietu podwodnego. Więc Dobryna kolejno zwracała się o pół mili na prawo i na lewo i dokonano pomiaru po obu stronach.
Pięć węzłów ciągle i wszędzie! Dno niezmiennie równe! Łańcuch gór, zatopiony przedtem między przylądkami Bon i Furina, nie istniał. Widocznem było, że kataklizm spowodował ogólne zniwelowanie dna Śródziemnego morza. Co do natury tego dna — ten tam proch metaliczny nieznanego składu. Żadnych gąbek, aktynii, hydrofitów skorupiaków, któremi niegdyś zasiane były skały podwodne.
Dobryna skręciwszy, pożeglowała na południe, w dalszym ciągu robiąc poszukiwania.
Pomiędzy szczególnościami tej żeglugi należy także zanotować, że morze ciągle było puste. Nie sygnalizowano na widnokręgu żadnego statku, ku któremu mogłaby przybliżyć się galiota i zasiągnąć wiadomości z Europy. Zdawało się, że jedna tylko Dobryna pływa po tych opuszczonych wodach i każden czując jak dokoła niego tworzy się osamotnienie, zapytywał sam siebie, czy też galiota nie jest teraz jedynym zamieszkałym punktem na kuli ziemskiej, nową arką Noego, zawierającą jedyne istoty, które przeżyły katastrofę, jedyne żyjące na ziemi!
Dnia 9 lutego Dobryna płynęła właśnie ponad miastem Dydony, starożytną Bryssą, teraz gorzej zburzoną aniżeli Kartagina punicka była kiedykolwiek przez Scypiona Emiliana, aniżeli Kartagina rzymska przez Hassana Gassanida.
Tego wieczora, w chwili gdy słońce znikało pod wschodnim horyzontem, kapitan Servadac, wsparty na przyczółku galioty stał pogrążony w myślach. Wzrok jego błąkał się nieokreślenie to po niebie, na którem błyszczało kilka gwiazd pomiędzy ruchomą mgłą, to po morzu, którego wydłużone fale zaczynały opadać wraz z wiatrem.
Wtem, podczas gdy był zwrócony ku horyzontowi południowemu, oko jego uczuło pewien rodzaj świetlanego wrażenia. Zrazu sądził, że jestto optyczne złudzenie i począł wpatrywać się z większą uwagą.
Natenczas w samej rzeczy ukazało mu się odległe światło, a majtek, którego przywołał, dostrzegł je wyraźnie.
Natychmiast hrabia i porucznik Prokop zawiadomieni zastali o tem wydarzeniu.
— Czy to ziemia?... — zapytał kapitan Servadac.
— Czy nie są to raczej ognie na jakim statku? — odrzekł hrabia.
— Nim upłynie godzina dowiemy się o tem! — zawołał kapitan Servadac.
— Nie dowiemy się, kapitanie, wcześniej jak jutro — odpowiedział porucznik Prokop.
— Więc nie zwracasz statku ku temu ogniowi? — zapytał hrabia zdziwiony.
— Nie, ojcze. Chcę pozostać pod małemi żaglami i czekać dnia. Może tam istnieje jakie wybrzeże. Obawiam awanturować się podczas nocy ku lądom nieznanym.
Hrabia skinął potakująco i Dobryna ułożywszy żagle tak by nie wiele robić drogi, skryła się w nocnych ciemnościach.
Noc, trwająca sześć godzin, nie jest długą; ale ta noc, zdawało się, że trwa cały wiek; kapitan Servadac, który nie opuścił pokładu, co chwila obawiał się, że słabe światło zgaśnie. Ale błyszczało ciągle w ciemnościach, jak słaby ogień w wielkiej odległości.
— I ciągle na jednem miejscu! — zauważył porucznik Prokop. — Można więc wnioskować z tego z wielkiem prawdopodobieństwem, że mamy przed sobą ziemię, a nie statek.
Ze wschodem słońca wszystkie lunety na pokładzie skierowane zostały na punkt, który w nocy wydawał się świetlanym. Światło znikło wkrótce pod promieniami słońca; ale na jego miejscu ukazał się o sześć mil od Dobryny pewien rodzaj skały, szczególnie zarysowanej. Rzekłbyś, że to samotna wysepka wśród tego niezmiernego morza.
— To tylko skała — rzekł hrabia — albo raczej szczyt jakiejś pochłoniętej góry!
Jednak w każdym razie, wypadło poznać tę skałę, gdyż była niebezpieczną i statek powinien był mieć się na ostrożności. Zwrócono więc przód ku sygnalizowanej wysepce, a we trzy kwandranse Dobryna znalazła się tuż niedaleko od niej.
Wysepka ta była rodzajem stromego i nagiego wzgórza, wznoszącego się o jakie czterdzieści stóp nad powierzchnią morza. Żadne podwodne skały nie broniły tam przystępu, co kazało przypuszczać, że pogrążała się zwolna, pod wpływem niewyjaśnionego fenomenu, aż póki jakiś punkt oparcia nie zatrzymał jej stanowczo na tej wysokości ponad falami.
— Ależ tu jest jakieś pomieszkanie, na tej wyspie! — zawołał kapitan Servadac, który z lunetą przed oczyma ciągle rozglądał najmniejsze zagłębienia — może jest kto żyjący...
Na to przypuszczenie kapitana, porucznik Prokop odpowiedział bardzo znaczącem potrząśnięciem głową. Wysepka wydawała się zupełnie pustą i wystrzał działowy z galioty nie sprowadził na brzeg jej żadnego mieszkańca.
Prawdą jednak było, iż jakiś budynek kamienny wznosił się na wyżnej części wyspy. Ogółem swym przedstawiał on pewne podobieństwo do arabskiego grobowca.
Natychmiast spuszczono łódź Dobryny na morze. Kapitan Servadac, hrabia i porucznik Prokop zajęli w niej miejsce, a czterech majtków szybko powiosłowało.
W kilka chwil potem żeglarze wysiadali na ląd i nie tracąc czasu poszli w górę po stromej pochyłości wysepki, prosto ku grobowcowi.
Tam zatrzymał ich naprzód mur obwodowy z antycznemi odciskami waz, kolumn, posągów, rozłożonych bez żadnego porządku i bez najmniejszego pojęcia o sztuce.
Hrabia i dwaj jego towarzysze, obszedłszy ten mur obwodowy, znaleźli się przed wązkiemi drzwiami, otwartemi na roścież, przez które weszli bezwłocznie.
Drugie drzwi, również otwarte, pozwoliły im wejść do środka grobowca. Ściany jego były rzeźbione na sposób arabski, ale te upiększenia nie miały żadnej wartości.
W środku, wznosił się właściwy grobowiec wielkiej prostoty. Nad nim wisiała ogromna srebrna lampa, w której jeszcze zawierał się wielki zapas oliwy, a w niej pogrążony gruby zapalony knot.
Tej to lampy światło zwróciło w nocy uwagę kapitana Servadac.
Grobowiec nie był zamieszkały. Jego dozórca — jeżeli miał kiedy dozorcę — zginął bezwątpienia w chwili katastrofy. Od owego czasu schroniło się tam kilka kormoranów; ptaki te odleciały na południe, gdy przybyli weszli.
Na rogu grobowca leżała książka do nabożeństwa. Książka ta, w języku francuskim, rozłożona była w miejscu specyalnych modlitw na dzień 25 sierpnia.
Nagle rozjaśniło się w umyśle kapitana Servadac. Punkt morza Śródziemnego w którym znajdowała się ta wysepka, ten grobowiec, teraz osamotniony wśród morza, stronica, na której książka była otwarta, wszystko to wyjaśniło mu w jakiem miejscu znajdował się z towarzyszami.
— Grobowiec świętego Ludwika, panowie! — powiedział.
Tam w samej rzeczy umarł król francuski. Tam od dwóch przeszło wieków ręce francuskie otaczają jego grobowiec czcią pobożną.
Kapitan Servadac uchylił się przed grobowcem, a dwaj towarzysze naśladowali go z uszanowaniem.
Ta lampa, gorejąca na grobowcu świętego, była może jedyną latarnią morską, oświecającą teraz wody morza Śródziemnego i ta jednak miała zgasnąć!
Następnie trzej wędrowcy opuścili grobowiec i dziką skałę. Łódka odwiozła ich do okrętu i Dobryna, zwróciwszy ku południowi, rychło straciła z oczu grób króla Ludwika IX, jedyny punkt wybrzeża tunetańskiego zaoszczędzony przez katastrofę.
W którym postępując zrazu po marynarsku, w końcu porucznik Prokop spuszcza się na wolę boską.
Wystraszone kormorany, odlatując z grobowca, zwróciły lot swój ku południowi. Może kierunek ten wskazywał, iż istnieje w tamtej stronie jaka niedaleka ziemia. Tej nadziei pochwycili się żeglarze na Dobryni.
W kilka godzin po opuszczeniu wysepki, galiota żeglowała po nowych wodach, których płytki pokład okrywał teraz półwysep Dekhul, niegdyś oddzielający zatokę tunetańską od zatoki Hamamut.
We dwa dni potem, napróżno wyszukując brzegów tunetańskiego Sahel, dopłynęła do trzydziestego czwartego stopnia, który w tem miejscu
powinien był przecinać zatokę Gabes.
Nie pozostało ani śladu wału, do którego przed sześcią tygodniami dotykał kanał morza Saharskiego, a płynna przestrzeń rozpościerała się jak okiem zajrzeć na wschód.
Nakoniec dnia 11 lutego rozległ się na galiocie okrzyk! „ziemia!“ i ukazał się brzeg, tam gdzie według jeografii nie można było przypuszczać, że się go znajdzie.
Bo w samej rzeczy, nie mogło to być wybrzeże Tripolis, które w ogóle jest niskie, piasczyste, trudne do dojrzenia w wielkiej odległości. Oprócz tego wybrzeże to powinno było znajdować się o dwa stopnie dalej na południu.
Owoż nowa ziemia, bardzo nierówna, rozciągała się szeroko ze wschodu za zachód i zamykała cały horyzont południowy. Na lewo rozcinała na dwoje zatokę Gabes i nie dozwalała widzieć wyspy Diarba, tworzące] punkt skrajny.
Ziemia ta została starannie przerysowana na mapach okrętowych i można było wnioskować z niej, że morze Saharskie zostało w części zapełnione ukazaniem się nowego kontynentu.
— A więc. — zauważył kapitan Servadac, — prując dotąd morze Śródziemne tam gdzie niegdyś był kontynent, teraz oto spotykamy kontynent tam gdzie było Śródziemne morze?
— A w miejscach tych, — dodał porucznik Prokop. — nie ukazuje się ani żaden statek maltański, ani lewantyński, które zwykle je zwiedzały.
— Teraz — rzekł hrabia, — chodzi o zdecydowanie się, czy brzegiem tym popłyniemy na wschód, czy na zachód.
— Na zachód, jeżeli pan pozwolisz, — odrzekł żywo oficer francuski. — O ile wiem, po za Chelifem nie pozostało nic z naszej algierskiej kolonii! Przepływając moglibyśmy zabrać mego towarzysza, którego pozostawiłem na wyspie Gurbi i dotrzeć aż do Gibraltaru, gdzie być może dowiemy się czego o Europie!
— Kapitanie Servadac, odrzekł hrabia zwykłym sobie poważnym tonem, — galiota jest na jego usługi. Prokopie! wydaj stosowne rozkazy.
— Ojcze, mam ci zrobić jedną uwagę rzekł porucznik, pomyślawszy chwil kilka.
— Mów.
— Wiatr dmie od wschodu i wzmaga się — powiedział Prokop. — Samą parą niewątpliwie przemożemy go, ale nie bez wielkich trudności. Przeciwnie, płynąc ku wschodowi, przy pomocy maszyny i żaglów, galiota za kilka dni dosięgnie do wybrzeży egipskich, a tam, w Aleksandryi, lub jakim innym punkcie, zapewne znajdziemy wyjaśnienia, których mógłby nam dostarczyć Gibraltar.
— Słyszy pan, kapitanie? — rzekł hrabia, zwracając się do Hektora Servadac.
Ten, chociaż bardzo pragnął przybliżyć się do prowincyi Oranu i znowu zobaczyć Ben-Zufa, znalazł jednak uwagę porucznika bardzo słuszną. Wiatr zachodni wzmagał się i walcząc z nim Dobryna nie była w stanie szybko płynąc, podczas gdy mając wiatr z tyłu prędko mogła znaleźć się u brzegów Egiptu.
Zwrócono więc na wschód. Wiatr zagrażał wielkiem wzmożeniem się. Na szczęście długie wały ciągnęły się w tym samym kierunku co galiota i nie odbijały się.
Od piętnastu dni można było przekonać się, że temperatura, która szczególnie zniżyła się, wykazywała średnio nie więcej nad piętnaście do dwudziestu stopni ponad zero termometryczne. To zniżanie się postępowe, było wynikiem całkiem naturalnej przyczyny, tojest wzrastającego oddalania się kuli ziemskiej po nowej jej linii. Pod tym względem nie mogło być żadnej wątpliwości. Ziemia, przybliżywszy się do swego punktu atrakcyjnego, przekroczyła orbitę Wenery, stopniowo oddalała się i była wtedy więcej odległą od niej aniżeli kiedykolwiek przedtem. Zdawało się, że 1go lutego powróciła na odległość trzydziestu ośmiu milionów mil od słońca, tak jak była 1go stycznia, i że od tego czasu oddalenie jej wzrosło prawie o trzecią część. Wypływało to nietylko ze zniżenia się temperatury, ale i z widoku kręgu słonecznego, który poruszał się po łuku widocznie zmniejszonym. Patrząc się z Marsa przedstawiałaby ona tą samą redukcyę diametralną oku spostrzegacza. Można więc było ztąd wnioskować, że ziemia wchodziła w orbitę tego planety, którego ustrój fizyczny jest prawie takiż sam jak jej. Skąd ten wynik, że nowa droga, którą przeznaczono jej było przebiegać w świecie słonecznym, tworzyła elipsę bardzo wydłużoną.
Jednak te kosmiczne fenomena nie zajmowały wówczas podróżników Dobryny. Nie niepokoili się już oni temi nieporządnemi ruchami kuli ziemskiej w przestrzeni, a tylko modyfiacyami, jakie zaszły na jej powierzchni, a których donośność nieznaną im była jeszcze.
Więc galiota płynęła w odległości dwóch mil od nowej linii brzegu; a poprawdzie każden okręt zginąłby niechybnie, gdyby nie zdołał utrzymać się zdala od tego brzegu.
Całe wybrzeże nowego kontynentu nie przedstawiało ani jednego punktu schronienia. Podnóże jego, o które gwałtownie rozbijały się wały, było całkiem strome i wznosiło się na wysokość dwóchset do trzystu stóp, Podstawa ta, gładka jak ściana, nie przedstawiała zagłębienia w któremby mogła choć jedna noga znaleść punkt oparcia. Na wierzchu zarysował się las strzał, obelisków piramid. Rzekłbyś, że jestto ogromna krystalizacya wznosząca się na tysiąc stóp wysokości.
Ale nie to jedno stanowiło dziwaczność tej masy olbrzymiej. Szczególniej dziwiło podróżników Dobryny to że wszystko wydawało się „zupełnie nowem;” jak gdyby działałność atmosfery nie zatarła jeszcze szybkości linij ani barwy substancyi. Odbijały one na niebie z niezrównaną dokładnością rysunku. Wszystkie głazy, tworzące ją, były gładkie i połyskujące, jak gdyby tylko co wyszły z formy. Połysk ich metaliczny, jakby złotem przerobiony, przypominał piryty. Zachodziło pytanie czy tenże sam jedyny kruszec, podobny do tego, którego proch przyniosła sonda z dna morskiego tworzył te masy, które siły plutoniczne wyrzuciły na powierzchnię wód.
Inne jeszcze spostrzeżenie popierało to pierwsze. Zwykle, na jakiejbądż części kuli ziemskiej najdziksze masy skaliste są pokryte wilgotną pleśnią, którą zgęszczająca się para wytwarza na ich powierzchni, a która zsuwa się w kierunku pochyłości. Oprócz tego niemasz wybrzeża tak dzikiego, by nie istniały na niem jakieś rośliny skalne i nie tuliły się jakieś krzaczki niewiele wymagające. A tu nic, ani najmniejszej żyłki kryształowej, ani najskromniejszej zieloności. To też żaden ptak nie rozweselał tego dzikiego lądu. Nic tam nie żyło, nic się nie ruszało, ani w królestwie roślinnem, ani w z wierzęcem.
Załoga zatem Dobryny nie miała czemu dziwić się, jeżeli morskie ptaki, albatrasy, mewy, nurki i tym podobne, tak samo jak skalne gołębie, szukały przytułku na galiocie. Żadne strzały nie mogły spędzić tego ptactwa, które we dnie i w nocy zalegało na rejach. Skoro tylko wyrzucono na pokład jakie szczątki żywności, wszystko to spadało na nie, bijąc się i żarłocznie zajadając. Widząc je tak wygłodzone, możnaby sądzić, że nie masz ani jednego punktu w tych stronach, gdzieby mogło znaleść jakiekolwiek pożywienie. W każdym razie nie na tym brzegu, ponieważ ten widocznie wydawał się pozbawionym roślinności i wody.
Takiem było to szczególne wybrzeże, wzdłuż którego przez wiele dni płynęła Dobryna. Czasami profil jego zmieniał się, a wtedy na długości wielu
kilometrów przedstawiał jedno tylko załamanie ostre i gładkie, jak gdyby starannie wyheblowane. Potem znowu pojawiały się wielkie ostrosłupy na
nieprzejrzanej przestrzeni. Ale nigdy u stóp skał nie ukazywała się ani ława piasczysta, ani wybrzeże żwirem pokryte, ani zbiór owych skał, któremi zwykle są zasiane niezbyt głębokie wody. Zaledwie tu i owdzie roztwierały się wąskie zatoki. Nie było widać ani jednego zagłębienia, w którem statek mógłby zaopatrzeć się w wodę.
Opływając ten brzeg na długości około czterechset kilometrów Dobryna, zatrzymaną nakoniec została nagłem załamaniem się jego. Porucznik Prokop, który co godzina wykreślał na mapie ten nowy kontynent, przekonał się wówczas, że brzeg ten ciągnie się teraz od południa ku północy.
Więc Śródziemne morze było z tej strony zamknięte, prawie pod dwunastym stopniem długości! Czy zapora ta rozciągała się ażdo Włoch i Sycylii? Wkrótce będzie można dowiedzieć się o tem; a jeżeli tak będzie, to wielka kotlina, której wody omywają Europę, Azyę i Afrykę, znajdzie się zmniejszoną o połowę.
Galiota, ciągle badając wszystkie punkta tego nowego wybrzeża, zwróciła się ku północy, prosto ku ziemiom europejskim. Upłynąwszy w tym kierunku kilkaset kilometrów, powinna była spotkać Maltę, jeżeli w każdym razie stara wyspa, którą kolejno posiadali Fenicyanie, Kartagińczycy, Sycylijczycy, Rzymianie, Wandale. Grecy, Arabi i kawalerowie maltańscy, uszanowaną została przez katastrofę.
Ale nic tego nie było i dnia 14. lutego sonda, zapuszczona w miejscu gdzie była Malta, wyniosła z dna tylko tenże muł metaliczny, nieznanej natury.
— Spustoszenie rozpostarło się dalej, po za granice lądu afrykańskiego — zauważył hrabia.
— Tak jest — odrzekł porucznik Prokop — i nie możemy nawet określić granic tej straszliwej klęski! Teraz, ojcze, powiedz jakie są twe zamiary? ku jakiej części Europy Dobryna ma się zwrócić?
— Ku Sycylii, ku Włochom, ku Francyi — zawołał kapitan Servadac — tam przecież będziemy mogli dowiedzieć się...
— Czy Dobryna nie mieści na swym pokładzie jedynych ludzi, którzy przeżyli katastrofę! — dodał z powagą hrabia.
Kapitan Servadac nie wyrzekł na to ani słowa, ponieważ smutne jego przeczucia zgadzały się z przeczuciami hrabiego. Jednak zmieniono kierunek i galiota wyminęła punkt, w którym przecinały się stopnie długości i szerokości znikłej wyspy.
Wybrzeże ciągle zarysowywało się od południa ku północy i nie dozwalało dotrzeć do zatoki Sydar, Wielkiego Syrtu starożytnych, ciągnącego się dawniej aż do egipskiego lądu. Tak było ciągle; nie istniał zatem dostęp do wybrzeży Grecyi i portów cesarstwa ottomańskiego. Niepodobna zatem było płynąć przez Archipelag, Dardanele, morze Marmara, Bosfor, morze Czarne, słowem ku południowym brzegom Rosyi.
Galiota, choćby nawet projekt ten przeszedł w wykonanie, jedną tylko drogą mogła żeglować, a mianowicie wschodnią, ażeby dotrzeć do północnych części morza Śródziemnego.
Próbowała tego w dniu 10 lutego. Ale jak gdyby żywioły zmówiły się walczyć przeciw niej, wiatr i fale połączyły swe siły by drogę jej tamować. Powstała szalona burza, podczas której bardzo było trudno utrzymać się na morzu statkowi mającemu tylko dwieście beczek objemu. Niebezpieczeństwo było nawet bardzo groźne, gdyż wiatr dął z boku.
Porucznik Prokop był nadzwyczaj zaniepokojony. Musiał zwinąć wszystkie żagle, pospuszczać wszystkie maszty; ale wtedy za pomocą siły samej tylko maszyny nie wiele mógł upłynąć wobec burzy. Ogromne wały podnosiły galiotę na sto prawie stóp w powietrze i na tyleż pogrążały w otchłań, otwierającą się pod statkiem. Koło obrotowe, najczęściej w powietrzu wirujące, nie dotykając płynnych pokładów, traciło całą swoją potęgę. Pomimo, że naprężenie pary doprowadzone było do maksimum, Dobryna cofała się przed huraganem.
W jakim porcie mogli znaleść schronienie? Niedostępny brzeg nie przedstawiał żadnego! Czyżby porucznik Prokop znalazł się doprowadzonym do tej ostateczności, by puścić się na wolę wichru? Sam on zapytywał o to siebie. Ale w takim razie coby się stało z rozbitkami, gdyby nawet dostali się na ten brzeg dziki? Na jakie środki mogli liczyć na ziemi rozpaczliwie bezpłodnej? Po wyczerpaniu zapasów, jakby zdołali odnowić je? Czy można było spodziewać się po za tem nie dostępnym murem jakiejkolwiek zaoszczędzonej części dawniejszego lądu.
Dobryna próbowała trzymać się naprzeciw burzy; załoga jej, odważna i przywiązana, manewrowała z największą zimną krwią. Żaden z tych majtków, zaufanych w swym przywódcy i pewnych swego statku, ani na chwilę nie upadł na duchu. Ale maszyna była tak sforsowana, iż czasami zagrażała rozpryśnięciem się. A przytem galiota nie była już powolną swemu kołu obrotowemu i nie mogąc używać żaglów, gdyż najmniejszy z nich rozszarpałby huragan, gnana była ku brzegowi.
Cała załoga znajdowała się na pokładzie, pojmując rozpaczliwe położenie, spowodowane burzą. Ziemia znajdowała się wtedy wszystkiego o cztery mile pod wiatrem i Dobryna pędziła ku niej z szybkością nie pozostawiającą żadnej nadziei uniknięcia jej.
— Ojcze — rzekł porucznik Prokop do hrabiego, — siła ludzka ma swe granice. Nie mogę oprzeć się temu wichrowi, który nas unosi.
— Czy zrobiłeś wszystko co marynarz może zrobić? — zapytał hrabia, którego twarz nie zdradzała żadnego wzruszenia.
— Wszystko — odrzekł porucznik Prokop — ale nim upłynie godzina galiota, będzie wyrzucona na brzeg.
— Nim upłynie godzina — rzekł hrabia — tak by mógł być słyszanym przez wszystkich, Bóg może nas uratować!
— Nie uratuje, chyba ten ląd roztworzy, by przepuścić Dobrynę.
— Wszyscy jesteśmy w ręku Tego, który może wszystko! — odrzekł hrabia zdejmując czapkę.
Hektor Servadac, porucznik i majtkowie, nie przerywając milczenia, naśladowali go pobożnie.
Prokop, poczytując oddalenie się od ziemi za niemożebność, przedsięwziął natenczas wszelkie środki, ażeby statek rozbił się w najmniej złych warunkach. Pomyślał i o tem, by rozbitki, jeżeli który z nich ocaleje na tem rozhukanem morzu, nie pozostali bez zasobów w pierwszych dniach ulokowania się na nowym lądzie. Kazał więc wynieść na pokład skrzynie z żywnością i beczki wody do picia, które powiązane z beczkami próżnemi mogły utrzymać się na powierzchni po rozbiciu się statku. Słowem zrobił wszystko, co należało do marynarza.
W samej rzeczy, nie było żadnej nadziei uratowania galioty! Ogromna ściana nie przedstawiała żadnego zagłębienia, żadnej zatoki, w którychby statek w razie niebezpieczeństwa mógł się schronić. Dobryna mogła być uratowaną tylko przez nagłą zmianę wiatru, któryby odrzucił ją na morze, albo, jak powiedział Prokop, gdyby Bóg roztworzył cudem ten brzeg i utorował jej przejście.
Ale wiatr nie zmieniał się. I nie miał się zmienić.
Wkrótce galiota znajdowała się wszystkiego o milę od brzegu. Widziano olbrzymią skałę zwiększającą się stopniowo, a wskutek optycznego złudzenia zdawało się, że to ona rzuca się na galiotę, by ją zgruchotać. Po kilku chwilach Dobryna już była w odległości tylko trzech metrów. Każden na pokładzie sądził, że wybiła jego ostatnia godzina.
— Żegnaj hrabio — rzekł kapitan Servadac, podając rękę swemu towarzyszowi.
— Z Bogiem, kapitanie — odrzekł hrabia wskazując na niebo.
W tej chwili Dobryna, wzniesiona do góry na potwornym wale, spadała na skałę mającą ją zdruzgotać.
Nagle ozwał się głos:
— Hej! chłopcy! żwawo! Rozwiń wielki żagiel! rozwiń mały! prosto!
To Prokop, stojąc na przodzie statku wydawał rozkazy. Pomimo, że nie były wcale oczekiwane, załoga szybko je spełniła, a tymczasem porucznik, pobiegłszy na tył galioty, sam pochwycił za ster.
Czego chciał porucznik Prokop? Zapewne obrócić galiotę całym przodem na skalę.
— Uwaga! — krzyknął znowu — pilnuj się!
W tej chwili krzyk wyrwał się z piersi wszystkich, ale nie był to krzyk trwogi.
Wycięcie w skałach, szerokie najwięcej na czterdzieści stóp, ukazało się między dwiema prostopadłemi ścianami. Było to schronienie, jeżeli nie przejście. I Dobryna, kierowana ręką porucznika Prokopa, gnana wiatrem i falami, rzuciła się tam!... Być może, iż nigdy już nie wydobędzie się!...
W którym jest mowa o brygadyerze Murphy, o majorze Oliphant, o kapralu Pim i o kuli, która zginęła po za horyzontem.
— Wezmę pańskiego laufra, jeżeli pan raczysz przyzwolić na to, — rzekł brygadyer Murphy, — po dwóch dniach wahania w końcu zdecydowany na to posunięcie, głęboko obmyślane.
— Przyzwalam, ponieważ nie mogę przeszkodzić temu, — odrzekł major Oliphant, zatopiony w rozpatrywanie szachownicy.
Działo się to rano 17 lutego, — według dawnego kalendarza — i cały dzień upłynął nim major Oliphant odpowiedział na posunięcie brygadyera Murphy.
Nadmienić należy, że ta partya szachów zaczęta była od czterech miesięcy i dwaj przeciwnicy zrobili dotąd wszystkiego dwadzieścia posunięć. Oba zresztą byli ze szkoły sławnego Filidora, utrzymującego że nikt nie jest silny w tej grze kto nie umie grać pionami, które nazywa „duszą szachów.“ To też dotąd żaden pion nie był w tej grze lekkomyślnie zaryzykowany.
Bo brygadier Henage Finch Murphy i major sir John Temple Oliphant nigdy nic nie ryzykowali i we wszystkich wypadkach rządzili się dojrzałem zastanowieniem.
Brygadyer Murphy i major Oliphant byli to dwaj szanowni oficerowie armii angielskiej, losem złączeni na odległej stacyi i rozweselający sobie wolne chwile grą w szachy. Oba czterdziestoletni, oba słusznego wzrostu, oba włosów rudych, o twarzach ozdobionych najpiękniejszemi faworytami, które końcami swemi łączyły się z wąsami, zawsze w mundurze, zawsze flegmatyczni, dumni z tego, że są Anglikami i przez wrodzoną dumę, nieprzyjaciele wszystkiego co nie angielskie, chętnie przypuszczali, że Anglo-Saksonowie ulepieni są ze szczególnej gliny, dotąd wymykającej się wszelkiej analizie chemicznej. Być może, iż były to dwa strachopudy, ale z rodzaju tych, których obawia się ptactwo i które doskonale ochraniają pole powierzone ich pieczy. Tacy Anglicy czują się zawsze u siebie, nawet gdy los rzuci ich o kilka tysięcy mil od rodzinnego kraju; są bardzo zdolni do kolonizacyi i kolonizowaliby księżyc, gdyby tylko zdołali zatknąć na nim sztandar brytański.
Kataklizm, który tak głęboko zmodyfikował część kuli ziemskiej, spełnił się, niewywoławszy szczególnego zdziwienia ani w majorze Oliphancie, ani w brygadyerze Murphym, dwóch typach prawdziwie wyjątkowych. Nagle znaleźli się oni osamotnionymi z jedynastu ludźmi swego posterunku, który zajmowali podczas katastrofy; a z ogromnej skały, na której wraz z nimi dniem przedtem, mieściło się wielu oficerów i żołnierzy, pozostała tylko mała wysepka, otoczona niezmiernem morzem.
— A! (na tym wykrzykniku poprzestał major), to można nazwać wypadkiem wyjątkowym!
— W samej rzeczy wyjątkowym! — odrzekł brygadyer.
— Ale Anglia czuwa!
— Zawsze.
— I okręta jej przybędą by nas zabrać.
— Przybędą.
— Więc wróćmy na posterunek.
— Wróćmy.
Zresztą dwaj oficerowie i ich jedenastu ludzi mieliby niejaką trudność w opuszczeniu swego stanowiska, gdyby nawet chcieli; posiadali bowiem tylko prostą łódkę. Z kontynentalnych, jakimi byli dniem przedtem, stawszy się wyspiarzami, wraz z dziesięciu żołnierzami i służącym Kirke, najcierpliwiej czekali chwili, w której jakikolwiek okręt przypłynie z wiadomościami z ojczyzny.
A przytem żywność mieli zapewnioną. W podziemiach wysepki było czem przekarmić trzynaście żołądków — choćby nawet angielskich — najmniej przez dziesięć lat. A kiedy jest pekefleisz, ale i brandy — to all right! jak oni mówią.
Co do fenomenów fizycznych, jakie nastąpiły, np. zmiana punktów kardynalnych wschodu i zachodu, zmniejszenie wytężenia ciężkości na powierzchni kuli ziemskiej, skrócenie się dnia i nocy, odchylenie się osi obrotowej, zakreślenie nowej orbity w świecie słonecznym, to ani dwaj oficerowie, ani ich ludzie, raz skonstatowawszy te fakta, nie turbowali się o te rzeczy więcej. Brygadyer i major nanowo poustawiali na szachownicy powywracane wskutek wstrząśnienia figury i piony i flegmatycznie powrócili do swej nieskończonej partyi. Być może, iż figury i piony, teraz lżejsze, nie tak dobrze trzymały się na powierzchni szachownicy — a zwłaszcza króle i królowe, których wielkość narażała na częsty upadek; ale przy pewnej ostrożności Oliphant i Murphy, trzymali w porządku swą armię ze słoniowej kości.
Powiedzieliśmy już, iż żołnierze uwięzieni na wysepce nie zajmowali się fenomenami kosmicznemi. Ażeby wyznać całą prawdę należy jednak dodać, że jeden z tych fenomenów wywołał dwie reklamacye z ich strony.
We trzy dni po katastrofie kapral Pim, robiąc się tłumaczem swych ludzi, zażądał posłuchania u oficerów.
Po otrzymaniu przyzwolenia na to, Pim, z dziewięcią żołnierzami wszedł do pokoju brygadyera Murphy. Tam, z ręką przy czapce, osadzonej na prawem uchu i podtrzymywanej rzemieniem pod brodą, zaciśnięty w czerwonej kurtce, w obwisłych zielonawych spodniach, kapral czekał na odezwanie się oficerów.
Ci przerwali swą partyę szachów.
— Czego żąda kapral Pim? — zapytał brygadyer Murphy, z godnością podnosząc głowę.
— Zrobić uwagę panu brygadyerowi względem płacy ludzi, — odrzekł kapral Pim, — a panu majorowi względem ich wyżywienia.
— Niech kapral wyłuszczy pierwszą swoją uwagę — rzekł na to Murphy, potakując głową.
— To jest pod względem żołdu, wasza wielmożność — zaczął kapral Pim. — Teraz gdy dnie zmniejszyły się o połowę, czy i żołd ma się zmniejszyć w tym stosunku!
Brygadier Murphy , nagle zaskoczony, pomyślał chwilę, a kilka potakujących kiwnięć głową wykazywało, iż uwagę kaprala uznaje za bardzo ważną. Potem zwrócił się do majora Oliphanta i wymieniawszy ze swym kolegą spojrzenie powiedział.
— Kapralu Pim, ponieważ żołd obliczony jest na czas upływający między dwoma wschodami słońca, nie zważając na długość tego czasu, żołd pozostanie takim, jakim był dawniej. Anglia jest dość bogata, by opłacać swych żołnierzy.
Był to dowodny sposób wykazania, że armia i sława Anglii zlewają się w jednej i tej samej myśli.
— Hurra! — krzyknęło dziesięciu ludzi, nie podnosząc jednak bynajmniej głosu; poprostu jakby powiedzieli „dziękujemy!“
Potem kapral Pim zwrócił się do majora Oliphanta.
— Niech kapral wynurzy drugą swoją reklamacyę, — rzekł major, spoglądając na swego podwładnego.
— To jest pod względem żywności, wasza wielmożność. Teraz, gdy dnie trwają tylko sześć godzin, czy będziemy mieli prawo do jedzenia tylko dwa razy na dzień, zamiast czterech?
Major pomyślał chwilę i zrobił brygadierowi znak głową, dający do zrozumienia, że widzi w kapralu człowieka pełnego zdrowego rozsądku i logiki.
— Kapralu, — powiedział, — fenomena nie mogą mieć żadnego wpływu na regulamin wojskowy. Będziesz jadał ze swojemi ludźmi cztery razy na dzień co półtory godziny. Anglia jest dość bogatą by stosować się do praw wszechświata, jeżeli regulamin wymaga tego, dodał major, lekko zwracając się ku brygadyerowi Murphy, uradowany tem, że zastosował do nowego faktu sentencyę swego przełożonego.
— Hurra! — powtórzyło dziesięciu żołnierzy, kładąc na tę manifestacyę nacisk nieco większy.
Potem wykręciwszy się na piętach, z kapralem Pim na czele, wyszli regulaminowym krokiem z pokoju dwóch oficerów, którzy bezzwłocznie powrócili do swej partyi szachów.
Anglicy ci mieli słuszność, licząc na Anglię, gdyż ta nigdy swoich nie opuszcza. A jeżeli pomoc nie przyszła dotąd, to dlatego, że być może nie wiedziano na północy Europy co się wydarzyło na południu.
Tymczasem upłynęło czterdzieści dziewięć dni od owej pamiętnej nocy z 31go grudnia na 1go stycznia, a żaden angielski okręt nie ukazywał się na horyzoncie. Część morza, nad którą panowała wysepka, chociaż dotąd najbardziej uczęszczana, ciągle pozostawała pustą. Ale oficerowie i żołnierze nie okazywali najmniejszej niespokojności ani zdziwienia, a zatem najmniejszego upadku na duchu. Wszyscy pełnili służbę jak zwykle i regularnie zaciągali wartę. Regularnie również brygadyer i major odbywali przegląd garnizonu. Wszyscy wreszcie byli najzupełniej zadowoleni z żywności, od której w oczach prawie nabierali ciała i jeżeli dwaj oficerowie opierali się zagrażającej im otyłości, to dla tego, że ranga ich nie dozwalała nadmiaru ciała, co mogłoby kompromitować mundur.
Wogóle Anglicy nie źle spędzali czas na tej wysepce. Dwaj oficerowie, mając jednakie charaktery i gusta, zgadzali się z sobą we wszystkich punktach. Zresztą Anglik nie nudzi się nigdy, chyba we własnym kraju — i to jeszcze dla tego tylko, by stosować się do wymagania, które nazywa cant.
Co do towarzyszów, którzy znikli, to tych żałowali, bez wątpienia, ale z powściągliwością czysto brytańską. Jeżeli z jednej strony nie ulegało wątpliwości, że przed katastrofą było ich wszystkich tysiąc ośmset dziewięćdziesięciu pięciu, a z drugiej, że następnie znalazło się tylko trzynastu, to proste odciąganie wykazywało, że tysiąc ośmset ośmdziesięciu dwóch brakowało do apelu i to było wyrażone w raporcie.
Jak się powiedziało, wysepka — pozostałość po ogromnej masie, która wznosiła się na dwa tysiące czterysta metrów nad powierzchnią morza, teraz zajęta przez trzynastu Anglików, była jedynym stałym punktem ukazującym się nad wodą w tych miejscowościach. Nie jest to jednak zupełnie dokładnem. Druga wysepka, podobna prawie do pierwszej, wynurzała się na południu, w odległości około dwudziestu kilometrów. Była to górna część tej masy, która niegdyś wznosiła się naprzeciw masy angielskiej. Tenże sam kataklizm sprowadził obie do tego, iż były tylko dwiema skałami, zaledwie zamieszkałemi.
Czy druga ta wysepka była pustą, czy też służyła za przytułek tym, którzy przeżyli katastrofę? O to zapytywali siebie oficerowie angielscy i prawdopodobnie do gruntu badali tę kwestyę między dwoma posunięciami na szachownicy. Kwestya ta wydała się im zapewne dość ważną by została należycie wyjaśnioną, ponieważ pewnego dnia, korzystajac z pięknej pogody, wsiedli w łódź, przepłynęli kanał, rozdzielający dwie wysepki i powrócili dopiero po upływie trzydziestu sześciu godzin.
Czy jakie ludzkie uczucie spowodowało ich do zbadania tej skały, czy też interes całkiem innej natury? Nie powiedzieli nic o rezultacie swej wycieczki, nawet kapralowi Pim. Czy wysepka była zamieszkałą? Kapral nic nie wiedział. Oficerowie popłynęli sami i sami powrócili. W każdym razie, pomimo ostrożnego ich zachowania się, kapral Pim wnioskował, że są zadowoleni. Major Oliphant spisał gruby zeszyt papieru, podpisany przez brygadiera Murphy, potem przypieczętowany pieczęcią 33 pułku, tak ażeby mógł być bezwłocznie wręczony pierwszemu statkowi, który ukaże się przed wyspą. Papier ten miał napis.
Ale żaden statek nie ukazywał się; nastąpił dzień 18 lutego, a komunikacya między wysepką a zarządem stołecznym nie została przywrócona.
W dniu tym brygadier Murphy, przebudziwszy się, tak przemówił do majora Oliphanta.
— Dziś jest uroczystość droga każdemu prawdziwie angielskiemu sercu.
— Wielka uroczystość, odrzekł major.
— Nie sądzę, — zaczął znowu brygadier— by szczególne okoliczności, w jakich znajdujemy się, przeszkadzały dwom oficerom i dziesięciu żołnierzom zjednoczonych królestw do uczczenia rocznicy imienin królewskich.
— Nie sądzę, — odrzekł major Oliphant.
— Jeżeli jej królewska mość nie skomunikowała się dotąd z nami, to znaczy, że nie uznała tego jeszcze za właściwe.
— Bez wątpienia.
— Szklaneczkę porto majorze?
— Chętnie, brygadyerze.
Wino to, jakby specyalnie stworzone dla konsumcyi angielskiej, znikło w tej brytańskiej otchłani, którą pospólstwo angielskie nazywa „połapką na ziemniaki“, a którą również słusznie możnaby nazwać „zgubą wina porto“.
— A teraz. — rzekł brygadier, — postąpmy według regulaminu.
— Według regulaminu, — odrzekł major.
Zawezwany kapral Pim stawił się, z ustami jeszcze zmoczonemi narodową brandy.
— Kapralu Pim, — rzekł brygadyer, — dziś jest 18 lutego, jeżeli mamy liczyć tak jak liczyć powinien każden dobry Anglik, według dawnej metody kalendarza brytańskiego.
— Tak jest, wasza wielmożność — odrzekł kapral.
— Są to więc imieniny królewskie.
Kapral salutował po wojskowemu.
— Kapralu Pim, — zaczął znowu brygadyer, dwadzieścia i jeden wystrzał z działa, według ordynansu.
— Do usług waszej wielmożności,
— Ale, kapralu, — dodał brygadyer, — uważaj, by któremu z obsługujących działo nie urwało ręki.
— Zrobi się co można, — odpowiedział kapral, nie chcąc zobowiązywać się nad możność.
Z licznych dział, w które niegdyś twierdza była uzbrojona, pozostała tylko wielka armata, nabijająca się od przodu i trzymająca dwadzieścia siedm centymetrów w otworze. Było to więc działo ogromne, i chociaż salwy robiono zwykłe z armat mniejszych rozmiarów, teraz wypadało użyć tej, ponieważ ona jedna stanowiła całą artyleryę wysepki.
Kapral Pim, należycie uprzedziwszy ludzi, udał się do podziemia, z którego wystrzelona kula wylatywała przez otwór w skale wykuty. Przyniesiono materjał niezbędny dla dwudziestu jednego strzału według zwyczaju. Rozumie się, że miano strzelać tylko prochem.
Brygadier Murphy i major Oliphant w wielkich mundurach i w kapeluszach z piórami przybyli dla asystowania czynności.
Działo zostało nabite według wszelkich przepisów „Podręcznika artylerzysty“ i strzelanina rozpoczęła się.
Po każdym strzale, według otrzymanego zalecenia, kapral pilnował się przy nowym nabijaniu, ażeby strzał, wylatując, nie poczytał ręki kanoniera za pocisk — co się często zdarza przy publicznych zabawach. Ale na ten raz obeszło się bez przypadku.
Należy również zauważyć przy tej sposobności, że pokłady powietrza, mniej gęste, wstrząsały się z mniejszym hałasem pod naciskiem gazów wylatujących z działa, i co za tem idzie i strzały nie były tak donośne jakby to miało miejsce przed sześciu tygodniami, co wywołało pewne niezadowolenie w oficerach. Nie było tego ogromnego odbicia się echa w zagłębieniu skały, które dawniej odgłos strzału przeistaczało w huk piorunu. Nie było tego majestatycznego odgłosu, który elastyczność powietrza przenosiła na wielką odległość. Łatwo więc zrozumieć, że przy takich warunkach miłość własna obu Anglików, chcących należycie uczcić imieniny królewskie, była w pewnej mierze niezadowoloną.
Dano dwadzieścia strzałów.
W chwili gdy nabijano działo po raz dwudziesty pierwszy, brygadyer Murphy skinieniem zatrzymał kanoniera i rzekł:
— Włóżcie bombę. Chciałbym poznać donosność tego nowego działa.
— Zrobimy doświadczenie, — dodał major — kapralu, słyszałeś?
— Do usług waszej wielmożności, — odpowiedział kapral Pim.
Jeden z obsługujących działo przywiózł na wózku bombę pełną, ważącą nie mniej nad dwieście funtów; taka zwykle sięgała na dwie mile. Śledząc lunetą bombę taką w jej przebiegu, łatwo można było dojrzeć punkt, w którym wpadnie w morze, a więc obliczyć w przybliżeniu rzeczywistą donosność olbrzymiego działa.
Działo zostało nabite, ustawiano je pod kątem na czterdzieści dwa stopnie i na komendę majora, rozległ się strzał.
— Na świętego Jerzego! — krzyknął brygadier.
— Na świętego Jerzego! — krzyknął major.
Dwa wykrzykniki dały się słyszeć jednocześnie. Dwaj oficerowie stali z otwartemi ustami i nie mogli wierzyć własnym oczom.
Bo też w samej rzeczy niepodobna było śledzić za pędem bomby, na którą przyciąganie mniej tu wpływało aniżeli wpływałoby na powierzchni ziemi. Nie można było, nawet za pomocą lunet sprawdzić jej upadku w morze. Wypadało więc przypuścić, że zaginęła daleko po za horyzontem.
— Więcej jak trzy mile! — rzekł brygadyer.
— Więcej... tak... więcej! — odpowiedział major.
I — czy to było złudzenie? — na ów huk działa angielskiego, zdawało się, że odpowiedział słaby huk od strony morza.
Dwaj oficerowie i żołnierze słuchali, nadstawiwszy uszy z największą uwagą.
Kolejno dały się słyszeć jeszcze trzy strzały w tym samym kierunku.
— Okręt! — rzekł brygadyer. A jeżeli to jest okręt, to musi być nie inny jak tylko angielski.
W pół godziny potem ukazały się dwa maszty na widnokręgu.
— Anglia do nas przybywa! —— rzekł brygadyer Murphy tonem człowieka, którego zdanie fakta stwierdzają.
— Usłyszał odgłos naszego strzału, — odpowiedział major Oliphant.
— Byle go nasza bomba niedosięgła! — mruknął kapral Pim na stronie.
W pół godziny potem tułów statku doskonale był widzialny na horyzoncie. Długi obłok czarnego dymu, ciągnący się za nim, wskazywał że był to parowiec. Wkrótce można było rozpoznać parową galiotę, która zbliżała się ku wysepce z wyraźnym zamiarem przybicia do lądu. Na przodzie jej powiewała bandera, ale niepodobna jeszcze było rozpoznać jej narodowości.
Murphy i Oliphant z lunetami w ręku nie spuszczali jej z oka ani na chwilę; pilno im było salutować jej barwy.
W tem nagle dwie lunety opuściły się, jakby wskutek automatycznego jednoczesnego ruchu dwóch rąk i oficerowie zdumieni, spojrzeli po
sobie, — mówiąc:
— To nie angielska bandera!
Na przodzie galioty powiewała biała chorągiew z niebieskim krzyżem.
Wykazujący pewne naprężenie w stosunkach międzynarodowych i doprowadzający do plątaniny jeograficznej.
Galiota szybko przybiła do brzegu i Anglicy mogli wyczytać na jej przodzie napis: Dobryna.
Zagłębienie w skale tworzyło w południowej części wysepki rodzaj zatoki, mogącej pomieścić nie więcej nad cztery łodzie rybackie; ale dla galioty tworzyło to przystań wystarczającą, a nawet bezpieczną, byle tylko nie wzmógł się wiatr wschodnio - południowy. Wpłynęła więc w zatokę. Zapuszczono kotwicę, i wkrótce łódź o czterech wioślarzach z hrabią i kapitanem Servadac przybiła do lądu.
Brygadyer Murphy i major Oliphant, sztywni i nadęci, czekali z powagą.
Hektor Servadac, prędki jako Francuz, pierwszy przemówił do nich.
— O, panowie! — zawołał — Bogu niech będzie chwała! Panowie, tak jak my, uniknęliście klęski! szczęśliwi jesteśmy, że możemy uścisnąć dłonie dwóm istotom do nas podobnym!
Oficerowie angielscy nie postąpili ani kroku, nie zrobili nawet żadnego poruszenia.
— Ale — zaczął znowu Hektor Servadac, nie dostrzegając bynajmniej tej wyniosłej sztywności — czy macie wiadomości z Francyi, z Anglii, z Europy? Gdzie się zatrzymał fenomen? Czy macie stosunki z ojczyzną? Czy...
— Do kogo mamy honor mówić? — zapytał brygadyer Murphy, poprawiając się tak by nie stracić ani cala ze swego wzrostu.
— To słuszna — rzekł kapitan Servadac, nieznacznie ruszywszy ramionami — nie byliśmy jeszcze sobie przedstawieni.
Potem, zwróciwszy się do swego towarzysza tak samo oziębłego jak dwaj brytańscy oficerowie, powiedział:
— Hrabia Timaszew.
— Major sir John Temple OIiphant — odrzekł brygadyer, przedstawiając swego kolegę.
Dwaj przedstawieni ukłonili się sobie.
— Kapitan sztabu głównego Hektor Servadac — rzekł teraz hrabia.
— Brygadyer Henage Finch Murphy — odpowiedział z powagą major Oliphant.
Nowe ukłony dwóch zaprezentowanych.
Prawa etykiety ściśle zostały zachowane. Teraz można było rozmawiać bez narażenia się.
Rozumie się, że wszystko to powiedziane było po francusku, to jest w języku zarówno znanym Anglikom i Rosyanom, z czego ziomkowie kapitana Servadac wyprowadzają wniosek, że nie mają potrzeby uczyć się ani angielskiego ani rossyjkiego języka
Brygadyer Murphy, zrobiwszy znak ręką, poprzedził swych gości, za którymi szedł major Oliphant i wprowadził do pokoju, który zajmował ze swoim kolegą. Był to rodzaj kazematy, wykutej w skale, ale której nie zbywało na pewnym komforcie. Wszyscy usiedli i rozmowa mogła pójść regularnym trybem.
Hektor Servadac, którego zirytowało tyle ceremonij, pozostawił rozpoczęcie jej hrabiemu. Ten zaś, pojmując że Anglicy uznają za niebyłe wszystko, co się powiedziało przed zaprezentowaniem się wzajemnem, rozpoczął ab ovo.
— Zapewne wiadomo panom — powiedział — że kataklizm, którego przyczyn nie mogliśmy jeszcze dociec, miał miejsce w nocy z 31go grudnia na 1 stycznia. Widząc co pozostało z terytoryum, które zajmowaliście przedtem, nie ulega wątpliwości, że gwałtownie odczuliście wstrząśnienie.
Dwaj oficerowie ruchem i skinieniem głowy dali do zrozumienia, że tak jest.
— Towarzysz mój, kapitan Seivadac — ciągnął hrabia dalej — także w wysokim stopniu doznał jego skutków. W charakterze oficera głównego sztabu wysłany na wybrzeże Algieryi...
— Sądzę, że to francuska kolonia... — rzekł major Oliphant, na pół przymrużając oczy.
— Najzupełniej francuska — odrzekł sucho kapitan Servadac.
— Było to u ujścia Chelifu — ciągnął dalej flegmatycznie hrabia, — tam, podczas tej złowrogiej nocy, część stałego lądu afrykańskiego nagle przeistoczyła się w wyspę, a reszta, jak się zdaje
zupełnie znikła z powierzchni kuli ziemskiej.
— A! — zawołał brygadyer Murphy, tym tylko wykrzyknikiem okazując swe zdziwienie.
— A pan, hrabio — zapytał major Oliphant czy mogę wiedzieć gdzieś się pan znajdował podczas tej złowrogiej nocy?
— Na morzu, panie, na pokładzie mojej galioty i poczytuję za cud to żeśmy nie zginęli.
— Możemy tylko powinszować tego panu — odrzekł brygadyer Murphy. Hrabia mówił dalej:
— Gdy traf sprowadził mnie na brzeg algierski, ucieszyłem się, znalazłszy na nowej wyspie kapitana Servadac, jak również i jego ordynansa Ben-Zufa.
— Ben?... — powtórzył major Oliphant.
— Zufa! — dorzucił kapitan Servadac.
— Ponieważ kapitanowi Servadac — mówił dalej hrabia — pilno było zasięgnąć jakichkolwiek wiadomości, więc przeniósł się na Dobrynę. Potem zwróciwszy się ku dawnemu wschodowi, staraliśmy się rozpoznać co pozostało z kolonii algierskiej... nie pozostało nic.
Brygadyer Murphy ruszył lekko wargami, jakby chciał dać tem do zrozumienia, że kolonia już dla tego samego, że była francuską, nie mogła przedstawiać należytej solidarności. Hektor Servadac, dostrzegłszy to, podniósł się nieco by mu odpowiedzieć, ale powstrzymał się.
— Klęska była ogromną, moi panowie — ciągnął hrabia dalej. — Na całej wschodniej części morza Śródziemnego nie znaleźliśmy żadnego śladu dawnego lądu; ani Algieryi, ani Tunisu, wyjąwszy jednego punktu, a mianowicie skały, wynurzającej się z wód koło Kartaginy i zawierającej grobowiec króla francuskiego...
— Ludwika IX, jak sądzę — rzekł brygadyer.
— Więcej znanego pod nazwą Ludwika świętego, panie! — dorzucił kapitan Servadac, na co brygadyer Murphy ruszył lekko ramionami i pobłażliwie uśmiechnął się.
Dalej hrabia opowiedział, że galiota popłynęła na południe aż do zatoki Gabes, że morze Saharskie nie istniało już, co dwaj Anglicy zdawało się, iż znajdowali całkiem naturalnem, ponieważ był to utwór francuski; że nowy brzeg, dziwnego składu, wystąpił z wód przed wybrzeżem tripolitańskiem, że ciągnie się ku północy wzdłuż dwunastego stopnia, prawie do Malty.
— Ta zaś angielska wyspa — pośpieszył dodać kapitan Servadac — ta Malta ze swojem miastem, swoją Goulette, swemi fortyfikacyami, swemi żołnierzami, swoimi oficerami i swoim gubernatorem także poszła połączyć się w otchłani z Algieryą.
Czoła dwóch Anglików zasępiły się na chwilę, ale prawie natychmiast rysy ich wyraziły powątpiewanie względem tego co powiedział oficer
francuski.
— Trudno przypuścić takie bezwzględne pochłonięcie — zauważył brygadyer Murphy.
— Dla czego? — zapytał kapitan Servadac.
— Malta jest wyspą angielską — odrzekł major Oliphant — i jako taka...
— Znikła tak dobrze, jak gdyby była chińską ! — odparł kapitan Servadac.
— Możeście panowi popełnili błąd w swych spostrzeżeniach podczas żeglugi galioty.
— Nie moi panowie — odrzekł hrabia — żaden błąd nie był popełniony, a trzeba ustąpić wobec widocznego faktu. Anglia niewątpliwie ma wielki udział w klęsce. Nie tylko wyspa Malta nie istnieje, ale nowy kontynent zamknął zupełnie morze Śródziemne. Gdyby nie wąska ciaśnina, w jednym tylko punkcie przerywająca prostą linię, nigdy nie zdołalibyśmy dostać się do was. Na nieszczęście sprawdzono, że jeżeli nic nie pozostało z Malty, to również nie wiele pozostało z wysp Jońskich, które od kilku lat właśnie powróciły pod protektorat angielski!
— A nie sądzę — dodał kapitan Servadac — ażeby lord wielki kanclerz, naczelnik panów, miał powód do winszowania sobie tej katastrofy.
— Lord kanclerz, nasz naczelnik? — odpowiedział brygadyer Marphy, z miną jak gdyby nie rozumiał co się do niego mówi.
— Tak samo jak panowie nie macie czego sobie winszować — dodał kapitan Servadac — żeście zostali w Korfu.
— Korfu?... — odrzekł major Oliphant. — Pan kapitan wyraźnie powiedział Korfu?
— Tak jest! Kor-fu! — powtórzył Hektor Servadac.
Dwaj Anglicy, naprawdę z zdziwieni, przez chwilę milczeli, zapytując sami siebie do czego zmierza oficer francuski, ale zdziwienie ich stało się jeszcze większem, gdy hrabia zapytał czy dawno mieli wiadomości z Anglii, otrzymane bądź przez statek angielski, bądź telegrafem podmorskim.
— Nie, panie hrabio, lina podmorska przerwała się — odpowiedział brygadyer Murphy.
— Więc może macie komunikacyę za pomocą telegrafów włoskich?
— Włoskich? — powtórzył major Oliphant. — Zapewne chcesz pan powiedzieć hiszpańskich?
— Włoskich, czy hiszpańskich — odparł kapitan Servadac — mniejsza o to, moi panowie, czy mieliście wiadomości ze stolicy Brytanii?
— Żadnych nie mieliśmy — odrzekł brygadyer Murphy. — Ale jesteśmy spokojni, to nie długo potrwa ...
— Chybaby już nie było stolicy! — rzekł z powagą kapitan Servadac.
— Nie było stolicy?
— Co musi stać się, jeżeli nie ma Anglii!
— Nie ma Anglii!
Brygadyer Murphy i major Oliphant podnieśli się mechanicznie, jak gdyby poruszeni sprężyną.
— Zdaje mi się — rzekł brygadyer Murphy — że pierwej aniżeli Anglia, Francya... sama...
— Francya może lepiej trzymać się, ponieważ jest częścią stałego lądu! — odparł kapitan Servadac, zapalając się.
— Lepiej aniżeli Anglia?...
— Anglia jest tylko wyspą i bardzo rozluźnionego składu; mogła więc całkiem zaginąć!
Mogła nastąpić scena. Dwaj Anglicy już się prostowali, a kapitan Servadac był zdecydowany nie ustępować.
Hrabia próbował załagodzić przeciwników, których roznamiętniała prosta kwestya narodowości, ale nie udało mu się.
— Panowie — powiedział chłodno kapitan Servadac — sądzę, że spór ten skorzysta na tem, gdy prowadzić się będzie na otwarte m powietrzu. Panowie jesteście tu u siebie... ale gdybyście zechcieli wyjść...
Hektor Servadac opuścił pokój, a za nim wyszli bezzwłocznie dwaj Anglicy i hrabia. Wszyscy zebrali się na płaszczyźnie, tworzącej wyższą część wyspy; miejscowość tę kapitan w myśli wystawiał sobie jako terytoryum neutralne.
— Panowie — rzekł natenczas kapitan Servadac, zwracając się do dwóch Anglików — pomimo, że Francya jest zubożona od czasu jak utraciła Algieryę, zawsze jednak jest jeszcze w możności dania odpowiedzi na prowakacye, bez względu na to zkąd one pochodzą! Otóż ja, oficer francuski, mam honor reprezentować na tej wysepce Francyę, z tego samego tytułu, z jakiego panowie reprezentujecie Anglię.
— A to wybornie! — odrzekł brygadyer Murphy.
— I nie zniosę...
— Ani ja — wtrącił major Oliphant.
— A ponieważ jesteśmy tu na gruncie neutralnym...
— Neutralnym?... — zawołał brygadyer Murphy. — Pan jesteś tu na gruncie angielskim.
— Angielskim?
— Tak jest, na gruncie, który okrywa sztandar angielski.
I brygadier wskazał na sztandar zjednoczonych królestw, powiewający na najwyższym szczycie wyspy.
— Ba! — odparł ironicznie kapitan Servadac. — Ponieważ podobało się panom umieścić ten sztandar po katastrofie...
— Był tam przedtem.
— Sztandar protektoratu, a nie posiadania, moi panowie.
— Protektoratu! — wykrzyknęli oba Anglicy.
— Panowie, — rzekł Hektor Servadac, uderzając nogą w ziemię, wysepka ta jest wszystkiem co pozostało z terytoryum rzeczypospolitej reprezentacyjnej, co do której Anglia posiadała tylko prawo protekcyi.
— Rzeczypospolitej! — powtórzył brygadier Murphy, ogromnie rozwarłszy oczy.
— I jeszcze, — ciągnął dalej kapitan Servadac prawo to do wysp Jońskich było bardzo sporne, dziesięć razy tracone, dziesięć razy odzyskiwane!
— Wysp jońskich? — zawołał major Oliphant.
— A tu, w Korfu...
— Korfu?
Zdumienie obu Anglików było tak wielkie, że hrabia, dotąd bardzo obojętny, pomimo że był usposobiony wziąć stronę oficera sztabu głównego, uznał iż wypada wdać się w ten spór. Miał więc zwrócić się do brygadyera Murphy, gdy ten spokojniejszym tonem rzekł do kapitana Servadaca:
— Nie powinienem pozostawiać pana dłużej w błędzie, którego przyczyny nie mogę odgadnąć. Pan jesteś tu na ziemi będącej angielską na mocy prawa zawojowania i posiadania w r. 1704, prawa, które zostało zatwierdzone przez traktat utrechtski. Prawda, że kilkakrotnie Francya i Hiszpania próbowały zaprzeczać mu w r. 1727, 1779, 1782, ale się to im nie powiodło. Więc pan tu, na tej wysepce jesteś tak dobrze w Anglii, jak gdybyś był na placu Trefalgar w Londynie.
— Więc nie jesteśmy w Korfu, stolicy wysp Jońskich? — zapytał hrabia, tonem głębokiego zdumienia.
— Nie, panowie, — odrzekł brygadier Murphy. Tu, jesteście panowie na Gibraltarze.
Gibraltar! wyraz ten zadźwięczał w uszach hrabiego i oficera głównego sztabu jak piorun. Sądzili, że są w Korfu, na wschodnim krańcu morza śródziemnego, a byli w Gibraltarze, na krańcu zachodnim, pomimo że Dobryna, podczas całej swej podróży nie żeglowała w kierunku odwrotnym.
Był to więc fakt nowy, z którego należało wyprowadzić wnioski. Hrabia zamierzał właśnie uczynić to, gdy uwagę jego zwróciły krzyki. Odwrócił się i ku wielkiemu swemu zdziwieniu ujrzał majtków z Dobryny kłócących się z żołnierzami angielskimi.
Jaki był powód tej awantury? Poprostu kłótnia majtka Panofki z kapralem Pim. A o co poszło? O to, że bomba, rzucona z działa, rozbiwszy pancerz na galiocie, zarazem stłukła fajkę Panofki — nie bez tego by mu trochę nie zawadzić o nos, który być może iż był nieco dłuższy jakby wypadało na nos zwyczajny.
Otóż podczas gdy hrabia i kapitan Servadac doznawali niejakiej trudności w porozumieniu się z oficerami angielskimi, ludzie z Dobryny zabierali
się do bójki z załogą wyspy.
Naturalnie, że Hektor Servadac wziął stronę Panofki, za co otrzymał taką odpowiedź od majora Oliphanta, że Anglia nie jest odpowiedzialną za swoje pociski, że było to winą majtka, że majtek ten podczas przelotu bomby znajdował się tam, gdzie nie powinienby znajdować się, że gdyby miał nos zadarty, toby to się nie wydarzyło i t. d.
Usłyszawszy to hrabia, pomimo swej zimnej krwi, począł gniewać się i po wymianie kilku dumnych wyrazów z dwoma oficerami, dał swym ludziom rozkaz do powrotu.
— Zobaczymy się jeszcze z panami! — rzekł kapitan Servadac do dwóch Anglików.
— Jak się panu spodoba! — odrzekł major Oliphant.
Wobec tego nowego fenomenu który umieszczał Gibraltar tam, gdzie według jeografii, powinno było znajdować się Korfu, hrabia i kapitan mogli mieć jedną tylko myśl: popłynąć do Francyi.
Dla tego też Dobryna bezzwłocznie wyszła pod żagle, a we dwie godziny potem nie było już widać ani śladu tego co pozostało po Gibraltarze.
W którym toczą się rozprawy, dla dojścia do prawdy, będącej może niedaleko.
Pierwsze godziny żeglugi użyte były na zastanowienie się nad wynikami nocnego i niespodziewanego faktu, który się teraz ujawnił. Jeżeli nie mogła być wyprowadzoną z niego cała prawda, to przynajmniej hrabia, kapitan i porucznik Prokop wedrą się głębiej w tajemnicę dziwnego swego położenia.
Bo w samej rzeczy, o czem wiedzieli teraz stanowczo? O tem, iż Dobryna wypłynąwszy z wyspy Gurbi, to jest z pod pierwszego stopnia długości, zatrzymaną została pod trzynastym stopniem. Stanowiło to razem przestrzeń piętnastu stopni. Dodając do tego długość ciaśniny, która pozwoliła im przeprawić się przez ląd nieznany, razem około półczwarta stopnia; z dodaniem przestrzeni oddzielającej drugą konczynę tej ciaśniny od Gibraltaru, prawie cztery stopnie, — dalej wreszcie przestrzeni oddzielającej Gibraltar od wyspy Gurbi, siedm stopni, czyniło to razem dwadzieścia dziewięć stopni.
Więc wypłynąwszy z wyspy Gurbi i powróciwszy do punktu wyjścia, posuwają się po jednej i tej samej linii równoległej, czyli innemi słowami, zakreśliwszy całe koło. Dobryna opłynęła mniej więcej dwadzieścia dziewięć stopni.
Otóż, licząc ośmdziesiąt kilometrów na stopień, czyniło to razem dwa tysiące trzysta dwadzieścia kilometrów.
Jeżeli na miejscu Korfu i wysp Jońskich żeglarze Dobryny znaleźli Gibraltar, znaczyło to, że reszta kuli ziemskiej, obejmująca trzysta trzydzieści jeden stopień, zupełnie brakowało. Przed katastrofą, udając się do Malty i Gibraltaru w kie runku wschodnim, trzeba było przepływać długą wschodnią połowę morza Śródziemnego, kanał Suezki, morze Czerwone, Ocean Indyjski, Spokojny i Atlantycki. Zamiast tej ogromnej drogi, nowa ciaśnina, długa na sześćdziesiąt kilometrów, doprowadzała do Gibraltaru.
Tak obrachował porucznik Prokop i uwzględniając wszelkie możebne błędy, było to dostatecznie prawdopodobnem dla utworzenia podstawy do ogółu wywodów.
— A zatem — rzekł kapitan Servadac, — z tego że Dobryna powróciła do punktu, z którego wypłynęła, nie zmieniając kierunku, wypadałoby wnioskować, że sferoid ziemski nie miałby więcej nad dwa tysiące trzysta dwadzieścia kilometrów obwodu!
— Tak jest, — odrzekł porucznik Prokop, — co zmniejszyłoby jego średnicę do siedmiuset czterdziestu kilometrów, to jest byłaby ona szesnaście razy mniejszą, aniżeli przed katastrofą ponieważ liczyła wówczas dwanaście tysięcy siedmset dziewięćdziesiąt dwa kilometry. Nie ulega wątpliwości, że objechaliśmy dokoła to co pozostało z kuli ziemskiej.
— To wytłumaczyłoby nam wiele szczególnych fenomenów, które obserwowaliśmy dotąd, — rzekł hrabia. — Otóż na sferoidzie takich rozmiarów ciężkość musi być bardzo zmniejszoną i pojmuję nawet, że jego ruch rotacyjny na osi został przyspieszony w ten sposób, że przestrzeń czasu między dwoma wschodami słońca obejmuje wszystkiego dwanaście godzin. Co do nowej orbity, jaką opisuje dokoła słońca...
Tu hrabia zatrzymał się, nie wiedząc jak związać ten fenomen ze swoim nowym systemem.
— No i cóż, panie hrabio? — zapytał kapitan Servadac, — co do tej nowej orbity?...
— Jakie jest twoje zdanie o tem, Prokopie? — odrzekł na to hrabia, zwracając się do porucznika.
— Ojcze, — odrzekł Prokop — znam tylko jeden sposób wytłumaczenia zmiany orbity!
— A ten jest?... — zapytał kapitan Servadac ze szczególnym ożywieniem, jak gdyby przeczuwał, co odpowie porucznik.
— Tem jest przypuszczenie, — odrzekł Prokop, — że część ziemi oddzieliła się, zabierając z sobą część atmosfery i przebiega świat słoneczny po orbicie, która nie jest orbitą ziemi.
Po tem wyjaśnieniu hrabia, kapitan Servadac i porucznik Prokop przez kilka chwil pozostawali w milczeniu. Głęboko przerażeni, zastanawiali się teraz nad nie dającemi się obliczyć rezultatami tego nowego stanu rzeczy. Jeżeli
naprawdę ogromny kawał oderwał się od kuli ziemskiej, to dokąd on dążył? Jaką jest jego teraźniejsza linia eliptyczna? Na jakąż odległość od słońca zapędzi się? Jak długim będzie obrot jego dokoła przyciągającego punktu! Czy będzie pędził, tak jak komety, przez setki milionów lat w przestrzeni, lub czy też wkrótce przyciągnięty zostanie do źródła wszelkiego ciepła i światła? Nakoniec czy poziom jego orbity zgadzać się będzie z poziomem ekliptyki i czy można mieć jaką nadzieję, że spotkanie się połączy go znowu kiedyś z kulą ziemską, od której oddzielił się tak gwałtownie?
Kapitan Servadac pierwszy przerwał milczenie, — wykrzyknąwszy jakby mimowolnie:
— Eh! do licha! Wywód pana, porucznika, wyjaśnia wiele rzeczy, ale nie jest dopuszczalnym.
— Dlaczego, kapitanie? — odrzekł porucznik.— Mnie, owszem, zdaje się, iż odpowiada on na wszystkie zarzuty.
— Nie! a przynajmniej jest jeden, którego hipoteza pana nie obaliła.
— Jakiż to? — zapytał Prokop.
— Tylko zrozumiejmy się dobrze, — zaczął kapitan Servadac. — Pan utrzymujesz, że kawał kuli ziemskiej, stawszy się nową asteroidą, unoszącą nas, i obejmującą część kotliny morza Śródziemnego od Gibraltaru do Malty, przebiega wśród światów słonecznych?
— Tak twierdzę.
— Otóż, w takim razie, poruczniku, jakim sposobem wytłumaczysz pan to podniesienie się owego szczególnego lądu, który teraz obejmuje morze i specyalny układ tych wybrzeży? Gdybyśmy byli uniesieni na kawałku kuli ziemskiej, to kawałek ten niezawodnie zachowałby swój układ granitowy, lub wapienny i na powierzchni swej nie przedstawiałby tej mięszaniny mineralnej, której składu poznać nie możemy.
Zarzut ten, zrobiony przez kapitana Servadac teoryi porucznika, był natury poważnej. Bo zresztą można było przypuszczać, że kawał oddzielił się od kuli ziemskiej, unosząc z sobą część atmosfery i część wód Śródziemnego morza, można było nawet przypuszczać, że ruchy jego w przestrzeni i na osi nie były identyczne z ruchami ziemi; ale dlaczego w miejscu urodzajnych wybrzeży, odgraniczających morze Śródziemne od południa, wschodu i zachodu, wznosi się teraz ta stroma ściana, bez śladów roślinności i której sama natura jest nieznaną?
Trudno było porucznikowi Prokopowi odpowiedzieć na tę uwagę i musiał ograniczyć się na tem, że zapewne przyszłość ukrywa wiele rozwiązań, niedostępnych w tej chwili. Co do przyczyny pierwotnej, to ta ciągle jeszcze ukrywała się przed nim. Czy można było przypuszczać, że naprężenie sił wewnętrznych oderwało taki kawał kuli ziemskiej i rzuciło go w przestrzeń? było to bardzo wątpliwem. W tem zadaniu tak skomplikowanem, ileż to jeszcze było rzeczy nieznanych do wykrycia!
— Z tem wszystkiem, — rzekł kapitan Servadac na zakończenie — nie wiele mię obchodzi, że grawituję na nowem ciele niebieskiem, byle tylko Francya grawitowała wraz z nami!
A jednak, jeżeli w samej rzeczy tylko kawałek kuli ziemskiej poruszał się po nowej orbicie i jeżeli ten kawałek miał formę sferoidalną co przypuszczało bardzo szczupłe jego rozmiary, — czyż nie należało się obawiać, że część Francyi nie pozostała na dawnej ziemi? tak samo jak i Anglii. A zresztą ów brak stosunków od sześciu tygodni między Gibraltarem a Zjednoczonem królestwem zdawał się wskazywać, że komunikacya była niemożebną, ani lądem ani morzem, ani pocztą ani telegrafem. W samej rzeczy, jeżeli wyspa Gurbi, jak należało przypuszczać, — zważywszy na ciągłą równość dnia i nocy, — zajmowała równik asteroidy, to dwa bieguny, północny i południowy, musiały się znajdować w równej od wyspy odległości, równającej się połowie obwodu jaki przepłynęła Dobryna podczas swej podróży, tojest około tysiąca stu kilometrów. Tym sposobem biegun arktyczny odległy był od Gurbi na pięćset ośmdziesiąt kilometrów na północy, a biegun antarktyczny na tyleż kilometrów na południu. Owoż, gdy te punkta zanotowane zostały na mapie, to wypadło, że biegun północny nie przekraczał wybrzeża Prowancyi, a południowy znajdował się w pustyni afrykańskiej, na wysokości dwudziestej drugiej paraleli.
A teraz, czy porucznik Prokop miał słuszność, upierając się przy tym nowym systemie? Czy naprawdę kawał został oderwany od kuli ziemskiej? Trudno było to zdecydować. Rozwiązanie tego zadania należało do przyszłości; ale może nie będzie zbyt zuchwałem twierdzenie, że jeżeli porucznik Prokop nie odkrył całej prawdy, to przynajmniej zrobił krok ku niej.
Dobryna znowu znalazła się w warunkach pomyślnej pogody, po za wązką ciaśniną, łączącą dwie kończyny Śródziemnego morza w okolicy Gibraltaru. Wiatr sprzyjał, a przy podwójnem działaniu jego i pary, szybko pożeglowała ku północy.
Mówimy północy, a nie wschodu, ponieważ brzeg hiszpański znikł całkiem, przynajmniej w części między Gibraltarem a Alicante. Ani Almeria, ani przylądek Gata, ani przylądek Palos, ani Kartagena nie zajmowały już miejsca wskazanego im przez geografię. Morze pokryło całą tę część półwyspu hiszpańskiego i galiota musiała posunąć się aż na wysokość Sewilli aby znaleźć znowu, nie brzeg Andaluzyi, ale skałę, podobną do tej, jaką już widziała po za Maltą.
Poczynając od tego punktu, morze zagłębiało się daleko w nowy kontynent, tworząc kąt ostry, którego szczyt powinien był zajmować Madryt. Potem brzeg, wydłużając się ku południowi, wsuwał się znowu w dawniejszą zatokę i zaginał jak szpon, zagrażający wyspom Balearskim.
Uchyliwszy się nieco od swej drogi, aby odszukać ślady tej ważnej grupy wysp, badacze nasi zupełnie niespodziewanie zrobili odkrycie, lub raczej coś znalezli.
Było to 21 lutego. Wybiła godzina ósma rano, gdy jeden z majtków, stojący na straży na przedzie galioty, krzyknął:
— Butelka w morzu!
Butelka ta mogła zawierać cenny dokument, być może dotyczący nowego stanu rzeczy.
Na krzyk majtka, hrabia, kapitan Servadac, porucznik, wszyscy pobiegli na przód statku. Galiota manewrowała tak, by się przybliżyć do sygnalizowanego przedmiotu, który też wkrótce wyłowiono i wciągnięto na pokład.
Nie była to butelka, ale skórzany futerał, w rodzaju tych, jakie się używają do przechowywania okularów średniej wielkości. Przykrywa była starannie dopasowana i zalepiona woskiem i jeżeli futerał ten niedawno wrzucono w morze, to woda nie mogła jeszcze dostać się do wnętrza.
Porucznik Prokop, w obecności hrabiego i oficera głównego sztabu, zbadał starannie futerał. Nie było na nim żadnej cechy fabrycznej. Wosk, sklejający przykrywę, był nienaruszony i zachował odcisk pieczęci, na której znajdowały się dwie litery:
Pieczęć została złamana, futerał otwarty i porucznik wydobył z niego papier, który woda morska uszanowała. Była to prosta kartka czworograniasta, wyrwana z pugilaresu i zawierająca te wyrazy, ze znakami zapytania i wykrzyknikami — wszystko pismem wyraźnem, tak zwanym rondem.
„Gallia???
Ab sole 15 lut., odległ.: 59,000 000 m.!
Droga przebyta od stycznia do lutego: 82,000.000 m.
Va bene! All right! Doskonale!!!“
— Co to znaczy? — zapytał hrabia, oglądając papier na wszystkie strony.
— Nic nie pojmuję, — odrzekł kapitan Servadac; ale to pewna, że autor tego dokumentu, ktokolwiek on jest, żył jeszcze 15 lutego, ponieważ dokument wymienia tę datę.
— To widoczna, — odrzekł hrabia.
Dokument ten nie był podpisany. Nic nie wskazało z jakiego miejsca pochodzi. Znajdowały się w nim wyrazy łacińskie, włoskie, angielskie, francuskie — te ostatnie w większej od innych liczbie.
— To nie może być mistyfikacya, — rzekł kapitan Servadac. Dokument ten widocznie nadmienia o nowym porządku kosmograficznym, którego doznajemy skutków! Futerał, w którym był zamknięty, należał do jakiegoś spostrzegacza, żeglującego na pokładzie jakiegoś statku...
— Nie, kapitanie, — odrzekł porucznik Prokop — gdyż spostrzegacz ten niezawodnie umieściłby dokument w butelce, gdzie lepiej byłby zabezpieczony od wilgoci, aniżeli w skórzanym futerale. Sądziłbym raczej, że jakiś uczony, który mieszkał sam na pewnym punkcie wybrzeża zaoszczędzonym, chcąc dać poznać rezultat swych spostrzeżeń, posłużył się tym futerałem, może mniej cennym dla niego aniżeli butelka.
— Mniejsza o to zresztą! — rzekł hrabia. — W tej chwili pożyteczniej byłoby wyjaśnić co znaczy ten szczególny dokument, aniżeli starać się odgadnąć kto jest jego autorem. Postępujmy więc po porządku. A naprzód co to jest ta Gallia?
— Nieznam żadnego planety, wielkiego ani małego, któryby nosił to nazwisko, — odrzekł kapitan Servadac.
— Kapitanie, — rzekł wtedy porucznik Prokop, — nim pójdziemy dalej, pozwól pan zrobić sobie jedno zapytanie.
— Rób pan.
— Czy nie jesteś pan zdania, że dokument ten zdaje się usprawiedliwiać tę ostatnią hipotezę, według której część kuli ziemskiej ciśniętą została w przepaść?
— Tak jest.. być może... — odrzekł Hektor Servadac, — pomimo że zarzut przeciw temu wyprowadzony co do materyi, z jakiej powstała nasza asteroida, istnieje ciągle.
— A w takim razie, — dodał hrabia — uczony, o którym mowa, nadał nazwę Gallii nowemu ciału niebieskiemu.
— Więc byłby to uczony francuski? — zauważył porucznik Prokop.
— Tak trzeba przypuszczać, — odpowiedział kapitan Servadac. — Uważ pan, że z ośmnaście wyrazów, składających dokument, jedynaście jest francuskich, trzy są włoskie i dwa angielskie. Dowodziłoby to również, iż ów uczony, nie wiedząc w jakie ręce wpadnie jego dokument, chciał użyć wyrazów rozmaitych języków, by mieć większą pewność, że będzie zrozumianym.
— Przypuśćmy, że Gallia jest nazwą nowej asteroidy, krążącej w przestrzeni, — rzekł hrabia i idźmy dalej. „Ab sole odległość 15 lutego pięćdziesiąt dziewięć milionów mil.“
— Była to w samej rzeczy odległość oddzielająca Gallię od słońca w owej epoce, — odpowiedział porucznik Prokop, — gdy przecinała orbitę Marsa.
— Dobrze! — rzekł hrabia. — Więc pierwszy ustęp dokumentu zgadza się z naszemi spostrzeżeniami.
— Zupełnie, — dodał porucznik Prokop.
— „Droga przebieżona od stycznia do lutego.“ — zaczął znowu hrabia, czytając dalej, — ośmdziesiąt dwa miliony mil.“
— Tu chodzi widocznie, — zauważył Hektor Servadac, — o drogę przebieżoną przez Gallię po nowej orbicie.
— Tak jest, — dodał porucznik Prokop, a według praw Keplera, szybkość Galli, czyli, to wychodzi na jedno, szybkość przebieżona w równych odstępach czasu, musiała zmniejszać się stopniowo. Owoż najwyższa temperatura, jakiej doświadczyliśmy, dała się właśnie czuć 15 stycznia. Jest zatem prawdopodobnern, że w tym czasie Gallia znajdowała się najbliżej słońca i że poruszała się wtedy z szybkością dwa razy większą aniżeli ziemia, która robi tylko dwadzieścia ośm tysięcy mil na godzinę.
— Bardzo dobrze, — odrzekł kapitan Serdac, — ale to nie wskazuje nam na jaką odległość Gallia oddali się od słońca, ani czego mamy spodziewać się, lub obawiać, w przyszłości.
— Nie, kapitanie, — powiedział porucznik Prokop — ale przy należytych spostrzeżeniach, poczynionych na różnych punktach Gallii, możnaby bezwątpliwie określić to, zastosowując prawa ogólne grawitacyi.
— A zatem i drogę, którą ma przebiegać w świecie słonecznym, — dodał kapitan Servadac.
— W samej rzeczy — rzekł hrabia, — jeżeli Gallia jest asteroidą, więc jest, jak wszystko poruszające się, podległą prawom mechaniki i słońce reguluje jej ruch, tak jak ruch planet. Od chwili, jak ten odłam oddzielił się od ziemi, po chwycony on został niewidzialnym łańcuchem atrakcyi i orbita jego jest teraz ustanowiona niewzruszenie.
— Chybaby, — odrzekł porucznik Prokop — jakie inne ciało niebieskie zmodyfikowało następnie tę orbitę. O! nie wielkie to ciało ta Gallia, w porównaniu z innymi w systemie słonecznym i planety mogą mieć na nią wpływ stanowczy.
— To pewna, — rzekł kapitan Servadac — że Gallia może mieć niemiłe spotkanie po drodze i nie może uchylić się od niej. Przy tem wszystkiem zauważcie panowie, że rozumujemy jak gdyby było dowiedzionem, że staliśmy się Galijczykami! A kto nam udowodni, że ta Gallia, o której mówi dokument, nie jest poprostu sto siedmdziesiątym małym planetą, nowo-odkrytym?
— Nie, — odrzekł porucznik Prokop, — to być nie może. Planety teleskopowe poruszają się w wązkim pasie między orbitami Marsa i Jowisza. A zatem nigdy nie przybliżają się do słońca, tak blisko jak Galia przybliżyła się była. A o fakcie tym niepodobna wątpić, ponieważ dokument zgadza się z naszemi własnemi przypuszczeniami.
— Na nieszczęście, — rzekł hrabia — brak nam instrumentów dla robienia obserwacyi i nie możemy obliczyć elementów naszej asteroidy.
— Kto wie! — odrzekł kapitan Servadac. — Prędzej czy później dowiemy się o wszystkiem!
— Co do ostatnich słów dokumentu — zaczął znowu hrabia — „Va bene! — AlI right! — Doskonale!!!“ to te nic nie znaczą...
— Chyba to, — odpowiedział Hektor Servadac, — że autor jest zachwycony nowym stanem rzeczy i znajduje, że wszystko idzie najlepiej na najlepszym z niemożebnych światów.
W którym kapitan Servadac trzyma w ręku wszystko co pozostało z rozległego kontynentu.
Tymczasem Dobryna, opłynąwszy ogromny przylądek, tamujący jej drogę na północ, zwróciła się ku miejscu, w którem powinienby znajdować się przylądek Creus.
Podróżni dzień i noc rozprawiali o tych dziwnych rzeczach. Wyraz Gallia często powracał w ich rozmowie i powoli, prawie bezwiednie, przyznali jej wartość geograficzną jako nazwie asteroidy unoszącej ich wśród światów słonecznych.
Ale rozprawy nie mogły sprawić tego, by zapomnieli, że mają zająć się poznaniem brzegów morza Śródziemnego. To też galiota ciągle płynęła tak blisko, jak tylko mogła przy nowych ramach tej okolicy, która prawdopodobnie stanowiła jedyne morze Gallii.
Część wyższa ogromnego przylądka dochodziła do miejsca, które powinna była zajmować Barcelona na wybrzeżu iberyjskiem; ale to wybrzeże, tak samo jak i ważne miasto, znikło, zapewne pochłonięte wodami, których fale uderzały o skały cokolwiek dalej. Potem skały te odchylały się ku północno-wschodowi znowu wysuwały się koło przylądka Creus.
Z tego przylądka nic nie pozostało.
Tam zaczynała się granica francuska; można więc sobie wystawić jakie myśli nawiedzały kapitana Servadac, gdy ujrzał, że nowy grunt zastąpił grunt jego kraju. Nie przebyta zapora wznosiła się przed wybrzeżem francuskiem i nie pozwalała nic widzieć. Ustawiona jak ściana prostopadła, wysoka przeszło na tysiąc stóp, nie przedstawiając żadnego dostępnego punktu, tak samo dzika, stroma i „nowa,“ jak ta, którą widziano po drugiej stronic Śródziemnego morza, rozwijała się ona tam, gdzie właśnie powinny były zarysowywać się urocze brzegi Francyi południowej.
Z bliskiej odległości w jakiej znajdowała się galiota, nie ukazywało się nic z tego co tworzyło niegdyś brzeg morski departamentu Pireneów wschodnich, ani przylądek Bearn, ani Port-Vendres, ani ujście rzeki Tech, ani staw Saint-Nazaire, ani ujście rzeki Tet, ani staw Salces. Na granicy departamentu Aude, dawniej tak malowniczo poprzecinanego stawami i wyspami, nie było ani śladu okręgu Narbonne: Od przylądka Agde na granicy Herault, aż do zatoki Aigues-Mortes nie istniało nic, ani Cette, ani Frontignan; nic z tego łuku; który okrąg Nimes kąpał niegdyś w morzu Śródziemnem, nic z równin Crau i Camargue, nic z kapryśnych zakrętów Bouches du Rhone. Martignes znikło! Marsylia przepadła! Można było przypuszczać, że nie spotka się już ani jeden punkt lądu europejskiego, który nosił nazwę Francyi.
Hektor Servadac, chociaż przygotowany na wszelkie wypadki, uczuł się jakby skamieniałym wobec tej rzeczywistości. Nie dostrzegał już on ani śladu tych brzegów, których okolice były mu znane. Czasami, gdy nowe wybrzeże zaginało się ku północy, spodziewał się odnaleść kawałek ziemi francuskiej, który uniknął klęski; ale jak daleko zagłębienie sięgało, nie ukazywało się nic z cudnych brzegów Prowancyi. Gdy nowa rama nie odgraniczała dawnych wybrzeży, to pokrywały je wody Śródziemnego morza, i kapitan Servadac zapytywał sam siebie, czy wszystko co pozostało z jego kraju nie redukuje się do tego szczupłego terytoryum, do tej wyspy Gurbi, na którą potrzeba będzie wrócić!
— A jednak — powtarzał hrabiemu — kontynent Galii nie kończy się na tym nieprzystępnym brzegu! jej biegun północny jest dalej! Co się
znajduje po za tym morzem? O tem trzeba dowiedzieć się! Jeżeli jednak, pomimo wszystkich fenomenów, których jesteśmy świadkami, to, po czem stąpamy jest jeszcze kulą ziemską, jeżeli ona ciągle nas jeszcze unosi, tylko w nowym kierunku, w systemie słonecznym, jeżeli nakoniec Francya, a z nią cała Europa przepadły, to należy sprawdzić! Czyż nie znajdziemy jakiejkolwiek przystani, by wylądować na tem wybrzeżu? Czy nie ma żadnego sposobu dostania się na tę niedostępną skałę i rozpatrzenia, choćby raz jeden, okolicy, którą nam zakrywa? Wylądujmy! na miłość boską wylądujmy!
Ale Dobryna, płynąc wciąż przy ścianie, nie dostrzegała najmniejszego przystępu, w którym mogłaby schronić się, ani nawet żadnej skały, na którejby mogła stąpić noga jej załogi. Brzeg ciągle był utworzony z podstawy stromej, gładkiej, prostopadłej, aż na wysokość do dwóch set lub trzechset stóp, którą wytworzyły dziwne kształty krystaliczne. Widocznem było, że ta nowa granica morza Śródziemnego wszędzie przedstawiała takiż sam układ skał, jak gdyby ten wyszedł z jednej i tej samej formy.
Dobryna silnie paląc pod kotłem, bystro pędziła ku wschodowi. Pogoda była piękna. Atmosfera, już szczególnie oziębiona, mniej była zdolną do nasycania się wilgocią. Zaledwie kilka obłoków, przesuwając się po niebie, tworzyło tu i owdzie przejrzyste prawie zasłony. W dzień, zmniejszony krąg słońca rzucał blade promienie, nadające przedmiotom niepewne cienie. W nocy gwiazdy błyszczały światłem niezwykłem, ale niektóre planety słabły w odległości. Tak rzecz się miała z Wenerą, Marsem i tą nieznaną gwiazdą, która umieszczona w szeregu planet podrzędnych poprzedzała słońce, to przy jego zachodzie, to przy wschodzie. Co do ogromnego Jowisza, pysznego Saturna, to światło ich jeszcze się zwiększało, z powodu że Gallia ku nim się przybliżała i porucznik Prokop pokazał widzialnego gołem okiem tego Urana, który nigdy nie pokazywał się bez pomocy lunety. Gallia zatem grawitowała, oddalając się od swego punktu przyciągającego po świecie słonecznym.
Dnia 24. lutego, płynąc po krętej linii, która przed kataklizmem tworzyła brzeg departamentu Var, szukając napróżno wysp Hyères, półwyspu
Saint-Tropez, wysp Lerins, zatoki Cannes, zatoki Jouan, Dobryna przybyła na wysokość przylądka Antibes.
Wtem miejscu, ku nadzwyczajnemu zdziwieniu, ale zarazem ku niezwykłemu zadowoleniu wędrowców, wązkie wcięcie rozdzielało ogromną
skałę od góry do dołu. U jego podstawy ponad poziomem morza rozciągała się niewielka płaszczyzna, do której łódź mogła przybić z łatwością.
— Nakoniec możemy wylądować! — zawołał kapitan Servadac, nie będący już panem siebie.
Zresztą nie było co wstawiać się do hrabiego, by go wciągnąć na nowy kontynent. Porucznik Prokop i on byli spragnieni dotknięcia ziemi tak samo jak kapitan Servadac. Być może, iż idąc tem wcięciem, które zdaleka wydawało się jak wyschłe łożysko potoku, zdołają dostać się na szczyt skały i znajdą szeroki zakres dla wzroku, co w braku terytoryum francuskiego pozwoli im należycie rozpatrzeć tę dziwną okolicę.
O siódmej godzinie rano, hrabia, kapitan i porucznik wylądowali na wybrzeżu.
Po raz pierwszy znaleźli niejakie ślady dawnego brzegu. Były to owe wapienne żółtawe kamienie, któremi po większej części zasiane są
wybrzeża Prowancyi. Ale wąska ta płaszczyzna, widocznie kawałek dawniejszej kuli ziemskiej, miała zaledwie kilka metrów powierzchni, więc wędrowcy, nie zatrzymując się na niej, rzucili się ku łożysku, chcąc je przebyć.
Łożysko to było suche i łatwo było dostrzedz, że nigdy żaden potok nie toczył tędy swych wód niespokojnych. Skały tego łożyska, tak samo jak skały tworzące oba boki, przedstawiały taki sam skład jak wszystkie widziane dotąd i nie zdawały się jeszcze podlegać wiekowym wpływom. Geolog zapewne określiłby ich właściwe miejsce w szeregu litologicznym, ale ani hrabia, ani oficer głównego sztabu, ani porucznik Prokop nie mogli poznać ich natury.
Jednak, jeżeli rozdół ten nie przedstawiał żadnych śladów wilgoci dawnej, ani świeżej, można już jednak było przewidzieć, że gdy warunki klimatyczne zmienią się radykalnie, będzie on z czasem służyć za odpływ znacznej ilości wód.
I w samej rzeczy już kilka płacht śniegu połyskiwało w różnych miejscach na pochyłościach wyniosłości, a stawały się one szerszemi i grubszemi na szczytach skał. Prawdopodobnie że cała okolica po za ścianą znikała pod białym pokładem lodowców.
— Otóż są — zauważył hrabia — pierwsze ślady wody słodkiej, jakie znajdujemy na powierzchni Galii.
— Tak jest — odrzekł porucznik Prokop — a zapewne na większej wysokości nie tylko śnieg, ale i lód utworzył się pod wpływem zimna ciągle wzrastającego. Nie zapominajmy, że jeżeli Galia ma kształt sferoidalny, to jesteśmy tu bardzo blisko okolic arktycznych, na które bardzo ukośnie padają płomienie słoneczne. Bezwątpienia, że noc nie może nigdy być tam kompletną, jak pod biegunami ziemi, ponieważ słońce nie opuszcza równika, dzięki słabej pochyłości osi obrotowej, a zimno będzie tam prawdopodobnie nadzwyczajne, zwłaszcza jeżeli Galia oddali się od punktu ciepła na znaczną odległość.
— Poruczniku — zapytał kapitan Servadac — czy nie należy obawiać się, iż zimno na powierzchni Galii stanie się takiem, iż żadna żywa istota nie zdoła go znieść!
— Nie, kapitanie — odrzekł porucznik Prokop. — Na jakąkolwiek odległość oddalimy się od słońca, zimno nie przekroczy nigdy granicy wskazanej temperaturze przestrzeni gwiazdzistych, to jest tych okolic nieba, gdzie jest brak zupełny powietrza.
— A granice te są?
— Około sześćdziesięciu stopni termometru stustopniowego, według teoryi jednego Francuza, uczonego fizyka Fourier.
— Sześćdziesiąt stopni! — zawołał hrabia — sześćdziesiąt stopni nad zero! Ależ taka temperatura jest nie do wytrzymania!
— Takie zimno — odrzekł porucznik Prokop — już wytrzymywali żeglarze angielscy na morzach podbiegunowych; jeżeli się nie mylę, na wyspie Melville Parry widział, jak termometr spadł na pięćdziesiąt sześć stopni niżej zera.
Wędrowcy zatrzymali się na chwilę by wypocząć, gdyż, jak to zawsze się wydarza, wstępującym na wysokość, powietrze, powoli rozrzadzające się, utrudniało im ruchy. Oprócz tego, nie doszedłszy jeszcze na znaczną wysokość — zaledwie sześćset lub siedmset stóp, czuli bardzo dotkliwie zniżanie się temperatury. Na szczęście pokłady masy mineralnej, z których utworzone było łożysko rozpadliny, ułatwiały im pochód i w półtory godziny po opuszczeniu małej płaszczyzny, dosięgli szczytu skały.
Skała ta panowała nietylko nad morzem od południa, ale i nad północą całej nowej okolicy, która nagle zniżała się.
Kapitan Servadac nie mógł powstrzymać krzyku.
Francyi tam nie było! Niezliczone skały piętrzyły się aż do ostatnich granic widnokręgu. Wszystkie obsypane śniegiem, lub obłożone lodem, zlewały się w dziwną jednostajność. Było to ogromne zbiorowisko materyi, która skrystalizowała się w sześciokątne regularne pryzmata. Galia zdawała się być tylko produktem formacyi mineralnej, jedynej i nieznanej. Jeżeli szczyt skał, tworzących ramy morza Śródziemnego, nie przedstawiał tej jednostajności w swych górnych kończynach, to dla tego, że jakiś fenomen, może ten, któremu zawdzięczano istnienie wody morskiej, w chwili kataklizmu, zmodyfikował powierzchnię tych ram.
Jakkolwiekbądź w tej południowej części Galii nie było widać ani śladu ziemi europejskiej. Wszędzie nowa substancya zastąpiła dawny grunt. Nie było owych wiosek Prowancyi, ani owych ogrodów pomarańczowych i cytrynowych, których czerwonawy humus piętrzy się na pokładach suchych kamieni, ani tych gajów oliwnych o ciemnem liściu, ani alei mimoz, palm i eukaliptów, ani krzaków geranium olbrzymiego, po nad któremi wznoszą się długie gałęzie aloesów, ani zardzewiałych skał wybrzeża, ani gór na dalszym planie z ich ponurą obsłoną z drzew iglastych.
Nie było tam nic z królestwa roślinnego, ponieważ najmniej wymagająca z roślin podbiegunowych, nawet same mchy podśnieżne, nie mogłyby rosnąć na tym skalistym gruncie! Nie było nic z królestwa roślinnego, ponieważ żaden ptak z okolic arktycznych nie znalazłby tam pożywienia na jeden dzień.
Było tam tylko królestwo mineralne w całej swej straszliwej dzikości.
Kapitan Servadac był pod wrażeniem wzruszenia, od którego, jak mu się zdawało, jego charakter powinienby był go ochronić. Nieruchomy na szczycie jednej skały, spoglądał on wilgotnemi oczyma na nowe terytoryum, rozpościerające się przed nim. Nie chciał wierzyć, by Francya istniała tam kiedykolwiek.
— Nie! — zawołał, — nie! Nasze spostrzeżenia omyliły nas! Nie dosięgliśmy jeszcze do tej paraleli, która przechodzi przez Alpy Nadmorskie. Tam dalej, w tył, rozciąga się terytoryum, którego szukamy śladów! Ściana wystąpiła z wód, niech tak będzie; ale po za nią ujrzymy ziemie europejskie! Chodźmy, hrabio, chodźmy! Przeprawmy się przez te lody i szukajmy jeszcze, szukajmy ciągle!...
To mówiąc, Hektor Servadac zrobił około dwudziestu kroków naprzód, by wynaleźć jaką ścieżkę wśród sześciokątnych brył skały.
Nagle zatrzymał się.
Noga jego potrąciła pod śniegiem kawałek kamienia ociosanego. Z formy i barwy kamień ten nie zdawał się należeć do nowego gruntu.
Kapitan Servadac podniósł go.
Był to wyżółkły kawałek marmuru, na którym można było jeszcze dopatrzeć wyryte niektóre litery, między innemi te trzy:
Vil...
— Willa! — zawołał kapitan Servadac, rzucając kamień, który rozbił się na tysiąc kawałków.
Z tej willi, pysznego może budynku, wzniesionego prawie na samym końcu przylądka Antibes, w najcudniejszej miejscowości, tego wspaniałego przylądka, rzuconego jak zielona gałązka między zatoką don Jouan i nicejską, z tej uroczej panoramy, uwieńczonej Alpami nadmorskiemi, które ciągnęły się łańcuchem malowniczych gór Estrelle, przechodząc przed Eza, Monaco, Roquebrune, Menton i Vintimille, aż do włoskiego punktu Brodighera, cóż teraz pozostawało? Ani kawałka marmuru, który w proch się rozsypał!
Kapitan Servadac, nie mogąc dłużej wątpić, że przylądek Antibes znikł we wnętrznościach nowego kontynentu, zagłębił się w rozmyślanie.
Hrabia podszedłszy ku niemu, powiedział z powagą:
— Kapitanie! — znasz pan dewizę rodziny Hope?
— Nie, hrabio, — odrzekł Hektor Servadar.
— Opiewa ona: Orbe fracto, spes illaesa!
— Jest ona w sprzeczności z rozpaczliwemi słowami Danta!
— Tak jest, kapitanie; a teraz powinna stać się naszą dewizą!
Który bez trudności może być zatytułowany bardzo słusznie: Od tegoż do tychże.
Żeglarzom Dobryny nie pozostawało jak powracać na wyspę Gurbi. Szczupłe to terytoryum było prawdopodobnie jedyną częścią dawnego lądu, mogącą przyjąć i wykarmić tych, których nowe ciało niebieskie unosiło w świecie słonecznym.
— Bądź co bądź — powiedział sam do siebie kapitan Servadac — jest to prawie kawałek Francyi.
Projekt powrotu na wyspę Gurbi wzięty więc został pod rozbiór i miał już być przyjęty, gdy porucznik Prokop zrobił uwagę, że nowy obwód morza Śródziemnego nie był jeszcze zbadany w zupełności.
— Potrzeba nam jeszcze obejrzeć północ, — powiedział — od punktu, gdzie przedtem znajdował się przylądek Antibes aż do wód ciaśniny Gibraltarskiej; a na południu od zatoki Gabes do tychże wód. Opływaliśmy granice zarysowujące dawniejsze wybrzeże afrykańskie, ale nie wybrzeże
nowe. Kto wie, czy wszelkie wejście zamknięte nam jest na południu i czy jaka urodzajna oaza w pustyni afrykańskiej nie uniknęła katastrofy? A przytem być może, iż Włochy, Sycylia, archipelag wysp Balearskich oparły się; należałoby w te strony zwrócić Dobrynę.
— Uwagi twoje są słuszne, Prokopie, — odrzekł hrabia; — w samej rzeczy zdaje mi się niezbędnem dokompletowanie planu hydrograficznego tej nowej kotliny.
— Przyłączam się do tego pomysłu, — dodał kapitan Servadac. — Cała kwestya zawiera się w tem, by wiedzieć, czy obecnie należy nam uzupełniać nasze poszukiwania przed powrotem na wyspę Gurbi.
— Sądzę, — odrzekł porucznik Prokop — iż powinniśmy zużytkować Dobrynę, dopóki może jeszcze służyć.
— Co chcesz powiedzieć przez to Prokopie? — zapytał hrabia.
— Chcę powiedzieć, że temperatura ciągle zniża się, że Galia posuwa się po linii krzywej, coraz bardziej oddalającej się od słońca i prędko będzie narażona na nadzwyczajne zimno. Natenczas morze zamarznie i żegluga stanie się niemożebną. Wiecie, panowie, jak trudnem jest pływanie wśród lodów. Czy nie lepiej zatem prowadzić w dalszym ciągu poszukiwania, dopóki wody są jeszcze wolne?
— Masz słuszność, Prokopie. — odrzekł hrabia. — Zobaczmy, co pozostało z dawnego kontynentu i czy jaki kawałek Europy nie został zaoszczędzony, czy jacy nieszczęśliwi nie utrzymali się przy życiu czy nie będzie można przyjść im w pomoc — oto, o czem trzeba się dowiedzieć przed powrotem na zimowy wypoczynek.
Szlachetny hrabia wśród takich okoliczności myślał jeszcze o swoich bliźnich. Ale kto wie czy myśląc o innych, nie myśli się o sobie samym?
Żadna różnica ras, żadne odróżnienie narodowe nie powinno było już istnieć między tymi, których Galia unosiła w przestrzenie nieskończone. Byli oni przedstawicielami jednego i tego samego ludu, lub raczej rodziny, gdyż można było obawiać się, że niewielu mieszkańców dawnej ziemi przeżyło katastrofę! A zresztą jeżeli istnieli tacy, to powinni byli skupiać się, łączyć dla dobra wspólnego, i jeżeli zginęła wszelka nadzieja powrotu na kulę ziemską, starać się odnowić na tem nowem ciele niebieskiem nową ludzkość.
Dnia 25. galiota opuściła małą zatokę, w której na chwilę znalazła schronienie i posuwając się wzdłuż brzegu północnego płynęła ku wschodowi całą siłą pary. Zimno poczynało stawać się dotkliwem, mianowicie przy silniejszym wietrze. Termometr trzymał się średnio o dwa stopnie niżej zera. Na szczęście morze ścina się przy temperaturze niższej, aniżeli woda słodka; nie przedstawiało więc żadnej przeszkody w żegludze Dobryny. Ale należało pospieszać.
Noce były piękne. Chmury, zdawało się, iż nie tak łatwo powstają w stopniowo ochładzających się pokładach atmosfery. Konstelacye błyszczały na firmamencie w czystości niezrównanej. Jeżeli porucznik Prokop w charakterze marynarza żałował, że księżyc zniknął na zawsze z horyzontu, to astronom, zajęty badaniem nieba gwieździstego, winszowałby sobie, tej tak mu się nadającej jasności nocy galickich.
Ale jeżeli wędrowcy na Dobrynie pozbawieni byli księżyca, to przynajmniej mieli zdawkową jego monetę. W owej epoce prawdziwy grad gwiazd spadających przesuwał się po widnokręgu, — gwiazd nierównie liczniejszych, aniżeli spostrzegacze ziemscy mogą naliczyć w sierpniu i listopadzie. I jeżeli, powołując się na p. Olmsted, na horyzoncie w Bostonie w r. 1833 ukazało się średnio trzydzieści cztery tysiące asteroid tego rodzaju, to tu śmiało można było podwoić tę liczbę.
Galia, w samej rzeczy, przebywała pierścień, będący prawie jednośrodkowym z orbitą ziemi i względem niej zewnętrznym. Meteorowe te ciałka, zdawało się, iż miały za punkt wyjścia Algol, jednę z gwiazd w konstelacyi Perseusza i iskrzyły się z wytężeniem, które nadzwyczajna ich szybkość czyniła cudownem, ścierając się z atmosferą Galii. Bukiet ogniów sztucznych, złożony z miliona rakiet, nie dałby się porównać ze wspaniałością tego meteoru. Skały, z jednej strony odbijając te ciałka od swej powierzchni metalicznej, zdawały się iskrzyć światłem, a morze oślepiało wzrok, jak gdyby usypane było rozpalonymi żużlami.
Ale widowisko to trwało zaledwie dobę, z taką szybkością Galia oddalała się od słońca!
Dnia 26 lutego Dobryna wstrzymana została w swej drodze długo wysuniętem wybrzeżem, co ją zmusiło do spuszczania się aż do kończyny dawnej Korsyki, z której ani śladu nie pozostało. Tam miejsce ciaśniny Bonifacia zalegało morze,
najzupełniej puste. Ale dnia 27go sygnalizowano wysepkę na wschodzie w odległości kilku mil od galioty; położenie zaś jej pozwalało przypuszczać,
że nie była dawną, lecz należała do północnych brzegów Sardynii.
Dobryna przybliżyła się do tej wysepki. Spuszczono łódź na wodę. W kilka chwil potem hrabia i kapitan Servadac wylądowali na zieleniejącej łące, mającej nie cały hektar powierzchni. Kilka krzaków mirtu i innych roślin, nad któremi wznosiły się trzy czy cztery stare drzewa oliwne, przecinało ją w niektórych miejscach. Zdawało się, że są opuszczone przez wszelakie żywe istoty.
Wędrowcy nasi zabierali się zatem do odpłynięcia, gdy uszu ich doleciało beczenie i prawie w tejże chwili ujrzeli kozę, skaczącą między skałami.
Byłto jeden egzemplarz owych kóz domowych, tak słusznie zwanych „krowami ubogich,“ młoda samica, o czarnej wełnie, małych i regularnie zagiętych rogach, która nie tylko nie uciekała za zbliżeniem się obcych, lecz pobiegła naprzeciw nim, skokami i beczeniem zdając się wzywać by poszli za nią.
— Ta koza nie jest sama na wysepce! — zawołał Hektor Servadac. — Idźmy za nią!
Tak się też stało; a o kilkaset kroków dalej kapitan Servadac i hrabia przybyli do rodzaju jamy osłoniętej krzakiem kaprifolium.
Z pomiędzy gałęzi wyglądało dziecko, mogące mieć siedm do ośmiu lat, o głowie zacienionej długiemi czarnemi włosami, piękne jak jeden z aniołków Murilla na obrazie Wniebowzięcia — nie bardzo wystraszone.
Rozpatrzywszy przez kilka chwil dwóch przybyłych, których powierzchowność wydała się jej zapewne wzbudzającą zaufanie, mała dziewczynka wstała, podbiegła ku nim i wyciągając obie ręce z ruchem pełnym ufności — rzekła głosem tak słodkim, jak sam język włoski, w którym się odezwała:
— Wy nie jesteście źli ludzie? Nie zrobicie mi nic złego? Czy nie potrzebuję obawiać się?
— Nie, — odpowiedział hrabia po włosku. — Jesteśmy i chcemy być twoimi przyjaciołmi!
Potem popatrzywszy przez chwilę na piękną dziewczynkę, zapytał:
— Jak się nazywasz, moja malutka?
— Nina.
— Nino, czy możesz nam powiedzieć, gdzie się znajdujemy?
— Na Madalenie, — odrzekła dziewczynka. — Byłam tam gdy się wszystko zmieniło — i to nagle!
Madalena, była to wyspa leżąca blisko Kaprery na północ od Sardynii, która teraz znikła wśród straszliwej klęski.
Kilka zapytań, na które nastąpiły odpowiedzi bardzo roztropne, wyjaśniły hrabiemu, że mała Nina była sama jedna na wysepce, że nie miała rodziców, że doglądała stada kóz, należących do pewnego gospodarza, że w chwili katastrofy wszystko nagle zapadło się dokoła niej, wyjąwszy tego kawałka ziemi, że ona i Marzy, jej faworyta, jedne tylko uratowały się, że była w wielkim strachu, ale że wkrótce uspokoiła się, podziękowawszy Bogu, że ziemia już więcej nie rusza się i uporządkowała się, by żyć z Marzy. Na szczęście posiadała nieco żywności, która dotąd jej wystarczyła; a zawsze miała nadzieję, iż przybędzie jaka łódź, by ją zabrać. Ponieważ łódź już się znalazła, więc popłynie, pod warunkiem, że zabiorą i jej kozę i że gdy będzie można, odeszlą je obie do domu.
— Oto jeszcze jeden śliczny mieszkaniec więcej na Galii! — rzekł kapitan Servadac, uściskawszy dziewczynkę.
W pół godziny potem Nina i Marzy, ulokowane zostały na galiocie, gdzie każdy, jak łatwo domyśleć się, przyjął je najserdeczniej. Spotkanie tego dziecka było szczęśliwą przepowiednią. Majtkowie, ludzie bogobojni i przesądni, poczytali ją za rodzaj anioła i nie jeden naprawdę przyglądał się, czy nie ma skrzydeł.
W kilka godzin Dobryna straciła z oczu Madalenę, żeglując ku południo-wschodowi przy nowem wybrzeżu, odległem o pięćdziesiąt mil od dawniejszego brzegu włoskiego. Inny ląd zastąpił półwysep, z którego ślad nawet nie pozostał. Wszakże na wysokości Rzymu uformowała się wielka zatoka, ciągnąca znacznie dalej po za miejsce, które powinno było zajmować wieczne miasto. Dalej nowy brzeg wsuwał się w dawniejsze morze dopiero na wysokości Kalabryi i rozciągał się aż do samych ich krańców. Ale nie było już latarni meksykańskiej, ani Sycylii, ani nawet szczytu ogromnej Etny, która jedna wznosiła się na trzy tysiące trzysta pięćdziesiąt metrów ponad powierzchnią morza.
O sześćdziesiąt mil dalej ku południowi Dobryna znowu ujrzała wejście do owej ciaśniny, która tak opatrznościowo przedstawiła się jej podczas burzy, a której wschodni otwór wychodził na wody gibraltarskie.
Od tego punktu do ciaśniny Gabes nowe granice Śródziemnego morza były już zbadane przez naszych wędrowców. Porucznik Prokop, słusznie oszczędzając czas, zwrócił więc w prostej linii ku paraleli, gdzie znalazł brzegi kontynentu jeszcze nie obejrzane.
Był dzień 3 marca.
Od tego punktu brzeg zakreślał Tunis, przechodził przez dawną prowincyą Konstantyny, na wysokości dawnej oazy Ziban. Potem ostrym kątem wchodził aż pod trzydziestą drugą paralelą i zawracał, tworząc nieregularną zatokę, dziwnie obramowaną, mineralnemi masami. Następnie na długości około stu pięćdziesięciu mil przebiegał dawniejszą Saharę algierską, tak, że przybliżał się ku południowej stronie wyspy Gurbi w cyplu, który mógłby służyć za naturalną granicę marokkańską, gdyby Marokko istniało jeszcze.
Potrzeba było zatem powracać na północ do końca tego cypla, aby go opłynąć. Opływając zaś podróżni nasi byli świadkami fenomenu wulkanicznego, który pierwszy raz dostrzegli na powierzchni Galii.
Cypel ten zakończała góra ogniem wybuchająca, wznosząca się na trzy tysiące stóp. Nie był to wulkan wygasły, ponieważ krater jego jeszcze dymił, jeżeli nie wyrzucał płomieni.
— A więc Galia posiada ogień wewnętrzny! — zawołał kapitan Servadac, gdy wulkan został sygnalizowany z Dobryny.
— Dlaczegożby nie, kapitanie, — odrzekł hrabia. — Ponieważ Galia jest tylko odłamem kuli ziemskiej, to czyż nie mogła nasza asteroida zabrać z sobą części ognia środkowego, jak zabrała część atmosfery, wód i lądu?
— Bardzo niewielką część! — powiedział kapitan Servadac, — ale z tem wszystkiem wystarczającą dla teraźniejszej ludności!
— Za pozwoleniem, kapitanie, — zapytał hrabia, — ponieważ podróż nasza ma nas doprowadzić w okolice Gibraltaru, czy nie sądzisz pan, iż należałoby zawiadomić Anglików o nowym stanie rzeczy i wynikach tego?
— Do czego? — odrzekł kapitan Servadac. — Anglicy ci wiedzą, gdzie się znajduje wyspa Gurbi i jeżeli się im spodoba mogą tam przybyć. Nie są to nieszczęśliwi, środków pozbawieni ludzie. Przeciwnie! Na długo mają czem żyć. Najwięcej sto dwadzieścia mil oddziela ich od naszej wyspy, a gdy morze pokryje się lodem, mogą zgłosić się do nas, kiedy zechcą. Właściwie nie mamy racyi być zadowolonymi z ich przyjęcia i gdy przybędą do nas, to zemścimy się...
— Naturalnie przyjmując ich lepiej, dorzucił hrabia.
— Bezwątpienia, panie hrabio, — odrzekł kapitan Servadac — gdyż właściwie niemasz tu różnic narodowości.
— O, — rzekł hrabia, kiwając głową, — Anglik wszędzie jest Anglikiem.
— Ba! — odrzekł Hektor Servadac — jest to ich wadą i zarazem zaletą!
Tak postanowiono zachować się względem załogi gibraltarskiej. Zresztą, choćby nawet chciano zawiązać pewne stosunki z tymi Anglikami, to byłoby to niemożebnem w obecnej chwili, gdyż Dobryna nie mogłaby bez narażenia się powrócić ku wysepce.
W samej rzeczy! temperatura zniżała się stopniowo. Porucznik Prokop nie bez niespokojności przekonał się, że morze lada chwila może sciąć się dokoła statku. Oprócz tego składy węgla, wskutek żeglugi pełną parą, powoli wypróżniały się i wkrótce mogło zabraknąć paliwa, gdyby się go nie zaoszczędzało. Obie te przyczyny, niezaprzeczenie bardzo ważne, przedstawione zostały przez porucznika, i postanowiono, że żegluga nadbrzeżna przerwana zostanie na wysokości punktu wulkanicznego. Po za nim brzeg zwracał się ku południowi i gubił się w bezgranicznem morzu. Zapuszczać się z Dobryną, której wkrótce miało zabraknąć węgla, na ocean, wkrótce mogący zamarznąć, mogło być zgubnem. Zresztą prawdopodobnem było, że w całej tej części Galii, dawniej zajętej przez pustynię afrykańską, nie znajdzie się inny grunt oprócz tego, jaki dotąd obserwowano — grunt, któremu stanowczo brakło wody i humusu i którego żadna praca nie zdołałaby użyznić. Więc nie było nic złego w przerwaniu poszukiwań; tembardziej, że mogły być na nowo podjęte w czasie właściwszym.
A więc 5 marca postanowiono, że Dobryna nie zwróci się ku północy, ale popłynie ku Gurbi, znajdującej się w odległości najwięcej dwudziestu mil.
— Biedny mój Ben-Zuf! — rzekł kapitan Servadac, często przypominający sobie swego towarzysza, podczas tej pięciotygodniowej podróży. — Byle mu się nic złego nie stało!
Krótka przeprawa od punktu wulkanicznego do wyspy Gurbi odbyła się bez żadnego wypadku, wyjąwszy znalezienia drugiej notatki tajemniczego uczonego, który widocznie będąc w możności obliczenia tak zwanych elementów Galii, obserwował ją ciągle na nowej orbicie.
O wschodzie słońca sygnalizowano jakiś pływający przedmiot. Wyłowiono go. Na ten raz tradycyjną butelkę zastępowała mała puszka z sardynek i teraz gruby pokład laku z takiemi samemi literami, jakie znajdowały się na poprzednio wyłowionym futerale, hermetycznie zalepiał przykrywę.
„— Od tegoż do tychże!“ — rzekł kapitan Servadac.
Puszkę ostrożnie otworzono i znaleziono następujący dokument:
„Gallia (?).
Ab sole 1go marca, odleg.: 78,000.000 m.!
Droga przebieżona od lutego do marca: 59,000.000 m.!
Va bene! All righit! Nil desperandum!
Wybornie!“
— I ani adresu, ani podpisu! — zawołał kapitan Servadac. — Możnaby sądzić, że jestto szereg mistyfikacyi!
— Byłaby to w takim razie mistyfikacya odbita w wielkiej ilości egzemplarzy, — odrzekł hrabia, — gdyż zważywszy, że dwa razy znaleźliśmy ten szczególny dokument, autor jego musiał zasiać morze swojemi futerałami i pudełkami.
— Ale jakiż to waryat ten uczony, co nawet nie pomyśli o tem, by podać swój adres!
— Adres jego? to dno studni astrologa! — odrzekł hrabia, napomykając na bajkę Lafontaine’a.
— Bardzo być może, ale gdzie ta studnia?
Zapytanie to kapitana Servadac musiało pozostać bez odpowiedzi. Czy autor dokumentu przebywał na jakiej wysepce zaoszczędzonej, której Dobryna nie poznała? Czy był na pokładzie statku pływającego po tem nowem morzu Śródziemnem, tak jak galiota? Trudno było odpowiedzieć.
— W każdym razie, — zauważył porucznik Prokop, — jeżeli to jest dokument poważny, a cyfry, które znajdują się na nim zdają się przekonywać o tem — to daje powód do dwóch ważnych uwag. Pierwszą jest, że szybkość Galii zmniejszyła się o dwadzieścia trzy miliony mil, ponieważ droga przebieżona przez nią od stycznia do lutego, wynosząca ośmdziesiąt dwa miliony mil, od lutego do marca czyni tylko pięćdziesiąt dziewięć milionów. Druga uwaga jest, że odległość Galii od słońca, która 15 lutego wynosiła tylko pięćdziesiąt dziewięć milionów mil, dnia 1 marca wynosi siedmdziesiąt ośm milionów, to jest zwiększyła się o dziewiętnaście milionów. A zatem w miarę jak Galia oddala się od słońca, szybkość jej przebiegu po orbicie zmniejsza się, co najzupełniej zgadza się z prawami niebieskiej mechaniki.
— I wnosisz z tego Prokopie?... — zapytał hrabia.
— Wnoszę, że poruszamy się, jak już zauważyłem, po orbicie eliptycznej, ale której odśrodkowości nie podobna nam obliczyć.
— Uważam, oprócz tego — dodał hrabia że autor dokumentu znowu posługuje się nazwą Gallia. — Proponuję więc by przyjąć ją stanowczo
dla nowego ciała niebieskiego, unoszącego nas, a morze to nazwać „morzem Gallickiem.“
— Dobrze, — odrzekł porucznik Prokop i zapiszę je pod tą nazwą, gdy będę układać naszą nową mapę.
— Co do mnie, — dodał kapitan Servadac — to zrobię jeszcze trzecią uwagę, a mianowicie, że zacny ten uczony coraz bardziej zachwycony
jest sytuacyą i niech dzieje się co chce, ja zawsze i wszędzie powtarzać będę wraz z nim: Nil desperandum.
W kilka godzin potem straż na Dobrynie dostrzegła nakoniec wyspę Gurbi.
Opisujący przyjęcie generalnego gubernatora na wyspie Gurbi i wypadki jakie zaszły podczas jego nieobecności.
Galiota opuściła wyspę 31 stycznia, powróciła zaś na nią 5 marca, po trzydziesto - pięciodniowej podróży — ponieważ ów rok ziemski był
przestępnym. Tym trzydziestu pięciu dniom odpowiadało siedmdziesiąt dni gallickich, ponieważ słońce siedmdziesiąt razy przechodziło przez południk wyspy.
Hektor Serwadac doznał pewnego wzruszenia, przybliżając się do tego jedynego szczątka ziemi algierskiej, który uniknął zagłady. Kilka razy podczas długiej nieobecności zapytywał sam siebie, czy znajdzie go na tem samem miejscu, a wraz z nim wiernego swego Ben-Zufa. Niepewność ta była poniekąd uzasadnioną wobec tylu fenomenów kosmicznych, które tak głęboko zmodyfikowały powierzchnią Gallii.
Ale obawy oficera sztabu głównego nie ziściły się. Wyspa Gurbi znajdowała się na swojem miejscu, a nawet — szczegół dość dziwny — nim dopłynięto do portu Chelif, Hektor Servadac mógł się przekonać, że jakaś chmura niezwykłego pozoru rozciągała się na paręset stóp po nad jego posiadłością. Gdy Galiota znalazła się tylko o kilka węzłów od brzegu, chmura ta ukazała się jako gęsta masa, automatycznie wznosząca się i opadająca w powietrzu. Następnie kapitan Servadac przekonał się, że nie było to zbiorowisko pary, ale stado ptaków gnane powietrzem jak stado śledziów nurtem wody. Z tej ogromnej masy dolatywał wrzask ogłuszający, któremu zresztą od powiadał dość częsty huk.
Dobryna oznajmiła swe przybycie strzałem z działa i zarzuciła kotwicę w małej przystani Chelifu.
W tej chwili nadbiegł mężczyzna ze strzelbą w ręku i jednym skokiem wpadł na pierwsze skały.
Był to Ben-Zuf.
Zrazu stał nieruchomy, z oczami utkwionemi na piętnaście kroków odległości, „jak nakazuje regulamin“, i ze wszystkiemi oznakami uszanowania. Ale dzielny żołnierz nic mógł wytrzymać i rzuciwszy się na spotkanie kapitana właśnie wysiadającego na ląd, z rozczuleniem ucałował mu rękę.
W każdym jednak razie zamiast frazesów całkiem naturalnych: „Jakież to szczęście, że pana widzę! Jakże byłem niespokojny! Jakże nieobecność pana długo trwała!“ — Ben-Zuf zawołał:
— Ha łotry! ha, zbóje! A! dobrze pan robisz, że powracasz, panie kapitanie! Złodzieje! nędznicy! beduiny!
— Na kogo tak się gniewasz Ben-Zuf? — zapytał Hektor Servadac, który z tych dziwnych wykrzykników wnioskował, że banda rabujących Arabów napadła jego posiadłość.
— A na to szatańskie ptactwo! — zawołał Ben-Zuf. — Oto już cały miesiąc marnuję proch na nich! Ale im więcej zabijam, tem więcej ich przybywa. O! gdyby im tylko pozwolić, tym Kabylom dzióbatym, to wkrótce nie mielibyśmy ani ziarna zboża na wyspie!
Hrabia i porucznik Prokop, przybliżywszy się do kapitana Servadac, mogli przekonać się, że Ben-Zuf nie przesadzał. Zboże, które szybko dojrzało, wskutek wielkich upałów styczniowych, w chwili gdy Gallia przechodziła swe perihelium, teraz było wystawione na łup wielu tysięcy ptaków. To, co zostało ze zbioru, było bardzo zagrożone przez te żarłoczne stworzenia. A trzeba wyraźnie powiedzieć „co pozostało ze zbiorów,“ gdyż Ben-Zuf nie próżnował podczas podróży Dobryny i widać było liczne kopy wznoszące się na płaszczyźnie, po części ze wszystkiego ogołoconej.
Co do ptaków, były to te, które Galia uniosła z sobą, gdy oderwała się od kuli ziemskiej. Naturalnie, że szukały one schronienia na wyspie Gurbi, ponieważ tam tylko znajdowały pola, łąki, wodę słodką — dowód, że żadna inna część asteroidy nie mogła zapewnić im pożywienia. Ale też chciały żyć kosztem mieszkańców wyspy — pretensyi tej należało oprzeć się wszelkimi możebnymi sposobami.
— Pomyślimy o tem, — rzekł Hektor Servadac.
— A! panie kapitanie, — zapytał Ben-Zuf, — a co się stało z kolegami w Afryce?
— Koledzy afrykańscy są ciągle w Afryce — odrzekł Hektor Servadac.
— Zuchy chłopcy!
— Tylko, że samej Afryki nie ma! — dodał kapitan Servadac.
— Nie ma Afryki! A Francya?
— Francya daleko od nas, Ben-Zufie!
— A Montmartre?
Był to krzyk z głębi serca! W kilku słowach kapitan Servadac odpowiedział swemu ordynansowi, co się stało, jako Montmartre, a z Montmartre Paryż, a z Paryżem Francya, a z Francyą Europa, a z Europą kula ziemska znajdowała się więcej aniżeli o ośmdziesiąt milionów mil od wyspy Gurbi. I co za tem idzie, nadzieja powrócenia tam kiedykolwiek powinna być prawie zaniechaną.
— E! e! — zawołał ordynans. — Nie może być!... Montmartre!... nie zobaczyć znowu Montmartre!... Głupstwo, panie kapitanie, głupstwo, uczciwszy uszy, panie kapitanie!
I Ben-Zuf potrząsnął głową, jak człowiek, który nie da się przekonać.
— Dobrze, mój zuchu, — odrzekł kapitan Servadac. — Miej ile chcesz nadziei! Nigdy nie należy rozpaczać. Jestto nawet dewiza naszego bezimiennego korespondenta. Ale zacznijmy od urządzenia się na wyspie Gurbi, tak jak gdy byśmy mieli na zawsze pozostać na niej.
Tak rozmawiając, Hektor Servadac, a za nim hrabia i porucznik Prokop udali się do chaty, dziś już odbudowanej staraniem Ben-Zufa. Posterunek również był w dobrym stanie, Galeta i Zefir mieli wygodną stajnię. Tu, w skromnej chatce, Hektor Servadac ofiarował schronienie swym gościom, jakoteż małej Ninie, której towarzyszyła koza. Po drodze ordynans sądził, iż może rozporządzić się dwoma zawiesistymi całusami na rzecz Niny i Marzy, które lube te istoty oddały mu z całego serca.
Potem odbyła się w Gurbi narada nad tem, do czego należy najpierwej wziąć się.
Najważniejszą kwestyą była kwestya pomieszkania na przyszłość. Jak tu ulokować się na wyspie w ten sposób, by wytrzymać straszliwe zimno, na jakie Galia będzie narażona w tej przestrzeni międzyplanetowej i przez czas, którego długości nie można było obrachować? Czas ten, w samej rzeczy, zależał od ekscentryczności orbity jaką przebiegała asteroida, i być może, iż wiele lat upłynie nim słońce powróci. Owoż paliwa nie było w obfitości. Węgla nic, drzewa bardzo nie wiele, a było słuszne przypuszczenie, że nic nie wyrośnie podczas całego okresu straszliwego zimna. Co tu począć? Jak zapobiedz tym przerażającym ewentualnościom. Potrzeba było koniecznie wynaleść jakiś sposób i to jak można najprędzej.
Wyżywienie kolonii nie przedstawiało bezpośrednich trudności. Co do napoju, to nie było żadnej obawy. Kilka strumieni płynęło w dolinie i woda napełniała zbiorniki. A przytem wkrótce zimno spowoduje zamarznięcie morza Galickiego, lód zaś dostarczy płynu do picia w obfitości, gdyż nie będzie zawierać w sobie ani odrobiny soli.
Co do żywności właściwej, to jest substancyi azotowej, niezbędnej dla nakarmienia człowieka, to ta na długi czas była zapewniona. Z jednej strony zboże, gotowe do przeniesienia do stodoły, z drugiej bydło rozproszone na wyspie, tworzyło dość obfity zapas. Rozumie się, że podczas okresu zimna grunt pozostanie nieprodukcyjnym, a zbiór furażu, przeznaczonego dla zwierząt domowych, nie będzie mógł być odnowionym. Wypadało więc przedsięwziąć jakieś środki i jeżeliby udało się wyrachować długość ruchu Galii dokoła punktu przyciągającego, to wypadało, stosownie do tego okresu zimowego, ograniczyć ilość zwierząt, które mają być przechowane.
Co do teraźniejszej ludności Galii, to ta, nie licząc trzynastu Anglików w Gibraltarze, liczyła razem z załogą statku i małą Niną osób jedynaście.
Ale gdy Hektor Servadac ustanowił tę cyfrę, Ben-Zuf zawołał:
— Ale nie, panie kapitanie! Przepraszam, że panu zaprzeczę, ale to nie tak się rachuje!
— Co mówisz?
— Chcę powiedzieć, że jest nas dwudziestu trzech mieszkańców.
— Na wyspie?
— Na wyspie.
— Wytłumacz się, Ben-Zuf.
— Nie miałem jeszcze czasu uprzedzić pana kapitana. Podczas nieobecności jego przybyli do nas goście na obiad.
— Goście na obiad?
— Tak, tak!... Ale chodź pan — dodał Ben-Zuf — a może pójdą i panowie — rzekł zwracając się do hrabiego i porucznika. — Jak panowie widzą, roboty koło żniwa znacznie postąpiły; moje dwie ręce nie dałyby sobie rady z takim ogromem pracy.
— W samej rzeczy — zauważył porucznik Prokop.
— Więc chodźmy. To nie daleko. Wszystkiego dwa kilometry. A zabierzmy z sobą strzelby.
— By się bronić?... — zapytał kapitan Servadac.
— Nie od ludzi — odrzekł Ben-Zuf — ale od tych przeklętych ptaków.
Kapitan Servadac, hrabia i porucznik Prokop, bardzo zaintrygowani, poszli za ordynansem, pozostawiwszy małą Ninę i kozę w chatce.
Po drodze kapitan Servadac i jego towarzysze ciągle strzelali do stada ptaków, unoszącego się nad ich głowami. Były tam tysiące dzikich kaczek, bekasów, skowronków, wron, jaskółek itd. z którem łączyło się ptactwo morskie, tudzież przepiórki, krzyki itd., każdy strzał trafiał i ptastwo padało tuzinami. Nie było to polowanie, ale tępienie bandy rabusiów.
Zamiast iść północnym brzegiem wyspy, Ben-Zuf poszedł w poprzek ku równinie. Po dziesięciu minutach podróży, dzięki stosunkowej swej lekkości, kapitan Servadac i jego towarzysze zrobili dwa kilometry drogi, zapowiedziane przez Ben-Zufa. Natenczas przybyli do rozległego lasu sykomor i eukalyptów, malowniczo rozrzuconego u stóp jednego wzgórza. Tam zatrzymali się.
— A, łotry! bandyci! beduiny! — zawołał Ben-Zuf, uderzając nogą w ziemię.
— Czy jeszcze mówisz o ptakach? — zapytał kapitan Servadac.
— Nie, panie kapitanie! Mówię o tych szatańskich próżniakach, którzy znowu opuścili robotę! Patrz pan sam!
I Ben-Zuf wskazywał na rozmaite narzędzia, jak kosy, sierpy, grabie, porozrzucane na ziemi.
— Ależ, Ben-Zuf! czy powiesz mi przecie, o co tu chodzi? — zapytał kapitan Servadac, poczynający niecierpliwić się.
— Ts! panie kapitanie, słuchaj pan, słuchaj! — odrzekł Ben-Zuf — nie omyliłem się!
Nadstawiwszy uszu, Hektor Servadac i dwaj jego towarzysze mogli usłyszeć głos ludzki wyśpiewujący, gitarę brzęczącą i kastaniety akompaniujące z wybornym taktem.
— Hiszpanie! — zawołał kapitan Servadac.
— A któżby inny? — odrzekł Ben-Zuf; ludzie ci gotowi są do tańca z kastanietami nawet przed otworem działa.
— Ale jakże się stało?...
— Niechno pan słucha jeszcze! Teraz stary zaczyna.
— Inny głos, nie spiewający, klął w wyrazach najgwałtowniejszych.
Kapitan Servadac, jako Gaskończyk, dostatecznie pojmował język hiszpański. Podczas gdy spiewka brzmiała:
Tu sandunga y cigarro,
Y una cana de Jerez,
Mi jamelgo y un trabuco,
Que mas gloria puede haver[4].
Inny głos, cierpki, powtarzał;
— Moje pieniądze! moje pieniądze! — Czy zapłacicie mi wreszcie coście dłużni, nędznicy?
A spiewka szła dalej;
Para Alcarrazas, Chielana,
Para trigo, Trebujena
Y para ninas bonitas,
San Lucar de Barrameda.[5]
— Tak jest! — zapłacicie mi, łotry! — ozwał się znowu głos wśród stuku kastanietów, zapłacicie mi, przez Boga Abrahama, Izaaka i Jakóba! przez Jezusa Chrystusa! i przez samego Mahometa!
— A, do licha, to żyd! — zawołał kapitan Servadac.
— Gdyby żyd, to nie byłoby jeszcze nic — odrzekł Ben-Zuf; — znałem takich żydów, którzy nie namyślali się długo, gdy szło o zrobienie czegoś dobrego; ale ten tu, to żyd niemiecki i do tego z najgorszego gatunku podobnych żydów: jest to renegat wszystkich krajów i wszystkich religii.
W chwili gdy nowoprzybyli mieli wyjść do lasu, ciekawe widowisko zatrzymało ich na jego krawędzi. Hiszpanie rozpoczęli prawdziwy fandango narodowy. Otóż ponieważ ciężar ich stosunkowo zmniejszył się, tak jak wszystkich przedmiotów na powierzchni Gallii, podlatywali więc w górę na trzydzieści i czterdzieści stóp. Nic też w samej rzeczy nie było komiczniejszego nad tych tancerzy, ukazujących się tak po nad drzewami. Było między nimi czterech muskularnych chłopów, którzy unosili z sobą w powietrze piątego człowieka, starego, mimowolnie wciąganego na taką nienormalną wysokość. Widać go było, jak ukazywał się i znikał, jak niegdyś Sancho Pansa, wesoło kołysany przez sukienników Segowii.
Hektor Servadac, hrabia, Prokop i Ben-Zuf zagłębili się w las i doszli do niewielkiej polanki. Tam jeden gitarzysta i jeden stukający w kastaniety, wygodnie rozciągnięci na ziemi, za boki trzymali się od śmiechu, ciągle pobudzając tancerzów.
Na widok kapitana Servadac i jego towarzyszów, muzykanci nagle umilkli, a tancerze zaniechawszy swej ofiary wygodnie rozciągnęli się na ziemi.
Ale natychmiast renegat, rzucił się zadyszany ku oficerowi głównego sztabu i tłumacząc się w języku francuskim, chociaż z silnym akcentem niemieckim, zawołał:
— Ach, panie gubernatorze! — te łotry chcą mi ukraść moje mienie! Ale na imię przedwiecznego! pan mi wymierzysz sprawiedliwość!
Tymczasem kapitan Servadac wpatrywał się w Ben-Zufa, jak gdyby zapytując go, co znaczy ta honorowa kwalifikacya, jaką mu nadawano, a ordynans skinieniem głowy zdawał się mówić:
— A tak, tak, kapitanie, — pan jesteś gubernatorem generalnym! Ja to tak ułożyłem!
Kapitan Servadac dał znak rezydentowi, by zamilkł i ten, pochyliwszy głowę, skrzyżował swe ręce na piersiach.
Natenczas można było przypatrzeć się mu dokładnie.
Był to człowiek pięćdziesięcioletni, ale zdawał się mieć lat sześćdziesiąt. Mały, wyschły, o małych fałszywych oczkach, nosie garbatym, żółtawej bródce, włosach w nieładzie, nogach ogromnych, rękach długich i kościstych, przedstawiał on znany typ niemieckiego żyda. Był to lichwiarz o karku giętkim, sercu suchem, i wielki konsument talarów. Zdawało się, że podobną istotę pieniądz przyciąga jak magnes żelazo, i gdyby ten Shylock ściągnął należność ze swego dłużnika, to niezawodnie sprzedawałby następnie mięso jego małemi porcyami. A przytem, chociaż był żydem z pochodzenia, robił się mahometaninem w prowincyach mahometańskich, gdy zysk tego wymagał, w razie potrzeby katolikiem wobec katolika, a zrobiłby się poganinem, byle zyskać na tem.
Żyd ten nazywał się Izaak Hakhabut i był z Kolonii, to jest był naprzód Prusakiem, a następnie Niemcem. Jak to oznajmił kapitanowi Servadac, podróżował on w swych celach handlowych przez większą część roku. Prawdziwem jego zajęciem był handel nadbrzeżny na morzu Śródziemnem. Magazyn jego — statek dwóchset beczek objemu, prawdziwy pływający sklep rozmaitości obwoził po wybrzeżu tysiączne artykuły najrozmaitsze, poczynając od chemicznych zapałek do frankfurckich litografii kolorowanych.
Izaak Hakhabut, nie miał w samej rzeczy innego pomieszkania nad swój statek, nazwiskiem Hanza. Nie mając ani żony ani dzieci, żył na pokładzie. Jeden patron (przełożony) i trzech ludzi załogi wystarczało dla tego lekkiego statku, opływającego brzegi Algieryi, Tunisu, Egiptu, Turcyi, Grecyi i całej wschodniej okolicy. Tam Izaak Hakhabut, zawsze dobrze zaopatrzony w kawę, cukier, ryż, tytoń, materye, proch i td. sprzedawał, mieniał i ostatecznie zarabiał niemałe pieniądze.
Właśnie Hanza znajdowała się pod Ceutą, na krańcu terytoryum marokańskiego, gdy nastąpiła katastrofa. Patron i trzej jego ludzie, którzy nie byli na pokładzie w nocy z 31 grudnia na 1. stycznia, znikli tak samo jak tylu innych im podobnych. Ale czytelnicy pamiętają że ostatnie skały Ceuty znajdujące się naprzeciw Gibraltaru, zostały zaoszczędzone, jeżeli ten wyraz mógłby tu być użyty, a wraz z niemi kilkunastu Hiszpanów, którzy ani się domyślali co zaszło.
Hiszpanie ci, Andaluzyjscy wieśniacy, lekkomyślni z natury, próżniacy z zamiłowania, zawsze gotowi do noża i do gitary, rolnicy z rzemiosła, mieli za naczelnika niejakiego Negrete, najwykształceńszego z całej bandy, jedynie dlatego, że więcej wałęsał się po świecie. Gdy ujrzeli się sami i opuszczeni na skałach Ceuty, byli niezmiernie zakłopotani. Znajdowała się tam Hanza ze swym właścicielem, a byli to ludzie, którzyby nie żenowali się opanować jej, by powrócić do ojczyzny, ale nie było między nimi marynarza. Nie mogli jednak wiecznie pozostawać na tej skale i gdy żywność ich wyczerpała się, zniewolili Hakhabuta, że ich wziął na swój pokład.
Wśród tych wypadków Negretego odwiedzili dwaj angielscy oficerowie z Gibraltaru, o czem wspominaliśmy wyżej. Co tam stanęło między Anglikami a Hiszpanami, Izaak nie wiedział. Jakkolwiekbądź po tej wizycie Negrete nakłonił Hakhabuta by wyszedł pod żagle i przewiózł go wraz z ludźmi na najbliższy punkt wybrzeża marokańskiego. Izaak zmuszony do posłuszeństwa, ale przywykły robić ze wszystkiego pieniądze, ułożył się, że Hiszpanie zapłacą mu za przeprawę, na co ci zgodzili się tem chętniej, iż zdecydowani byli nie dać ani szeląga.
Hanza wypłynęła 3 lutego. Przy zachodnim wietrze statek poruszał się z łatwością. Dość było puścić się z wiatrem. Więc improwizowanym marynarzom nie pozostawało jak tylko rozpuścić żagle by przybyć bezwiednie do jedynego punktu kuli ziemskiej, mogącego dać im schronienie.
Oto jakim sposobem Ben-Zuf, pewnego pięknego poranku ujrzał ukazujący się na widnokręgu okręt, nie podobny do Dobryny, a który wiatr powoli wpędził do przystani Chelifu, niegdyś prawego brzegu rzeki.
Ben-Zuf zakończył opowiadanie historyi Izaaka, dodawszy, że ładunek Hanzy, bardzo kompletny, byłby bardzo przydatny dla mieszkańców wyspy. Trudno zapewne będzie porozumieć się z Hakhabutem, ale w obecnych okolicznościach nie byłoby niedelikatnością zajęcie przez rekwizycyą jego towarów dla wspólnego dobra, ponieważ nie mógł się sprzedać.
— Co do trudności istniejących między właścicielem Hanzy i jego pasażerami, dodał Ben-Zuf, — to ułożono się, iż takowe zostaną załatwione polubownie przez jego ekscelencyę gubernatora generalnego, obecnie „odbywającego objazd inspekcyjny“.
Hektor Servadac nie mógł powstrzymać się od śmiechu, słuchając tych wyjaśnień Ben-Zufa. Potem przyrzekł Izaakowi Hakhabut, że sprawiedliwość będzie mu wymierzona, co położyło koniec bezustannemu powoływaniu się na Boga Izraela, Abrahama i Jakóba.
— Ale, — rzekł hrabia, gdy Izaak oddalił się — jak ci ludzie będą mogli zapłacić?
— O! mają oni pieniądze! — odrzekł Ben-Zuf.
— Hiszpanie?... — to nie do uwierzenia.
— Mają, — powtórzył Ben-Zuf; na własne oczy widziałem; są to pieniądze angielskie!
— A! — zawołał kapitan Servadac, przypomniawszy sobie wizytę angielskich oficerów na Ceucie. Zresztą, mniejsza o to. Ułożymy to
później. Czy wiesz pan, hrabio, że teraz Galia posiada egzemplarze wielu narodowości starej Europy.
— W samej rzeczy, — odrzekł hrabia, tylko Niemcy nieszczęśliwie są reprezentowane.
— Nie bądźmy zbyt wymagający, — odrzekł kapitan Servadac.
W którym kapitan Servadac uznany jest gubernatorem Galii jednogłośnie, licząc w to i głos własny.
Hiszpanie, którzy przypłynęli statkiem Hanza, byli w liczbie dziesięciu, wliczając w to młodego dwunastoletniego chłopaka, imieniem Pablo, uratowanego wraz z nimi. Powitali oni z wielkiem uszanowaniem tego, którego Ben-Zuf zapowiedział im jako generalnego gubernatora prowincyi i po jego oddaleniu się powrócili do roboty.
Kapitan Servadac i towarzysze jego, za którymi w przyzwoitej odległości postępował Izaak Hakhabut, zwrócili się ku wybrzeżu, gdzie stała na kotwicy Hanza.
Teraz sytuacya była należycie rozpoznaną. Z dawnej ziemi pozostawała tylko wyspa Gurbi i cztery nie wielkie wysepki. Gibraltar, zajęty przez Anglików, Ceuta, opuszczona przez Hiszpanów, Madalena, zkąd zabrano małą Włoszkę i grobowiec św. Ludwika na wybrzeżu tunetańskiem. Dokoła tych punktów zaoszczędzonych rozpościerało się morze Galickie, zajmujące prawie połowę przestrzeni dawnego morza Śródziemnego i obramowane skałami niedostępnemi i nieznanego składu.
Dwa tylko z tych punktów były zamieszkałe: skała gibraltarska, zajmowana przez trzynastu Anglików, zaopatrzonych w żywność na długie jeszcze lata, i wyspa Gurbi, licząca dwudziestu dwóch mieszkańców, których miała żywić swemi tylko produktami. Być może, iż oprócz tego istniał jeszcze jeden żyjący mieszkaniec dawniejszej ziemi, tajemniczy autor notatek, wyłowionych podczas żeglugi Dobryny. Tak więc nowa asteroida liczyła trzydzieści sześć dusz.
Przypuściwszy, że cały ten światek zbierze się kiedykolwiek na wyspie Gurbi, to wypa ta przy swoich trzystu pięćdziesięciu hektarach dobrej ziemi, obecnie uprawianej, sowicie mogła wystarczyć. Cała kwestya zawierała się w tem, by wiedzieć, w jakiej epoce rzeczona ziemia stanie się znowu wydajną, czyli innemi słowami, po upływie jakiego czasu Galia, wyzwolona z zimna przestrzeni gwiazdzistej, odzyska, przybliżając się do słońca, swoją roślinną siłę. Dwa zadania zatem przedstawiały się mieszkańcom Galii: 1. Czy niebieskie ich ciało podąża po linii krzywej, która kiedyś doprowadzi ich do centrum światła, to jest po linii eliptycznej? 2. Jeżeli taką była ta linia, to w jakim czasie Galia, przebywszy swoją aphelię, pocznie wracać ku słońcu?
Na nieszczęście, wśród obecnych okoliczności, mieszkańcy Galii pozbawieni wszelkich środków obserwacyj, żadnym sposobem nie mogli
rozwiązać tych zadań.
Potrzeba było zatem liczyć na środki, które się posiadało, a mianowicie: żywność, znajdującą się na Dobrynie, cukier, wino, wódkę, konserwy i t. d., co mogło wystarczyć na dwa miesiące i co hrabia oddawał na korzyść wszystkich; dalej ważny ładunek Hanzy, który Izaak Hakhabut zmuszony będzie, prędzej czy później, chętnie czy niechętnie, oddać na użytek publiczny, nakoniec roślinne i zwierzęce produkta wyspy, które, należycie zaoszczędzane, zapewniłyby ludności żywność na długie lata.
Kapitan Servadac, hrabia, porucznik Prokop i Ben-Zuf rozprawiali o tych ważnych rzeczach, zmierzając ku morzu. Naprzód hrabia, zwracając się do oficera generalnego sztabu — powiedział:
— Kapitanie, byłeś pan przedstawiony tym poczciwcom jako gubernator wyspy, a ja sądzę, iż powinieneś zachować ten urząd. Jesteś pan Francuzem, jesteś tu na ziemi będącej pozostałością kolonii francuskiej, a ponieważ każdemu zgromadzeniu ludzi potrzebny jest naczelnik, ja, z swoimi ludźmi uznaję pana za takiego.
— Dobrze, panie hrabio, — odrzekł bez wahania kapitan Servadac, — przyjmuję tę sytuacyę, a z nią wszelką odpowiedzialność, jaką ona wkłada.
Zresztą pozwól mi pan wierzyć, że zgodzimy się najzupełniej i będziemy pracować jak można najlepiej dla dobra ogólnego. Do licha! zdaje mi się, że najtrudniejsze już się zrobiło i spodziewam się, że potrafimy dać sobie radę, jeżeli jesteśmy na zawsze oddzieleni od innych ludzi.
To wyrzekłszy, Hektor Servadac podał rękę hrabiemu. Ten uścisnął ją i lekko uchylił głowę. Było to pierwsze uściśnienie ręki, które wymieniali między sobą dwaj ci ludzie od czasu, jak się znajdowali razem. Zresztą żadna najmniejsza alluzya co do dawniejszego współzawodnictwa nie była dotąd i nie miała być w przyszłości zrobioną.
— Przedewszystkiem, zaczął znowu kapitan Servadac, jest jedna kwestya, dość ważna, do rozwiązania. Czy mamy tych Hiszpanów zawiadomić, jakiem jest położenie?
— Ale nie, panie gubernatorze! — odrzekł żywo Ben-Zuf. — Ludzie ci już ze swej natury są dość zniewieściali. Gdyby się dowiedzieli, jak rzeczy stoją, wpadliby w rozpacz i nic nie dałoby się zrobić z nimi.
— A przytem, jak sądzę — dodał porucznik Prokop — są bardzo ciemni i pewno nie zrozumieliby nic a nic z tego, coby można im powiedzieć pod względem kosmograficznym.
— Ba! — odparł kapitan Servadac, — choćby zrozumieli, nie wieleby to ich obchodziło! Hiszpanie są poniekąd fataliści, jak ludy Wschodu, które nie podlegają nadmiernej wrażliwości! Niech mają gitarę, fandango i kastaniety, a o więcej troszczyć się nie będą. Jak pan myślisz, hrabio?
— Sądzę — odrzekł hrabia, — że lepiej jest powiedzieć prawdę, tak jak wyjawiłem ją moim towarzyszom na Dobrynie.
— I ja jestem tegoż zdania — zawołał kapitan Servadac — i nie sądzę, by z naszej strony należało ukrywać prawdę tym, którzy muszą podzielać jej niebezpieczeństwo. Pomimo że Hiszpanie ci są prawdopodobnie ciemni, zawsze jednak musieli zauważyć pewne zmiany w zjawiskach fizycznych, jak n. p. skrócenie dnia, zmianę w ruchu słońca, zmiejszenie się ciężkości. Otóż wytłumaczmy im, że teraz uniesieni są w przestrzeń i daleko od ziemi, z której pozostała tylko ta wyspa.
— A więc, rzecz ułożona! — rzekł Ben-Zuf. — Powiedzmy wszystko! Żadnych ukrywań! Ale muszę sobie zrobić przyjemność oglądania Izaaka w chwili, gdy się dowie, że znajduje się o kilkaset milionów mil od starej swej kuli ziemskiej, gdzie lichwiarz takiego jak on kalibru musiał pozostawić nie jednego dłużnika! Szukaj go teraz!
Izaak Hakhabut znajdował się o pięćdziesiąt kroków z tyłu; nie mógł zatem nie słyszeć z tego co się mówiło. Szedł na pół schylony, postękując i wzywając wszystkich naraz bogów; ale chwilami małe jego żywe oczka miotały błyskawice, a usta ściskały się, tworząc jakby tylko punkt mały.
On także należycie zastanawiał się nad nowymi fenomenami fizycznymi i nie raz rozmawiał o tem z Ben-Zufem, którego starał się zjednać sobie. Ale Ben-Zuf czuł widoczny wstręt do tego wynaturzonego potomka Abrahama. Żartami więc zbywał Hakhabuta. Tak powtarzał mu, że istota jego rodzaju zyskać tylko może na teraźniejszym systemie, że zamiast żyć lat sto, jak każdy syn Izraela szanujący sam siebie, żyć będzie najmniej lat dwieście, ale że z powodu zmniejszenia wagi wszystkich rzeczy na powierzchni ziemi, ciężar jego starych lat nie wyda mu się zbyt wielkim. Dodawał, że jeżeli księżyc uciekł, to powinnoby być obojętnem dla skąpca takiego jak on hartu, zważywszy, że prawdopodobnie księżycowi nic nie pożyczył. Twierdził, że jeżeli słońce zachodziło w tej stronie, gdzie przedtem miało zwyczaj
wschodzić, to zapewne dla tego, że w inną stronę przeniesiono jego łóżko. I tysiące podobnych bałamuctw. A gdy Izaak Hakhabut nalegał, Ben-Zuf odpowiadał niezmiennie:
— Zaczekaj na generalnego gubernatora. To sprytny człowiek! On wszystko wytłumaczy.
— I będzie opiekować się moimi towarami?
— Rozumie się, Neftali! Prędzej skonfiskuje je, aniżeli pozwoli rozrabować.
Wśród takich to odpowiedzi, niezbyt pocieszających, żyd, któremu Ben-Zuf nadawał wszelkie możebne imiona izraelskie, wyczekiwał z dniem każdym przybycia gubernatora.
Tymczasem Hektor Servadac i jego towarzysze przybyli na brzeg morski w stronę, gdzie na kotwicy stała Hanza. Niedostatecznie zabezpieczona kilku skałami, bardzo narażona w takiem położeniu, przy lada silniejszym wietrze zachodnim niezawodnie mogłaby być wyrzucona na brzeg, gdzie w kilku chwilach zdruzgotałaby się. Wyraźnie nie mogła pozostawać w tem miejscu i należało zawczasu przenieść ją i umieścić w ujściu Chelifu, koło galioty.
Ujrzawszy swój statek, Izaak znowu rozpoczął cały szereg narzekań, z takim krzykiem i wykrzywianiem się, że kapitan Servadac musiał go zawezwać, by umilkł. Potem, pozostawiwszy hrabiego i Ben-Zufa na wybrzeżu, z porucznikiem
Prokopem wsiadł do łódki należącej do Hanzy udał się do tego pływającego sklepu.
Statek Hanza był w doskonałym stanie i co za tem idzie, ładunek jego nie musiał nic ucierpieć. Nie trudno było sprawdzić to. W składach Hanza znajdował się cukier w setkach głów, skrzynie herbaty, wory kawy, boksze tytuniu, pipy wódki, beczki wina, baryłki solonej ryby, sztuki materyj jedwabnych i bawełnianych, wełniane ubrania, partya butów na wszelkich rozmiarów nogi i czapek na wszelkie głowy, narzędzia, sprzęty gospodarskie, wyroby fajansowe i garncarskie, ryzy papieru, butelki atramentu, paki zapałek, setki kilogramów soli, pieprzu i innych korzeni, partya wielkich holenderskich śledziów, aż do kolekcyi kalendarzów — wszystko dochodziło do wartości przeszło stu tysięcy franków. Na kilka dni przed katastrofą Hanza właśnie odnowiła swój ładunek w Marsylii w celu spuszczenia go od Ceuty aż do Tripolis, to jest do takich miejsc, gdzie przebiegły i doświadczony Izaak wiedział, że drogo odprzeda swój towar.
— Pyszny ładunek! bogata dla nas kopalnia! — rzekł kapitan Servadac.
— Jeżeli właściciel pozwoli ją eksploatować, odpowiedział porucznik Prokop, kiwając głową.
— Ależ, poruczniku, co Izaak zrobi z tymi zapasami? Jeżeli dowie się, że nie masz więcej ani Marokanów, ani Francuzów, ani Arabów do obdzierania — musi przecież ustąpić!
— Nie wiem! Ale w każdym razie zechce być zapłaconym za swój towar!...
— A więc zapłacimy za niego, poruczniku, zapłacimy wekslami na stary świat!
— W każdym razie, kapitanie — odrzekł na to porucznik Prokop — pan będziesz miał prawo rekwizycyi.
— Nie, poruczniku. Właśnie dlatego, że człowiek ten jest Niemcem, chcę postąpić z nim w sposób jak najmniej niemiecki. Zresztą, powtarzam panu, wkrótce będzie on nas potrzebował więcej, aniżeli my jego! Gdy się dowie, że jest na nowym globie i prawdopodobnie bez nadziei powrotu na stary, nie będzie się drożyć ze swymi towarami.
— W każdym razie — powiedział porucznik Prokop — nie można pozostawiać jego statku w tem miejscu. Zginąłby przy pierwszej niepogodzie, a nawet nie oparłby się naciskowi lodu, gdy morze zamarznie — na co nie długo trzeba czekać.
— Dobrze, poruczniku. Pan ze swoimi ludźmi przeprowadzisz go do portu Chelifu.
— Zaraz jutro, kapitanie — odrzekł porucznik Prokop — gdyż czas nagli.
Po obejrzeniu inwentarza Hanzy, kapitan Servadac i porucznik powrócili na wyspę. Natenczas ułożono, że cała mała kolonia zbierze się przy posterunku i że po drodze zawezwie się Hiszpanów. Izaak Hakhabut wezwany został, by szedł za gubernatorem i był posłuszny, co uczynił nie bez tego, by nie rzucić trwożliwem okiem na swój statek.
W godzinę potem dwudziestu dwóch mieszkańców wyspy Gurbi zgromadziło się w pokoju posterunku. Tam, po raz pierwszy młody Pablo poznał małą Ninę, która wydała się bardzo zadowoloną, znalazłszy w nim towarzysza swego wieku.
Kapitan Servadac zabrał głos i przemówił w taki sposób, by być zrozumianym przez żyda i Hiszpanów, zapowiedziawszy, że chce dać im poznać trudne położenie, w jakiem znajdują się. Dodał zresztą, że liczy na ich rezygnacyą, wytrwałość i że teraz wszyscy powinni pracować we wspólnym interesie.
Hiszpanie spokojnie wysłuchali wszystkiego i nie mogli zdobyć się na odpowiedź, nie wiedząc jeszcze czego od nich żądano. Wszakże Negrete uznał, iż należy zrobić jednę uwagę i zwracając się do kapitana Servadac, powiedział:
— Panie gubernatorze, towarzysze moi i ja pozawieraliśmy umowy i chcielibyśmy wiedzieć, w jakim czasie można będzie odesłać nas do
Hiszpanii?
— Odesłać ich do Hiszpanii, panie gubernatorze generalny! — zawołał Izaak czysto po francusku. — Niech mi pierwej zapłacą co są dłużni!
Łotry te! przyrzekli mi po dwadzieścia realów od osoby za przewiezienie ich na pokładzie Hanzy. Jest ich dziesięciu. Należy mi się więc dwieście realów! Biorę na świadka...
— Milcz, Mardocheuszu! — krzyknął Ben-Zuf.
— Będziesz zapłacony — rzekł kapitan Servadac.
— Będzie to tylko wymiarem sprawiedliwości — odpowiedział Izaak Hakhabut. — Każdemu jego należność, i jeżeli pan hrabia zechce mi pożyczyć dwóch lub trzech swoich ludzi, by doprowadzili statek mój do Algieru, to znowu ja im zapłacę... tak jest... zapłacę... byle nie wymagali
zbyt wiele!
— Do Algieru! — zawołał znowu Ben-Zuf, nie mogąc powstrzymać się — ale wiedz o tem...
— Pozwól Ben-Zuf, niech uwiadomię tych poczciwych ludzi o tem, czego nie wiedzą! — rzekł kapitan Servadac.
Potem zacząwszy znowu po hiszpańsku — powiedział:
— Posłuchajcie, moi przyjaciele! Fenomen, którego nie mogliśmy wyjaśnić sobie dotąd, oddzielił nas od Hiszpanii, od Włoch, od Francyi, słowem od całej Europy! Z innych lądów nie pozostało nic, oprócz tej wyspy, gdzie znaleźliście przytułek. Nie jesteśmy już na ziemi, ale prawdopodobnie na odłamie kuli ziemskiej, który unosi nas z sobą i niepodobna przypuszczać, byśmy jeszcze kiedy mogli znowu ujrzeć nasz stary świat!
Czy Hiszpanie zrozumieli wyjaśnienia kapitana Servadac? Było to co najmniej wątpliwem. Negrete prosił go, by powtórzył to, co powiedział.
Hektor Servadac wywiązał się z tego jak umiał, i używając obrazowości dostępnej ciemnym Hiszpanom, doprowadził do tego, iż zrozumieli sytuacyę. Ostatecznie po krótkiej naradzie, jaką Negrete odbył ze swoimi towarzyszami, zdawało się, że wszystko przyjęli z zupełną obojętnością.
Co do Izaaka Hakhabuta, to ten, wysłuchawszy kapitana Servadac, nie powiedział sam ani słowa; ale usta jego zacisnęły się, jak gdyby chciał
ukryć uśmiech.
Więc Hektor Servadac, zwróciwszy się ku niemu, zapytał, czy po tem wszystkiem co usłyszał, myśli jeszcze wypłynąć na morze i skierować swój statek ku portowi algierskiemu, którego już żaden ślad nie istniał.
Teraz Izaak Hakhabut uśmiechnął się, tak jednak, by nie widzieli tego Hiszpanie. Potem przemawiając po rosyjsku, by być zrozumianym tylko przez hrabiego i jego ludzi — powiedział:
— Wszystko to nieprawda i jego ekscelencya pan generalny gubernator żartuje sobie!
Hrabia odwrócił się od tego szkaradnego człowieka ze wstrętem nie bardzo ukrywanym.
Wtedy Izaak Hakhabut zwracając się do kapitana Servadac powiedział czysto po francusku:
— Bajki takie dobre są dla Hiszpanów! To ich utrzyma. Ale co do mnie, to inna rzecz!
Potem podszedłszy do małej Niny — dodał po włosku:
— Prawda moja malutka, że to wszystko bajka?
— A! to ten zwierz mówi wszystkimi językami! — zawołał Ben-Zuf.
— Tak jest — odrzekł kapitan Servadac; — ale czy się wyraża po francusku, po rosyjsku, po hiszpańsku, czy po włosku, zawsze mówią przez niego pieniądze.
Zmierzają do udowodnienia, że wpatrując się dobrze, zawsze można dostrzedz ogień na horyzoncie.
Na drugi dzień, 6 marca, nie zajmując się badaniem tego, w co wierzył, a w co nie wierzył Izaak Hakhabut, kapitan Servadac dał rozkaz przeprowadzenia Hanzy do portu Chelifu. Żyd zresztą nie zrobił żadnej uwagi, ponieważ przeniesienie to statku zabezpieczało jego interesa. Ale miał nadzieję potajemnie podmówić dwóch lub trzech majtków z galioty i z nimi dostać się do portu algierskiego, lub jakiegokolwiek innego.
Wobec nadchodzącej zimy wzięto się bezpośrednio do roboty, co zresztą ułatwiała większa siła muskularna, jaką pracujący rozwinąć mogli. Przywykli już oni do fenomenu słabszej atrakcyi, jak również i do mniejszego ciśnienia powietrza, co przyspieszało ich oddech, i nie dostrzegali już nawet tego.
Więc Hiszpanie, tak samo jak i ludzie z galioty z zapałem wzięli się do dzieła. Zaczęto urządzać na potrzeby małej kolonii posterunek, który do dalszego rozkazu miał służyć za wspólne pomieszkanie. Tam umieścili się Hiszpanie; marynarze pozostali na galiocie, a żyd na pokładzie swego statku.
Ale statki i domy kamienne mogły być tylko pomieszkaniem tymczasowem. Potrzeba było przed nadejściem mrozów znaleźć pewniejsze schronienie od zimna w przestrzeniach międzyplanetarnych, schronienie, któreby było ciepłem samo przez się, ponieważ temperatura nie mogła być podniesioną z braku paliwa.
Tylko jamy głęboko wykopane w ziemi mogły dać dostateczny przytułek mieszkańcom wyspy Gurbi. Gdy powierzchnia Galii pokryje się grubym pokładem lodu, substancyi będącej złym przewodnikiem ciepła, można było spodziewać się, że temperatura wewnętrzna jam takich utrzyma się na
znośnym stopniu. Kapitan Servadac i towarzysze jego wiedliby więc życie troglodytów, ale nie było wyboru.
Na szczęście nie znajdowali się w takich warunkach, jak podróżni lub marynarze zajmujący się połowem wielorybów na wodach polarnych. Tamtym najczęściej brak gruntu pod nogami. Żyją oni na powierzchni zamarzniętego morza i w głębiach jego, nie mogą szukać schronienia przed zimnem. Albo pozostają na okrętach, lub też wznoszą budynki z drzewa i śniegu; w każdym jednak razie źle są zabezpieczeni przeciw wielkiemu zniżeniu temperatury.
Tu, na Galii, przeciwnie, grunt był trwały i chociażby musieli kopać sobie pomieszkania o kilkaset stóp niżej poziomu, zawsze mogli mieć nadzieję wytrzymania tam największego spadku kolumny termometrycznej.
Więc roboty zostały bezzwłocznie rozpoczęte. Łopat, kilofów i tym podobnych narzędzi, jak wiadomo, nie brakowało, a pod kierownictwem Ben-Zufa hiszpańscy majos i marynarze z galioty energicznie pracowali.
Ale zawód spotkał pracowników i inżyniera Servadac zawiadującego nimi.
Miejsce wybrane do wykopania jamy położone było po prawej stronie posterunku, gdzie grunt tworzył pewne wzniesienie. Pierwszego dnia wyrzucanie ziemi odbywało się bez trudności, ale doszedłszy do głębokości ośmiu stóp, pracownicy natrafili na substancyę tak twardą, iż narzędzia ich nie mogły dać sobie z nią rady.
Hektor Servadac i hrabia, zawiadomieni o tem przez Ben-Zufa, poznali w tej substancyi nieznaną materyę tworzącą także brzeg morza Gallickiego i jego grunt podwodny. Widocznem było, że tworzył on również podstawę Galii. Nie było więc możności kopania dalej. Być może, iż i zwykły proch nie zdołałby rozsadzić tej masy, twardszej od granitu, potrzebaby chyba użyć dynamitu, by dać sobie z nią radę.
— Do licha! — zawołał kapitan Servadac — cóż to za minerał? jak to być może, ażeby kawałek starego naszego globu utworzony był z materyi, której nie możemy nazwać.
— To jest nie do wytłumaczenia — odrzekł hrabia; — a jeżeli nie zdołamy wykopać sobie siedzib pod ziemią, to śmierć nie ominie nas rychło!
W samej rzeczy, jeżeli cyfry, wynikające z obrachowań, były dokładne, i jeżeli odległość Galii od słońca stopniowo zwiększała się, to według praw mechaniki, Galia powinna była w tej chwili być odległą na sto milionów mil od niego, odległość ta była prawie równą trzykrotnie wziętej odległości ziemi od słońca, gdy przechodzi przez swe ophelium. Łatwo zatem zrozumieć o ile i ciepło i światło słoneczne musiało być z tego powodu zmniejszone. Prawda, że wskutek położenia osi Galii, tworzącej kąt na dziewięćdziesiąt stopni z planem jej orbity, słońce nie oddalało się nigdy od swego równika, i że wyspa Gurbi, przez którą przechodziła paralela zero, wyrównywała sytuacyą. W tym pasie lato było dla niej w stanie bezustannym, ale oddalenie jej od słońca nie mogło być wynagrodzone i temperatura ciągle spadała. Już między skałami utworzył się lód, ku wielkiemu zdziwieniu małej dziewczynki, a wkrótce pewno i całe morze zamarznie.
Owoż przy zimnie, które z czasem mogło przekroczyć sześćdziesiąt stopni stu stopniowych, przy braku odpowiednich pomieszkań śmierć była
nieuniknioną. Termometr jednak trzymał się jeszcze średnio na sześciu stopniach niżej zera, a piec urządzony w posterunku pożerał drzewo, ile go było, bardzo mierne wytwarzając ciepło. Nie można było zatem liczyć na ten rodzaj paliwa i należało znaleść inne schronienie, któreby zabezpieczało od spadania temperatury, gdyż wkrótce pewno zamarzać będzie rtęć, a może i alkohol w termometrach!
Co do Dobryny i Hanzy, to jak już powiedziano, oba te statki nie były wystarczające przy zimnie tak ostrem. Nie można było zatem myśleć o zamieszkaniu na nich. Zresztą, kto wie, co się stanie z tymi statkami, gdy lody się natłoczą dokoła w masach ogromnych?...
Gdyby kapitan Servadac, hrabia i porucznik Prokop, byli ludźmi łatwo upadającymi na duchu, to mieli teraz potemu dobrą sposobność. Bo w samej rzeczy, co mogli wymyśleć, gdy szczególna twardość pokładów gruntu sprzeciwiała się przekopywaniu jam?
Tymczasem okoliczności nagliły bardzo. Pozorne rozmiary kręgu słonecznego coraz bardziej zmniejszały się wskutek oddalenia. Gdy przechodziło przez zenit, prostopadłe promienic jego wytwarzały jeszcze pewne ciepło, ale w nocy zimno bardzo żywo dawało się uczuwać.
Kapitan Servadac i hrabia, dosiadłszy Zefira i Galetty, przebiegali we wszystkich kierunkach wyspę, szukając jakiegokolwiek miejsca nadającego się na pomieszkanie. Dwa konie przelatywały zawady, jak gdyby były oskrzydlone. Próżne poszukiwania! W rozmaitych punktach robiono wiercenia, które niezmiennie napotykały twardą podstawę o kilka stóp pod powierzchnią ziemi.· Trzeba było zrzec się mieszkania w jamach.
Postanowiono zatem, że w braku jam, mieszkańcy Galii umieszczą się w posterunku, i że osłoni się go, o ile tylko będzie można, od zewnętrzego zimna. Dany był rozkaz zbierania drzewa, suchego i mokrego, jakie wydawała wyspa i wyrąbywania drzew rosnących na płaszczyźnie. Nie było co namyślać się. Wyręb rozpoczęty został bezzwłocznie.
A jednak — kapitan Servadac i towarzysze jego wiedzieli o tem dobrze — nie mogło to wystarczyć. Paliwo takie rychło wyczerpałoby się. Oficer głównego sztabu, w najwyższym stopniu zaniepokojony, nie okazując tego, przebiegał wybrzeże i powtarzał:
— Środek! środek!
Potem, zwróciwszy się jednego dnia do Ben-Zufa, — powiedział:
— Do wszystkich dyabłów! czyż nie masz jakiego pomysłu?
— Nie mam, panie kapitanie — odrzekł ordynans, a potem dodał: — O! gdybyśmy byli na Montmartre! Tam są prześliczne pieczary już gotowe!
— Ależ, cymbale — odparł kapitan Servadac — gdybyśmy byli na Montmartre, nie potrzebowałbym twoich pieczar!
Tymczasem sama natura miała dostarczyć kolonistom niezbędnego przytułku dla walczenia z zimnem. Oto w jakich okolicznościach zapowiedział się im on.
Dnia 10 marca porucznik Prokop i kapitan Servadac zwiedzali południowo-zachodni kraniec wyspy. Idąc, rozmawiali o strasznej ewentualności, jaka w przyszłości ich oczekiwała. Rozprawiali z pewnem ożywieniem, nie będąc jednego zdania pod względem zapobieżenia tej klęsce. Jeden upierał się przy tem, by do ostateczności doprowadzić poszukiwania odpowiedniego miejsca pobytu, drugi łamał sobie głowę nad wynalezieniem nowego sposobu ogrzewania pomieszkania już zajmowanego. Porucznik Prokop był za tą ostatnią kombinacyą i właśnie wyłuszczał swe motywa, gdy w tem nagle zatrzymał się w pośród argumentacyi. W tej chwili zwrócony był ku południowi i kapitan Servadac dojrzał, jak przecierał sobie oczy, niby usiłując wzrok zaostrzyć, potem znowu począł wpatrywać się z nadzwyczajną uwagą.
— Nie! nie mylę się! — zawołał. — Widzę tam światło!
— Światło?
— Tak jest, w tym kierunku!
— W samej rzeczy! — odrzekł kapitan Servadac, który także dostrzegł punkt wskazany przez porucznika.
Fakt był niewątpliwy. Światło ukazywało się na horyzoncie południowym w formie wielkiego punktu, dość jasnego, który stawał się coraz widoczniejszym w miarę jak ciemniało.
— Byłżeby to okręt? zapytał kapitan Servadac.
— Musi to być okręt w płomieniach, — odrzekł porucznik Prokop — gdyż żadna pochodnia nie mogłaby być widzialną w takiej odległości, ani, w każdym razie, na takiej wysokości!
— Zresztą — dodał kapitan Servadac ogień ten nie rusza się i zdaje mi się, że na obłokach powstaje niby odbicie promieni.
Dwaj spostrzegacze wpatrywali się z nadzwyczajną uwagą, jeszcze przez kilka chwil. Potem nagle rozjaśniło się w umyśle oficera głównego
sztabu.
— Wulkan! — zawołał — to wulkan, który opływaliśmy, gdy Dobryna powracała.
I jakby natchniony — dodał:
— Poruczniku! tam jest schronienie, którego szukamy! Tam jest pomieszkanie, w którem natura — wzięła na siebie wszystkie koszta opału! Tak jest! Tę niewyczerpaną gorącą lawę, wylewającą się z góry, potrafimy zużytkować na nasze potrzeby. O, poruczniku! Niebo nas nie opuszcza! Chodźmy! chodźmy! Jutro musimy być na tem wybrzeżu, a jeżeli będzie potrzeba, to pójdziemy szukać ciepła, to jest życia, w samych wnętrznościach Galii!
Podczas gdy kapitan Servadac przemawiał z takiem uniesieniem, porucznik Prokop usiłował przypomnieć sobie fakta. A naprzód istnienie wulkanu w tej stronie wydawało mu się pewnem. Przypomniał sobie, że gdy Dobryna powracała wzdłuż południowego brzegu Galickiego morza, długi przylądek zatamował jej drogę i zmusił do powrotu pod dawniejszą szerokość Oranu. Tam musiała opływać wysoką skalistą górę, której szczyt był osłonięty dymem. Po tym dymie widocznie nastąpił wybuch płomienia, lub rozpalonej lawy i to właśnie obecnie oświetlało horyzont południowy i odbijało się na chmurach.
— Masz słuszność, kapitanie, — powiedział, —tak jest! to wulkan i jutro zbadamy go!
Hektor Servadac i porucznik Prokop szybko powrócili do szałasu i tam tylko hrabiemu zwierzyli się z zamiaru swej wyprawy.
— Będę wam towarzyszyć — rzekł hrabia — a Dobryna jest do dyspozycyi.
— Sądzę, — rzekł wtedy porucznik Prokop — że galiota może pozostać w porcie Chelifu. Wystarczy parowa jej szalupa, przy tak pięknej pogodzie, dla podróży najwięcej kilkomilowej.
— Rób jak wiesz, Prokopie — odrzekł hrabia.
Jak wiele zbytkownych galiot pańskich, Dobryna posiadała szalupę parową wielkiej szybkości, której śrubę puszczono w ruch za pomocą małego ale silnego kotła systemu Oriolle. Porucznik Prokop nie znał natury miejscowości, po której miał płynąć, więc słusznie przeniósł ten lekki statek nad galiotę, ponieważ pozwalał mu on zwiedzać bezpiecznie najmniejsze zatoki wybrzeża.
Dlaczego też na drugi dzień, 11. marca, parowa szalupa, wzięła zapas węgla, którego jeszcze kilkanaście ton znajdowało się na Dobrynie. Potem wsiedli do niej, hrabia, kapitan i porucznik, i wypłynęła z portu Chelifu, ku wielkiemu zdumieniu Ben-Zufa, którego także nie wtajemniczono. Ale zresztą ordynans pozostawał na wyspie Gurbi pełnomocnitwem gubernatora generalnego — z czego niemało był dumnym.
Trzydzieści kilometrów, oddzielających wyspę od punktu, na którym wznosił się wulkan, szybki statek przepłynął mniej aniżeli we trzy godziny. Natenczas szczyt wysokiego przylądka ukazał się cały w ogniu. Wybuch zdawał się być znacznym. Czy tlen atmosfery, niedawno uniesionej przez Galię, skombinował się z materyałami wybuchającemi z jej wnętrzności i spowodował to silne rozognienie; czy też, co jest prawdopodobniejszem, wulkan ten, jak wulkany księżycowe, podsycał się własnem źródłem tlenu.
Szalupa opływała brzegi, szukając odpowiedniego punktu do wylądowania. Po półgodzinnem rozglądaniu się, znalazła nakoniec skaliste zagłębienie pół-koliste, tworzące małą zatokę, która następnie mogła być punktem dla umieszczenia galioty i Hanzy, jeżeliby okoliczności pozwoliły sprowadzić je tam.
Szalupa przybiła do lądu i pasażerowie jej wysiedli na wybrzeżu przeciwległem tej części, po pochyłości której strumień lawy spływał do morza. Przybliżając się, kapitan Servadac i towarzysze jego przekonali się z ogromnem zadowoleniem, że temperatura stanowczo wznosiła się. Być może, iż ziszczą się nadzieje oficera! Być może, iż wśród tej ogromnej masy znajdzie się jakie zagłębienie, mogące być zamieszkanem i Galijczykowie unikną największego niebezpieczeństwa zagrażającego im!
I oto zaczęli szukać, wietrzyć, obchodzić kąty góry, gramolić się po jej pochyłościach najstromszych, po urwiskach, przeskakując ze skały na skałę, jak zwinne kozy, których teraz posiadali lekkość; ale nigdzie noga ich nie dotknęła innej materyi oprócz owych sześciokątnych pryzmatów, które zdawały się stanowić jedyny materyał asteroidy.
Poszukiwania ich nie miały pozostać daremnemi.
Po za wielkim odłamem skały, której szczyt wznosił się jak piramida ku niebu, oczom ich przedstawił się rodzaj wąskiej galeryj, lub raczej ponurego korytarza, wykutego w boku góry. Weszli tam bezzwłocznie przez otwór wznoszący się na dwadzieścia metrów mniej więcej nad powierzchnią morza.
Kapitan Servadac i dwaj jego towarzysze posuwali się czołgając wśród głębokich ciemności, przytrzymując się ścian tunelu, badając grunt pod nogami. Z huku, który się wzmagał, wnioskowali, że główny krater niedaleko musiał się znajdować. Najwięcej obawiali się by nagle nie zostali zatrzymani przez jaką ścianę, niepodobną do przebycia.
Ale kapitan Servadac miał ufność niewzruszoną, która udzieliła się hrabiemu i porucznikowi Prokopowi.
— Dalej! dalej! — wołał. — W wyjątkowych okolicznościach należy uciekać się do środków wyjątkowych! Ogień jest zapalony, komin niedaleko! Natura dostarcza paliwa! Do licha! tanio będziemy się wygrzewać!
Temperatura wynosiła wtedy najmniej piętnaście stopni ponad zerem. Gdy wędrowcy opierali ręce o ścianę krętej galeryi, czuli gorąco. Zdawało się, że skalista materya, z której góra była utworzona, miała przymiot przewodnika ciepła, jak gdyby była metaliczną.
— Widzicie, panowie — powtarzał Hektor Servadac, — tam wewnątrz znajduje się prawdziwy kaloryfer!
Nakoniec ogromne światło rozjaśniło ponury korytarz i ukazała się przestronna pieczara, cała promieniejąca. Temperatura była tam bardzo wysoka, ale znośna.
Wskutek jakiego fenomenu zagłębienie to, wykute w gęstej masie, posiadało owo światło i tę temperaturę? Poprostu strumień lawy wpadał
tędy w zatokę, szeroko otwartą ku morzu! Rzekłbyś, że to płachty centralnych wód Niagary zwieszające się w sławnej grocie wiatrów. Tylko ta
zasłona nie była płynną, lecz z płomieni rozpostartych przed szeroką zatoką.
— O, nieba opatrzne! — zawołał kapitan Servadac, — nie żądałem od was tak wiele!
W którym ujrzymy jak miłą niespodziankę robi natura pewnego pięknego wieczora mieszkańcom Gallii.
Pieczara ta, było to w samej rzeczy cudowne pomieszkanie, ogrzane, oświetlone, gdzie łatwo pomieścić się mógł cały niewielki światek Galii. I nie tylko Hektor Servadac i jego „podwładni“, jak lubił wyrażać się Ben-Zuf, mogli tam mieszkać wygodnie, ale i dwa konie kapitana i znaczna ilość zwierząt domowych mogła tam znaleść schronienie aż do końca zimy galickiej — jeżeli zima ta miała mieć jaki koniec.
Ogromne to zagłębienie — zaraz to poznano — było, powiedziawszy prawdę, tylko ujściem utworzonem przez dwadzieścia korytarzów, które rozgałęziając się w głębi masy tu się schodziły. Ciepłe powietrze podnosiło się tam do temperatury znacznie wysokiej. Rzekłbyś, że w samej rzeczy gorąco przesiąkało przez mineralne pory góry. Otóż pod temi grubemi sklepieniami w zabezpieczeniu od wszelkich niedogodności klimatu podbiegunowego, przezwyciężając zimno, choćby to było największem, wszystkie żywe istoty nocnej asteroidy znajdowały pewne schronienie — dopóki wulkan był czynnym. Ale jak słusznie zauważył hrabia, żadna inna góra wybuchająca ogniem nie była dostrzeżona podczas podróży Dobryny przy obwodzie nocnego morza i jeżeli ten jeden otwór służył za ujście wewnętrznemu ogniowi Galii, to wybuch widocznie mógł trwać całe wieki.
Szło więc o to, by nie tracić ani dnia, ani nawet godziny. Podczas gdy Dobryna mogła jeszcze żeglować, należało powrócić na wyspę Gurbi, wybrać się z niej prędko, przenieść na nową siedzibę ludzi i zwierzęta, umieścić zboże i furaż i ostatecznie ulokować na Gorącej Ziemi, nazwisko bardzo słusznie nadane tej wulkanicznej części przylądka.
Szalupa tego samego dnia powróciła na wyspę Gurbi i zaraz następnego dnia wzięto się do dzieła.
Chodziło o wielkie przezimowanie; na wszelkie wypadki trzeba było przygotować się. Tak jest, przezimowanie wielkie, długie, może nieskończone, nierównie groźniejsze, aniżeli owe sześć miesięcy nocy i zimy, jakie wytrzymują żeglarze na morzach arktycznych! Bo któż w samej rzeczy mógł przewidzieć chwilę, w której Galia wyzwoloną zostanie z lodowych więzów? Kto mógł powiedzieć, że w ruchu swym idzie ona po linii eliptycznej i kiedyś znowu zbliży się do słońca?
Kapitan Servadac zawiadomił swych towarzyszów o szczęśliwem odkryciu, jakie zrobił. Nazwisko „Gorącej Ziemi“ przyjęte zostało radośnie przez Ninę, a zwłaszcza przez Hiszpanów. Opatrzności tak dobrze wszystko urządzającej oddano hołd należny.
W następnych trzech dniach Dobryna odbyła trzy podróże. Ogromnie obładowana przewiozła ona naprzód furaż i zboże, które złożono w głębokich dołach, mających służyć za magazyny. Dnia 15. marca skaliste obory zapełniły się domowemi zwierzętami, wołami, krowami, owcami i wieprzami, około pięćdziesięciu sztuk, które zamierzano zakonserwować dla utrzymania rasy. Inne, które zimno miało wkrótce zniszczyć, miały być pozabijane w tak wielkiej ilości, jak tylko można, ponieważ zakonserwowanie mięsa w tym surowym klimacie było łatwe. Mieszkańcy Galii zatem mieliby zapas ogromny. Przyszłość zabezpieczoną została, przynajmniej dla teraźniejszej ich liczby.
Co do kwestyi napoju, to tę bardzo łatwo było rozwiązać. Naturalnie, że należało poprzestać na wodzie; ale tej wody nigdy nie mogło zabraknąć ani latem, dzięki strumieniom i cysternom wyspy Gurbi ani w zimie, ponieważ zimno zamrażało wodę morską.
Podczas gdy tak pracowano na wyspie, kapitan Servadac, hrabia i porucznik Prokop zajmowali się urządzeniem pomieszkania na Gorącej Ziemi. Należało pospieszać, gdyż już lód nawet o południu opierał się prostopadłym promieniom słońca. Otóż dla transportów trzeba było zużytkować morze, dopóki to było jeszcze wolnem, aby potem nie przebywać je z trudnością po stężałej powierzchni.
Urządzenie rozmaitych zagłębień znajdujących się w górze wulkanicznej, przeprowadzone było z wielką trafnością. Nowe poszukiwania wykryły nowe galerye. Góra ta podobna była do wielkiego ula, obfitującego w komórki. Pszczoły — to jest koloniści — z łatwością tam się pomieściły i w bardzo dostatecznych warunkach wygody. Owo urządzenie otrzymało, na cześć małej dziewczynki, nazwę Ula Niny.
Pierwszem staraniem kapitana Servadac i jego towarzyszów było, jak można najlepsze, wyzyskanie na codzienne potrzeby wulkanicznego
ciepła, które natura wytwarzała bezpłatnie. Otwierając gorącym strumieniom lawy nowe pochyłości, przeprowadzono ją do miejsc gdzie miała być zużytkowaną. Tak kuchnia Dobryny, umieszczona w miejscu odpowiednio urządzonem, była odtąd lawą ogrzewana; Mochel, kucharz galioty, prędko oswoił się z tym rodzajem ogniska.
— Ach — mówił Ben-Zuf — co za postęp! gdyby to w starym świecie każdy dom miał zamiast kaloryfera mały wulkan, nie potrzebujący ani centyma na utrzymanie!
Wielka pieczara, owo główne zagłębienie, ku któremu zbiegały się galerye, przeznaczona na salę wspólną i umeblowana głównemi sprzętami z szałasu i Dobryny. Żagle galioty zdjęto i przeniesiono do Ula Niny, gdzie rozmaity zrobiono z nich użytek. Biblioteka Dobryny, dobrze zaopatrzona w znakomite dzieła, umieszczoną została w sali głównej. Stoły, lampy, krzesła, uzupełniały umeblowanie; ściany ozdobiono mapami Dobryny.
Powiedzieliśmy, że ognista zasłona oddzielająca przednie zagłębienie od głównego, ogrzewała i oświetlała je zarazem. Ta katarakta lawy wpadała w małą kotlinę, okoloną ramą ze skał, zdających się nie mieć żadnej komunikacyi z morzem. Był to widocznie otwór bardzo głębokiej przepaści, której wody zapewne utrzymywały się wstanie płynnym, podczas gdy zimno lodowaciło całe morze Galickie. Inne zagłębienie, znajdujące się w głębi, na lewo od sali wspólnej, tworzyło specyalny pokój kapitana Servadac i hrabiego. Porucznik Prokop i Ben-Zuf zajmowali zagłębienie w skale na prawo; znaleziono nawet z tyłu miejsce, w którem urządzono pokoik dla małej Niny. Co do marynarzów i Hiszpanów, to ci urządzili sobie sypialnię w galeryach przytykających do głównej sali, a która dzięki kominowi głównemu, wcale dobrze była ogrzana. Wszystko razem tworzyło Ul Niny. Mała kolonia, tak rozlokowana, mogła bez obawy czekać na długą i ostrą zimę, mającą zaskoczyć ją w Gorącej Ziemi. Mogła ona bezkarnie znosić tam temperaturę, którą w razie gdyby Galia znalazła się wciągniętą w orbitę Jowisza, byłaby tylko dwudziestą piątą częścią temperatury ziemskiej.
Ale podczas przygotowań do przenosin i wpośród tej gorączkowej ruchliwości, którą zarazili się nawet Hiszpanie, cóż działo się z Izaakiem Hakhabut, który pozostał na swoim tatku przed wyspę Gurbi?
Izaak Hakhabut, zawsze niedowierzający, głuchy na wszelkie dowody, które przez ludzkość przytaczano mu, by pokonać jego nieufność, pozostawał na pokładzie Hanzy, czuwając nad swemi towarami jak skąpiec nad skarbem, mrucząc, jęcząc, spoglądając na horyzont, ale napróżno, czy jaki okręt nie ukaże się przed wyspą Gurbi.
Zresztą nie było go w Ulu Niny i nikt za nim nie tęsknił. Izaak formalnie oświadczył, że nie wyda swoich towarów inaczej jak za gotówkę. Więc kapitan Servadac zabronił zaraz by kupowano u niego, lub też brano cokolwiek. Chciał się przekonać czy ten uparty człowiek ustąpi wobec konieczności, która rychło się pojawi i wobec rzeczywistości, która go przecież przekonać powinna.
Zresztą widocznem było, że Izaak Hakhabut żadną miarą nie przypuszczał niebezpieczeństwa sytuacyi, zagrażającego małej kolonii. Zawsze jeszcze wyobrażał sobie, że znajduje się na kuli ziemskiej, której kataklizm zmodyfikował tylko pewną część i liczył na to, że prędzej czy później znajdzie wszelkie środki opuszczenia wyspy Gurbi, by znowu rozpocząć swój handel na brzegach Śródziemnego morza. Niedowierzając nikomu i niczemu, wystawiał on sobie, że zrobiono przeciw niemu jakąś zmowę, by go obedrzeć z jego mienia. A więc nie chcąc być wyprowadzonym w pole, odrzucał hypotezę tej ogromnej bryły oderwanej od ziemi i uniesionej w przestrzeń, a niechcąc być obrabowanym czuwał dzień i noc. Ale w ogóle, ponieważ wszystko dotąd kazało przypuszczać istnienie nowego ciała niebieskiego, wędrującego po świecie słonecznym, — ciała zamieszkałego tylko przez Anglików w Gibraltarze i kolonistów na wyspie Gurbi — więc Izaak Hakhabut napróżno wodził swoją starą lunetą, posztukowaną jak rura od pieca, po horyzoncie; nie dostrzegł żadnego okrętu, ani żadnego handlarza, któryby zamienił swe złoto na towary Hanzy.
Nie był jednak Izaak Hakhabut nieświadomym projektów przezimowania, które do skutku przyprowadzono. Naprzód, według swego niezmiernego zwyczaju, nie chciał temu wierzyć; ale widząc jak Dobryna odbywa częste podróże na południe, zabierając z sobą zbiory z pola i zwierzęta domowe, zmuszony był przypuścić, że kapitan Servadac i jego towarzysze przygotowują się do opuszczenia Gurbi.
Cóż się stanie z nim, nieszczęśliwym Hakhabutem, jeżeli koniec końców, wszystko, czemu nie chciał wierzyć, okaże się prawdą? Jakto? więc on nie byłby już na morzu Śródziemnem, ale na Gallickiem! Już więc nie ujrzy swojej niemieckiej ojczyzny! Nie będzie frymarczyć z prostakami
w Tripoli i Tunis? Ależ byłoby to jego ruiną!
Natenczas zauważano, że częściej opuszczał swój statek i mięszał się do grup majtków i Hiszpanów, którzy nie szczędzili mu docinków.
Próbował jeszcze ułaskawić Ben-Zufa i ofiarował mu tytuń, którego ordynans nie przyjmował „z rozkazu.“
— Nie, stary Zabulonie, — mówił mu — ani odrobiny! Taki rozkaz! Sam zjesz cały swój ładunek, wypijesz go i puścisz z dymem, Sardanapalu!
Izaak widząc, że nie może nic wyjednać u „świętych,“ przybliżył się do „Boga“ i pewnego dnia zdecydował się sam zapytać kapitana Servadac, czy wszystko to było prawdą, licząc na to, że oficer francuski nie zechce oszukiwać takiego biedaka jak on.
— Ależ tak jest, do wszystkich piorunów! tak jest! wszystko to prawda! — odpowiedział Hektor Servadac — zniecierpliwiony takim uporem, masz tylko czas schronić się do Ula Niny!
— Niech Przedwieczny i Mahomet ma mnie w swojej opiece! — mruknął Izaak, jako prawdziwy renegat odwołując się w dwojaki sposób.
— Czy chcesz trzech lub czterech ludzi by przeprowadzili Hanzę na nowe miejsce do Gorącej Ziemi? — zapytał kapitan Servadac.
— Chciałbym popłynąć do Algieru; — odrzekł Izaak Hakhahut.
— Powtarzam ci, że Algier nie istnieje.
— Na Allacha! czy to być może?
— Po raz ostatni zapytuję, czy chcesz wraz z twoim statkiem przenieść się do Gorącej Ziemi, gdzie będziemy zimować?
— Litości! przepadły moje towary!
— Nie chcesz? No, to przeprowadzimy Hanzę wbrew tobie i bez ciebie w miejsce bezpieczne!
— Wbrew mnie, panie gubernatorze?
— Tak jest! nie chcę bowiem by twoja uporczywa głupota zmarnowała cenny ładunek bez żadnej dla kogobądź korzyści.
— Ale będzie to moją ruiną!
— Prędzej będzie ruiną, jeżeli pozwolimy ci postąpić według twego zdania, odrzekł Hektor Servadac, ruszając ramionami. — A teraz idź do dyabła.
Izaak Hakhabut powrócił do swego statku, podnosząc w górę ręce i narzekając na niesłychaną drapieżność ludzi „nieczystej rasy.“
Dnia 20. marca roboty na wyspie Gurbi ukończono. Nie pozostawało jak tylko odpłynąć. Termometr spadł średnio na ośm stopni niżej zera. Woda w cysternie nie przedstawiała już ani jednej cząstki płynnej. Postanowiono więc, że na drugi dzień wszyscy przeniosą się na Dobrynę i opuszczą wyspę, ażeby schronić się w Ulu Niny. Ułożono się również, iż przeprowadzona tam będzie i Hanza, pomimo wszelkich protestów jego właściciela. Porucznik Prokop oświadczył, że jeżeli Hanza pozostanie na kotwicy w przystani Chelifu, to nie zdoła oprzeć się naciskowi lodów i niechybnie będzie zgruchotana. W zatoce Gorącej Ziemi, lepiej osłoniętej, będzie bezpieczniejszą, w każdym zaś razie, gdyby znalazła się narażoną, przynajmniej ładunek jej będzie mógł być uratowany.
Dla tego też w kilka chwil po podniesieniu kotwicy przez galiotę, Hanza również wypłynęła, pomimo krzyków i przekleństw Izaaka Hakhabuta.
Czterech majtków wsiadło na nią na rozkaz porucznika i po rozpuszczeniu wielkiego przedniego żagla, statek-magazyn, jak go nazywał Ben-Zuf, opuścił wyspę Gurbi i zwrócił się ku południowi.
Jakie były narzekania renegata podczas przeprawy i z jakim uporem powtarzał on, że postępują wbrew jego woli, że on nikogo nie potrzebuje, że nie żądał żadnej pomocy — to trudno opisać. Płakał, szlochał, jęczał — przynajmniej wargami — gdyż nie mógł przeszkodzić małym swym oczkom, by nie miotały błyskawicami z po za fałszywych łez. We trzy godziny potem, gdy go należycie ulokowano w zatoce Gorącej Ziemi, gdy przekonał się, że zabezpieczony jest sam i jego mienie, ten, ktoby zbliżył się ku niemu, zdumiałby się nad niedwuznacznem zadowoleniem jego wzroku, a nadstawiwszy uszu usłyszałby wymrukiwane te wyrazy:
— Na ten raz darmo! O, głupcy! o, idioci! darmo mię przewieźli!
W tych wyrazach odzwierciedlał się cały człowiek. Darmo! Wyrządzono mu usługę „darmo!“
Teraz wyspa Gurbi została ostatecznie przez ludzi opuszczona. Nie pozostawało już nic na tym ostatnim szczątku kolonii francuskiej, wyjąwszy dzikich zwierząt i ptactwa, które uniknęło sideł, a które zimno miało wkrótce zniszczyć. Ptaki spróbowawszy, czy nie ma gdzie dalej
miejsca dogodniejszego, powróciły na wyspę — co było niezbitym dowodem, iż nigdzie nie istniała żadna ziemia, któraby mogła je wyżywić.
W dniu tym kapitan Servadac i jego towarzysze uroczyście zajęli w posiadanie nową swą siedzibę. Wewnętrzne urządzenie Ula Niny wszystkim się spodobało, i każdy się cieszył, że został tak wygodnie, a zwłaszcza tak ciepło ulokowany. Tylko Izaak Hakhabut nie podzielał ogólnego zadowolenia. Nie chciał nawet wchodzić do galeryi, ale pozostał na pokładzie swego statku.
— Obawia się zapewne, — powiedział Bell-Zuf, — by go nie zmuszono do opłacania czynszu! Ale to nic! Wkrótce stary ten lis będzie wyparowany ze swego schronienia, zimno wygoni go z jego nory!
Wieczorem urządzono ucztę, której potrawy gotowane były przy ogniu wulkanicznym. Cały mały światek zgromadził się we wspólnej sali. Liczne toasty, do których wino dostarczyła piwnica Dobryny, wzniesiono na cześć gubernatora generalnego i jego „rady administracyjnej“. Ben-Zuf, naturalnie znaczną część tego wziął do siebie.
Było bardzo wesoło. Hiszpanie odznaczyli się podtym względem. Jeden z nich wziął gitarę, drugi kastaniety i wszyscy śpiewali chórem. Potem Ben-Zuf dał się słyszeć ze słynną „spiewką zuawów,“ dobrze znaną w armii francuskiej.
Następnie zaimprowizowano bal — bez wątpienia pierwszy w Galii. Marynarze tańcowali po swojemu, co bardzo przypadło do gustu publiczności, nawet po fandangu Hiszpanów. Jeden taniec, bardzo znany w Elysée-Montmartre wykonany został przez Ben-Zufa z taką elegancyą i energią, iż zasłużył na najszczerszy komplement Negrettego.
Była dziewiąta godzina, gdy się zakończyła ta inauguracyjna uroczystość. Natenczas uczuto potrzebę odetchnięcia świeżem powietrzem, gdyż dzięki tańcom i temperaturze zrobiło się naprawdę gorąco w wielkiej sali.
Ben-Zuf poprzedzając swych przyjaciół zapuścił się w główną galeryę, wychodzącą na wybrzeże Gorącej Ziemi. Kapitan Servadac, hrabia i porucznik Prokop szli za nim krokiem nieco wolniejszym, gdy wtem hałas dający się słyszeć zewnątrz, zniewolił ich do przyspieszenia pochodu. Nie był to jednak wykrzyknik wywołany trwogą, ale oklaski, okrzyki hura! zahuczały jak strzały karabinowe w tej atmosferze suchej i czystej.
Kapitan Servadac i dwaj jego towarzysze przybywszy do wejścia do galeryi ujrzeli wszystkich skupionych na skale. Ben-Zuf z ręką zwróconą ku niebu, był w postawie znamionującej zachwyt.
— O, panie gubernatorze generalny! o, ekscelencyo! — zawołał ordynans tonem radosnym, trudnym do opisania.
— Cóż tam? co jest? - zapytał kapitan Servadac.
— Księżyc! — odrzekł Ben-Zuf.
W samej rzeczy księżyc wynurzał się z mgły nocnej i po raz pierwszy ukazywał się na horyzoncie Galii!
Kończący się małem, dość ciekawem doświadczeniem z dziedziny fizyki zabawiającej.
Księżyc! jeżeli to był księżyc, to dlaczego znikał? A jeżeli znikł, to zkąd przybywał? Dotąd żaden satelita nie towarzyszył Galii w jej ruchu dokoła słońca. Czyż niewierna Diana opuściła ziemię i poszła na służbę do nowej gwiazdy?
— Nie? to być nie może — rzekł porucznik Prokop. — Ziemia na wiele milionów mil odbiegała od nas, a księżyc nie przestał grawitować ku niej!
— Eh! my nic nie wiemy, — zauważył Hektor Servadac. — Dlaczegożby księżyc nie miał w tych czasach wejść w punkt przyciągający Galii i stać się jej satelitą?
— To już ukazałby się na naszym horyzoncie — rzekł hrabia i nie czekalibyśmy trzy miesiące na niego.
— Doprawdy, że wszystko co się nam wydarza, jest tak dziwne — rzekł kapitan Servadac.
— Panie Servadac — zaczął znowu porucznik Prokop, — hipoteza, że siła przyciągająca Galii jest dość wielką, by oderwać od ziemi jej satelitę, wcale nie jest przypuszczalną!
— Dobrze, poruczniku! — odrzekł kapitan Servadac. — A kto pana zapewni, że ten sam fenomen, który nas oderwał od kuli ziemskiej,
jednocześnie nie zbił z drogi księżyca, który błądząc po świecie słonecznym, w końcu przyczepił się do nas...
— Nie, kapitanie, nie — odpowiedział porucznik Prokop — a to z powodu nie dopuszczającego repliki.
— Jakiż to powód?
— Ten, że ponieważ masa Galii widocznie jest mniejszą od masy satelity ziemskiego, więc raczej Galia stałaby się jego księżycem, ale nie księżyc jej satelitą.
— Zgadzam się na to — odrzekł kapitan Servadac. — Ale kto dowiedzie, że my nie jesteśmy księżycem księżyca i że rzuceni na nową orbitę nie towarzyszymy księżycowi w świecie międzyplanetarnym?
— Czy panu wiele zależy na tem, bym zbił tę nową hipotezę? — zapytał porucznik Prokop.
— Nie, — odrzekł uśmiechając się kapitan Servadac — gdyż prawdę powiedziawszy, gdyby nasza asteroida była tylko drugorzędnym satelitą, to nie potrzebowałaby trzech miesięcy czasu na przebycie pół obwodu księżyca i ten już nieraz ukazałby się nam od czasu katastrofy!
Podczas tej dyskusyi satelita Galii, mniejsza o to jaki, szybko wznosił się na horyzoncie — co już usprawiedliwiało ostatni argument kapitana Servadac. Można było zatem przypatrzeć mu się uważnie. Przyniesiono lunety i wkrótce przekonano się, że nie był to stary księżyc nocy ziemskich.
W samej rzeczy, chociaż ten satelita wydawał się więcej zbliżonym do Galii aniżeli księżyc do ziemi, był jednak nierównie mniejszym; przedstawiał on swą powierzchnią zaledwie dziesiątą część satelity ziemskiego. Była to zatem tylko redukcya księżyca, dość słabo odbijająca światło słoneczne i nie mogąca zgasić gwiazd ósmej wielkości. Wszedł on na zachodzie, właśnie ze strony przeciwnej słońcu i w tej chwili musiał być w pełni. Brać go za jedno z księżycem było niepodobieństwem. Kapitan Servadac musiał zgodzić się na to, że nie było widać na nim ani mórz, ani szczelin, ani kraterów, ani gór, ani żadnych tych szczegółów, które tak wyraźnie zarysowują się na odbiciach selenograficznych. Nie była to już owa łagodna twarz siostry Apollina, która świeża i młoda według jednych, stara i pomarszczona według drugich, spokojnie od tylu wieków spogląda na śmiertelników.
Był to zatem księżyc specyalny, i jak to zauważył hrabia, zapewne jakaś asteroida, którą Galia pochwyciła, przebiegając przestrzeń planet
teleskopowych. A teraz, czy był to jeden z tych stu sześćdziesięciu dziewięciu małych planet teleskopowych skatalogowanych, lub też jakiś inny, o którym astronomowie nie mieli jeszcze żadnych wiadomości? Może później można będzie dowiedzieć się o tem. Są asteroidy rozmiarów nadzwyczaj drobnych, które dobrze idąc można obejść we dwadzieścia cztery godziny. W takim razie ich masa jest znacznie mniejszą od masy Galii, której siła przyciągająca bardzo mogła wykazać
się na jednym z tych mikrokosmów w miniaturze.
Pierwsza noc, spędzona w Ulu Niny, przeszła bez żadnego wypadku. Na drugi dzień wspólne życie zostało ostatecznie uorganizowane.
„Ekscelencya generalny gubernator“, jak się z emfazą wyrażał Ben-Zuf, nie chciał by próżnowano. I w samej rzeczy kapitan Servadac przedewszystkiem obawiał się próżnowania i złych jego skutków. Uporządkowano więc zajęcia całodzienne bardzo starannie a roboty nie brakło. Doglądanie zwierząt domowych dawało już dość wiele do czynienia. Przygotowywanie żywności, połów ryb, dopóki morze było jeszcze wolne, urządzenie galeryi, które potrzeba było w niektórych miejscach wypróżnić, by uczynić dostępniejszemi, nakoniec tysiączne inne szczegóły przedstawiały się co chwila i nie pozwalały opuszczać rąk.
Dodać tu należy, że najzupełniejsza zgoda panowała w małej kolonii. Majtkowie i Hiszpanie żyli w najlepszem porozumieniu. Pablo i Nina zostali wychowańcami kapitana Servadac. Co do zabawiania ich, była to rzecz Ben-Zufa. Ordynans uczył ich nie tylko swego języka, ale jeszcze i
paryskiego, który jest dystyngowańszy. Potem przyrzekał im, że kiedyś zaprowadzi do miasta „zbudowanego u stóp góry“, które nie ma równego sobie w świecie i które nadzwyczaj uroczo opisywał. Łatwo domyśleć się o jakiem to mieście profesor napomykał.
W owym czasie uporządkowano również kwestyę etykiety.
Jak sobie przypominamy, Ben-Zuf przedstawił swego kapitana jako generalnego gubernatora kolonii. Ale nie poprzestając na nadaniu mu tego tytułu, przy każdej sposobności nazywa ekscelencyą. W końcu zniecierpliwiło to kapitana Servadac, który wezwał swego ordynansa, by zaniechał tego tytułowania.
— Jednak, ekscelencyo!... — odpowiedział niezmiennie Ben-Zuf.
— Będziesz ty milczeć?
— Słucham ekscelencyo!
Kapitan Servadac nie wiedząc już jak zmusić do posłuszeństwa, powiedział raz Ben-Zufowi:
— Czy przestaniesz, nakoniec, nazywać mnie ekscelencyą ?
— Jak się ekscelencyi podoba — odrzekł Ben-Zuf.
— Ależ czy wiesz, uparty cymbale, co ro bisz tak mnie mianując?
— Nie, ekscelencyo.
— Otóż znaczy on po łacinie „mój stary“; nie zachowujesz więc uszanowania przynależnego swemu przełożonemu, nazywając mnie „swoim starym.“
Od owej małej lekcyi honorowy tytuł znikł ze słownika Ben-Zufa.
Tymczasem wielkie zimna nie nastąpiły w drugiej połowie marca i co za tem idzie Hektor Servadac i jego towarzysze nie zamykali się jeszcze. Uorganizowano kilka wycieczek wzdłuż wybrzeża i po powierzchni nowego kontynentu. Zbadano go w promieniu pięciu czy sześciu kilometrów do koła Gorącej Ziemi. Była to zawsze okropna skalista pustynia, bez żadnej roślinności. Kilka śladów wody zmarzniętej, tu i ówdzie płachty śniegu pochodzącego z wyziewów zgęszczonych w atmosferze zapowiedziały ukazanie się żywiołu płynnego na powierzchni. Ale ileż to, bezwątpienia, wieków upłynie, nim rzeka wyżłobi sobie łożysko w tym kamienistym gruncie i potoczy swe wody aż do morza! Co zaś do masy jednolitej, której nowi mieszkańcy nadali nazwę Gorącej Ziemi, czy był to stały ląd, czy wyspa, czy rozciągał się aż do bieguna południowego? Nie podobna było tego wyjaśnić, a wyprawa na te krystalizacye metaliczne musiała być poczytaną za niemożebną.
Zresztą kapitan Servadac i hrabia, mogli utworzyć sobie wyobrażenie ogólne o miejscowości rozglądając ją jednego dnia ze szczytu wulkanu. Góra ta wznosiła się na końcu przylądka Gorącej Ziemi i miała od dziewięciuset do tysiąca metrów wysokości nad powierzchnią morza. Była to ogromna bryła dość regularna w kształcie ściętej piramidy, u samej podstawy otwierał się wąski krater, przez który odchodziły materye palne, ciągle uwieńczone ogromnym kłębem pary.
Wulkan ten, przeniesiony na starą ziemię, nie bez trudności i znużenia byłby dostępnym. Pochyłości jego, bardzo strome i śliskie sprzeciwiłyby się wytężeniom najenergiczniejszych podróżników. W każdym razie wyprawa taka wymagałaby wielkiego zasobu sił i cel jej nie łatwo byłby osiągnięty. Tu, przeciwnie, dzięki znacznemu zmniejszeniu się ciężkości i zwiększeniu siły muskularnej, która z tego wynikała, Hektor Servadac i hrabia, dokonywali cudów zręczności. Dzika koza nie byłaby zwinniejszą, przeskakując ze skały na skałę, ptak nie przebiegłby lżej po wąskich występach, okalających przepaść. Zaledwie potrzebowali godziny, by wznieść się na trzy tysiące stóp, oddzielających podstawę góry od szczytu. Gdy stanęli na brzegu krateru, nie więcej byli znużeni, aniżeli gdyby uszli półtora kilometra po linii poziomej. Wyraźnie jeżeli Galia pod względem pobytu przedstawiała pewne niedogodności, to miała także i dobre swe strony.
Ze szczytu góry, dwaj badacze, z lunetami przy oku, mogli przekonać się, że widok asteroidy zawsze był jeden i ten sam. Na północ zaległo
ogromne morze Galickie, gładkie jak zwierciadło, gdyż nie było najmniejszego wiatru, jak gdyby gazy powietrzne stężały wskutek zimna górnej atmosfery. Mały punkt, lekko omglony, wskazywał miejsce zajmowane przez wyspę Gurbi. Na wschód i zachód ciągnęła się płynna płaszczyzna, jak zawsze pusta i samotna.
Ku południowi poza krańcami widokręgu gubiła się Gorąca Ziemia. Kawałek ten kontynentu zdawał się tworzyć obszerny trójkąt, którego szczyt stanowił wulkan, ale tak, że nie podobna było widzieć jego podstawy. Patrząc z tej wysokości, która powinna by była wyrównać wszelkie nierówności, grunt tego nieznanego terytoryum nie zdawał się dostępnym. Miliony sześciokątnych brył, któremi było najeżone, czyniły go najzupełniej nienadającym się dla pieszego podróżnika.
— Balon, albo skrzydła! — rzekł kapitan Servadac — oto czegoby nam potrzeba dla zbadania tego terytoryum! Do wszystkich piorunów! Unoszeni jesteśmy na prawdziwym produkcie chemicznym, niezawodnie nie mniej ciekawym od tych, które wystawiają w witrynach muzeów!
— Czy uważasz, kapitanie — odrzekł hrabia — jak wyraźnie oczom naszym przedstawia się wypukłość Galii, a zatem jak stosunkowo krótką jest odległość, oddzielająca nas od horyzontu?
— Tak jest, hrabio odrzekł Hektor Servadac. — Obserwowałem już to samo z nadbrzeżnych skał wyspy. Dla spostrzegacza, umieszczonego na
wysokości tysiąca metrów na naszej starej ziemi, horyzont zamykałby się w odległości nierównie większej.
— Nie wielka to kula, ta Galia, jeżeli się porówna ją z kulą ziemską! — zauważył hrabia.
— Bezwątpienia, ale jest więcej aniżeli wystarczającą dla ludności, która ją zamieszkuje! A zresztą czy pan uważasz, iż część jej urodzajna redukuje się obecnie do trzechset pięćdziesięciu hektarów, uprawianych na Gurbi.
— Tak jest, kapitanie, część urodzajna podczas dwóch czy trzech miesięcy letnich i nie urodzajna przez tysiące może lat zimy!
— Co pan chcesz? — odrzekł kapitan Servadac uśmiechając się — nie zasięgano naszej rady przed wybraniem się do Galii; najlepiej być filozofem!
— Nietylko filozofem, kapitanie, ale także wdzięcznym Temu, którego ręka zapaliła lampę tego wulkanu! Bez tego wypływu ognia Galii skazani bylibyśmy na śmierć od zimna.
— A mam mocną nadzieję, hrabio, że ogień ten nie zgaśnie przed końcem...
— Przed końcem czego... kapitanie?
— Tego co się Bogu spodoba! On wie i on tylko jeden!
Kapitan Servadac i hrabia rzuciwszy po raz ostatni wzrokiem na kontynent i morze, zabierali się do odwrotu. Ale przedtem chcieli przypatrzeć się kraterowi wulkanu. Naprzód zauważyli, że wybuch odbywał się ze szczególnym spokojem. Nie towarzyszył mu ów huk bezładny, owe grzmoty ogłuszające, jakie zwykle zapowiadają wylatywanie materyi wulkanicznych. Stosunkowy ten spokój nie mógł ujść uwagi badaczów. Nawet nie było wrzenia lawy. Płynna ta substancya, doprowadzona do stanu rozpalenia, podnosiła się w kraterze ciągłym ruchem i spokojnie odlewała, jak nadmiar wód cichego jeziora, uchodzących przez wypływ. Zrobimy tu porównanie: krater wcale nie był podobny do kotła wystawionego na silny ogień i z którego woda wylatuje gwałtownie; była to raczej miednica napełniona aż po krawędzie, odlewająca się bez wysileń, prawie bez odgłosu. To też nie było żadnych innych materyi wybuchających, wyjąwszy lawy, ani kamieni rozpalonych, ani popiołu połączonego z sadzą, wyjaśniało to, dlaczego podstawa góry nie była zasiana owymi odłamami pomyksowemi, żużlami i innemi minerałami plutonicznego pochodzenia, których pełno jest na ziemi przy wulkanach. Niewidać było także żadnej bryły eratycznej, ponieważ nie mógł jeszcze utworzyć się żaden lodowiec.
Szczegół ten, jak to zauważył kapitan Servadac, dobrze rokował i pozwalał przypuszczać, że wybuch wulkaniczny trwać będzie nieskończenie. Gwałtowność w porządku moralnym, tak jak i fizycznym, jest wyjątkowo trwałą. Burze najgwałtowniejsze, tak jak i uniesienia, nie trwają długo. Tu owa woda ognista płynęła z taką regularnością, odlewała się z takim spokojem, iż źródło podsycające ją zdawało się nie wyczerpanem. Wobec wodospadu Niagary, której górne wody toczą się tak spokojnie w łożysku, nie przychodzi na myśl, iż kiedykolwiek mogą zatrzymać się w biegu. Na szczycie tego wulkanu było toż samo i rozum nie pozwalał przypuszczać, by ta lawa wylała się kiedykolwiek z krateru.
W dniu tym zaszła zmiana w stanie fizycznym jednego z żywiołów Galii; ale przyznać trzeba, że była dziełem samych kolonistów.
I rzeczywiście, ponieważ po wyniesieniu się całkowitem z wyspy Gurbi, gdy cała kolonia umieściła się już w Gorącej Ziemi, właściwem wydawało się wywołanie otwardnienia powierzchni morza Galickiego. Natenczas komunikacya z wyspą byłaby możebną po wodach lodem pokrytych i myśliwi mieliby tym sposobem rozszerzony zakres swej działalności. Otóż w dniu tym kapitan Servadac, hrabia i porucznik Prokop zebrali całą ludność na skale, panującej nad morzem na samym końcu przylądka.
Pomimo zniżenia się temperatury, morze było jeszcze płynne, okoliczność tę zawdzięczało zupełnej swej nieruchomości, gdyż najmniejszy nawet podmuch nie marszczył powierzchni. W takich warunkach, jak wiadomo, woda może nie zamarzając, wytrzymać pewną ilość stopni niżej zera. Prawda, że najmniejsze wstrząśnienie usuwa to.
Mała Nina i przyjaciel jej Pablo nie omieszkali przybyć wraz z innymi.
— Malutka — rzekł kapitan Servadac — czy potrafisz rzucić kawałek lodu w morze.
— O, potrafię — odrzekła mała dziewczyna — ale Pablo rzuci dalej odemnie.
— W każdym razie spróbuj — powiedział kapitan Servadac — podając Ninie kawałek lodu.
Potem dodał:
— Uważaj, Pablo! zobaczysz jaka z tej naszej Niny czarodziejka.
Nina zamachnęła się parę razy i rzuciła lód, który wpadł w spokojną wodę. Natychmiast dał się słyszeć jakby donośny brzęk, który rozszerzył się po za granice horyzontu.
Morze Galickie stwardniało na całej swej powierzchni!
Traktujący o wypadku wielkiej wagi, który wywołuje wzruszenie w całej kolonii.
Dnia 23. marca we trzy godziny po zachodzie słońca, księżyc ukazał się w stronie przeciwległej i mieszkańcy Galii mogli przekonać się, że wchodził już w ostatnią swoją kwadrę.
A więc w ciągu czterech dni satelita Galii przeszedł z syzygii do kwadratury, co stanowiło tygodniowy prawie okres jego widzialności i co
zatem idzie lunacye piętnasto lub szesnastodniowe. Więc dla Galii miesiące księżycowe zmniejszyły się o połowę, tak jak i dnie słoneczne.
We trzy dni potem, 26go, księżyc wszedł w łączność z promieniami słońca i znikł w jego światłości.
— Czy powróci ? — powiedział Ben-Zuf, który ponieważ pierwszy uwiadomił o pojawieniu się satelity, bardzo się nim interesował.
I doprawdy, że po tylu fenomenach kosmicznych, których przyczyny nie znali jeszcze mieszkańcy Galii, spostrzeżenie poczciwego Ben-Zufa
nie było bezwzględnie bezużytecznem.
Dnia 26go pogoda była bardzo piękna, atmosfera bardzo sucha, termometr spadł na dwanaście stopni.
W jakiej odległości znajdowała się podówczas Galia od słońca? jaką drogę przebiegła po swej orbicie od daty wskazanej w ostatnim dokumencie znalezionym w morzu? Żaden z mieszkańców Galii nie mógł tego powiedzieć. Pozorne zmniejszenie się kręgu słonecznego nie mogło już służyć za podstawę rachunku, nawet przybliżonego. Żałować należało, że bezimienny uczony nie przesłał nowych notat, z ostatnimi rezultatami swoich spostrzeżeń. Kapitan Servadac zwłaszcza żałował, że ta szczególna korespondencya z jednym z jego ziomków — upierał się, że jest ziomkiem — nie ma dalszego ciągu.
— Z tem wszystkiem, — powiedział swoim towarzyszom, — bardzo być może, iż nasz astronom w dalszym ciągu pisywał do nas przez futerały i
baryłki, ale że ani jedne ani drugie nie przybyły na wyspę Gurbi, ani na Gorącą Ziemię! A teraz, gdy morze ścięło się, trzeba się pożegnać ze wszelką nadzieją otrzymania najmniejszego listu od tego oryginała.
Morze, jak wiadomo, całkiem zamarzło. Przejście to ze stanu płynnego w stan twardy odbyło się podczas najpyszniejszej pogody i w chwili gdy najmniejszy podmuch wiatru nie poruszał wód galickich. Więc też stwardniała ich powierzchnia była najzupełniej gładką, jak powierzchnia jeziora lub staw klubu łyżwiarzy. Ani jednego wydęcia, ani jednej chropowatości, żadnej szczeliny! Był to lód czysty bez najmniejszej wody i rozciągał się po za krańce widnokręgu.
Cóż to za różnica z widokiem, jaki zwykle przedstawiają morza podbiegunowe przy wybrzeżach! Tam góry lodowe, odłamy natłoczone jedne na drugie grożące co chwila straceniem równowagi. Tak zwane pola lodowe są właściwie niewięcej jak nagromadzeniem kawałków lodu nieregularnie połączonych, które zimno utrzymuje w najdziwaczniejszych położeniach; są to góry o niepewnej podstawie, wznoszące się wyżej nad najwyższe maszty statków.
Nic niemasz stałego na tych morzach arktcznych, lub antarktycznych, nic tam nie masz niewzruszonego, nie z bronzu góry tam są ulane i lada powiew wiatru, lada zmiana temperatury, wywołują tam zmiany widoku wielce efektowne. Jestto jakby szereg czarodziejskich dekoracyi. Tu, przeciwnie, morze Galickie było w samej rzeczy ustalone i mocniej jeszcze aniżeli w chwili gdy przedstawiało powierzchnią wrażliwą na wiatr. Ogromna biała płaszczyzna gładszą była aniżeli równina Sahary, lub step — i zapewne nadługo. Na uwięzionych wodach morskich pancerz ten zgrubieje wraz ze wzmaganiem się zimna i twardość swą zachowa aż do odwilży... jeżeli odwilż kiedy nastąpi....
Majtkowie byli przyzwyczajeni do fenomenu zamarzania wód północnych, przedstawiających widok pola nieregularnie skrystalizowanego. Nie bez zdziwienia więc przypatrywali się temu morzu Galickiemu, gładkiemu jak jezioro — ale i nie bez zadowolenia, ponieważ lodowe pole, doskonale wygładzone, bardzo nadawało się do ślizgania. Dobryna posiadała mnóstwo łyżew, które rozdano amatorom, a tych nie brakło. Marynarze dawali lekcye Hiszpanom; i wkrótce przy pięknej pogodzie, przy zimnie ostrem, ale znośnem, ponieważ nie było wiatru, nie było ani jednego Galijczyka, któryby się nie ćwiczył w zakreślaniu najpiękniejszych linii. Mała Nina i młody Pablo wykonywali cuda jednając sobie huczne oklaski. Kapitan Servadac, zręczny we wszystkich zabawach gimnastycznych, dorównał wkrótce profesorowi swemu, hrabiemu. Sam Ben-Zuf wykonywał znakomite sztuki; ale też zresztą ślizgał się on nieraz na ogromnym stawie Montmartre, „także niby morzu.“
Ten rodzaj ćwiczeń, bardzo przydatnych pod względem zdrowia, stał się jednocześnie pożyteczną rozrywką dla mieszkańców Gorącej Ziemi. W razie potrzeby mógł on być środkiem do komunikacyi. I w samej rzeczy porucznik Prokop, jeden z najlepszych łyżwiarzów Galii, kilkakrotnie przeprawiał się w ten sposób z Gorącej Ziemi na wyspę Gurbi, to jest robił około dziesięciu mil w dwóch godzinach.
— Oto co na przestrzeni Galii zastąpi żelazne koleje starego świata, — mówił kapitan Servadac. — Właściwie mówiąc łyżwa jest nie więcej
jak rodzajem relsa, przytwierdzonego do nogi ślizgającego się!
Tymczasem temperatura zniżała się stopniowo; termometr wykazywał średnio od piętnastu do szesnastu stopni niżej zera. W miarę jak ciepło tak się zmniejszało i światło malało również, jak gdyby krąg słoneczny był zamaskowany przez
księżyc w cząstkowem zaćmieniu. Na wszystkich przedmiotach rozpościerał się rodzaj pół-cienia i smutne robił wrażenie dla oka. Było to też przyczyną moralnego zachmurzenia się, przeciw któremu należało oddziaływać. Jakże bo też ci wygnańcy z kuli ziemskiej, dotąd tak sciśle związani z ruchem ludzkim, nie mieli myśleć o samotności, która się dokoła nich rozpościerała? Jakżeby zapomnieli, że ziemia grawitując już w odległości milionów mil od Galii, jeszcze oddalała się od niej ciągle? Czy mogli przypuszczać, iż znowu zobaczą ją kiedy, zważywszy, że bryła oderwana od niej coraz bardziej zagłębiała się w przestrzenie między planetarne? Nic nawet nie dowodziło, że kiedyś opuści te przestrzenie, podległe władzy słońca, by przebiegać świat gwiazdzisty i poruszać się w atrakcyjnym zakręcie jakiego nowego słońca.
Hrabia, kapitan Servadac i porucznik Prokop, jedni tylko z całej galickiej kolonii mogli myśleć o tych ewentualnościach. Zresztą i towarzysze ich, nie zagłębiając się tak dalece w tajemnice i groźby przyszłości, doznawali tak samo jak oni, choć bezwiednie, skutków sytuacyi, nie mającej podobnej sobie w dziejach świata. Należało zatem pomyśleć o rozerwaniu ich, czy to oświecając, czy też zabawiając, i ćwiczenie w ślizganiu się zrobiło zbawienną dywersyę w jednostajnej pracy codziennej.
Gdy się powiedziało, że wszyscy mieszkańcy Gorącej Ziemi brali mniej więcej udział wtem zbawiennem ćwiczeniu, to rozumie się z wyjątkiem Izaaka Hakhabuta.
Pomimo surowej temperatury, Hakhabut nie ukazał się od czasu przybycia z wyspy Gurbi. Ponieważ kapitan Servadac surowo zabronił stosunków z nim, więc nikt nie odwiedzał go na Hanzie. Ale nie wielki dymek wylatujący z komina kajuty przekonywał, że właściciel statku ciągle przebywa na jego pokładzie. Kosztowało go to, bezwątpienia, że zużytkowywał własne paliwo, chociaż w najmniejszej ilości, gdy mógł bezpłatnie korzystać z ciepła wulkanicznego w Ulu Niny. Ale wolał ten wydatek, aniżeli rozstanie się z Hanzą dla podzielania wspólnego życia. Bo któżby w jego nieobecności czuwał nad cennym ładunkiem?
Zresztą Hanta i galiota urządzone były tak, iż mogły wytrzymać niebezpieczeństwa długiej zimy. Porucznik Prokop pilnie się tem zajmował. Należycie umocowane w zatoce, objęte teraz jej lodowym pancerzem obie były nieruchome. Ale zachowano tę ostrożność, że tak jak to czynią zimujący na morzach arktycznych, obrębywano lód do koła nich, tak że ten nie naciskał boków z narażeniem na zgniecenie. Z nadejściem odwilży można było spodziewać się, że oba statki znajdą się nieuszkodzone na powierzchni wód.
Morze Galickie było zatem teraz zamarznięte na całej swej przestrzeni i podczas ostatnich swych odwiedzin na wyspie Gurbi porucznik Prokop mógł przekonać się, że lód rozciągał się jak okiem zajrzeć na północ, wschód i zachód.
Jedno tylko miejsce tej przestronnej kotliny oparło się fenomenowi stwardnienia. Był to rodzaj stawu w dole głównej pieczary, do którego wylewał się strumień lawy gorącej. Tam woda była zupełnie wolną w swoich skalistych ramach, a lód tworzący się pod wpływem zimna natychmiast topniał przy ogniu. Woda syczała i ulatniała się przy zetknięciu z lawą i ciągłe wrzenie utrzymywało jej cząstki w stanie nieprzerwanego parowania. Mała ta część morza, zawsze płynna, pozwalałaby rybakom okazywać z powodzeniem swą umiejętność: ale jak mówił Ben-Zuf ryba była tam zanadto dopieczona, by dać się złapać!
W pierwszych dniach kwietnia pogoda zmieniła się, niebo zasępiło, nie wywołując wszakże żadnej zmiany w temperaturze. Zniżanie się bowiem termometru nie zależało od szczególnej zmiany w atmosferze, ani od większej lub mniejszej ilości pary, jaką ta była nasycona. Nie działo się tak z Galią jak z innemi okolicami polarnemi kuli ziemskiej, ulegającemi niezbędnie wpływowi atmosferycznemu, a których zimy doznają pewnych zmian pod wpływem wiatrów, często zmieniających się. Zimno nowej sferoidy nie mogło spowodować ważnych zmian termometrycznych. Wynikało ono wogóle tylko z oddalenia się Galii od źródła wielkiego światła i ciepła i miało się wzmagać, aż dopóki nie dojdzie do granicy temperatury określonej przez Fouriera dla przestrzeni.
Około tego czasu powstała prawdziwa burza, burza bez śniegu i deszczu, lecz podczas której wiatr srożył się z gwałtownością niesłychaną. Wpadając przez ognistą oponę, zamykającą zewnątrz zagłębienie sali wspólnej, sprawiał on tam najszczególniejszy efekt. Bardzo trzeba było zabezpieczać się od lawy, którą wpychał do wnętrza. Ale nie było obawy, by ją zagasił. Przeciwnie, nasycając się oksygenem, huragan ten zwiększał jej rozpalenie, jakby ogromny wentylator. Czasami nacisk jego bywał tak gwałtowny, że płynna zasłona rozdzierała się na chwilę i zimne powietrze wpadało do sali, ale rozdarcie takie prawie w tejże chwili zamykało się, a odświeżenie powietrza było korzystnem.
Dnia 4 kwietnia księżyc, nowo pozyskany, zaczął oddzielać się od iradyacyi słonecznej w formie nowiu. Ukazywał się zatem po ośmiodniowej prawie nieobecności, co można było przewidzieć z poprzednich obserwacyj. Obawy więc, mniej więcej uzasadnione, że go się już nie ujrzy, nie sprawdziły się, ku wielkiemu zadowoleniu Ben-Zufa. Nowy satelita zdawał się zdecydowanym odbywać punktualnie swą półmiesięczną obsługę Galii.
Jak przypominamy sobie, wskutek zniknięcia wszelkiej innej ziemi uprawnej, ptaki uniesione atmosferą galicką, schroniły się na wyspę Gurbi. Tam ziemia hojnie wystarczała na ich wyżywienie podczas ciepłych dni; tysiącami też widywano je przybywające ze wszystkich punktów asteroidy.
Ale z nadejściem wielkiego zimna, pola rychło pokryły się śniegiem, ten zaś rychło przemienił się w ścisły lód, nie dozwalający najsilniejszym dziobom dosięgnąć aż do gruntu. Więc nastąpiła powszechna wędrówka ptaków, które instynktem wiedzione, rzuciły się na Gorącą Ziemię.
Kontynent ten wprawdzie nie posiadał żadnej dla nich żywności, ale był zamieszkały. Zamiast uciekać przed człowiekiem, ptaki poczęły wtedy wyszukiwać go. Wszelkie śmiecie wyrzucane codziennie na zewnątrz galeryj, znikało w tejże chwili, ale wiele brakowało do tego by wystarczało na przekarmienie tysięcy indywiduów wszelkiego gatunku. Wkrótce nawet, naciskane zimnem i głodem, kilkaset sztuk odważyło się wejść w wąski tunel i obrać sobie siedzibę w Ulu Niny.
Znowu zatem należało rozpocząć polowanie, gdyż niepodobna było wytrzymać. Była to rozrywka w codziennych zajęciach i myśliwi małej kolonii nie próżnowali. Ilość tych ptaków była tak znaczna, iż wkrótce przybycie ich podobne stało się do napadu. Były tak wygłodzone i co za tem idzie tak żarłoczne, że pochwytywały kawałki mięsa a nawet chleba z rąk jedzących w sali. Odpędzano je kamieniami, kijami, nawet strzałami. Ale dopiero po całym szeregu walk zawziętych, zdołano uwolnić się po części od tych niewygodnych gości, pozostawiwszy wszakże kilka par dla rozmnożenia gatunków.
Ben-Zuf był wielkim urządzicielem polowania. Jak się rozrządzał! jak hałasował! Jakiemi żołnierskiemi przekleństwami obarczał nieszczęśliwe ptactwo! Ile go zjedzono w ciągu kilku dni, z tych gatunków co były do jedzenia przydatne, jak dzikie kaczki, kuliki, kuropatwy, bekasy, krzyki i t. d.! Można nawet przypuszczać, że myśliwi takie najchętniej zabijali.
Nakoniec porządek począł przywracać się w Ulu Niny. Było już nie więcej nad stu może intruzów, które pochowały się w otworach skały i trudno było wypędzić je ztamtąd. To też stało się, iż intruzy te w końcu poczęły poczytywać się za stałych lokatorów i innych tam już nie dopuszczać. Nastąpił zatem niby rozejm między stronami walczącemi o swe siedziby i za milczącą zgodą pozwolono upartym sprawować policyę miejscową. A jak się z tego wywiązywali! Nieszczęśliwy ptak, który zabłąkał się w galeryi i bez prawa i przywileju, bywał bezzwłocznie wygnany lub ukarany śmiercią przez nieubłaganych swoich współbraci po pierzu.
Dnia 15. kwietnia krzyki dały się słyszeć przy wejściu do głównej galeryi. Nina wołała na pomoc.
Pablo poznał jej głos i wyprzedzając Ben-Zufa, pospieszył do małej swej przyjaciółki.
— Chodź! chodź! — wołała Nina — oni chcą mi go zabić!
Pablo, rzuciwszy się naprzód, ujrzał kilka morskich jastrzębi ścierających się z małą dziewczyną. Uzbrojony kijem rzucił się i rozpędził drapieżne stworzenia, nie bez tego by sam nie otrzymał kilka uderzeń dziobem.
— Co ci jest Nino? — zapytał.
— Patrz, Pablo—odrzekła młoda dziewczyna, wskazując na ptaka, którego tuliła do piersi.
Ben-Zuf, który nadszedł w tej chwili, wziął go z rąk dziewczyny i zawołał:
— To gołąb!
Był to w samej rzeczy gołąb, a nawet z rodzaju gołębi wędrownych, miał bowiem skrzydła lekko wycięte i zagięte na końcach.
— Ha! — zawołał Ben-Zuf — przez wszystkich świętych z Montmartre! on ma torebkę na szyi!
W kilka chwil potem gołąb był już w ręku kapitana Servadac i wszyscy, zebrawszy się w wielkiej sali, chciwie wpatrywali się w niego.
— Nadchodzą nam wiadomości od naszego uczonego! — zawołał kapitan Servadac. — Ponieważ morze nie jest już wolne, więc używa on
ptaków dla swojej korespondencyi! O! gdyby tym razem podpisał się, a zwłaszcza dał swój adres!
Torebka była poczęści rozerwana podczas walki gołębia z jastrzębiami. Otworzono ją i zna leziono krótką notatkę, lakonicznie zredagowaną, tej treści:
„Galia.
Droga przebyta od 1 marca do 1 kwietnia: 39,700,000 m.!
Odległość od słońca: 110,000,000 m.!
Po drodze pochwycona Nerina.
Żywności poczyna braknąć, i...“
Reszta depeszy, poszarpana dzióbami ptaków, była nieczytelną.
— O! przeklęte ptactwo! — zawołał kapitan Servadac. Widocznie musiał tam być podpis, i data, i miejsce zkąd pochodzi notatka. Na ten raz jest ona cała po francusku, więc pisał ją Francuz! I nie módz dopomódz temu nieszczęśliwemu!
Hrabia i porucznik Prokop poszli na pole bitwy, w nadziei że znajdą jakie szczątki powyrywane, które mogłyby naprowadzić ich na drogę... Poszukiwania ich były bezowocne.
— Czyż nigdy nie dowiemy się, gdzie jest ten ostatni żyjący człowiek? — zawołał kapitan Servadac.
— Ach! — krzyknęła w tej chwili Nina, — Zuf, popatrz no!
To mówiąc wskazała na gołębia, którego ostrożnie trzymała w ręku.
Na lewem skrzydle ptaka widocznym był odcisk mokrej pieczęci, a na niej wyraz najważniejszy, mianowicie — „Formentera...“
W którym kapitan Servadac i porucznik Prokop poznają nakoniec słowo tej kosmograficznej zagadki.
„Formentera!“ — zawołali prawie jednocześnie hrabia i kapitan Servadac.
Była to nazwa małej wyspy z grupy balearskiej, położonej na morzu Śródziemnem. W skazywała ona dokładnie, jaki punkt zajmował podówczas autor dokumentów. Ale co tam robił ten Francuz, a jeżeli tam był, to czy żył jeszcze?
Widocznem było także, że z Formentery uczony ten wysyłał rozliczne swe notaty, w których wskazywał kolejno położenie tego odłamu kuli ziemskiej, który nazwał Galią.
W każdym razie dokument, przyniesiony przez gołębia, przekonywał, że 1. kwietnia, to jest przed piętnastu dniami, był jeszcze na swojem stanowisku. Ale między tą depeszą i dokumentami poprzednimi istniała ta ważna różnica, iż brakowało w niej wszelkich oznak zadowolenia. Nie było już „Va bene! all right! nil desperandum!“ Oprócz tego depesza, ułożona w języku francuskim, nadmieniała, że żywności poczynało brakować na Formenterze.
Uwagi te zrobione były w kilku słowach przez kapitana Servadac, który w końcu dodał:
— Moi przyjaciele! musimy bezzwłocznie podać pomoc temu nieszczęśliwemu!...
— Albo tym nieszczęśliwym — dodał hrabia; — kapitanie gotów jestem wyruszyć z panem.
— Dobryna widocznie przepływała koło Formentery, — rzekł wtedy porucznik Prokop — gdyśmy rozglądali miejsce dawniejszych wysp
Balearskich. Jeżeli zatem nie dostrzegliśmy żadnej ziemi, to dlatego, że jak z Gibraltaru, jak z Ceuty tak i z tego archipelagu musiała pozostać tylko jakaś wysepka.
— Odszukamy ją, choćby była najmniejszą! — odrzekł kapitan Servadac. — Poruczniku! jak daleko z Gorącej Ziemi do Formentery?
— Około stu dwudziestu mil, kapitanie. Ale pozwól pan zapytać, jak zamierzasz odbyć tę drogę?
— Rozumie się piechotą — odrzekł Hektor Servadac — ponieważ morze nie jest już wolnem — na łyżwach! Prawda, hrabio?
— Ruszajmy, kapitanie — odpowiedział hrabia.
— Ojcze — przemówił wtedy porucznik Prokop — chciałbym zrobić ci jednę uwagę, nie dlatego, by ci przeszkodzić w spełnieniu powinności, ale przeciwnie, aby lepiej zapewnić jej spełnienie.
— Mów, Prokopie.
— Wyruszycie z kapitanem Servadac. Owoż zimno jest nadzwyczajne; termometr spadł na dwadzieścia dwa stopnie niżej zera i panuje gwałtowny wicher południowy, sprawiający, że temperatura ta jest nie do wytrzymania. Przypuszczając, że będziecie robić po dwadzieścia mil
dziennie, potrzeba wam będzie sześciu dni, by dostać się do Formentery. Oprócz tego potrzebna jest żywność nie tylko dla was, ale dla tych, czy dla tego, ku któremu spieszycie z pomocą...
— Pójdziemy z sakwami na plecach, jak dwaj żołnierze — odparł żywo kapitan Servadac, nie chcący widzieć trudności, ani niemożebności
podobnej podróży.
— Niech i tak będzie — odpowiedział z zimną krwią porucznik Prokop. — Ale koniecznie po trzeba będzie kilkakrotnie wypoczywać w drodze. Owoż pole lodowe jest gładkie a nie będziecie mieć możności wyrąbania sobie schronienia w lodowcu na sposób Eskimosów.
— Będziemy biegli dzień i noc, poruczniku odparł Hektor Servadac — i zamiast sześciu dni odbędziemy drogę w trzech dniach a może w dwóch!
— Niech i tak będzie, kapitanie! Przypuszczam, że przybędziecie za dwa dni na Formenterę — co jest fizycznie niemożebnem. Co zrobicie z tymi, których znajdziecie na wysepce, upadających pod gruzem zimna i głodu? Jeżeli zabierzecie ich z sobą umierających, to na Gorącą Ziemię
przywieziecie trupów!
Słowa porucznika Prokopa wywarły głębokie wrażenie. Niemożebność podobnej podróży w takich warunkach, jasno wszystkim stanęła przed oczyma. Widocznem było, że kapitan Servadac i hrabia, bez osłony na tem ogromnem lodowem polu, w razie gdyby nastąpiła śnieżyca i otoczyła ich zewsząd, upadliby, ażeby więcej nie powstać.
Hektor Servadac, uniesiony żywem uczuciem szlachetności na myśl spełnienia obowiązku, chciał opierać się rzeczywistości. Powstawał on przeciw zimnemu rozumowaniu porucznika Prokopa. Z drugiej strony wierny jego Ben-Zuf nie dalekim był od popierania go, oświadczając, że podpisze marszrutę ze swoim kapitanem, jeżeli hrabia wahać się będzie.
— I cóż hrabio! — zapytał Hektor Servadac.
— Zrobię to, co pan, kapitanie.
— Nie możemy opuścić podobnych nam ludzi bez pożywienia, a może bez przytułku...
— Nie możemy — odrzekł hrabia.
A potem, zwracając się do Prokopa — dodał:
— Czy nie ma jakiego innego środka dostania się na Formenterę, oprócz tego, który odrzucasz; użyjemy go, Prokopie, a Bóg nam dopomoże!
Porucznik, pogrążony w myślach, nie odpowiadał na zapytanie.
— O! gdybyśmy tylko mieli sanie! — zawołał Ben-Zuf.
— Sanie łatwo zrobić — odrzekł hrabia — ale gdzie znajdziemy psy lub renifery, któreby je ciągnęły.
— Czyż nie mamy dwóch koni, które możnaby podkuć? — zawołał Ben-Zuf.
— Niezniosłyby tej mroźnej temperatury i padłyby w drodze — odpowiedział hrabia.
— Mniejsza o to — rzekł wtedy kapitan Servadac. — Nie ma co wahać się. Róbmy sanie!...
— Są zrobione, — powiedział porucznik Prokop.
— A więc zaprzęgajmy je!...
— Nie kapitanie. Mamy motor silniejszy i szybszy, aniżeli pana dwa konie, które nie oprą się znużeniu podczas podróży.
— A tym jest?... — zapytał hrabia.
— Wiatr — odrzekł porucznik Prokop.
W samej rzeczy, wiatr! Amerykanie doskonale umieli zużytkować sanie z żaglami. Teraz współzawodniczą one z pospiesznemi pociągami kolei na rozległych równinach Unii i dochodzą do szybkości pięćdziesięciu metrów na sekundę, to jest stu ośmdziesięciu kilometrów na godzinę. Owoż wiatr w tej chwili silnie wiał od południa, mógł więc temu rodzajowi jazdy nadać szybkość od dwunastu do piętnastu mil na godzinę. Możebnem zatem było między dwoma wschodami słońca na horyzoncie Galii dostać się do wysp Balearskich, albo przynajmniej do jednej wysepki archipelagu, która ostała się po katastrofie.
Motor był gotów do działania. Dobrze. Ale Prokop dodał również, że i sanie były gotowe. W samej rzeczy czółno Dobryny, długie na dwanaście stóp i mogące pomieścić pięć do sześciu osób, czyż nie przedstawiało gotowych sani? Czyż nie dość było podłożyć pod nie dwie żelazne sztaby, któreby tworzyły łyżwy? A ile czasu potrzebował na to mechanik galioty? Co najwięcej kilka godzin. Natenczas po tem lodowem polu, tak doskonale wygładzonem, bez żadnej zawady, bez wypukłości i szczelin, lekki statek z żaglem, pędząc przy pomyślnym wietrze, czyż nie osiągnąłby niezmiernej szybkości? A przytem czółno mogło być przykryte rodzajem dachu z desek, podbitych grubem płótnem. Tym sposobem odsłaniałoby kierujących niem, i tych, którychby sprowadzono z powrotem. Zaopatrzone w futra, rozmaitą żywność, kordyały, mały przenośny piecyk ogrzewany spirytusem, znajdowało się ono w bardzo dogodnych warunkach dla dotarcia do wysepki i zabrania ztamtąd tych, którzy jeszcze będą przy życiu.
Nie można było wynaleść nic lepszego, ani praktyczniejszego. Jednę tylko uwagę można było zrobić.
Wiatr był pomyślny dla dostania się na północ, ale gdy potrzeba będzie powracać na południe?...
— Mniejsza o to! — zawołał kapitan Servadac — myślmy o tem, jakby tam się dostać! Potem pomyślimy o przyszłości.
Zresztą, jeżeli czółno nie mogło być kierowane sterem, jak statek, być może, iż poniekąd dałoby się nieco zwracać. W każdym razie żelazne podkucie zapewniało mu możność posuwania się naprzód. Być może, iż jeżeli wiatr nie zmieni się przy powrocie, uda się, lawirując, powrócić na południe. Zobaczymy to dalej.
Mechanik Dobryny, przy pomocy kilku majtków, zaraz wziął się do dzieła. Ku wieczorowi czółno podkute we dwa rzędy żelaznemi sztabami, zagiętemi od przodu, osłonięte lekkim dachem, zaopatrzone w żywność, narzędzia i kołdry, gotowe było do drogi.
Ale natenczas porucznik Prokop zażądał zastąpić hrabiego przy kapitanie Servadac. Z jednej strony czółno nie powinno było zabierać więcej nad dwóch pasażerów, z drugiej manewrowanie żaglami i przestrzeganie kierunku wymagało świadomości i ręki marynarza.
Hrabia upierał się, ale gdy kapitan Servadac począł nalegająco prosić, by zastąpił jego miejsce na Gorącej Ziemi, w końcu musiał przystać. Podróż zresztą pełną była niebezpieczeństw; wędrowcy narażeni być mogli na tysiączne wypadki. Dość było gwałtowniejszego nieco wiatru, by wątły statek nie zdołał oprzeć się; a jeżeli kapitan Servadac nie miał wrócić, to tylko jeden hrabia mógł pozostać naturalnym naczelnikiem kolonii. Zgodził się więc.
Co do zastąpienia własnego miejsca, to kapitan Servadac nie przystawał na to. Człowiek wzywający pomocy był niezawodnie Francuzem, więc do niego, francuskiego oficera, należało podać mu pomoc.
Dnia 10. kwietnia o wschodzie słońca kapitan Servadac i porucznik Prokop umieścili się w czółnie. Pożegnali swych towarzyszów, którzy
mocno byli wzruszeni, widząc ich gotowych do puszczenia się na niezmierną białą płaszczyznę, wśród zimna przenoszącego dwadzieścia pięć stopni stustopniowych. Ben - Zufowi ścisnęło się serce. Majtkowie i Hiszpanie wszyscy chcieli uścisnąć rękę kapitana i porucznika. Hrabia przycisnął do piersi odważnego oficera i ucałował wiernego swego Prokopa. Serdeczny pocałunek małej Niny, której wielkie oczy z trudnością powstrzymywały łzy, zakończył tę rozczulającą scenę pożegnania. Potem rozpuszczono żagle — i czółno, jakby unoszone na ogromnych skrzydłach, znikło w kilka chwil po za horyzontem.
Czółno zaopatrzone było we dwa żagle, wielki i boczny, ten drugi dla robienia zboczeń w razie potrzeby. Szybkość nowego rodzaju pojazdu była bardzo wielka i podróżni obliczali ją najmniej na dwanaście mil na godzinę. Otwór urządzony na przodzie pozwalał porucznikowi Prokopowi wysuwać głowę, należycie osłoniętą, nie bardzo narażając się na zimno, i za pomocą bussoli zmierzać w linii prostej ku Formenterze.
Ruch czółna był bardzo łagodny. Nie było tego nieprzyjemnego drżenia, które daje się uczuwać nawet na najlepszych żelaznych kolejach.
Ponieważ ważyło mniej na powierzchni Galii, aniżeli na powierzchni ziemi, ślizgało się więc bez kołysania i wstrząśnień i dziesięć razy prędzej
aniżeli na właściwym swoim żywiole. Kapitanowi Servadac i porucznikowi Prokopowi wydawało się czasami, że są unoszeni w powietrze, jak gdyby
balonem przelatywali nad lodowem polem. Ale nie opuszczali go. Wierzchni pokład lodu kruszył się pod metalicznem okuciem czółna i po za nimi wznosił się kłębem kurz śnieżny.
Łatwo było wtedy przekonać się, że powierzchnia zamarzniętego morza wszędzie jest jednostajna. Ani jedna żywa istota nie naruszała
samotności. To wywoływało szczególnie smutne wrażenie. Jednak wytwarzał się z tego i pewien rodzaj poezyi, który oddziaływał w rozmaity sposób na dwóch podróżnych. Porucznik Prokop robił spostrzeżenia jako uczony, kapitan Servadac jako artysta, dostępny wszelkim wzruszeniom. Gdy słońce zachodziło, gdy promienie jego, uderzając ukośnie o czółno, rzucały po lewej stronie cień ogromny od żaglów, gdy nakoniec noc zastąpiła nagle dzień, przybliżyli się jeden do drugiego, pod wpływem wzajemnego pociągu i ręce ich uścisnęły się w milczeniu.
Noc była zupełnie ciemna, gdyż księżyc był na nowiu dopiero od wczoraj, ale konstelacye błyszczały cudnem światłem na niebie, w braku busoli porucznik Prokop mógł był kierować się nową gwiazdą polarną, która jaśniała nad horyzontem. Łatwo zrozumieć, że nie zważając na odległość, oddzielającą obecnie Galię od słońca, odległość ta była stanowczo mało znaczącą w porównaniu z niezmierną odległością gwiazd.
Co do tej odległości Galii, to ta była już znaczną. Ostatnia notata wyraźnie ją określała. O tem właśnie myślał porucznik Prokop, podczas gdy kapitan Servadac idąc za innym kierunkiem myśli, marzył tylko o tych swoich towarzyszach, do których śpieszył z pomocą.
Szybkość Galii wzdłuż jej orbity zmniejszyła się o dwadzieścia milionów mil od 1go marca do 1go kwietnia, zgodnie z drugiem prawem Keplera.
Jednocześnie odległość jej od słońca wzrosła o trzydzieści dwa miliony mil. A więc znajdowała się prawie w środku przestrzeni przebieganej przez planety teleskopowe, krążące między orbitami Marsa i Jowisza. Co przekonywało zresztą pochwycenie tego satelity, którym według notaty była Nerina, jedna z ostatnich asteroid niedawno odkrytych. A zatem Galia ciągle oddalała się od swego punktu przyciągającego, według prawa najdokładniej określonego. Owoż czy nie można było spodziewać się, że autor dokumentu dojdzie do obrachowania tej orbity i matematycznie określi epokę, w której Galia będzie w swojej afelii, jeżeli tylko posuwa się po linii eliptycznej? Punkt ten w takim razie wskazywałby maximum jej oddalenia i poczynając od tej chwili znowu zbliżałby się ku słońcu. Natenczas poznanoby dokładnie długość roku słonecznego i ilość dni galickich.
Porucznik Prokop rozmyślał nad wszystkiemi temi niepokojącemi zadaniami, gdy nagle te rozmyślania przerwał mu powrót dnia. Natenczas on i kapitan Servadac odbyli naradę. Obliczając na sto mil mniej więcej drogę przebieżoną w prostej linii od chwili wyjazdu, postanowili zmniejszyć szybkość czółna. Więc żagle zostały w części zwinięte i pomimo wielkiego zimna dwaj wędrowcy poczęli rozglądać białą równinę z największą uwagą.
Była najzupełniej pusta, ani jedno wzniesie nie nie przerywało jej jednostajności.
— Czy nie posunęliśmy się cokolwiek za nadto na zachód od Formentery? — rzekł kapitan Servadac, zajrzawszy na mapę.
— Bardzo być może — odrzekł porucznik Prokop — gdyż tak jakbym zrobił na morzu, trzymałem się wiatru od wyspy. Teraz nie pozostaje nam jak dać się unosić.
— Dobrze więc, poruczniku — odrzekł kapitan Servadac — i nie traćmy ani jednej chwili!
Czółnem manewrowano, by obrócić je ku północo-wschodowi. Hektor Servadac, nie zważając na ostre zimno, stał na przodzie. Całą swą siłę ześrodkował we wzroku. Nie sądził on, by mógł dostrzedz w powietrzu dym, któryby mógł wskazać przytułek nieszczęśliwego uczonego, gdyż temu prawdopodobnie tak samo brakowało paliwa jak i żywności. Nie! Silił się on wykryć na horyzoncie szczyt jakiej wysepki wynurzający się z lodowego pola.
Wtem oko kapitana Servadac zabłysło, a ręka wyciągnęła się ku jednemu punktowi w przestrzeni.
— Tam! tam! — zawołał.
I wskazywał na rodzaj budynku drewnianego, ukazującego się na linii między niebem a polem lodowem.
Porucznik Prokop pochwycił lunetę.
— Tak jest — odrzekł — tam! tam!... To buda, która służyła do robót geodezyjnych.
— Nie było wątpliwości! Żagiel znowu rozpięto i czółno znajdujące się nie więcej jak o sześć kilometrów od dojrzanego punktu popędziło ku niemu z niezmierną szybkością.
Kapitan Servadac i porucznik Prokop, opanowani wzruszeniem, nie mogli wymówić ani słowa. Buda szybko powiększała się w ich oczach i wkrótce ujrzeli kupę skał niskich, na których była wzniesiona, i które tworzyły jakby plamę na białej powierzchni lodowego pola.
Jak to przewidział kapitan Servadac, żaden dym nie wznosił się nad wysepką. Więc zważywszy na ostre zimno, nie było co łudzić się. Do grobu zapewne zmierzało czółno na żaglach.
W dziesięć minut potem, w odległości około kilometra, porucznik Prokop zwinął mniejszy żagiel, gdyż samo rozpędzenie się czółna wystarczało dla dosięgnięcia do skał.
Wtedy żywsze jeszcze wzruszenie ścisnęło serce kapitana Servadac.
Na szczycie budy wiatr poruszał kawałkiem szmaty niebieskiej... Tyle tylko pozostało z bandery francuskiej!
Czółno dotknęło pierwszych skał. Wysepka nie miała pół kilometra obwodu. Z Formentery wysp Balearskich żaden więcej ślad nie pozostał.
U stóp budy pomiarowej wznosiła się nędzna chatka drewniana, której okiennice szczelnie były zamknięte.
Rzucić się na skały, wygramolić po śliskich kamieniach, dosięgnąć chatki, wszystko to kapitan Servadac i porucznik Prokop spełnili w mgnieniu oka.
Hektor Servadac zapukał do drzwi chatki, zamkniętych od wnętrza.
Począł wołać. Żadnej odpowiedzi.
— Do mnie, poruczniku! — rzekł wtedy.
I oba silnie poparłszy ramionami, wyłamali drzwi napół spruchniałe.
W jedynym pokoju chatki, ciemność była zupełna, milczenie tak samo.
Ostatni mieszkaniec tego pokoju, albo go opuścił, albo znajdował się w nim, lecz nieżywy.
Otwarto okiennice i zrobiło się jasno.
W kącie stało łóżko. Na łóżku tem wyciągnięte ciało.
Kapitan Servadac przybliżył się i krzyk wyrwał mu się z piersi.
— Umarł z zimna i głodu!
Porucznik Prokop nachylił się nad ciałem nieszczęśliwego.
— Żyje! — krzyknął.
I dobywszy flakonu, w którym znajdował bardzo silny kordyał, wpuścił kilka kropel w usta umierającemu.
Dało się słyszeć, lekkie westchnienie, po którem zaraz prawie nastąpiło kilka wyrazów, słabym głosem wymówionych:
— Galia?
— Tak jest!... tak!... Galia!... — odrzekł kapitan Servadac, a to...
— To moja kometa, moja!
Po wymówieniu tych wyrazów, umierający wpadł w stan głębokiej nieczułości, podczas gdy kapitan Servadac mówił sam do siebie:
— Ależ ja znam tego uczonego! Tak jest! Ale gdzież spotykałem się z nim?
Doglądać go i uratować od śmierci, w tej chatce, pozbawionej wszelkich środków — o tem nie można było nawet myśleć. Hektor Servadac i porucznik Prokop szybko powzięli postanowienie. W kilka chwil umierający, jego instrumenta fizyczne i astronomiczne, odzież, papiery, książki i stare drzwi, które mu służyły za tablicę do rachunków, przeniesione zostały na czółno.
Wiatr, który na szczęście zmienił się nieco, był prawie pomyślnym. Skorzystano z tego, rozpuszczono żagle, i jedyna skała pozostała po wyspach Balearskich, została opuszczona.
Dnia 19go kwietnia, we trzydzieści sześć godzin, przez które uczony nie otworzył oczu i nie wymówił ani słowa, złożony on został
w wielkiej sali Ula Niny, a koloniści okrzykami hura przywitali dwóch śmiałych towarzyszy, których powrotu z niecierpliwością wyczekiwali.
W którym bez ceremonii przedstawia się trzydziesty szósty mieszkaniec Galii.
Nakoniec trzydziesty szósty mieszkaniec Galii ukazał się na Gorącej Ziemi. Jedyne słowa, zaledwie zrozumiałe, które wymówił, były:
— To mój kometa! mój!
Co one oznaczały? Czy, że fakt, dotąd nie wyjaśniony, rzucenia w przestrzeń ogromnego kawała oderwanego od ziemi, spowodowany był potrąceniem komety? Czy nastąpiło jakie spotkanie na orbicie ziemi? Której z dwóch asteroid samotnik z Formentery nadał nazwę Galii, czy gwieździe ogoniastej, czy też odłamowi rzuconemu w przestrzeń słoneczną? Kwestyę tę mógł rozwiązać tylko sam uczony, tak energicznie domagający się „swojego komety.“
W każdym razie człowiek ten, na pół martwy był niezawodnie autorem notat, zebranych podczas podróży Dobryny, tym samym astronomem, który zredagował dokument przyniesiony na Gorącą Ziemię przez wędrownego gołębia. On tylko jeden mógł rzucić w morze puszki i baryłkę i dać wolność temu ptakowi, którego instynkt musiał skierować ku jedynemu punktowi zamieszkałemu. Uczony ten — gdyż niezawodnie był uczonym — musiał wiedzieć cokolwiek o Galii. Mógł wymierzyć stopniowe oddalenie się jej od słońca, obliczyć zmniejszanie się jej szybkości. Ale — i to było najważniejszem — czy poznał naturę jej orbity, czy była to hyperbola, parabola, czy też elipsa? Czy zbadał nakoniec, ażali nowa gwiazda znajdowała się w takich warunkach, by powrócić na ziemię i w jakim czasie to się stanie?
Oto były pytania, które hrabia stawił naprzód samemu sobie, a następnie kapitanowi Servadac i porucznikowi Prokopowi. Ci nie mogli dać odpowiedzi. Też same kwestye badali oni i roztrząsali podczas ostatniej podróży, ale rozwiązać ich nie zdołali. A tu, jak na nieszczęście, jedyny człowiek, który, według wszelkiego prawdopodobieństwa, posiadał rozwiązanie tego zadania, był prawie trupem! W takim razie należało zrzec się na zawsze poznania przyszłości, jaka czekała świat galicki!
Przedewszystkiem zatem należało przywrócić do życia to ciało astronoma, nie dające już żadnych znaków życia. Apteka Dobryny była należycie zaopatrzona w lekarstwa i na ten raz bardzo się przydała. To też zwrócono się ku niej po następnem zachęcającem wezwaniu Ben-Zufa:
— Do dzieła, panie kapitanie! O! ci uczeni mają ogromnie twarde życie.
Zaczęto więc umierającego rozcierać tak potężnie, iż to mogłoby zaszkodzić zdrowemu i wlewać mu do gardła kordyały tak wzmacniające, iż mogłyby przywrócić do życia umarłego.
Zewnętrzny ratunek powierzono Ben-Zufowi i Negretemu. Możemy zapewnić, że dwaj ci potężni rozcieracze sumiennie wywiązywali się ze swych obowiązków.
Przez ten czas Hektor Servadac napróżno zapytywał sam siebie, kto jest ten Francuz, którego sprowadził z wyspy Formentery, i wśród jakich okoliczności miał z nim poprzednio stosunki?
Powinien był jednak poznać tego człowieka. Ale widział go w tym wieku, który, nie bez słuszności nazywają wiekiem niewdzięcznym, gdyż w samej rzeczy jest nim, tak pod względem moralnym jak i fizycznym.
W samej rzeczy, uczony, leżący teraz w wielkiej sali Ula Niny, był ni mniej ni więcej jak profesorem fizyki Hektora Servadac w liceum Karola Wielkiego.
Profesor ten nazywał się Palmiryn Rosette. Był to prawdziwy uczony, bardzo mocny we wszystkich naukach matematycznych. Przeszedłszy klasy początkowe, Hektor Servadac opuścił liceum, wstąpił do szkoły Saint-Cyr i od tego czasu profesor i uczeń nie spotykając się, zapomnieli o sobie.
Jak wiadomo, Servadac, jako uczeń, nie bardzo przykładał się do nauk szkolnych. Ale za to ileż figlów płatał nieszczęśliwemu Palmirynowi Rosette w towarzystwie kilku innych niesfornych kolegów!
Kto dodawał kilka ziarnek soli do wody dystylowanej w laboratoryum, co wywoływało najniespodziewańsze reakcye chemiczne? Kto wykradał kroplę rtęci z barometru, by go postawić w rażącej sprzeczności ze stanem atmosfery? Kto rozgrzewał termometr na kilka chwil przed tem, gdy go się miał poradzić profesor? Kto wpuszczał żywe owady w lunetę? Kto psuł izolacyę maszyny elektrycznej, tak że nie mogła wydać ani jednej iskry? Kto nakoniec wyświdrował niewidzialny otwór w maszynie pneumatycznej, tak że Palmiryn Rosette napróżno silił się wypompować powietrze?
Takie były najzwyklejsze psoty ucznia Servadaca i jego zbyt wesołej kompanii.
A psoty te miały tem więcej uroku dla szkolarzów, że pomieniony profesor był pierwszorzędnym impetykiem. Wyradzały się gniewy i napady zapamiętałości, zachwycające psotników.
We dwa lata po opuszczeniu liceum przez Hektora Servadac, Palmiryn Rosette, czując się więcej kosmografem aniżeli fizykiem, zarzucił zawód nauczycielski, ażeby oddać się wyłącznie studyom astronomicznym. Próbował wstąpić do obserwatoryum; ale zgryźliwy charakter był powodem, że drzwi tego zakładu stanowczo były dla niego zamknięte. Ponieważ zaś posiadał niejaki majątek, począł więc zajmować się astronomią na własny rachunek, bez żadnego urzędowego tytułu, z serdecznem zadowoleniem krytykując innych astronomów. Jemu to zresztą świat uczony zawdzięcza odkrycie trzech ostatnich planet teleskopowych i wyrachowanie elementów trzechset dwudziestej piątej z komet skatalogowanych. Ale, jak powiedziano wyżej, ani profesor Rosette, ani uczeń Servadac nigdy następnie nie widzieli się aż do owego niespodziewanego spotkania na wyspie Formenterze. Owoż nic dziwnego, że po kilkunastu latach kapitan Servadac nie poznał byłego swego profesora Palmiryna Rosette, zwłaszcza w stanie, w jakim ten znajdował się teraz.
Gdy Ben-Zuf i Negrette pozdejmowali z uczonego futra, któremi od stóp do głów był otulony, znaleźli się w obecności człeczyny mającego pięć stóp i dwa cale wysokości, wychudzonego niezawodnie, ale widocznie i z natury chudego, bardzo łysego, o jednej z tych pięknych czaszek wypolerowanych, podobnych do strusiego jaja, bez zarostu, tylko z kilku włosami na brodzie, widocznie od tygodnia nie golonej, o nosie długim i garbatym, służącym za podstawę potężnym okularom, które w pewnym rodzaju krótkowidzów zdają się stanowić nierozdzielną część ich osobistości.
Człeczyna ten musiał być nadzwyczaj nerwowym. Można go było przyrównać do owych szpulek Rhumkorffa, których nawinięta nitka długa jest na wiele hektometrów i w których prąd nerwowy zastępuje prąd elektryczny z niemniejszem natężeniem. Słowem w „szpulce Rosette“ nerwowość zawierała się w bardzo wysokim naprężeniu, jak elektryczność w szpulce Rhumkorffa.
Wszakże, chociaż profesor był tak nerwowym, nie było jeszcze powodu do wyprawienia go na tamten świat. W świecie liczącym trzydziestu pięciu mieszkańców, życie trzydziestego szóstego nie jest do pogardzenia. Gdy umierającemu zdjęto po części jego odzież, można było przekonać się, że serce jego bije jeszcze; słabo, ale bije. Możebnem zatem było przywrócenie mu przytomności, przy energicznych po temu usiłowaniach. Ben-Zuf nacierał i szurował to ciało jak stary płaszcz, albo szablę na paradę, przyspiewując. Wreszcie po dwudziestu minutach nieprzerywanej pracy z ust umierającego wyrwało się westchnienie, potem drugie i trzecie. Zęby, dotąd mocno zaciśnięte, zwolniały; oczy poczęły migotać, potem otworzyły się ostatecznie; ale chory był bez żadnej świadomości miejsca i okoliczności wśród jakich znajduje się. Wymówił kilka słów, których nie podobna było zrozumieć. Prawa jego ręka wyciągnęła się i podniosła ku czołu, jakby szukając tam czegoś i nie znajdując. Potem rysy jego skurczyły się, twarz poczerwieniała, jak gdyby powrócił do życia w przystępie gniewu — i krzyknął:
— Okulary! gdzie są moje okulary?
Ben-Zuf począł szukać żądanych okularów. Znaleziono je. Monumentalne te okulary uzbrojone były w prawdziwe szkła teleskopowe. Podczas rozcierania odpadły one od skroni, do których zdawały się być przymocowane jak gdyby pręt był przeprowadzony od jednego profesorskiego ucha do drugiego. Osadzono je na nosie podobnym do dzióba orła, to jest we właściwem swem miejscu i znowu dało się słyszeć westchnienie, zakończone odchrząknięciem, pomyślnie wróżącem.
Kapitan Servadac nachylił się nad twarzą Palmiryna Rosette i począł wpatrywać się w nią z największą uwagą. Jednocześnie i ten otworzył bardzo szeroko oczy. Żywe spojrzenie przedarło się przez szkła jego okularów i zirytowanym zawołał.
— Uczeń Servadac, pięćset wierszy na jutro![6] — Temi słowami Palmiryn Rosette przywitał kapitana Servadac.
Po tym dziwacznym wstępie do rozmowy, wywołanym dawniejszemi wspomnieniami, Hektor Servadac, chociaż sądził stanowczo, że mu się śni, poznał również dawnego swego profesora fizyki z liceum Karola W.
— Pan Palmiryn Rosette! — zawołał, — dawny mój profesor!... z ciałem i kośćmi!
— Tylko z kośćmi — odrzekł Ben-Zuf.
— Do licha! szczególniejsze spotkanie!... — dodał zdumiony kapitan.
Tymczasem Palmiryn Rosette wpadł w rodzaj uspienia, co należało uszanować!
— Niech pan będzie spokojny, panie kapitanie — rzekł Ben-Zuf. — Będzie żyć, ja za niego odpowiadam. Tacy ludziska, to same żyły. Widziałem suchszych aniżeli on i z dalszych stron powracających!
— Zkąd, naprzykład?
— Z Egiptu, panie kapitanie, w pięknych pudłach pomalowanych.
— To były mumie — cymbale!
— Tak jest — panie kapitanie.
Gdy profesor usnął, przeniesiono go do ciepłego łóżka, z konieczności odkładając do jego przebudzenia się zapytania dotyczące komety.
Przez cały ten dzień kapitan Servadac, hrabia i porucznik Prokop, przedstawiający Akademię Nauk małej kolonii, zamiast czekać cierpliwie dnia następnego, nie mogli powstrzymać się od budowania przypuszczeń najnieprawdopodobniejszych. Jakiemu komecie właściwie Palmiryn Rosette nadal nazwę Galii? Czy wyraz ten nie oznaczał odłamu kuli ziemskiej? Czy wyrachowania odległości i szybkości, ponotowane, dotyczyły komety Galii, czy nowej sferoidy, unoszącej kapitana Servadaca i trzydziestu pięciu jego towarzyszów? Więc nie byli już Galijczykami!
Oto właśnie należało zapytać. A jeżeli tak było, to runęły razem z tem wszystkie pracowite wywody udowodniające jakoby istnienie sferoida, wyrwanego z samych wnętrzności ziemi i zgadzające się z nowemi fenomenami kosmicznemi.
— No i cóż! — zawołał w końcu Hektor Servadac — mamy profesora Rosette, który nam to wszystko wyjaśni.
Zwróciwszy rozmowę na Palmiryna Rosette, kapitan Servadac dał go poznać swoim towarzyszom takim, jakim ten był istotnie: człowiekiem w pożyciu trudnym, z którym stosunki zwykle bywały naprężone. Przedstawił go jako niepoprawnego oryginała, bardzo upartego, bardzo prędkiego, ale w gruncie nie złego. Najlepszy sposób na niego był pozwolić przeminąć jego złemu humorowi.
Gdy kapitan Servadac zakończył krótki swój ustęp biograficzny, przemówił hrabia:
— Bądź pan pewien, kapitanie, iż zrobimy wszystko, by utrzymać dobre stosunki z profesorem Rosette. Sądzę zresztą, iż wyświadczy on nam wielką usługę, gdy zawiadomi o rezultacie swych spostrzeżeń. Ale może to zrobić pod jednym tylko warunkiem.
— Jakim? — zapytał Hektor Servadac.
— Jeżeli w samej rzeczy — odrzekł hrabia — jest autorem dokumentów, które się nam dostały.
— Czy pan powątpiewasz o tem.
— Nie, kapitanie. Wszelkie prawdopodobieństwo byłoby przeciw mnie i wypowiedziałem to tylko, ażeby wyczerpać szereg hipotez nieprzychylnych.
— Ale któżby mógł zredagować te rozliczne notaty, jeżeli nie były mój profesor? — zauważył kapitan Servadac.
— Może jaki inny astronom, opuszczony na jakim innym punkcie stałej ziemi.
— To być nie może — zauważył porucznik Prokop — ponieważ właśnie przez dokumenta te poznaliśmy nazwisko Galii, które wymówione także zostało przez profesora Rosette.
Tej bardzo słusznej uwadze nie można było nic zarzucić. Samotnik z Formentery był niewątpliwie autorem notat. Co zaś porabiał na tej wyspie, o tem można było dowiedzieć się z własnych jego ust.
A przy tem nie tylko jego drzwi, ale i jego papiery przeniesiono razem z nim i nie było żadnej niedyskrecyi w zajrzeniu do nich podczas gdy uczony spał.
Tak też zrobiono.
Pismo i liczby były tej samej ręki co i na dokumentach. Drzwi jeszcze były okryte znakami jeograficznemi, nakreślonemi kredą, których dopilnowano, by się nie uszkodziły. Co do papierów, to te głównie składały się z luźnych kartek pokreślonych figurami geometrycznemi. Tam krzyżowały się hyperbole, te linie krzywe, otwarte, o dwóch nieskończonych i coraz więcej oddalających się od siebie odnogach; parabole, linie krzywe, których odnogi chociaż nie rozchodzą się lecz i nie schodzą w nieskończoność; nakoniec elipsy, linie krzywe zawsze zamknięte, choćby najbardziej wydłużone.
Porucznik Prokop zrobił uwagę, że wszystkie te krzywe linie stosowały się wyraźnie do orbit komet, które mogą być paraboliczne, hyperboliczne, eliptyczne — co w pierwszych dwóch razach znaczyło, że komety, obserwowane z ziemi, nigdy nie mogły dojść do horyzontu ziemskiego; w trzecim zaś, że ukazywały się peryodycznie w większych lub mniejszych odstępach czasu.
Pewnem zatem było, po pobieżnem przejrzeniu papierów i drzwi, że profesor zajmował się wyrachowywaniem elementów komet; ale nie podobna było nic przesądzać z rozmaitych krzywych linii, przez niego studyowanych, gdyż astronomowie rozpoczynając rachunek, zawsze przypuszczają paraboliczną orbitę komet.
Nakoniec z tego wszystkiego wynikało, że Palmiryn Rosette, podczas swego pobytu na Formenterze wyrachował całkiem lub w części elementa naszego komety, którego nazwa wcale nie figurowała w katalogach.
Czy rachunek ten zrobił przed kataklizmem 1go stycznia, czy po nim? to tylko on nam mógł wyjawić.
— Zaczekajmy — rzekł hrabia.
— Czekam, ale kipię — odpowiedział kapitan Servadac, nie mogący usiedzieć na miejscu. — Dałbym miesiąc mojego życia za każdą godzinę snu profesora Rosette!
— Możebyś pan źle na tem wyszedł — zauważył porucznik Prokop.
— Jakto? ażeby dowiedzieć się jaka przyszłość czeka nasz asteroid?...
— Nie chciałbym pozbawiać pana żadnych iluzyi, kapitanie — odrzekł porucznik Prokop — ale z tego, że profesor wiele wie o komecie Galii, nie wynika jeszcze, by nam wyjaśnić mógł odłam unoszący nas! Czy jest nawet jaka styczność między ukazaniem się komety na ziemskim widnokręgu, a rzuceniem w przestrzeń kawałka kuli ziemskiej?...
— Jest! do pioruna! — zawołał kapitan Servadac. — Jest styczność widoczna! Jasno jak dzień że...
— Że co? — przerwał hrabia, jak gdyby czekał na odpowiedź, jaką miał mu dać mówiący.
— Że ziemia została potrącona przez kometę i że temu potrąceniu zawdzięczamy odłam, który nas unosi!
Przy tej hipotezie, stanowczo wypowiedzianej przez kapitana Servadac, hrabia i porucznik Prokop przez kilka chwil spoglądali na siebie. Spotkanie ziemi z kometą, chociaż nieprawdopodobne, nie było jednak niemożebnem. Uderzenie tego rodzaju było nareszcie wyjaśnieniem niepojętego dotąd fenomenu; była to właśnie owa dotąd nieodszukana przyczyna, której skutki okazały się tak niezwykłemi.
— Możesz pan mieć słuszność — odpowiedział porucznik Prokop, zapatrując się na kwestyę z tej samej strony. — Być może, iż nastąpiło podobne uderzenie i mogło oderwać znaczny kawał ziemi. Jeżeli zaszedł fakt podobny, to ogromny krąg, który widzieliśmy następnej nocy po katastrofie, nie czem innem był jak tylko kometą, który zapewne zboczył ze swej normalnej drogi, ale którego szybkość była takąż, i ziemia nie mogła go powstrzymać w swoim atrakcyjnem centrze.
— Jest to jedyne wyjaśnienie obecności tej nieznanej gwiazdy — odrzekł kapitan Servadac.
— Jest to nowa hypoteza, która zdaje się być bardzo racyonalną — zauważył hrabia. — Zgadza ona nasze własne spostrzeżenia ze spostrzeżeniami profesora Rosette. A więc to błędnej tej gwieździe, której doznaliśmy uderzenia, nadał on nazwę Galii.
— To widoczna!
— Bardzo dobrze, kapitanie; jest jednak pewna rzecz, której nie mogę sobie wytłumaczyć.
— A to jakiej?
— Tej, że nasz uczony więcej zajmował się kometą, aniżeli odłamem, który go unosił w przestrzeni.
— O, hrabio! — odrzekł kapitan Servadac — pan wiesz jakimi oryginałami bywają niekiedy tacy fanatycy nauki, a mój profesor jest oryginałem pierwszorzędnym!
— Zresztą — zauważył porucznik Prokop — bardzo być może, że wyrachowanie elementów Galii zrobione było przed uderzeniem. Profesor mógł widzieć zbliżenie się komety i obserwować go przed katastrofą.
Uwaga porucznika Prokopa była słuszną. W każdym razie hypoteza kapitana przyjętą została w zasadzie. Wszystko więc redukowało się do tego: kometa, przecinając ekliptykę, potrącił o ziemię w nocy z 31. grudnia na 1. stycznia i uderzenie oddzieliło od kuli ziemskiej ogromny odłam, poruszający się od tego czasu w przestrzeni planetarnej.
Jeżeli członkowie akademii nauk w Galii nie pochwycili całej prawdy, to zdaje się, że przynajmniej byli niedaleko od niej.
Tylko Palmiryn Rosette mógł w zupełności rozwiązać zadanie.
Którego ostatnie słowa zawiadamiają czytelnika o tem, co on już musiał bezwątpienia odgadnąć.
Tak się zakończył ów dzień 19. kwietnia. Podczas gdy naczelnicy rozprawiali w ten sposób, koloniści nie opuszczali zwykłych swych zajęć. Niespodziewane pojawienie się profesora na galickiej scenie nie wiele ich zajmowało. Spuszczając się na swych panów, nie bardzo zajmowali się oni przyczynami i skutkami. Czy Galia miała z czasem powrócić na ziemię, czy też ciągle mieli żyć na niej i co za tem idzie umrzeć, to ich wcale nie zaciekawiało. To też w nocy, która nastąpiła, nie stracili ani godziny snu i wypoczywali jak filozofowie, których nic wzruszyć nie zdoła.
Ben-Zuf, przeistoczony w szpitalnika, nie opuszczał łoża profesora Rosette. Zajął się nim i zobowiązał postawić go na nogi. Honor jego był zaangażowany. To też go doglądał! Jak liczył westchnienia! Jakie zadawał mu potężne krople kordyału przy każdej sposobności! Jak przysłuchiwał się wszystkim wyrazom, wylatującym mu z ust! Prawda nakazuje nam wyznać, iż wyraz Galia najczęściej dawał się słyszeć wśród niespokojnego snu profesora, z intonacyami przechodzącemi od niespokoju do gniewu. Czy Palmiryn Rosette śnił, iż chcą mu ukraść jego kometę, że zaprzeczano mu odkrycia Galii, że szykanowano go pod względem pierwszeństwa odkrycia i wyrachowań? Było to prawdopodobnem. Profesor był z tych ludzi, którzy spiąc nawet się złoszczą.
Ale pomimo, że doglądający go był nader uważnym, z jego słów bez związku nie mógł jednak pochwycić nic, coby mogło rozwiązać główne zadanie. Profesor zaś, ze swojej strony, spał całą noc, i oddech jego zrazu lekki, przeszedł następnie w donośne chrapanie najlepszej wróżby.
Gdy słońce ukazało się na zachodnim horyzoncie Galii, Palmiryn Rosette spał jeszcze, a Ben-Zuf uznawał za właściwe nie przerywać mu snu. Zresztą w tej chwili uwaga ordynansa zwrócona była w inną stronę.
Przy głównych drzwiach, wiodących do Ula Niny, dało się słyszeć pukanie. Drzwi te służyły nie tylko do niewpuszczania nie proszonych gości ale zabezpieczały od zimna zewnętrznego.
Ben-Zuf zamierzał opuścić na chwilę samego chorego, ale potem pomyślał, iż może mu się przysłyszało. Nie był on zresztą odźwiernym, a przytem znajdowało się wielu innych mogących drzwi otworzyć. Nie ruszył się więc.
Wszyscy spali jeszcze głębokim snem w Ulu Niny. Pukanie ozwało się znowu. Widocznie jakaś ożywiona istota uderzała twardem narzędziem.
— Do wszystkich kabylów! tego zawiele! — powiedział sam do siebie Ben-Zuf, — kto to może być?
I poszedł główną galeryą, a stanąwszy przy drzwiach, zapytał ostro:
— Kto tam?
— Ja — odpowiedziano mu łagodnym głosem.
— Co za — ja?
— Izaak Hakhabut.
— Czego chcesz, Astarocie?
— Chciałbym byś mi pan otworzył, panie Ben-Zuf.
— Czego chcesz? — Sprzedać towary?
— Pan wiesz, że nikt nie chce ich kupować!
— Więc idź do licha!
— Panie Ben-Zuf — zaczął znowu Izaak tonem błagalnym — chciałbym widzieć się z jego ekscelencyą gubernatorem.
— Gubernator spi.
— Zaczekam aż się przebudzi.
— Więc czekaj tam gdzie jesteś, Abimelechu!
Ben-Zuf zamierzał już odejść bez ceremonii, gdy nadszedł kapitan Servadac, przebudzony hałasem.
— Co tam się stało, Ben-Zuf? — zapytał.
— Nic, albo prawie nic, panie kapitanie; to ten pies Hakhabut chce widzieć się z panem.
— Więc otwórz mu — rzekł Hektor Servadac.— Trzeba się dowiedzieć co go tu dziś sprowadza.
— Ba! własny interes.
— Więc wpuść go.
Ben-Zuf był posłuszny. Izaak Hakhabut, okryty starą swą opończą wszedł do galeryi. Kapitan Servadac powrócił do sali głównej, a żyd kroczył za nim, nadając najpochlebniejsze tytuły.
— Czego chcesz? — zapytał kapitan Servadac — patrząc mu ostro w oczy.
— Ach, panie gubernatorze! — zawołał Izaak — czy pan nie dowiedziałeś się nic nowego od kilku godzin?
— Więc to po nowiny przyszedłeś?
— Tak jest, panie gubernatorze i spodziewam się, że pan zechcesz uwiadomić mnie...
— O niczem nie uwiadomię cię, mości Izaaku, ponieważ sam nic nie wiem.
— A jednak nowa osoba przybyła wczoraj do Gorącej Ziemi.
— A! już wiesz o tem?
— Wiem, panie gubernatorze. Z mojego ubogiego statku widziałem łódkę udającą się w daleką podróż, potem powracającą. I zdawało mi się, że wynoszono z niej z wielkiemi ostrożnościami...
— Co?
— A oto — co, panie gubernatorze... prawda, że panowie sprowadziliście człowieka obcego.
— Którego znasz?
— O, tego nie mówię, panie gubernatorze... ale zawsze... chciałbym... życzyłbym sobie...
— Czego?
— Rozmówić się z tym człowiekiem, gdyż może przybywa on...
— Zkąd?
— Z północnych wybrzeży Śródziemnego morza, i można przypuszczać, że przynosi...
— Co przynosi?
— Wiadomości z Europy! — dokończył Izaak — chciwie wpatrując się w kapitana Servadac.
A więc po trzech i pół miesiącach pobytu na Galii Izaak jeszcze upierał się przy swejem. Przy jego temperamencie trudniej mu było, aniżeli komu innemu, wyrzec się moralnie rzeczy ziemskich, chociaż stało się to już materyalnie! Jeżeli był zmuszony do skonstatowania, ku wielkiemu swemu ubolewaniu, ukazania się fenomenów nie normalnych, jak skrócenie się dnia i nocy, zmiana punktów wschodu i zachodu, to zawsze, według jego wyobraźni działo się to wszystko na ziemi. To morze było zawsze Śródziemnem morzem! Jeżeli pewna część Afryki znikła niewątpliwie wśród jakiegoś kataklizmu, to Europa istniała w całości o kilkaset mil na północ! Mieszkańcy jej żyli jak przedtem; mógł więc jeszcze handlować, kupować, sprzedawać, frymarczyć! Hansa będzie pływać przy brzegach europejskich, w braku brzegu afrykańskiego — a on może nic nie straci na tej zamianie? Dla tego to Izaak Hakhabut nie tracąc czasu przybiegł, by w Ulu Niny zasięgnąć wiadomości z Europy.
Starać się przekonać Izaaka, pokonać jego upor — byłoby próżnym trudem. Kapitan Servadac nie myślał nawet próbować tego. Zresztą nie bardzo mu szło o wznowienie stosunków z tym renegatem, który mu był wstrętny. Usłyszawszy żądanie jego, ruszył tylko ramionami.
Jeszcze wyraźniej ruszył niemi Ben-Zuf. Ordynans słyszał żądanie sformułowane przez Izaaka i on to odpowiedział na nalegania Hakhabuta, od którego kapitan Servadac odwrócił się.
— Więc nie omyliłem się! — zawołał handlarz, którego wzrok rozognił się — wczoraj przybył tu ktoś!
— Przybył — odrzekł Ben-Zuf.
— Żywy?
— Tak się spodziewamy.
— A czy nie mogę wiedzieć, panie Ben-Zuf, z jakich okolic Europy przybywa ten podróżny?
— Z wysp Balearskich — odparł ordynans — chcąc wywiedzieć się do czego Izaak zmierza.
— Wyspy Balearskie! — zawołał tenże — piękny punkt dla handlu na Śródziemnem morzu! Niegdyś robiłem tam doskonałe interesa! Hanza dobrze była znaną na tym archipelagu.
— Zanadto dobrze.
— Ależ te wyspy są odległe wszystkiego o dwadzieścia pięć mil od hiszpańskich brzegów i niepodobna, by ten godny podróżnik nie przynosił wiadomości z Europy!
— Przywiózł, Manasesie — i udzieli ci wielce przyjemnych.
— Czy na-prawdę, panie Ben-Zuf?
— Naprawdę.
— Już ja nie będę zważał — zaczął znowu Izaak z wahaniem — nie... bez wątpienia ... chociaż jestem człowiek ubogi... nie pożałuję kilku realów, byle rozmówić się z nim...
— O! co pożałować, to pożałujesz!
— No, tak... ale w każdym razie dam... z warunkiem, że rozmówię się z nim bezzwłocznie.
— A!... — powiedział Ben-Zuf. — Na nieszczęście nasz podróżnik jest bardzo zmęczony i spi.
— A gdyby go obudzić...
— Hakhabut! — rzekł natenczas kapitan Servadac — jeżeli ośmielisz się budzić tu kogokolwiek, to każę cię natychmiast wyrzucić za drzwi.
— Panie gubernatorze — powiedział Hakhabut tonem bardzo pokornym i błagalnym — chciałbym jednak dowiedzieć się ...
— I dowiesz się — odparł kapitan Servadac. — Chciałbym nawet, byś był obecnym gdy nasz nowy towarzysz będzie nam udzielać wiadomości o Europie.
— I ja także, Ezechielu — dodał Ben-Zuf — gdyż chciałbym widzieć wtedy twoją wesołą minę.
Izaak Hakhabut nie czekał długo. W tej bowiem chwili Palmiryn Rosette zawołał głosem zniecierpliwionym.
Na to wołanie wszyscy zbiegli się do profesora: kapitan Servadac, hrabia, porucznik Prokop i Ben-Zuf, którego silna ręka z pewną trudnością powstrzymywała Hakhabuta.
Profesor dopiero na pół się przebudził i zapewne pod wpływem jakiegoś snu wołał:
— Józefie! niech cię licho porwie, ty, bydlę! Chodź tu, Józefie!
Widocznie, że musiał to być służący Palmiryna Rosette. Ale Józef przyjść nie mógł, zapewne z tego powodu, że jeszcze znajdował się na starym świecie. Uderzenie Galii rozdzieliło nagle i zapewne na zawsze, pana i sługę.
Tymczasem profesor przebudzał się powoli, wołając ciągle:
— Józefie! przeklęty Józefie! gdzie są moje drzwi?
— Drzwi pana są w miejscu bezpiecznem — odrzekł Ben-Zuf.
Palmiryn Rosette roztworzył oczy i począł wpatrywać się w ordynansa, marszcząc brwi.
— Czy ty jesteś Józefie? — zapytał.
— Do usług, panie Palmiryn — odrzekł najspokojniej Ben-Zuf.
— A więc, Józefie — zawołał profesor — podaj mi kawę... jak można najprędzej!
— Zaraz będzie! — odpowiedział Ben-Zuf i pobiegł do kuchni.
Tymczasem kapitan Servadac dopomagał Palmirynowi Rosette podnieść się.
— Kochany profesorze — powiedział mu — czyś poznał pan dawnego swego ucznia z liceum Karola W.?
— A, Servadac! tak! tak! — odrzekł Palmiryn Rosette. — Spodziewam się, że od kilkunastu lat poprawiłeś się pan.
— Najzupełniej! — odrzekł kapitan Servadac, śmiejąc się.
— To dobrze, dobrze! — rzekł Palmiryn Rosette. — Ale gdzież moja kawa? Bez kawy niemasz świeżych myśli, a dziś potrzeba świeżych myśli!
Na szczęście nadszedł Ben-Zuf, przynosząc żądany napój: ogromną filiżankę z czarną gorącą kawą.
Po wypiciu jej Palmiryn Rosette wstał, przyodział się i wszedłszy do sali wspólnej spojrzał dokoła roztargnionem okiem, a potem ulokował się w krześle, najlepszem z tych, jakie sprowadzono z Dobryny.
Natenczas, chociaż zawsze jeszcze z miną nadąsaną, ale głosem, który przypominał owo all right! va bene! nil desperandum! rozpoczął w ten sposób:
— No, panowie! co powiecie o Galii?
Kapitan Servadac chciał przedewszystkiem zapytać, co to jest Galia, ale go uprzedził Izaak.
Na widok tego żyda brwi profesora znowu się zmarszczyły i tonem człowieka, któremu uchybiono — zawołał odpychając Izaaka:
— A to co?
— Nie zwracaj pan na to uwagi — powiedział Ben-Zuf.
Ale nie łatwo było powstrzymać Izaaka, ani też przeszkodzić mu mówić. Uparł się on przy swojem, bynajmniej nie uwzględniając obecnych.
— Panie — powiedział — w imieniu Boga Abrahama, Izaaka i Jakóba, udziel mi pan wiadomości o Europie!
Palmiryn Rosette zerwał się z krzesła, jak gdyby poruszony sprężyną.
— Wiadomości o Europie! — zawołał — on chce wiadomości o Europie!
— Tak... tak!... — odrzekł Izaak — chwytając się za krzesło profesora, by lepiej oprzeć się szturchańcom Ben-Zufa.
— A to na co? — zapytał Palmiryn Rosette.
— Ażeby powrócić tam!
— Powrócić tam!... którego dziś mamy? — zapytał profesor, zwracając się do byłego swego ucznia.
— Dziś jest 20ty kwietnia — odrzekł kapitan Servadac.
— Otóż dziś, 20go kwietnia — zaczął znowu Palmiryn Rosette, którego czoło zdawało się rozpromieniać — dziś Europa znajduje się w odległości stu dwudziestu trzech milionów mil od nas!
Izaak Hakhabut przybrał minę człowieka, któremuby wyrywano serce.
— Jakto? — zapytał Palmiryn Rosette — więc tu nic nie wiadomo?
— Oto co jest wiadomem — odrzekł kapitan Servadac.
I w niewielu słowach opisał profesorowi sytuacyę. Opowiedział wszystko, co się wydarzyło od nocy 31 grudnia; jako Dobryna przedsiębrała wyprawę dla odkryć; jak odkryła co pozostało z dawnego kontynentu, to jest kilka punktów Tunisu, Sardynii, Gibraltaru, Formentery; jako trzykrotnie dokumenta bezimienne wpadły do rąk poszukiwaczów, jak nakoniec opuszczono wyspę Gurbi, by się przenieść na Gorącą Ziemię i z dawnego posterunku do Ula Niny.
Palmiryn Rosette słuchał tego opowiadania, nie bez pewnych oznak zniecierpliwienia. A gdy kapitan Servadac zakończył — zapytał:
— A więc, jak sądzicie, panowie, gdzie się znajdujecie?
— Na nowym asteroidzie, poruszającym się w świecie słonecznym — odrzekł kapitan Servadac.
— I według waszego zdania asteroid ten jest?
— Ogromnym odłamem, oderwanym od kuli ziemskiej.
— Oderwanym! a! oderwanym!... odłam ziemi!... a przez kogo, jak oderwany?
— Przez uderzenie komety, któremu, pan nadałeś nazwę Galii, kochany profesorze!
— Otoż nie, moi panowie! — zawołał Palmiryn Rosette — wstając — jest coś lepszego!
— Lepszego! — odparł żywo porucznik Prokop.
— Tak jest — powiedział profesor — tak! Prawdą jest, że nieznany kometa potrącił o ziemię w nocy z 31go grudnia na 1go stycznia, o godzinie drugiej minut czterdzieści siedm, sekund trzydzieści pięć i sześć dziesiątych rano, ale że tak powiem tylko musnął ją, pochwyciwszy kilka kawałków, któreście odszukali podczas waszej wycieczki!
— W takim razie — zawołał kapitan Servadac — znajdziemy się...
— Znajdziemy się na gwiaździe, którą nazwałem Galią, — odpowiedział z tryumfem Palmiryn Rosette. Znajdujemy się na moim komecie.
Kilka waryacyi na stary znany temat o kometach świata słonecznego i innych.
Profesor Palmiryn Rosette, idąc za najlepszymi astronomami, w następny sposób określał komety:
Są to gwiazdy składające się z punktu środkowego, zwanego jądrem, części mglistej zwanej kosmotą i jasnego przedłużenia, zwanego ogonem. Gwiazdy te widzialne są przez mieszkańców ziemi tylko w jednej części swego przebiegu, z powodu wielkiego wydłużenia orbity, jaką zakreślają dokoła słońca.
Następnie Palmiryn Rosette nie omieszkiwał dodawać, że to określenie jego było ściśle dokładne, z tem wszakże nadmienieniem, że niebieskie te ciała mogą się obchodzić bądź bez ogona, bądź bez części mglistej, nie przestając, pomimo to, być kometami.
Miał także zwyczaj dodawać, idąc za astronomem Arago, że aby zasłużyć na piękną nazwę komety, gwiazda powinna: 1° być obdarzoną własnym ruchem; 2° zakreślać elipsę bardzo wydłużoną, a zatem oddalać się na taką odległość, z której nie może być widzialną ani ze słońca, ani z ziemi. Przy zachowaniu pierwszego warunku ciało niebieskie nie może być brane za jedno z gwiazdą, a drugi nie dozwala wziąć go za planetę. Owoż nie mogąc należeć do klasy meteorów, nie będąc gwiazdą, ciało niebieskie koniecznie musi zostać kometą.
Gdy profesor Palmiryn Rosette przemawia w ten sposób z katedry, nie przypuszczał pewno, iż kiedyś uniesiony zostanie przez kometę w obszary świata słonecznego. Zawsze jednak do swych ciał niebieskich, ogoniastych czy bezogonowych, miał szczególną predylekcyę. Być może, iż przeczuwał, co go czeka w przyszłości? Bo ogromnie był biegły w kometografii. Znalazłszy się na Formenterze, żałował zapewne, iż nie ma pod ręką audytoryum, gdyż bezzwłocznie rozpocząłby odczyt o kometach i traktowałby tę rzecz w porządku następującym:
1. Jaka jest ilość komet w przestrzeni?
2. Które komety są peryodyczne, to jest powracające w czasie określonym, a które nieperyodyczne?
3. Jakie jest prawdopodobieństwo potrącenia ziemi przez kometę?
4. Jakie mogą być skutki potrącenia stosownie do tego, czy kometa ma jądro twarde lub nie?
Odpowiedziawszy na te cztery pytania Palmiryn Rosette, zadowolniłby niezawodnie najbardziej wymagających słuchaczów.
Właśnie czyni to w obecnym rozdziale.
Pytanie pierwsze: Jaka jest ilość komet?
Kepler utrzymywał, że komety są tak liczne w przestrzeni, jak ryby w morzu.
Arago, opierając się na ilości tych ciał niebieskich krążących między Merkurym a słońcem, podawał na siedmnaście milionów ilość tych, które unoszą się tylko w granicach świata słonecznego.
Lambert mówi, że komet jest pięćset milionów tylko do Saturna, to jest w promieniu trzystu sześćdziesięciu czterech milionów mil.
Inne wyrachowania dały siedmdziesiąt cztery miliony miliardów komet.
Prawdą jest, iż nie znamy ilości tych ciał niebieskich, że nie zliczono ich i nigdy niezliczą, wiemy tylko, że jest ich bardzo wiele. Rozszerzając dalej porównania Keplera, można powiedzieć, że rybak, siedzący na słońcu, nie mógłby zarzucić wędki, nie zaczepiwszy o kometę.
To jeszcze nie wszystko. Przestrzeń przebiega wiele jeszcze innych komet, nie będących pod wpływem słońca. Są między nimi takie wagabundy, tak nieregularne, iż rzucają kapryśnie jedno centrum przyciągające i przenoszą się w drugie. Zmieniają świat słoneczny z godną ubolewania łatwością; jedne przedtem wcale niewidzialne, ukazują się na horyzoncie ziemskim, inne znikają na zawsze.
Ale wracając do komet, należących rzeczywiście do świata słonecznego, czy mają też one przynajmniej stałe orbity, których nic zmienić nie może i które zatem uniemożebniają wszelkie zetknięcie się bądź z innymi kometami, bądź z ziemią? Nie! Orbity te nie są zabezpieczone od wpływów postronnych. Z eliptycznych mogą stać się parabolicznemi lub hyperbolicznemi. Jowisz naprzykład jest jednym z największych psotników orbit. Astronomowie zauważyli, że znajduje się on zawsze prawie na wielkiej drodze komet i na słabe te ciała wywiera wpływ mogący być dla nich zgubnym, ale który wyjaśnia jego siła przyciągająca.
Takim jest w ogólnych zarysach świat komet, liczący miliony tych ciał niebieskich.
Pytanie drugie: Które komety są peryodyczne, a które nie?
Przebiegając pamiętniki astronomiczne, znajdujemy około sześciuset komet, które były przedmiotem poważnych spostrzeżeń w rozlicznych epokach. Ale w tej liczbie nie masz więcej nad czterdzieści takich, których czas obrotu jest dokładnie znany.
Czterdzieści tych ciał dzieli się na komety peryodyczne i nieperyodyczne. Pierwsze ukazują się na horyzoncie ziemskim po upływie dłuższego lub krótszego czasu, ale prawie regularnie. Drugie, których powrót nie może być wskazany, oddalają się od słońca do odległości prawdziwie nie dającej się wymierzyć.
W liczbie komet peryodycznych znajduje się dziesięć o tak zwanych „krótkich okresach,“ a których ruch obrachowany jest z nadzwyczajną dokładnością. Są to komety Halleya, Enche, Gambarta, Faye, Brörsena, Arresta, Tuttle, Wienecke, Vico i Temple.
Niezawadzi tu opowiedzieć w kilku słowach ich historyę, tembardziej, że jeden z nich postąpił sobie z kulą ziemską zupełnie tak, jak to uczyniła Galia.
Kometa Halleya znanym jest najdawniej. Przypuszczają, że był widzialnym w roku 134 i 52 przed Chrystusem, potem w latach 400, 855, 930, 1006, 1230, 1305, 1380, 1456, 1531, 1607, 1682, 1795 i 1835. Porusza się on od wschodu na zachód dokoła słońca, to jest w kierunku odwrotnym w porównaniu z planetami. Odstępy czasu, oddzielające ukazywanie się jego, wynoszą od siedmdziesięciu pięciu do siedmdziesięciu sześciu lat, stosownie do tego czy mniej lub więcej przeszkadzało mu w ruchu sąsiedztwo Jowisza lub Saturna; opóźnienie to może wynosić przeszło sześćset dni. Znakomity Herschell, umieściwszy się na przylądku Dobrej Nadziei, podczas ukazania się tego komety w r. 1835 i w lepszych warunkach, aniżeli astronomowie półkuli północnej, mógł śledzić go do końca marca 1836 r., to jest do chwili, gdy wielka odległość od ziemi uczyniła go niewidzialnym. W swem perihelium kometa Halleya przechodzi o dwadzieścia dwa miliony mil od słońca; w afelium oddala się na tysiąc trzysta milionów mil.
Kometa Enche obrót swój wykonywa w okresie najkrótszym, gdyż okres ten liczy średnio tylko tysiąc dwieście pięć dni, to jest mniej niż półczwarta roku. Porusza się w kierunku prostym od zachodu na wschód. Odkryty został w r. 1818 dnia 26. listopada, a po wyrachowaniu jego elementów przekonano się, iż jest to ten sam kometa, który był widzianym w r. 1805. Jak przepowiedzieli astronomowie, widziano go w latach 1822, 1825, 1829, 1832, 1835, 1838, 1842, 1845, 1848, 1852 itd.; zawsze ukazywał się na horyzoncie ziemskim w epokach określonych. Orbita jego zawiera się w orbicie Jowisza. Nie oddala się zatem od słońca więcej, jak o sto pięćdziesiąt sześć milionów mil, a przybliża się na trzynaście milionów. Ważne spostrzeżenie: zauważano, że wielka średnica orbity eliptycznej tego komety zmniejsza się stopniowo i że zatem odległość jego od słońca zmniejsza się również. Prawdopodobnie więc skończy się na tem, że kometa Enche spadnie na promienistą gwiazdę, która go pochłonie, jeżeli przedtem nie ulotni się z powodu wielkiego gorąca.
Kometa Gambarta, czyli Biela, widzialny był w latach 1772, 1789, 1795 i 1805, ale dopiero 28go lutego 1826 roku określono jego elementa. Kierunek ma prosty. Obrót jego trwa dwa tysiące czterysta dziesięć dni, około siedmiu lat. W perihelium swem przechodzi on o trzydzieści dwa miliony siedmset dziesięć mil od słońca, to jest cokolwiek bliżej od ziemi: w afelium oddala się na dwieście trzydzieści pięć milionów trzysta siedmdziesiąt mil, to jest po za orbitą Jowisza. W roku 1846 wydarzył się ciekawy fenomen. Kometa Biela ukazał się w dwóch kawałkach na ziemskim horyzoncie. Zdwoił się w drodze, zapewne wskutek działania siły wewnętrznej. Dwa kawały wędrowały razem w odległości sześćdziesięciu tysięcy mil jeden od drugiego; ale w r. 1852 odległość ta wynosiła już pięćset tysięcy mil.
Kometa Faye dostrzeżony był po raz pierwszy 22. listopada 1843 r. Elementa orbity jego obliczono i przepowiedziano, że powróci w r. 1850 i 1851 po upływie półosma roku. Przepowiednia sprawdziła się: kometa ukazał się we wskazanej chwili i w dalszych epokach, przeszedłszy o sześćdziesiąt cztery miliony sześćset pięćdziesiąt mil od słońca i oddaliwszy się od niego na dwieście dwadzieścia sześć milionów pięćset sześćdziesiąt tysięcy mil, to jest dalej aniżeli Jowisz.
Kometa Brörsena, o kierunku prostym, odkryty został 20. lutego 1846 r. Ruch swój wykonywa w ciągu półszosta roku. Jego odległość periheliczna wynosi dwadzieścia cztery miliony sześćset czternaście tysięcy mil, afeliczna dwieście szesnaście milionów.
Co do innych komet o krótkim okresie, to kometa Arresta dopełnia ruchu w czasie nieco dłuższym nad półsiodma roku i w r. 1862 przechodził w odległości tylko jedynastu milionów mil od Jowisza. Kometa Tuttle porusza się w trzynastu przeszło latach; Winecka w półszosta roku, Templa w tym samym prawie przeciągu czasu, a Vico zdaje się, że zabłądził w przestworach niebieskich. Ale ciała te nie były przedmiotem spostrzeżeń tak wyczerpujących, jak pięć komet wyżej wymienionych.
Teraz należy wyliczyć główne komety o „długich okresach,“ z których czterdzieści zostało zbadanych z większą lub mniejszą dokładnością.
Kometa z r. 1556, zwany kometą Karola Piątego, oczekiwany około roku 1860, nie ukazał się.
Kometa z r. 1680, badany przez Newtona, a który według Whistona sprawiłby potop, gdyby zanadto przybliżył się do ziemi, widzialny był w r. 619 i 43 przed Chrystusem, potem w r. 530 i 1106. Obrót jego wynosiłby sześćset siedmdziesiąt pięć lat; w perihelium swem przechodzi tak blisko słońca, iż otrzymuje od niego dwadzieścia ośm tysięcy razy silniejsze ciepło aniżeli ziemia, to jest temperaturę dwa tysiące razy większą, aniżeli temperatura roztopionego żelaza.
Kometę z r. 1856 pod względem blasku możnaby przyrównać do gwiazdy pierwszej wielkości.
Kometa z roku 1744, włóczył za sobą kilka ogonów.
Kometa z r. 1811, który nadał swą nazwę rokowi, w którym się ukazał, posiadał pierścień mający sto siedmdziesiąt jednę milę średnicy, mglistość rozciągającą się na czterysta pięćdziesiąt mil i ogon na czterdzieści pięć milionów.
Kometa z r. 1843, którego jak mniemano, należy poczytywać za jedno z kometą z r. 1668, 1494 i 1317 obserwowany był przez Cassini’ego, ale astronomowie wcale nie są zgodni co do czasu trwania jego obrotu. Przechodzi on tylko o dwanaście tysięcy mil od słońca, z szybkością piętnastu tysięcy mil na sekundę. Ciepło, które wskutek tego otrzymuje, równa się zatem takiemu, jakieby czterdzieści siedm tysięcy słońc spuszczało na ziemię. Ogon jego widzialny był nawet wśród dnia, tak ta straszliwa temperatura zwiększała jego gęstość.
Kometa Donati, który tak świetnie błyszczał w pośród konstelacyj północnych, ma masę dorównywującą siedmiu setnym częściom masy ziemi.
Kometa z r. 1862, ozdobiony jasnemi wisiorami, podobny był do fantastycznej muszli.
Nakoniec kometa z r. 1864, którego ruch odbywa się w ciągu dwóch tysięcy ośmiuset wieków, ginie, że tak powiemy, w nieskończonej przestrzeni.
Pytanie trzecie: Jakie jest prawdopodobieństwo zetknięcia się ziemi z którymkolwiek z komet?
Jeżeli nakreślimy na papierze orbity planet i komet, to ujrzymy, że przecinają się one w wielu punktach. Inaczej wszakże dzieje się ta rzecz w przestrzeni. Poziomy, obejmujące te orbity, nachylone są pod rozmaitemi kątami w stosunku do ekliptyki, będącej poziomem orbity ziemi. Pomimo to jednak, czy nie może wydarzyć się, przy takiej ilości komet, że jeden z nich potrąci o ziemię?
Oto co na to można odpowiedzieć:
Ziemia, jak wiadomo, nie wychodzi nigdy z poziomu ekliptyki i orbita zakreślana przez nią do koła słońca, cała zawiera się w tym poziomie.
Czego zatem potrzeba, by ziemia potrącona została przez kometę?
1) Potrzeba by kometa ten spotkał się z nią na poziomie ekliptyki;
2) ażeby punkt, który kometa przechodzi w tej chwili, był punktem krzywizny zakreślonej przez ziemię;
3) ażeby odległość oddzielająca centra dwóch ciał niebieskich, mniejszą była aniżeli ich promień.
Owoż czy te trzy warunki mogą nastąpić jednocześnie, i co za tem idzie, spowodować zetknięcie?
Arago, zapytywany o zdanie w tym przedmiocie — odpowiedział:
„Rachunek prawdopodobieństwa daje środki do określenia podobnych spotkań i przekonywa, że przy pojawieniu się komety nieznanego, można założyć się o dwieście ośmdziesiąt milionów przeciw jednemu, że kometa ten nie potrąci kuli ziemskiej.“
Laplace nie odrzucał możebności podobnego spotkania i wyniki jego opisał w swoim wykładzie systemu świata.
Czy szanse te są dostatecznie uspokajające? Każdy rozwiąże to według swego temperamentu. Zresztą należy zauważyć, że wyrachowanie znakomitego astronoma opiera się na dwóch żywiołach, mogących zmieniać się w nieskończoność. Żąda on mianowicie: 1, by kometa w swem perihelium był więcej zbliżony do słońca aniżeli ziemia; 2, ażeby średnica tego komety równała się czwartej części średnicy ziemi.
I jeszcze w rachunku tym chodzi tylko o spotkanie się jądra komety z kulą ziemską. Gdyby chciano wyrachować szanse spotkania się z częścią mglistą, to należałoby cyfrę powiększyć, to jest dwieście ośmdziesiąt milionów pomnożyć na dziesięć.
Ale pozostając w granicach pierwszego zadania, Arago dodaje:
„Przypuśćmy na chwilę, że kometa który potrącił ziemię, zniszczył cały ród ziemski; natenczas niebezpieczeństwo śmierci, wynikające dla każdego indywiduum, zupełnie byłoby równem szansie, jakaby istniała, gdyby w urnie znajdowała się jedna gałka biała między dwóchset ośmdziesięcią milionami gałek czarnych i śmierć była nieuniknionym wynikiem wyjęcia tej gałki białej, przy pierwszem siągnięciu“.
Ze wszystkiego tego wynika, że niemasz żadnej niemożebności, by ziemia nie była potrącona przez kometę.
Czy zdarzyło się to kiedy?
Nie, odpowiadają astronomowie, „od czasu jak ziemia obraca się na swej osi niezmiennej, mówi Arago, z pewnością twierdzić można, iż nie spotkała się z kometą. Bo w samej rzeczy wskutek takiego dawniejszego uderzenia się, chwilowa oś rotacyi zastąpiłaby oś główną i szerokości ziemskie znalazłyby się podległe ciągłym zmianom, których spostrzeżenia nie zanotowały. Nieruchomość szerokości ziemskich przekonywa zatem, że kula nasza od samego swego początku nie była potrącona przez kometę... A zatem również nie podobna ściśnienia ziemi na sto metrów poniżej poziomu Oceanu, co wytworzyło morze Kaspijskie, przypisywać uderzeniu komety, jak to uczynili niektórzy uczeni.“
Zdaje się zatem pewnem, że uderzenia nie było w przeszłości; ale czy mogło nastąpić?
Tu naturalnie występuje wypadek Gambarta.
W r. 1832 nowe ukazanie się komety Gambarta wywołało w całym świecie pewną trwogę. Szczególny dość fenomen kosmograficzny sprawił, że orbita tego komety przecina prawie orbitę ziemi. Owoż 29 października przed północą kometa powinien był przechodzić bardzo blisko jednego punktu orbity ziemi. Czy ziemia znajdzie się tam w tejże samej chwili. Gdyby się znalazła, nastąpiłoby spotkanie, ponieważ według spostrzeżeń Olbersa z powodu długości promienia komety, jako równej pięciu promieniom ziemi, część orbity ziemskiej byłaby zatopiona w części mglistej.
Na szczęście ziemia doszła do tego punktu ekliptyki dopiero w miesiąc potem, 30 listopada, a ponieważ ożywiona jest przenośnym ruchem na sześćset siedmdziesiąt cztery tysiące mil dziennie, więc gdy przechodziła tamtędy, kometa znajdował się już w odległości dwudziestu milionów mil.
Bardzo dobrze. Ale gdyby ziemia przybyła na ten punkt swojej orbity o miesiąc wcześniej, albo kometa o miesiąc później, spotkanie nastąpiłoby. Owoż czy fakt ten mógł się wydarzyć? Naturalnie, że mógł, gdyż jeżeli nie można przypuszczać, by jakakolwiek zmiana zaszła w ruchu sferoida ziemskiego, to nikt nie ośmieli się utrzymywać, by ruch komety nie mógł być spóźniony, zważywszy, że te ciała niebieskie podlegają tylu i tak niebezpiecznym wpływom na swej drodze.
Więc jeżeli potrącenie nie zaszło w przeszłości, to jednak pewna, że zajść mogło.
Zresztą wymieniony wyżej kometa Gambarta w r. 1805 przechodził już dziesięć razy bliżej ziemi, o dwa miliony mil tylko. Ale ponieważ nie wiedziano o tem, więc trwogi nie było. Nie tak rzecz się miała z kometą z r. 1843, ponieważ obawiano się wtedy, by kula ziemska nie znalazła się przynajmniej w przestworzu jego ogona, co mogłoby oddziałać na atmosferę.
Pytanie czwarte: Przypuściwszy, że może nastąpić zetknięcie się między ziemią a kometą, jakie by były skutki tego?
Byłyby rozmaite, stosownie do tego, czy kometa potrącający miałby jądro, czy też nie.
W samej rzeczy z niesfornych tych ciał niebieskich jedne mają jądro, inne są go pozbawione.
Gdy kometom brak jądra, utworzone są one z mgły tak delikatnej, że przez ich masę można dostrzedz gwiazdy dziesiątej wielkości. Ztąd pochodzą zmiany kształtów, jakim często podlegają te ciała niebieskie i trudność w ich rozpoznaniu. Taż sama subtelna materya wchodzi w skład ich ogona. Jestto jakby ewaporacya samego komety, powstająca wskutek wpływu ciepła słonecznego. Dowodzi tego fakt, że ogon ten poczyna rozwijać się bądź jako pęk piór, bądź jako wieloramienny wachlarz, dopiero wtedy, gdy kometa znajduje się nie więcej jak w odległości trzydziestu milionów mil od słońca, odległości mniejszej aniżeli ta, która oddziela je od ziemi. Zresztą zdarza się często, iż niektóre komety, widocznie utworzone z materyi gęściejszej, więcej podlegającej wpływowi wysokich temperatur, nie przedstawiają żadnego dodatku tego rodzaju.
W razie, gdyby spotkanie nastąpiło między kulą ziemską a kometą bez jądra, nie byłoby uderzenia we właściwem znaczeniu tego wyrazu. Astronom Faye utrzymuje, że pajęczyna przedstawiłaby więcej oporu kuli karabinowej, aniżeli mglistość planetarna. Jeżeli materya tworząca ogon, lub włosy komety, nie jest niezdrową, to nie byłoby z tej strony żadnej obawy. Ale oto czego możnaby obawiać się: że albo wyziewy dodatku komety będą rozpalone, a w takim razie spalą wszystko na powierzchni kuli ziemskiej, albo też wprowadzą w atmosferę żywioły gazowe, niewłaściwe dla życia. Wszakże trudno przypuszczać, by to ostatnie urzeczywistniło się. Według Babineta atmosfera ziemska, pomimo, że bardzo rozrzadzona na wyższych swych granicach, posiada jednak gęstość bardzo znaczną w porównaniu z mglistością i innemi dodatkami komet i nie dałaby się przeniknąć. Taka jest bowiem rzadkość tych wyziewów, iż Newton mógł twierdzić, że gdyby kometa bez jądra, o promieniu na trzysta sześćdziesiąt pięć milionów mil, podniesiony został do gęstości atmosfery ziemskiej, to cały mógłby się zawrzeć w naparstku mającym dwadzieścia pięć milimetrów średnicy.
A zatem co do komet o zwykłej mgławistości, to nie ma co obawiać się ich spotkania z ziemią. Ale coby się stało, gdyby ciało to posiadało jądro twarde?
A naprzód, czy istnieje takie jądro? Odpowiedzą, że powinno istnieć, gdy kometa doszedł do pewnego ześrodkowania się wystarczającego na to, by ze stanu gazowego przeszedł w stan zgęszczony. W takim razie, jeżeli stanie między gwiazdą a spostrzegaczem na ziemi, to gwiazdę zasłania.
Otóż zdaje się, że na czterysta ośmdziesiąt lat przed Chrystusem, za czasów Kserksesa, według Anaksagora słońce zaciemnione było kometą. Także na kilka dni przed śmiercią Augusta, Dion robił spostrzeżenia nad zaćmieniem tego rodzaju, które nie mogło być przypisane księżycowi, ponieważ w dniu tym księżyc znajdował się w stronie przeciwnej.
Nadmienić jednak należy, że kometografowie odrzucają te dwa świadectwa — i może słusznie. Ale dwa spostrzeżenia późniejsze nie pozwalają wątpić o istnieniu jąder kometowych. Komety z r. 1774 i 1828 spowodowały zasłonięcie gwiazd ósmej wielkości. Przypuszcza się, również wskutek bezpośrednich spostrzeżeń, że komety z lat 1402, 1532, 1744 mają jądra twarde. Co do komety z r. 1843, to fakt jest tem dowodniejszy, że ciało to można było widzieć w południe koło słońca bez pomocy żadnego instrumentu.
Twarde jądra nie tylko posiadają pewne komety, ale je nawet wymierzono. Tak znaną jest rzeczywista średnica, wynosząca około dwunastu mil, komet z r. 1798 i 1805 (Gambart), i średnica na trzy tysiące dwieście mil komety z r. 1845. Ten ostatni miałby zatem jądro większe aniżeli ziemia, tak, że w razie spotkania, korzyść możeby się znalazła po stronie komety.
Co do niektórych ważniejszych mgławistości, które były wymierzone, to znaleziono, iż te od siedmiu tysięcy dwóchset mil dochodzą do czterechset pięćdziesięciu.
Na zakończenie należy powiedzieć wraz z astronomem Arago, że istnieją, lub mogą istnieć:
1) komety bez jądra;
2) komety, których jądro może być przejrzyste;
3) komety świetniejsze, aniżeli planety, mające prawdopodobnie jądro twarde i ciemne.
A teraz nim się zastanowimy nad tem, jakie byłyby skutki spotkania się ziemi z jednem z tych ciał niebieskich, zauważyć należy, iż w razie gdyby nawet nie zaszło uderzenie bezpośrednie, wyniknąćby mogły fenomena najważniejsze.
Przejście komety w niewielkiej odległości, w razie gdyby masa jego była znaczniejszą, nie byłoby bez niebezpieczeństwa. Przy mniejszej masie nie masz żadnej obawy. Tak kometa z r. 1770, który przybliżył się do ziemi na sześćkroćstotysięcy mil, ani na jednę sekundę nie zmienił długości roku ziemskiego, podczas gdy wpływ ziemi opóźnił o dwa dni ruch tego komety.
Ale w razie gdyby masa obu ciał była równą, gdyby kometa przechodził tylko o pięćdziesiąt pięć tysięcy mil od ziemi, to przedłużyłby trwanie roku ziemskiego o szesnaście godzin i pięć minut i zmieniłby o dwa stopnie zagięcie ekliptyki. Być może także, iż przechodząc pochwyciłby księżyc.
Nakoniec jakie byłyby wyniki zetknięcia? Zaraz zobaczymy.
Albo kometa, dotykając tylko kuli ziemskiej, pozostawiłby na niej kawałek własnego ciała, albo też wyrwałby kawałek ziemi — co właśnie stało się z Galią — albo też przyłączyłby się do niej i utworzyłby na powierzchni kontynent nowy.
W każdym razie szybkość ruchu ziemi byłaby nagle wstrzymana. Natenczas wszystkie istoty, drzewa, domy, rzucone byłyby z szybkością ośmiu mil na sekundę, jakową szybkość miały przed uderzeniem. Morza wyrwałyby się ze swych łożysk naturalnych i wszystko zniszczyłyby. Środkowa część ziemi, jeszcze płynna, wyrwałaby się na powierzchnię. Oś ziemska zmieniłaby się, nowy równik zastąpiłby dotychczasowy. Nakoniec szybkość kuli ziemskiej mogłaby być stanowczo zahamowaną i co za tem idzie, siła przyciągająca słońca nie będąc przeciwważoną, sprawiłaby, że ziemia spadłaby na nie w linii prostej i zabsorbowała się w niem, po spadaniu przez sześćdziesiąt cztery dni i pół.
A nawet, zastosowując teoryę Tyndalla, że gorąco jest tylko rodzajem ruchu, gdyby szybkość kuli ziemskiej nagle została przerwaną, mechanicznie przeistoczyłaby się w ciepło. Natenczas ziemia, pod wpływem temperatury dochodzącej do milionów stopni, ulotniłaby się w kilka sekund.
Ale, dodamy na zakończenie, jest dwieście ośmdziesiąt milionów szans przeciw jednemu, iż spotkanie się ziemi z jakimkolwiek kometą nie nastąpi.
— Tak jest, bez wątpienia — mawiał później Palmiryn Rosette — ale wyciągnęliśmy białą gałkę.
W którym Palmiryn Rosette jest tak zachwycony swym losem, iż to daje wiele do myślenia.
„Mój kometa!“ — takie były ostatnie słowa profesora. Potem zmarszczywszy brwi, spojrzał na swych słuchaczów, jak gdyby ktoś z nich chciał mu zaprzeczać prawa własności do Galii. Może nawet zapytywał sam siebie, z jakiego tytułu te intruzy zgromadzone dokoła niego, ulokowały się w jego posiadłościach.
Kapitan Servadac, hrabia i porucznik Prokop milczeli. Znali nakoniec prawdę, do której dotąd zdołali tylko się przybliżyć. Przypominamy sobie hypotezy kolejno tworzące się po dyskusyach: naprzód zmianę obrotowej osi ziemi i dwóch punktów kardynalnych; potem kawał oderwany od kuli ziemskiej i uniesiony w przestrzeni; nakoniec nieznanego kometę, który, dotknąwszy ziemi, uniósł kilka jej części może w świat gwiaździsty.
Przeszłość była znaną; teraźniejszość widoczna. Jaką będzie przyszłość? Czy oryginalny ten uczony przeczuł ją? Hektor Servadac i towarzysze jego wahali się go zapytać.
Palmiryn Rosette, przybrawszy profesorską minę, zdawał się czekać na to, by ludzie nieznani, zgromadzeni w sali wspólnej, zostali mu przedstawieni.
Hektor Servadac przystąpił do ceremonii, ażeby nie drażnić podejrzliwego i kapryśnego astronoma.
— Hrabia Timaszew — rzekł przedstawiając swego towarzysza.
— Miło mi powitać pana hrabiego — odrzekł Palmiryn Rosette tonem właściciela domu, czującego się u siebie.
— Panie profesorze — powiedział hrabia — właściwie niewłasnowolnie znalazłem się na komecie pana, nie mniej jednak powinienem podziękować panu, że przyjmujesz mnie tak gościnnie.
Hektor Servadac, czując ironię odpowiedzi, uśmiechnął się lekko i mówił dalej:
— Porucznik Prokop, dowodzący galiotą Dobryna, na której objechaliśmy świat galicki.
— Objechali? — zawołał żywo profesor.
— Wyraźnie objechali — odrzekł kapitan Servadac.
Potem dodał:
— Ben-Zuf, mój ordyn...
— Adjutant generalnego gubernatora Galii, pospieszył dodać Ben-Zuf, który nie chciał by pominiętą została nowa jego i kapitana kwalifikacya.
Następnie przedstawieni zostali kolejno majtkowie Dobryny, Hiszpanie, młody Pablo i mała Nina, na którą profesor spojrzał przez okulary okiem gderacza, nie lubiącego małych dzieci.
Co do Izaaka Hakhabuta, to ten podszedł mówiąc:
— Panie astronomie! jedno pytanie, jedno, ale do którego ja przywiązuję wielką wagę... kiedy możemy mieć nadzieję powrotu?...
— Eh! — odrzekł profesor — kto mówi o powrocie? Zaledwie wyjechaliśmy!
Po ukończeniu przedstawień, Hektor Servadac prosił Palmiryna Rosette, by opowiedział swoją historyę.
Historyę tę można streścić w kilku wierszach.
Rząd francuski, chcąc sprawdzić wymiary paryskiego południka, zamianował w tym celu komisyę naukową, do której jednak nie wszedł Palmiryn Rosette, z powodu swej nietowarzyskości. Rozgniewany Palmiryn Rosette postanowił tedy pracować na własny swój rachunek. Utrzymując, że poprzednie operacye geodezyjne zawierały niedokładności, postanowił ponownie sprawdzić wymiary ostatnich kończyn Formentery i brzegów Hiszpanii za pomocą trójkąta, którego jeden bok miał czterdzieści mil długości. Pracy tej dokonali przed nim Arago i Biot z wielką ścisłością.
Więc Palmiryn Rosette opuścił Paryż, udał się na wyspy Balearskie, umieścił swe obserwatoryum na najwyższym szczycie wyspy i ulokował się w nim, jak pustelnik, ze swym służącym Józefem, podczas gdy jeden z dawnych jego pomocników, umyślnie w tym celu zaangażowany, urządził znowu na jednym szczycie na wybrzeżu hiszpańskim światło, które mogło być widziane przez lunetę z Formentery. Kilka książek, instrumenta do obserwacyi, żywność na dwa miesiące, składały cały materyał, nie licząc lunety astronomicznej, z którą Palmiryn Rosette nigdy się nie rozstawał i która zdawała się stanowić część jego samego. Bo były profesor miał pasyę szperania po głębiach niebieskich i nadzieję zrobienia tam jakiegoś odkrycia, które unieśmiertelni jego nazwisko. To było jego marzeniem.
Praca Palmiryna Rosette wymagała przedewszystkiem nadzwyczajnej cierpliwości. Co nocy powinien był on pilnować ognia, który pomocnik jego rozniecał na wybrzeżu hiszpańskiem, ażeby oznaczyć wierzchołek swego trójkąta, a nie zapomniał o tem, że w takich warunkach upłynęło sześćdziesiąt dni nim Arago i Biot zdołali ten cel osiągnąć. Na nieszczęście, jak było powiedziane, niezwykle gęsta mgła osłoniła nie tylko tę część Europy, ale całą prawie kulę ziemską.
Otóż właśnie w tych okolicach wysp Balearskich kilkakrotnie tworzyły się przerwy w masie mgły. Należało zatem bardzo się pilnować — co jednak nie przeszkadzało Palmirynowi Rosette rzucać badawczy wzrok na firmament, ponieważ zajmował się wtedy rewizyą mapy tej części nieba, na której zarysowuje się konstelacya Bliźniąt.
Konstelacya ta dla gołego oka przedstawia co najwięcej sześć gwiazd; ale przez teleskop mający dwadzieścia siedm centymetrów otworu, dostrzedz ich można przeszło sześć tysięcy. Palmiryn Rosette nie posiadał reflektora tej siły i w braku czegoś lepszego posługiwał się swą lunetą astronomiczną.
Tymczasem, pewnego dnia, rozglądając się po niebieskich głębiach konstelacyi Bliźniąt, zdaję mu się, że dostrzegł punkt jaśniejący, nie zanotowany na żadnej mapie. Była to bezwątpienia gwiazda nie skatalogowana. Ale robiąc nad nią pilne spostrzeżenia przez kilka nocy, profesor przekonał się, że pomienione ciało niebieskie bardzo szybko zmieniało miejsce w stosunku do innych ciał stałych. Czy był to jaki nowy mały kometa, którego mu zsyłał Bóg astronomów? Czy zrobił nakoniec odkrycie?
Palmiryn Rosette podwoił uwagę i szybkość zmiany miejsca ciała niebieskiego przekonała go, że jestto kometa. Wkrótce zresztą stała się widzialną i mglistość, potem rozwinął się ogon, gdy kometa znalazł się w odległości tylko trzydziestu milionów mil od słońca.
Wyznać trzeba, że od tej chwili wielki trójkąt został całkiem zaniedbany. Co nocy pomocnik Palmiryna Rosette zapalał sumiennie ogień na wybrzeżu hiszpańskiem, a żadnej nocy Palmiryn Rosette nie spojrzał nawet w tę stronę. Szkła i oczy miał tylko dla nowego ciała niebieskiego, które zamierzył zbadać i nazwać. Żył wyłącznie w tym zakątku nieba, który Bliźnięta zajmują.
Chcąc obliczyć elementa komety, zaczyna się zawsze od przypuszczenia, ze ciało to ma orbitę paraboliczną. Jestto najlepszy sposób postępowania. Komety zwykle ukazują się w sąsiedztwie swego perihelium, tojest w najkrótszej swej odległości od słońca, zajmującego jeden z centrów orbity. Owoż między elipsą a parabolą, których środek jest wspólny, różnica nie jest zbyt wielką w tej części krzywizny, poniewaz parabola jest tylko elipsą o osi nieskończonej.
Palmiryn Rosette oparł więc swe wyrachowania na przypuszczeniu krzywizny parabolicznej i tym razem miał słuszność.
Jak dla określenia koła potrzeba znać trzy punkta jego obwodu, tak samo dla określenia elementów komety trzeba robić spostrzeżenia kolejno na trzech rozlicznych punktach. Natenczas można nakreślić drogę jaką ciało to pójdzie w przestrzeni i ustanowić tak zwane jego „efemerydy.“
Palmiryn Rosette nie poprzestał na trzech pozycyach. Korzystając z tego, iz mgła rozdarła się wyjątkowo u zenitu, zanotował punktów dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści i z wielką dokladnoscią otrzymał pięć elementów nowego komety, który posuwał się z przerażającą szybkością.
Tym sposobem otrzymał:
1. Nachylenie się orbity komety na ekliptyce, to jest na przestrzeni obejmującej linię ruchu ziemi dokoła słońca. Zwykle kąt, jaki pochyłości te tworzą, jest dość znaczny — co, jak wiadomo, zmniejsza szanse spotkania się. Ale w wypadku obecnym obie pochyłości zlewały się.
2. Długość wstępnej drogi komety na ekliptyce, inaczej zwaną punktem, w którym to ciało przecina orbitę ziemi.
Po otrzymaniu dwóch tych elementów pochyłość orbity komety w przestrzeni została określoną.
3. Kierunek wielkiej osi orbity otrzymany został przez wyrachowanie długości perihelium komety i tym sposobem Palmiryn Rosette otrzymał położenie krzywizny parabolicznej na pochyłości już określonej.
4. Odległość perihelium komety, to jest odległość oddzielającą go od słońca, gdy przechodzi w punkcie najbliższym — rachunek ten ostatecznie dał dokładną formę orbity parabolicznej.
5. Nakoniec kierunek ruchu komety. Ruch ten był wsteczny w stosunku do planet, to jest kometa poruszał się ze wschodu na zachód.
Po poznaniu tych pięciu elementów, Palmiryn Rosette wyrachował datę, w której kometa przejdzie przez swe perihelium. Potem, ku wielkiej swej radości sprawdziwszy, że byłto kometa nieznany, nadał mu imię Galii, po pewnem wahaniu się między nazwami Palmira i Rozeta i wziął się do układania sprawozdania.
Zapyta kto, czy profesor przekonał się o możebności zetknięcia się ziemi z Galią? Przekonał się najzupełniej, że zetknięcie to jest nie tylko możebnem, ale pewnem.
Powiedzieć, że był tem zachwycony — to za mało. Było to upojenie astronomiczne. Tak jest! ziemia zostanie potrącona w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia, a potrącenie to będzie tem straszliwsze, z powodu, że dwa ciała niebieskie poruszają się w kierunku przeciwnym! Inny, przestraszony, opuściłby natychmiast Formenterę. On pozostał na swem stanowisku. Nie tylko nie opuścił wyspy, ale i nic nie powiedział o swem odkryciu. Gazety doniosły mu, że gęsta mgła uniemożebniała wszelkie spostrzeżenia na obu, kontynentach, a ponieważ żadne obserwatoryum nie sygnalizowało nowego komety, była więc podstawa do twierdzenia, że on go odkrył w przestrzeni.
Okoliczność ta zaoszczędziła ziemi ogromnej trwogi, któraby niezawodnie opanowała jej mieszkańców, gdyby znali niebezpieczeństwo, jakie im zagrażało.
Tak więc jeden tylko Palmiryn Rosette wiedział, że nastąpi spotkanie między ziemią a tym kometą, którego mógł dostrzedz z wysp Balearskich, podczas gdy wszędzie ukrywał się on przed oczyma astronomów.
Więc profesor pozostał na Formenterze i z tem mocniejszem postanowieniem, iż kometa, według jego wyrachowań powinien był uderzyć o ziemię w południowej stronie Algieryi. Otóż chciał tam znajdować się, ponieważ kometa miał jądro twarde, a zatem mogło to być „bardzo ciekawe.“
Uderzenie nastąpiło ze wszystkimi skutkami: znanymi już. Ale oto co się stało: Palmiryn Rosette nagle został pozbawiony sługi swego Józefa! A gdy przyszedł do siebie po dość długiem zemdleniu, znalazł się sam na wysepce! Tyle tylko pozostało z całego Balearskiego archipelagu!
Taką była historya opowiedziana przez profesora z mnóstwem wykrzykników i zmarszczeń czoła, bynajmniej nie usprawiedliwionych grzeczną postawą słuchaczów. Skończył temi słowy:
— Zaszły ważne modyfikacye: zmiana punktów kardynalnych, zmniejszenia ciężkości. Ale nie byłem, moi panowie, tak jak wy, w tym błędzie, by mniemać, iż się znajduję na ziemskim sferoidzie. Nie! Ziemia w dalszym ciągu porusza się w przestrzeni w towarzystwie księżyca, który wcale jej nie opuścił; uderzenie nie naruszyło normalnej jej orbity. Zresztą była ona, że tak powiem, tylko muśnięta przez kometę i straciła przy tem tylko tych kilka nieznacznych kawałków, które odszukaliście. Wszystko więc poszło doskonale i niemamy na co uskarzać się. Bo w samej rzeczy, albo moglibyśmy zostać rozmiażdżeni przy uderzeniu komety, albo ten mógł przylgnąć do ziemi; a w obu tych wypadkach nie mielibyśmy możności podróżowania w przestrzeni świata słonecznego.
Wszystko to Palmiryn Rosette mówił z takiem zadowoleniem, iż nie było co próbować zaprzeczać mu. Tylko niezręczny Ben-Zuf odważył się wystąpić ze zdaniem, że „gdyby zamiast uderzyć w jakiś punkt Afryki, kometa potrącił o górę Montmartre, to z pewnością góra ta oparłaby mu się, a wtedy...“
— Montmartre! — krzyknął Palmiryn Rosette; ależ pagórek Montmartre rozbiłby się na proch, będąc nic więcej jak pospolitem kretowiskiem!
— Kretowiskiem! — krzyknął znowu Ben-Zuf do żywego obrażony. — Ależ moja góra w lot pochwyciłaby tego komecinę i włożyła sobie na głowę jak kepi!
Hektor Servadac, ażeby przerwać tę niewłaściwą dyskusyę, nakazał milczenie Ben-Zufowi, wyjaśniwszy profesorowi, jak szczególne wyobrażenie miał jego żołnierz o znaczeniu pagórka Montmartre.
Wypadek ten zatem został załatwiony „z rozkazu,“ ale ordynans nigdy nie mógł przebaczyć Palmirynowi Rosette takiego pogardliwego wyrażenia się o rodzinnej swej górze.
Po owem uderzeniu Palmiryn Rosette mógł prowadzić dalej swe astronomiczne spostrzeżenia. Jakie były rezultaty tego w przedmiocie przyszłości komety? o tem należało dowiedzieć się.
Porucznik Prokop ze wszelkiemi ostrożnościami, jakie nakazywał drażliwy temperament profesora, postawił dwojakie to zapytanie, a mianowicie co do drogi, którą Galia teraz przechodziła w przestrzeni i czasu trwania jej ruchu dokoła słońca.
— Tak jest, panie odrzekł Palmiryn Rosette określiłem drogę mojego komety przed uderzeniem; ale potem musiałem rozpocząć na nowo moje wyliczania.
— A dla czego, panie profesorze? zapytał porucznik Prokop dość zdziwiony odpowiedzią.
— Ponieważ jeżeli orbita ziemi nie została zmodyfikowana przez spotkanie, to inaczej rzecz się miała z orbitą Galii
— Orbita ta zmieniła się wskutek uderzenia — Stanowczo to utrzymuję — odrzekł Palmiryn Rosette — ponieważ późniejsze moje spostrzeżenia robione były z nadzwyczajną ścisłością.
— I otrzymałeś pan elementa nowej orbity? — zapytał żywo porucznik Prokop.
— Tak jest odrzekł bez wahania Palmiryn Rosette.
— W takim razie pan wiesz...
— Oto co wiem, panie: wiem, że Galia potrąciła ziemię w przechodzie o godzinie drugiej, minut czterdzieści siedm, sekund trzydzieści pięć i sześć dziesiątych rano, w nocy z 31 grudnia na 1go stycznia; wiem; że 1go stycznia przecięła orbitę Wenery, że przeszła do swego perihelium 15 stycznia, że znowu przecięła orbitę Wenery 1 lutego, skrzyżowała się z orbitą Marsa 13 lutego, przeniosła się w sferę planet teleskopowych 10 marca, wzięła Nerinę za Satelitę...
— Wszystko to i my wiemy, kochany profesorze, ponieważ mieliśmy sposobność znalezienia notatek Pan – rzekł Hektor Servadac — tylko, że notaty te były bez podpisu i oznaczenia miejsca.
— Eh! któżby się nie domyślał, że pochodzą odemnie! — zawołał z dumą profesor — odemnie, który je setkami rzucałem w morze, odemnie, Palmiryna Rosette!
Nikt nie wątpił o tem — rzekł poważnie hrabia.
Jednak nie nastąpiła żadna odpowiedź dotyczącą przyszłości Galii. Zdawało się, że Palmiryn Rosette chciał uniknąć odpowiedzi bezpośredniej. Więc porucznik Prokop zamierzał powtórzyć swe zapytanie więcej stanowczo; ale Hektor Servadac, będąc zdania, że lepiej jest nie nalegać na tego oryginała — rzekł:
— Kochany profesorze, czy nie wytłumaczysz nam pan, jak się to stało, że przy spotkaniu tak straszliwem, nie ponieśliśmy większego szwanku?
— To się tłumaczy bardzo łatwo.
— I czy sądzisz pan, że wyjąwszy oderwania kilku kwadratowych mil lądu, ziemia więcej nie ucierpiała, a zwłaszcza czy oś jej obrotu nie zmieniła się nagle?
— Tak sądzę, kapitanie Servadac odrzekł Palmiryn Rosette — i oto moje dowody i Ziemia poruszała się wtedy z szybkością dwudziestu ośmiu tysięcy ośmiuset mil na godzinę, Galia z szybkością pięćdziesięciu siedmiu tysięcy mil. Jestto tak jak gdyby pociąg pędzony z szybkością ośmdziesięciu sześciu tysięcy mil na godzinę, uderzył o jaką przeszkodę. Jakie musiało być uderzenie, sami panowie możecie osądzić. Kometa, którego jądro jest z substancyi nadzwyczaj twardej, zrobił to co kula zbliska wystrzelona zrobiłaby ze szklanną szybą: przeszedł przez ziemię nic nie złamawszy.
— W samej rzeczy — odpowiedział kapitan Servadac, rzecz ta mogła się i tak odbyć...
Powinna była! — odparł profesor stanowczo — a to tembardziej, że kula ziemska została dotkniętą bardzo ukośnie. Ale gdyby Galia padła na nią normalnie, to wdarłaby się głęboko, sprawiając największe klęski; rozwaliłaby nawet wzgórze Montmartre, gdyby wzgórze to znalazło się na jej drodze.
— Panie! — zawołał Ben-Zuf — na teraz zaatakowany bezpośrednio i bez prowokacyi.
— Milcz, Ben-Zuf! — rzekł kapitan Servadac.
W tej chwili Izaak Hakhabut, może przekonany rzeczywistością faktów, przybliżył się do Palmiryna Rosette i głosem znamionującym nadzwyczajny niepokój, zapytał:
Panie profesorze! czy powrócimy na ziemię i kiedy powrócimy?
— Tak ci pilno? — zapytał Palmiryn Rosette.
— Chiałbym to, o co zapytuje Izaak — odezwał się wtedy porucznik Prokop — wyformułować bardziej naukowo.
— Proszę.
— Mówisz pan, że dawna orbita Galii została zmodyfikowana.
—Niezawodnie.
— Czy nowa orbita, nowa linia krzywa, po której porusza się kometa, jest hyperboliczną, co niosłoby ją na odległość nieskończoną w gwiazdzistym świecie i bez nadziei powrotu?
— Nie — odrzekł Palmiryn Rosette.
— Więc ta orbita stała się eliptyczną?
— Eliptyczną.
— I pochyłość jej zawsze styka się z pochyłością ziemi?
— Niezawodnie.
— Więc Galia byłaby kometą peryodycznym.
— Tak jest — i o krótkim okresie, ponieważ obrót jej dokoła słońca, wziąwszy w rachubę wpływy, jakie wywrą na nią Jowisz, Saturn i Mars, dokona się ściśle we dwa lata?
— Ależ w takim razie — zawołał porucznik Prokop — wszystkie szanse są po temu, że po dwóch latach kometa znajdzie ziemię w tym samym punkcie, gdzie już raz spotkał się z nią!
— W samej rzeczy tego należy obawiać się.
— Obawiać! — krzyknął kapitan Servadac.
— Tak jest, moi panowie! — odpowiedział Palmiryn Rosette, tupnąwszy nogą. Dobrze nam jest tam, gdzie jesteśmy, i gdyby to tylko odemnie zależało, Galia nigdy nie powróciłaby na ziemię!
Tak więc dla tych poszukiwaczów, dla tych wynalazców hypotez, wszystko teraz bylo jasnem, wszystko zostało wytłumaczone. Znaleźli się porwanymi przez kometę, krążącego w świecie słonecznym. Ciało niebieskie, które kapitan Servadac widział zaraz po uderzeniu pędzące w przestrzeni, to była ziemia. Ona też to spowodowała jedyny przypływ i odpływ morza Galickiego.
Ale zresztą kometa ten miał powrócić na ziemię — przynajmniej tak twierdził profesor. W każdym razie czy wyrachowania jego były dość dokładne, by powrót ten mógł być pewnikiem matematycznym? Łatwo pojąć, że Galijczycy mieli pod tym względem wiele wątpliwości.
Dnie następne poświęcone były ulokowaniu nowoprzybyłego. Na szczęście był on jednym z tych ludzi, nietrudnych pod względem życia, którzy zgadzają się ze wszystkiem. Dzień i noc żyjąc pomiędzy gwiazdami, uganiając za niemi w przestrzeni, bardzo mało zajmował się on pomieszkaniem i pożywieniem, wyjąwszy kawy. Nie zdawał się nawet uważać tej pomysłowości, jaką koloniści rozwinęli w uporządkowaniu Ula Niny.
Kapitan Servadac chciał oddać najlepszy pokój byłemu swemu profesorowi. Ale ten, nie wiele dbając o udział we wspólnem życiu, odmówił stanowczo. Potrzebował tylko pewnego rodzaju obserwatoryum, należycie wzniesionego i odosobnionego, w któremby mógł oddawać się spokojnie swoim astronomicznym spostrzeżeniom.
Więc Hektor Servadac i porucznik Prokop zajęli się wyszukaniem mu odpowiedniego pomieszkania. Poszczęściło się im. Na bokach góry wulkanicznej, o sto stóp prawie wyżej od głównej groty, odkryli rodzaj ciemnego zakątka, wystarczającego na pomieszczenie astronoma i jego instrumentów. Było tam miejsce na łóżko, kilka sprzętów, stół, krzesło, szafę, nie licząc sławnej lunety, którą ustawiono tak, by mogła być z łatwością poruszana. Niewielki strumyk lawy, oddzielany od głównej katarakty, wystarczał do ogrzania tego obserwatoryum.
Tam to się ulokował profesor, jadając to, co mu przyniesiono w oznaczonej godzinie, sypiając mało, rachując w dzień, robiąc spostrzeżenia w nocy i jak można najmniej przyjmując udziału w życiu wspólnem. Znając jego oryginalność, najsłuszniej zrobiono pozostawiając mu zupełną swobodę postępowania.
Zimno się wzmogło. Kolumna termometryczna wskazywała średnio nie więcej nad trzydzieści stopni stostopniowych powyżej zera. Nie oscyllowała w szklannej rurze, jak to ma miejsce w klimatach zmiennych, ale opadała powoli i stopniowo. Zniżanie się to trwać będzie ciągle aż dopóki nie dojdzie do ostatnich krańców zimna w przestrzeni; temperatura pocznie wznosić się dopiero, gdy Galia przybliży się do słońca.
Jeżeli kolumna rtęciowa nie oscylowała w rurze termometra, to pochodziło to ztąd, że żaden podmuch wiatru nie zamącał atmosfery galickiej. Koloniści znajdowali się w szczególnych warunkach klimatycznych. Ani jeden atom powietrza nie poruszał się. Wszystko płynne i ruchome na powierzchni komety zdawało się zmarzłem. Żadnej burzy, żadnego deszczu, żadnych wyziewów, ani na zenicie, ani na horyzoncie. Nigdy nie pojawiały się owe mgły wilgotne, lub suche, zalegające okolice podbiegunowe kuli ziemskiej. Niebo zachowywało niezmienną pogodę, nasycane we dnie promieniami słońca, w nocy promieniami gwiazd, a jedne nie zdawały się wcale cieplejszemi od drugich.
Trzeba należycie zrozumieć, iż ta nadzwyczajna temperatura była najzupełniej znośną na otwartem powietrzu. To czego zimujący w okolicach arktycznych nie mogą znieść bezkarnie, co wysusza im płuca i czyni niezdolnymi do funkcyi żywotnych, to właśnie jest owo zimne powietrze gwałtownie rozruszane, ostre wiatry, niezdrowe mgły, straszliwe śnieżne zawieje. W tem zawiera się przyczyna wszelakich dolegliwości, zabijających żeglarzy podbiegunowych. Ale w okresie spokoju, gdy atmosfera nie jest zmącona, to choćby byli na wyspie Melville, jak Parry, albo po za ośmdziesiątym pierwszym stopniem, jak Kane i dalej jeszcze, w okolicach, do których dotarł śmiały Hall i żeglarze statku Polaris, mogą oprzeć się zimnu choćby najbardziej ostremu. Pod warunkiem, że będą dobrze odziani, dobrze karmieni, wytrzymają oni najniższą temperaturę, gdy nie ma żadnego wiatru, i przekonali się o tem nawet, gdy spirytus spadał w termometrze o sześćdziesiąt stopni niżej zera.
Koloniści Ziemi Gorącej byli zatem w najlepszych warunkach dla wytrzymania zimna. Na galiocie futer i skór wyprawnych nie brakło. Żywność znajdowała się w obfitości i zdrowa. Nakoniec cisza, panująca w atmosferze, pozwalała wychodzić bezkarnie, pomimo nadzwyczajnego zniżenia temperatury.
Zresztą generalny gubernator Galii dbał o to, by koloniści byli ciepło odziani i obficie żywieni. Przepisane zostały i były codziennie wykonywane ćwiczenia hygieniczne. Nikt nie mógł się usuwać od programu życia wspólnego. Ani młody Pablo, ani mała Nina nie byli wyłączeni z ogólnego prawidła. Należycie osłonięte futrami dwa te śliczne dzieciaki miały minę zgrabnych Eskimosów, gdy się ślizgały na wybrzeżu Gorącej Ziemi. Pablo był zawsze bardzo dbały o swoją towarzyszkę. Dopomagał jej w zabawach, podtrzymywał, gdy się czuła znużoną. A zawsze zgodnie!
A co się działo z Izaakiem Hakhabutem?
Po dość niefortunnem przedstawieniu się Palmirynowi Rosette, Izaak Hakhabut w złym humorze powrócił na swój statek i nastąpiła zmiana w jego myślach. Zważywszy szczegóły przytoczone przez profesora, że były tak dokładne, nie mógł on już powątpiewać i nie powątpiewał. Czuł się uniesionym przez jakiegoś wędrownego kometę na miliony mil od ziemi, na której robił tak korzystne interesa!
Znalazłszy się w położeniu, będącem po za obrębem wszelkich ludzkich przewidywań, powinien był on zmodyfikować swe idee i charakter, wejrzeć w samego siebie, powrócić do uczuć lepszych względem swoich bliźnich, których Bóg, w łasce swojej pozostawił mu, i nie poczytywać ich tylko za materyał do użytku na swoją wyłącznie korzyść.
Nic się podobnego me stało. Gdyby Izaak Hakhabut odmienił się, w takim razie nie byłby doskonałym wzorem tego, czem może stać się człowiek o sobie tylko myślący. Przeciwnie, stwardniał on jeszcze i myślał o tem tylko, jakby wyzyskać do ostateczności sytuacyę. Znał on dość kapitana Servadac, by być pewnym, że ten nie pozwoli mu zrobić żadnej krzywdy; wiedział, że mienie jego znajduje się pod opieką francuskiego oficera i że wyjąwszy wypadków nadzwyczajnych, nic mu się złego nie stanie. Owoż zdawało się, że takie wypadki nadzwyczajne zajść nie mogą, i oto jak Izaak Hakhabut zamierzał wyzyskać swoją sytuacyę.
Szanse powrotu na ziemię, chociaż tak niepewne, zasługiwały jednak poniekąd na to, by je wziąć pod rozwagę. Z drugiej strony złota i srebra nie brakło w małej kolonii, ale kruszce te mogły mieć wartość tylko w razie powrotu na ziemię. Szło tedy o pochłonięcie całego pieniężnego zapasu Galii. Cel więc Izaaka Hakhabuta był taki: sprzedać swe towary przed powrotem, ponieważ z powodu swej rzadkości miały one większą wartość w Galii aniżeli na ziemi, ale wyczekiwać dopóki wskutek potrzeb kolonii nie nastąpi żądanie ich. Tym sposobem zwyżka i zysk były pewne. Otóż sprzedać, ale czekać by sprzedać tem korzystniej.
Nad tem to rozmyślał Izaak Hakhabut w ciasnej swej izdebce na Hanzie. W każdym razie nie ukazywał swej złośliwej figury i nikt na to nie uskarżał się.
Przez kwiecień Galia zrobiła trzydzieści dziewięć milionów mil i w końcu tego miesiąca znajdowała się w odległości stu dziesięciu milionów mil od słońca. Eliptyczna orbita komety najdokładniej została odrysowana przez profesora. Dwadzieścia cztery nierówne podziały oznaczone zostały na tej krzywiźnie, przedstawiając dwadzieścia cztery miesiące roku galickiego. Podziały te wskazywały drogę przebieganą miesięcznie. Dwanaście pierwszych wycinków, oznaczonych na krzywiźnie zmniejszało się stopniowo aż do afelium, zgodnie z jednem z trzech praw Keplera; po przejściu tego punktu zaś zwiększały się w miarę zbliżania się do perihelium.
Pewnego dnia, mianowicie 12 maja, profesor pokazał swą pracę kapitanowi Servadac, hrabiemu i porucznikowi Prokopowi. Ci rozglądali ją z zajęciem łatwem do zrozumienia. Cały ruch Galii rozwijał się przed ich oczyma; mogli przekonać się, że linia tego ruchu rozciąga się nieco po za orbitę Jowisza. Droga przebieżona przez miesiąc i odległość od słońca wyrażone tam były w liczbach. Nic nie było jaśniejszego nad to i jeżeli Palmiryn Rosette nie omylił się, jeżeli Galia ściśle dokona swój obrót we dwóch latach, to znajdzie ziemię znowu w tym samym punkcie, gdzie ją potrąciła; ponieważ w tym samym czasie matematycznie dopełnią się dwa obroty ziemi. Ale jakie będą wyniki nowego uderzenia? Niechciano nawet myśleć o tem!
W każdym razie, jeżeli dokładność pracy Palmiryna Rosette mogła być podejrzywaną, to należało pilnować się, by tego nie okazać.
— A zatem — rzekł Hektor Servadac — w maju Galia przebieży tylko trzydzieści milionów czterykroć stotysięcy mil i znajdzie się w odległości stu trzydziestu dziewięciu milionów mil od słońca?
— Tak jest — odpowiedział profesor.
— Opuściliśmy więc strefę planet teleskopowych? — dodał hrabia.
— Sam pan osądź — odparł Palmiryn Rosette — wszak nakreśliłem strefę tych planet!
— I kometa znajdzie się w swojem afelium równo po upływie roku od przejścia przez swe perihelium?
— Znajdzie!
— Przyszłego 15go stycznia? — zapytał Servadac.
— Naturalnie, że 15go stycznia... A! ale nie! — zawołał profesor — dlaczego mówisz pan 15go stycznia?
— Bo od 15 stycznia do 15 stycznia upływa rok, jak mi się zdaje, czyli dwanaście miesięcy.
— Tak dwanaście miesięcy ziemskich — powtórzył profesor — ale nie dwanaście miesięcy galickich.
Słysząc niespodziewane to zdanie, porucznik Prokop nie mógł powstrzymać uśmiechu.
— Pan się śmiejesz — rzekł żywo profesor Palmiryn Rosette — czego się pan śmiejesz?
— O, po prostu, panie profesorze, z tego, że pan zamierzasz zreformować kalendarz ziemski.
— Ja, panie, nie zamierzam nic takiego, coby nie było logicznem.
— Trzymajmy się logiki, kochany profesorze, trzymajmy! — zawołał kapitan Servadac.
— Czy przyjęto — zapytał Palmiryn Rosette dość sucho — że Galia powróci do swego perihelium po dwóch latach?
— Przyjęto.
— Czy ten czas dwuletni, w którym odbywa się całkowity obrót dokoła słońca, stanowi rok galicki?
— Rozumie się.
— Czy rok ten powinien, tak jak wszystkie lata, dzielić się na dwanaście miesięcy?
— Jeżeli pan tak chcesz, kochany profesorze.
— Nie chodzi tu o to, co ja chcę...
— A więc dobrze! na dwanaście miesięcy! — odrzekł Hektor Servadac.
— A z ilu dni składać się będą te miesiące?
— Z sześćdziesięciu, ponieważ dnie zmniejszyły się o połowę.
— Kapitanie Servadac — powiedział profesor tonem surowym — zastanów się pan nad tem, co mówisz...
— Ależ zdaje mi się, że wchodzę w system pana — odrzekł Hektor Servadac.
— Wcale nie.
— Więc wytłumaczysz nam pan...
— Ależ nie masz nic prostszego! — odparł Palmiryn Rosette, pogardliwie ruszywszy ramionami. — Czy każdy miesiąc galicki powinien obejmować dwa miesiące ziemskie?
— Bez wątpienia, ponieważ rok galicki ma trwać dwa lata.
— Czy dwa miesiące ziemskie czynią razem sześćdziesiąt dni?
— Tak jest, sześćdziesiąt dni.
— A zatem?... — zapytał hrabia, zwracając się do Palmiryna Rosette.
— A zatem, jeżeli dwa miesiące zawierają sześćdziesiąt dni ziemskich, to czyni to sto dwadzieścia dni galickich, ponieważ długość dnia na powierzchni Galii wynosi tylko dwanaście godzin. Czy jasno?
— Najzupełniej jasno — odrzekł hrabia; — ale czy pan nie obawiasz się tego, iż nowy ten kalendarz będzie cokolwiek poplątany?
— Poplątany! — zawołał profesor — od 1go stycznia ja nie liczę inaczej!
— A zatem — zapytał kapitan Servadac, nasze miesiące będą miały teraz po sto dwadzieścia dni?
— Cóż pan w tem widzisz złego?
— Nic, kochany profesorze. A zatem dziś, zamiast być w maju, jesteśmy dopiero w marcu?
— W marcu, moi panowie, w dwóchsetnym sześćdziesiątym szóstym dniu roku galickiego, co odpowiada sto trzydziestemu trzeciemu dniowi ziemi. Dziś mamy 12go marca galickiego, a gdy upłynie jeszcze sześćdziesiąt dni galickich...
— Będziemy mieli dzień 72gi marca! — zawołał Hektor Servadac — brawo! Bądźmy logiczni!
Palmiryn Rosette zrobił taką minę, jak gdyby zapytywał sam siebie, czy przypadkiem były jego uczeń nie drwi sobie z niego; ale już było późno i trzej odwiedzający opuścili obserwatoryum.
Więc profesor urządził kalendarz galicki. W każdym razie należy nadmienić, iż on tylko jeden posługiwał się nim i że nikt nic rozumiał go, gdy prawił o 47m kwietnia, albo 118 maja.
Tymczasem nadszedł czerwiec — według starego kalendarza, w ciągu tego miesiąca Galia miała przebiedz dwadzieścia siedm milionów pięćkroć stotysięcy mil i znaleźć się w odległości stu pięćdziesięciu pięciu mil od słońca. Temperatura zniżała się ciągle, ale atmosfera pozostawała tak czystą i spokojną jak poprzednio. Wszystkie czynności powszedniego życia spełniały się na Galii z regularnością, można nawet powiedzieć, z jednostajnością najzupełniejszą. Dla zamącenia tej monotonii dość było takiej osobistości hałaśliwej, nerwowej, kapryśnej, a nawet cierpkiej, jak Palmiryn Rosette. Gdy raczył przerwać swe obserwacye i zejść do sali wspólnej, wizyta jego zawsze wywoływała jakąś nową scenę.
Rozprawy niezmiennie prawie toczyły się o tem, że nie zważając na niebezpieczeństwo nowego spotkania się z ziemią, kapitan Servadac i jego towarzysze zachwyceni byli tem, że to ma nastąpić. To przyprowadzało do rozpaczy profesora, który nie chciał słyszeć o powrocie i w dalszym ciągu studiował Galię, jak gdyby miał na niej pozostać na zawsze.
Pewnego dnia, 27 czerwca, Palmiryn Rosette wpadł jak bomba do sali wspólnej. Tam znajdował się kapitan Servadac, porucznik Prokop, hrabia i Ben-Zuf.
— Poruczniku Prokopie! — zawołał — odpowiadaj pan bez wykrętów i bez ogródki na pytanie, które panu postawię.
— Ależ ja nie mam zwyczaju ... — odparł porucznik Prokop.
— No, no! — przerwał Palmiryn Rosette, traktując porucznika, jak profesor ucznia. — Odpowiadaj pan na to: czyś odbył pan podróż dokoła Galii na swojej galiocie, i prawie po jej równiku, czyli inaczej po wielkiem kole.
— Tak jest — odrzekł porucznik, któremu hrabia zrobił znak, wzywając by był powolnym straszliwemu Palmirynowi.
— Dobrze — odpowiedział ten ostatni. — A podczas tej podroży, czy nie notowałeś pan drogi przebieżonej przez Dobrynę.
— W przybliżeniu — odpowiedział Prokop — to jest za pomocą tak zwanej loch i busoli; ale nie za pomocą wysokości słońca, lub gwiazd, czego niepodobna było obliczyć.
— Cóż pan znalazłeś?
— Że obwód Galii musi mieć około dwóch tysięcy trzechset kilometrów, co dałoby siedmset czterdzieści kilometrów długości jej podwójnego promienia.
— Tak jest... — rzekł Palmiryn Rosette — jakby sam do siebie; średnica ta byłaby w ogóle szesnaście razy mniejszą od średnicy ziemi, długiej na dwanaście tysięcy siedmset dziewięćdziesiąt dwa kilometry.
Kapitan Servadac i dwaj jego towarzysze spoglądali na profesora, nie pojmując do czego ten zmierza.
— Otóż — zaczął znowu Palmiryn Rosette — dla uzupełnienia moich studyów nad Galią, pozostaje mi poznać jaką jest jej powierzchnia, objętość, masa, miąższość i natężenie ciężkości.
— Co do powierzchni i objętości — odrzekł porucznik Prokop — to ponieważ znamy średnicę Galii, nie masz więc nic łatwiejszego.
— Czyż powiedziałem, że to trudne? — zawołał profesor.-Wyrachowania takie robiłem już zaraz po przyjściu na świat!
— O! o! — zawołał Ben-Zuf, szukający tylko sposobności, by dopiec człowiekowi pogardzającemu górą Montmartre.
— Niech uczeń Servadac — zaczął znowu Palmiryn Rosette, popatrzywszy przez chwilę na Ben-Zufa — weźmie pióro. Ponieważ znanym jest obwód Galii, proszę wyrachować jaką będzie jej powierzchnia?
— Zaraz, panie Rosette — odrzekł Hektor Servadac — zdecydowany zachować się, jak przyszło na dobrego ucznia. Powiedzieliśmy: że dwa tysiące trzysta dwadzieścia trzy kilometry stanowią obwód Galii; pomnożyć to należy przez średnicę siedmset czterdzieści.
— Tak jest!... i spiesz się pan! — zawołał profesor.— To już powinno było być zrobione! No, i cóż?
— A oto co — odrzekł Hektor Servadac — znajduję w rezultacie milion siedmset dziewiętnaście tysięcy dwadzieścia kilometrów kwadratowych, które przedstawiają powierzchnię Galii.
— Jestto powierzchnia dwieście dziewięćdziesiąt siedm razy mniejsza, aniżeli powierzchnia ziemi, mającej pięćset dziewięć milionów kilometrów kwadratowych.
— Ba! — zawołał Ben-Zuf wydłużając wargi z miną pogardliwą, ubliżającą komecie profesora.
Piorunujące spojrzenie Palmiryna Rosette padło prosto na niego.
— A więc — zaczął znowu — jaka jest objętość Galii?
— Objętość ?... — odpowiedział Hektor Servadac — zawahawszy się.
— Czy uczeń Servadac nie umie wyrachować objętości sfery, której znaną jest powierzchnia?
— Owszem, panie Rosette... Ale pan nie dajesz mi odetchnąć.
— W matematyce nie oddycha się, panie, nie oddycha!
Obecni musieli użyć całego zasobu powagi, by nie parsknąć śmiechem.
— Czy dojdziemy do końca? — zapytał profesor — objętość sfery!
— Równa się cyfrze powierzchni... — odrzekł Hektor Servadac jąkając się — pomnożonej ...
— Przez trzecią część promienia, mój panie! — krzyknął Palmiryn Rosette. — Trzecią część promienia! Czy już gotowe?
— Prawie. Trzecia część promienia Galii... sto dwadzieścia trzy, trzy, trzy, trzy...
— Trzy, trzy, trzy, trzy... — powtórzył Ben-Zuf przechodząc całą gamę głosu.
— Cicho! — krzyknął profesor — naprawdę zirytowany. Poprzestań pan na dwóch pierwszych dziesiętnych, i opuść inne.
— Opuściłem — rzekł Hektor Servadac.
— No i cóż?
— Tysiąc siedmset dziewiętnaście tysięcy dwadzieścia, pomnożone przez sto dwadzieścia trzy, trzydzieści trzy, czyni dwieście jedynaście milionów czterysta trzydzieści dziewięć tysięcy, czterysta sześćdziesiąt metrów sześciennych.
— Otóż mamy objętość mojego komety! — zawołał profesor. — Jestto już coś!
— Bez wątpienia — zauważył porucznik Prokop — ale objętość ta jest jeszcze pięć tysięcy sto sześćdziesiąt sześć razy mniejszą, aniżeli objętość ziemi, wynosząca w okrągłej cyfrze...
— Jeden trylion czterysta ośmdziesiąt dwa miliardy ośmset czterdzieści jeden milion kilometrów kubicznych!... wiem o tem, mój panie! — odrzekł Palmiryn Rosette.
— A zatem — dodał porucznik Prokop — objętość Galii jest nawet mniejsza od objętości księżyca, która wynosi czterdziestą dziewiątą część objętości ziemi.
— Eh! kto tam mówi panu o tem? — odparł profesor, czując się jakby urażonym w swej miłości własnej.
— A więc — ciągnął dalej nielitościwie porucznik Prokop — Galia, widziana z ziemi, wydawałaby się nie więcej jak gwiazdą siódmej wielkości, to jest nie byłaby widzianą gołem okiem!
— Do wszystkich beduinów! — zawołał Ben-Zuf — a to mi śliczny kometa! I to na nim my jesteśmy?
— Milczeć! — zawołał Palmiryn Rosette gniewnie.
— Orzeszek, groszek, ziarnko gorczycy! — ciągnął dalej uczciwy Ben-Zuf.
— Zamilcz Ben-Zuf — rzekł kapitan Servadac.
— Główka szpilki, co? Nic! nic a nic!
— Będziesz ty milczeć do pioruna!
Ben-Zuf zrozumiał, że kapitan może się rozgniewać i opuścił salę, nie bez tego by nie wybuchnąć donośnym śmiechem, który rozbudził wszystkie echa w skałach wulkanicznych.
Wielki był czas, żeby się oddalił. Palmiryn Rosette tak się uniósł, iż potrzebował kilka chwil, by przyjść do siebie. Bronił on tak samo swego komety, jak Ben-Zuf Montmartre. Każdy broni swego dobra z jednakową gorliwością.
Nakoniec profesor przemówił znowu — zwracając się do swoich uczniów — to jest słuchaczów.
— Panowie — powiedział — znamy teraz średnicę, obwód, powierzchnię i objętość Galii. Jest to już coś, ale jeszcze nie wszystko. Zamierzam jeszcze otrzymać, za pomocą bezpośredniego wymiaru, jej masę i gęstość i poznać jakie jest natężenie ciężkości na jej powierzchni.
— Trudno to będzie — rzekł hrabia.
— Mniejsza o to. Chcę wiedzieć, ile waży mój kometa — i będę wiedział.
— Utrudni nieco rozwiązanie tego zadania — zauważył porucznik Prokop — okoliczność, że nie wiemy z jakiej substancyi Galia jest utworzona.
— A! to nie wiecie, co to za materya? — zapytał profesor.
— Nie wiemy — odrzekł hrabia — i jeżeli pan możesz oświecić nas pod tym względem...
— Eh! panowie, co to mię obchodzi! — zawołał Palmiryn Rosette cierpko — ja i bez tego rozwiążę moje zadanie!
— Jak się panu podoba, kochany profesorze — odrzekł Hektor Servadac; — jesteśmy na jego rozkazy.
— Mam jeszcze ze spostrzeżeniami i wyrachowaniami na miesiąc roboty — powiedział Palmiryn Rosette cierpko — więc pewno zechcecie zaczekać aż skończę!...
— Rozumie się, panie profesorze — rzekł na to hrabia — będziemy czekać dopóki pan zechce.
— A nawet i dłużej! — dorzucił kapitan Servadac — nie mogąc powstrzymać się od zażartowania.
— A więc przychodźcie za miesiąc — powiedział Palmiryn Rosette — to jest 62go kwietnia.
Działo się to 31 lipca roku ziemskiego.
W którym przekonamy się, że Palmiryn Rosette ma słuszność utrzymując, że zasoby kolonii są niedostateczne.
Tymczasem Galia krążyła w przestrzeni międzyplanetarnej pod wpływem atrakcyi słońca. Nic do tej pory nie zawadzało jej ruchowi. Planeta Nerina, którą wzięła do swych usług przechodząc przez strefę asteroidów, pozostawała wierną jej i sumiennie wykonywała mały swój obrót dwumiesięczny. Zdawało się, że wszystko powinno odbywać się w porządku przez cały rok galicki.
Ale zawsze główne myśli mimowolnych mieszkańców Galii zwracały się na temat: czy powrócą na ziemię? czy astronom nie omylił się w swych wyrachowaniach? Czy należycie określił nową orbitę komety i czas trwania jego obrotu dokoła słońca?
Palmiryn Rosette był tak drażliwy, iż nie można było zażądać od niego przejrzenia rezultatów jego spostrzeżeń.
Więc Hektor Servadac, hrabia i Prokop ciągle niepokoili się pod tym względem. Co do innych kolonistów, to tych obchodziło to nierównie mniej. Byli to ludzie zrezygnowani, filozofowie praktyczni. Hiszpanie zwłaszcza, biedujący w Hiszpanii, przez całe swe życie nie czuli się tak szczęśliwymi. Negrete i towarzysze jego nigdy nie zaznali takiego dobrobytu. Cóż ich mógł obchodzić ruch Galii? Dlaczego mieli łamać sobie głowę nad tem, czy słońce utrzyma ich w swem kole atrakcyjnem, lub czy też Galia wymknie się od niego i powędruje po innych sferach ? Wyśpiewywali sobie, niewiele dbając o to, co się dzieje, a dla hiszpańskiego majos najmilszem przepędzeniem czasu jest śpiewanie.
Najszczęśliwszemi dwiema istotami w całej kolonii byli bezwątpienia młody Pablo i mała Nina. Jakże wesoło im było, gdy biegali po długich galeryach Ula Niny lub gramolili się po nadbrzeżnych skałach. Jednego dnia zapuszczali się na łyżwach po zmarzłej jak daleko okiem zasięgnąć powierzchni morza; drugiego łowili ryby w niewielkiem jeziorze, które ciepło wulkanu utrzymywało w stanie płynnym. Nie przeszkadzało to lekcyom, których udzielał im Hektor Servadac. Już rozumieli się najdokładniej, a zwłaszcza pojmowali wzajemnie.
Dlaczegożby ten młody chłopak i ta mała dziewczynka mieli kłopotać się o przyszłość? dlaczego mieliby żałować przeszłości?
Pewnego dnia Pablo powiedział:
— Czy masz ty krewnych, Nino?
— Nie, Pablo, jestem zupełnie sama; a ty ?
— Ja także jestem zupełnie sam, Nino. A coś ty tam robiła?
— Pasłam kozy, Pablo.
— Ja — mówił młody chłopak — dzień i noc biegałem przed końmi dyliżansowymi.
— Ale teraz nie jesteśmy sami, Pablo?
— Nie, Nino, wcale nie jesteśmy!
— Gubernator jest naszym ojcem, a hrabia i porucznik są wujami.
— A Ben-Zuf naszym kolegą — dodał Pablo.
— I wszyscy inni tacy uprzejmi — dorzuciła Nina. — Psują nas, Pablo! otóż nie powinniśmy dać się popsuć. Trzeba, by byli zadowoleni z nas... zawsze!
— Ty jesteś taka grzeczna, Nino, że przy tobie każdy grzecznym być musi.
— Jestem twoją siostrą, a ty jesteś moim bratem — rzekła Nina poważnie.
— Rozumie się — odpowiedział Pablo.
Wdzięk tych dwu istot sprawiał — że powszechnie były lubione. Nie szczędzono im ni dobrych słów, ni pieszczot, których część dostawała się i kozie Marzy. Kapitan Servadac i hrabia przywiązali się do nich prawdziwie po ojcowsku. Dlaczegożby Pablo miał tęsknić za rozpalonemi równinami Andaluzyi a Nina za nagiemi skałami Sardynii? Zdawało się im, że świat teraźniejszy był zawsze ich światem.
Nadszedł lipiec. W ciągu tego miesiąca Galia miała tylko dwa miliony mil do przebieżenia po swej orbicie; odległość jej od słońca wynosiła sto siedmdziesiąt dwa miliony mil. Znajdowała się więc oddaloną od niego o półpięta razy więcej aniżeli od ziemi, której prawie dorównywała w szybkości. Średnia bowiem szybkość kuli ziemskiej przebiegającej ekliptykę wynosi około dwadzieścia jeden milionów mil na miesiąc, to jest dwadzieścia ośm tysięcy ośmset mil na godzinę.
Dnia 62 kwietnia galickiego kapitan Servadac otrzymał lakoniczny bilet. Palmiryn Rosette zamierzał w dniu tym rozpocząć operacye, które miały go doprowadzić do wyrachowania masy i gęstości komety, tudzież naprężenia ciężkości na jej powierzchni.
Hektor Servadac, hrabia i porucznik Prokop nie omieszkali stawić się na wezwanie. Jednak doświadczenia, jakie miał robić profesor, nie tyle obchodziły ich, co jego samego; woleliby oni dowiedzieć się, co to była za substancya, z której zdawało się, że Galia wyłącznie jest utworzona.
Nad samem ranem Palmiryn Rosette zszedł się z nimi we wspólnej sali. Nie zdawał się jeszcze być w złym humorze; ale dzień dopiero zaczynał się.
Wszystkim wiadomo, co znaczy natężenie ciężkości. Jestto siła przyciągająca, jaką wywiera ziemia na masę ciała równającą się jednostce — a jak przypominamy sobie, ta siła przyciągająca zmniejszyła się na Galii — i fenomen ten naturalnie zwiększył muskularną siłę jej mieszkańców. Ale nie wiedzieli w jakim stosunku.
Masę tworzy ilość materyi stanowiącej ciało i masa ta przedstawia się samą wagą ciała. Co do gęstości, to jestto ilość materyi zawierająca się w ciele danej objętości.
Więc pierwszem pytaniem do rozwiązania było: jakie jest naprężenie ciężkości na powierzchni Galii?
Drugie pytanie: jaka ilość materyi zawiera się w Galii, to jest jaka jest jej masa i, co za tem idzie, waga?
Trzecie pytanie: jaka jest gęstość jej?
— Panowie — rzekł profesor — dziś mamy zakończyć badania rozmaitych elementów stanowiących mego kometę. Gdy poznamy naprężenie ciężkości na jej powierzchni, masę jej i gęstość za pomocą bezpośredniego wymiaru, nie będzie już mieć ona tajemnic dla nas. Jednem słowem, musimy się wziąć do zważenia Galii!
Ben-Zuf, który tylko co wszedł do sali, usłyszał te ostatnie wyrazy profesora. Następnie wyszedł, a po kilku chwilach powróciwszy powiedział z miną drwiącą:
— Przeszukałem cały magazyn i nigdzie nie znalazłem szalek; a zresztą niewiem doprawdy, gdziebyśmy mogli je zawiesić!
Wymawiając te słowa Ben-Zuf spoglądał w górę, jakby szukał ćwieczka w niebie.
Spojrzenie profesora i skinienie Hektora Servadac zmusiło do milczenia niewczesnego koncepcistę.
— Panowie — rzekł Palmiryn Rosette — muszę naprzód wiedzieć, ile waży na Galii kilogram ziemski. W skutek mniejszej masy Galii i jej siła przyciągająca jest mniejszą, a wynikiem tego faktu jest, że każdy przedmiot waży mniej na jej powierzchni, aniżeli ważyłby na powierzchni ziemi. Ale jaka jest różnica dwóch wag — oto co trzeba poznać.
— Niemasz nic słuszniejszego nad to — odrzekł porucznik Prokop — i zwykłe szalki, gdybyśmy je mieli, nie mogłyby posłużyć do tej czynności, ponieważ oba ich blaty zarówno podlegałyby sile przyciągającej Galii, więc nie mogłyby wykazać stosunku między wagą galicką a ziemską.
— W samej rzeczy — dorzucił hrabia — naprzykład kilogram ziemski, którym posłużymy się, tyle straciłby ze swej wagi, ile przedmiot do którego zmierzenia on by posłużył i...
— Panowie — przerwał Palmiryn Rosette — jeżeli mówicie to dla osobistego poinformowania mnie, to tracicie tylko czas i proszę was, byście mi pozwolili ciągnąć dalej mój wykład fizyki.
Profesor wyraźnie przemawiał, jak gdyby z katedry.
— Czy macie bezmian i ciężarek ważący kilogram? — zapytał. — Wszystko zależy od tego. Przy bezmianie wskazuje wagę drut stalowy albo sprężyna, działające według swej giętkości, lub naprężenia. Więc atrakcya nie wpływa tu bynajmniej. Bo w samej rzeczy, jeżeli zawieszę ciężar jednego kilogramu ziemskiego na moim bezmianie wskazówka oznaczy dokładnie, ile waży ten kilogram na powierzchni Galii. Poznam zatem różnicę istniejącą między przyciąganiem Galii a ziemi. Powtarzam więc moje pytanie: macie bezmian?
Słuchacze Palmiryna Rosette spojrzeli po sobie. Potem Hektor Servadac zwrócił się do Ben-Zufa, który najlepiej znał wszystkie zasoby kolonii.
— Nie mamy ani bezmianu, ani ciężarku kilogramowego — odpowiedział ordynans.
Profesor wyraził swe niezadowolenie silnem tupnięciem nogą.
— Ale sądzę — ciągnął dalej Ben-Zuf — iż wiem, gdzieby się znalazł bezmian, jeżeli nie ciężarek.
— Gdzie?
— Na statku Hakhabuta.
— Trzeba było powiedzieć to odrazu, niezdaro! — zawołał profesor ruszając ramionami.
— A głównie trzeba tam pójść po niego! — dodał kapitan Servadac.
— Idę — rzekł Ben-Zuf.
— I ja idę z tobą — zawołał Hektor Servadac — Izaak Hakhabut pewno robić będzie trudności, gdy będzie chodzić o pożyczenie czegokolwiek.
— Chodźmy wszyscy — rzekł hrabia. — Zobaczymy, jak Izaak urządził się na Hanzie.
Gdy wszyscy zabierali się do wyjścia, profesor rzekł:
— Panie hrabio! czy którykolwiek z ludzi pana nie mógłby wystrugać z tej masy skalistej kawałek mający równo jeden decymetr kubiczny.
— Mechanik mój zrobi to z łatwością; ale z jednym warunkiem, a mianowicie, gdy będzie miał metr dla otrzymania dokładnej miary.
— Czyż nie macie tak samo metra jak i bezmianu? — zawołał Palmiryn Rosette.
Nie było żadnego metra na składzie głównym. Ben-Zuf z przykrością musiał przyznać się do tego.
— Ale — dodał — bardzo być może, iż metr znajdzie się na Hanzie.
— Więc chodźmy! — odrzekł Palmiryn Rosette i szybko popędził główną galeryą.
Wszyscy udali się za nim. W kilka chwil potem, Hektor Servadac, hrabia, Prokop i Ben-Zuf schodzili z wysokich skał panujących nad brzegiem. Następnie zwrócili ku wązkiej zatoce, w której Dobryna i Hanza uwięzione były wśród lodów. Chociaż temperatura była bardzo niska, gdyż wynosiła trzydzieści pięć stopni poniżej zera, jednak należycie odziani, osłonięci futrami, kapitan Servadac i towarzysze jego dość łatwo znosili zimno. Jeżeli brody ich, rzęsy, brwi pokryły się nagle drobnemi kryształami, to pochodziło ztąd, że para ich oddechu zamarzała wskutek oziębionego powietrza. Twarze ich, najeżone białemi igłami, ostremi jak kolce jeża, bardzo komicznie wyglądały. Twarz profesora, którego niewielka
figurka czyniła podobnym do niedźwiadka, szczególnie komiczne sprawiała wrażenie.
Była godzina ósma rano. Słońce szybko podążało ku zenitowi. Krąg jego, znacznie zmniejszony, z powodu oddalenia, przedstawiał się w kształcie księżyca. Promienie spadały na ziemię bez ciepła i szczególnie osłabione w swych świetlnych własnościach. Wszystkie nadbrzeżne skały u stóp wulkanu i sam nawet wulkan, bielały niepokalaną białością wskutek spadłego niedawno śniegu, czyli raczej pary stężałej nim spadła na ziemię. Na północnej pochyłości zlewała się kaskada lawy. Tam śniegi ustąpiły miejsca potokom ognia, wijącym się kapryśnie pomiędzy skałami aż do zatoki przy głównej pieczarze, zkąd prostopadle spadały w morze.
Ponad pieczarą, o sto pięćdziesiąt stóp wyżej znajdował się rodzaj czarnej dziury, z której sterczała rura lunety astronomicznej. Było to obserwatoryum Palmiryna Rosette.
Morskie wybrzeże było zupełnie białe i zlewało się w jednę całość z zamarzniętem morzem; żadna linia demarkacyjna nie rozdzielała ich. Z białością tą był w pewnej sprzeczności sinawy błękit nieba. Na wybrzeżu ukazywały się tu i ówdzie ślady kolonistów, którzy codziennie bywali w tej stronie, bądź to dla zbierania lodu, który stopiony dawał wodę słodką, bądź dla ślizgania się na łyżwach. Ślady zakreślane łyżwami krzyżowały się na stwardniałej powierzchni, jak owe koła, które wodne owady zataczają na powierzchni wody.
Ślady kroków widne także były w kierunku Hanzy. Były to ostatnie, które wydeptał Izaak Hakhabut. Brzegi tych śladów stwardniały jak brąz od ogromnego zimna.
Około pół kilometra oddzielało ostatnie wyżyny od tej zatoki, gdzie zimowały dwa statki.
Przybywszy tam, porucznik Prokop zwrócił uwagę na to, jak linia wodna Hanzy i Dobryny podniosła się stopniowo. Oba statki wznosiły się teraz o jakie dwadzieścia stóp nad powierzchnią morza.
— To ciekawy fenomen — rzekł kapitan Servadac.
— Ciekawy i niepokojący — odpowiedział porucznik Prokop. — Widocznie pod tułowem statków, gdzie nie jest zbyt głęboko, woda zamarza. Skorupa jej grubieje powoli i podnosi wszystko, co się na niej znajduje, z siłą nieprzepartą.
— Ale podnoszenie to będzie mieć jakiś koniec? — zauważył hrabia.
— Nie wiem, ojcze — odrzekł porucznik Prokop — ponieważ zimno nie doszło jeszcze do swojego maximum.
— Spodziewam się! — dodał profesor. — Nie warto by było robić dwóchset milionów drogi, by znaleść temperaturę nie większą jak pod biegunami ziemi!
— Bardzo pan jesteś łaskaw, panie profesorze — odpowiedział porucznik Prokop. — Na szczęście zimno w przestrzeni nie przekracza sześćdziesięciu do siedmdziesięciu stopni, co zresztą jest już bardzo pięknem.
— Ba! — rzekł Hektor Servadac — zimno bez wiatru, to jak mróz bez kataru i pewno przez całą zimę nie kichniemy nawet ni razu?
Porucznik Prokop wynurzył hrabiemu swe obawy z powodu położenia galioty. Ponieważ pokłady lodowe tworzyły się stopniowo, było więc możebnem, że Dobryna podniesie się na znaczną wysokość. Przy takich warunkach, w razie odwilży, obawiać się należało katastrofy, w rodzaju tej, jaka często niszczy statki, zajmujące się połowem wielorybów, zimujących w morzach arktycznych. Ale jak temu zaradzić?
Zbliżono się Hanzy osłoniętej skorupą lodową. Stopnie, wykute niedawno w lodzie przez Izaaka Hakhabuta, pozwalały wejść na pokład. Zachodziło pytanie, co on pocznie, gdy statek podniesie się o jakie sto stóp w górę? Ale była to jego rzecz.
Lekki dymek niebieskawy wylatywał z miedzianej rury, wysuwającej się z pośród śniegu nagromadzonego na pokładzie Hanzy. Skąpiec palił nadzwyczaj oszczędnie, ale nie musiał wiele cierpieć od zimna. Pokład śniegu okrywający statek, jako zły przewodnik ciepła, utrzymywał wewnątrz znośną temperaturę.
— Hej! Nabuchodonozorze! — krzyknął Ben-Zuf.
W którym zobaczymy, ja Izaak Hakhabut znajduje wyborną sposobność do wypożyczenia swych pieniędzy na ośmset procentów.
Na głos Ben-Zufa okienko z przodu otworzyło się i ukazała się w połowie postać Izaaka Hakhabuta.
— Kto tam? — krzyknął on zrazu. — Czego chcecie odemnie ? Nie ma tu nikogo! Nie ma nic do pożyczenia ani do sprzedania!
Takimi grzecznymi wyrazami przywitał on przybywających.
— Hola, hola! mości Hakhabut — rzekł kapitan Servadac nakazującym tonem — czy masz nas za rozbójników?
— Ach! to pan generalny gubernator! — rzekł Izaak, nie wychodząc ze swej komórki.
— On sam — odparł Ben-Zuf, wchodząc na pokład statku. — Powinieneś poczytać sobie za zaszczyt jego odwiedziny, no! wyłaź z nory!
Izaak Hakhabut okazał się cały w otworze od którego drzwi trzymał na pół przymknięte, w ten sposób by mógł je nagle zamknąć w razie niebezpieczeństwa.
— Czego chcecie? — zapytał.
— Chcemy z panem chwilę pomówić, mości Izaaku — odrzekł kapitan; — ale ponieważ zimno jest cokolwiek ostre, więc nie odmówisz nam na kwadrans gościnności w swej kajucie.
— Jakto? panowie chcecie wejść — zawołał Izaak, bynajmniej nie ukrywając tego, iż podobna wizyta wydawała mu się podejrzaną.
— Chcemy — odrzekł Hektor Servadac, wchodząc po stopniach wraz z towarzyszami.
— Nie mam nic do ofiarowania panom — rzekł Izaak żałośnym tonem — jestem człowiek biedny.
— Zaczyna się litania! — zawołał Ben-Zuf. — No, Eliaszu, odsuń się!
I Ben-Zuf pochwyciwszy Hakhabuta za kołnierz, bez ceremonii odciągnął go na bok. Potem otworzył drzwi kajuty.
Gdy wchodzili, kapitan Servadac powiedział:
— Zapamiętaj to sobie, Izaaku, iż nie przychodzimy tu zabierać ci mienie wbrew twej woli. Raz jeszcze powtarzam, iż gdy będzie tego wymagał interes ogólny, byśmy się rozporządzili ładunkiem twego statku, nie zawaham się uczynić to, to jest wywłaszczyć ciebie dla pożytku powszechnego... płacąc ci za towary według cen europejskich.
— Podług cen europejskich! — mruknął Izaak Hakhabut przez zęby. — Nie! podług istniejących cen galickich, i ja je ustanowię.
Tymczasem Hektor Servadac i towarzysze jego weszli do kajuty Hanzy. Był to wąski pokoik, ponieważ większa część jego zapełniona była towarami. Nie wielki piec żelazny, w którym tliły się dwa kawałki węgla, stał w jednym kącie naprzeciwko desek służących za łóżko. Szafa o drzwiach starannie na klucz zamkniętych, znajdowała się w głębi tego pomieszkania. Kilka rydlów, sosnowy stół wątpliwej czystości i kilka niezbędnych naczyń kuchennych uzupełniało umeblowanie, jak widzimy nie bardzo zbytkowne, ale godne właściciela Hanzy.
Pierwszem staraniem Ben-Zufa, gdy wszedł do kajuty, a żyd drzwi zamknął, było dorzucić do pieca kilka kawałków węgla. Ostrożność tę usprawiedliwiała niska temperatura; ale pomimo to powstały zarzuty i narzekania Izaaka, który wolałby palić własne kości, gdyby miał je na zmianę, aniżeli tak marnować swe paliwo. Ale nie słuchano go. Ben-Zuf stanął na straży przy piecu, którego działalność powiększył odpowiednią wentylacyą. Potem goście usiedli, gdzie kto mógł, powierzywszy kapitanowi Servadac wyłuszczenie powodu ich wizyty.
Izaak Hakhabut, stojący w kącie ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, podobny był do winowajcy, któremu czyta się wyrok.
— Mości Izaaku — tak zaczął kapitan Servadac — przyszliśmy tu, by żądać od niego pewnej usługi.
— Usługi?
— W naszym wspólnym interesie.
— Ależ ja nie mam wspólnych interesów!
— Posłuchaj tylko i nie gderaj, Izaaku. Nie przychodzimy tu, by cię obdzierać.
— Żądać odemnie usługi, odemnie! biednego człowieka!... — zawołał żyd z jękiem.
— Oto, o co idzie — ciągnął dalej Hektor Servarlac, udawszy, że nie słyszy.
Uroczystość tego wstępu sprawiała, iż Izaakowi wydało się, że zażądają od niego całego mienia.
— Jednem słowem, mości Izaaku — zaczął znowu kapitan Servadac — potrzebujemy bezmianu! czy możesz pożyczyć go nam!
— Bezmiana! — krzyknął Izaak, jak gdyby żądano od niego pożyczki kilku milionów franków — mówisz pan bezmiana?...
— Tak jest, bezmiana do ważenia! — powtórzył Palmiryn Rosette, którego wszystkie te formalności poczynały nudzić.
— Czy pan niemasz bezmianu? zapytał porucznik Prokop.
— Ma! ma! — zawołał Ben-Zuf.
— Tak jest... sądzę... że mam — odrzekł Izaak Hakhabut, z wahaniem.
— Otóż, mości Izaaku będziesz tak grzeczny i pożyczysz nam bezmiana.
— Pożyczyć! — zawołał lichwiarz. — Panie gubernatorze, żądasz pan bym pożyczył?
— Na jeden dzień — odpowiedział profesor — na jeden dzień, Izaaku! Oddamy ci ten bezmian potem.
— Ale jest to narzędzie bardzo delikatne, kochany panie — odrzekł Izaak Hakhabut. -Sprężyna może pęknąć przy tak wielkiem zimnie!...
— O, bydlę! — zawołał Palmiryn Rosette.
— A przytem może będzie się na nim ważyć coś zbyt ciężkiego!
— Czy myślisz, Efraimie — rzekł Ben-Zuf — że będziemy ważyć górę?
— Więcej aniżeli górę! — przerwał Palmiryn Rosette — będziemy ważyć Galię!
— Boże wielki! — zawołał Izaak, którego pozorne narzekania zmierzały do widocznego celu.
Kapitan Servadac wdał się znowu.
— Mości Hakhabut — powiedział — potrzebujemy bezmiana dla zważenia jednego kilograma, nic więcej.
— Kilograma! Wszechmocny stwórco!
— A przytem ciężar ten będzie ważył znacznie mniej, z powodu mniejszej siły przyciągającej Galii. Więc nie masz czego obawiać się dla twego bezmiana.
— Bezwątpienia... panie gubernatorze... — odrzekł Izaak — ale pożyczyć!... pożyczyć!...
— Jeżeli nie chcesz pożyczyć, ozwał się wtedy hrabia, to może sprzedasz?
— Sprzedać! — zawołał Izaak Hakhabut — sprzedać mój bezmian! Ależ jeżeli go sprzedam, to jak będę mógł ważyć moje towary! Szalek nie mam! Mam tylko ten biedny mały instrument, bardzo delikatny, bardzo dokładny i panowie chcecie pozbawić mię go!
Ben-Zuf nie pojmował, jak kapitan może nie udusić na miejscu takiego niegodziwca. Ale Hektor Servadac bawił się tem wyczerpywaniem wszystkich form grzeczności i przekonywania wobec
Izaaka.
— No, mistrzu Izaaku — powiedział wcale nie unosząc się — jak widzę, to nie przystajesz na pożyczenie nam bezmiana.
— Niestety! — czyż mogę to zrobić, panie gubernatorze?
— Ani na sprzedanie?
— Sprzedanie! o! nigdy!
— A więc może wynajmiesz?
Oczy Izaaka zaiskrzyły się.
— Czy odpowiesz pan za wszelkie uszkodzenie? — zapytał żywo.
— Odpowiem!
— I złożysz pan na moje ręce zastaw, który w razie nieszczęścia stanie się moją własnością?
— Tak jest.
— Jakiej wysokości?
— Sto franków zastawu za instrument wartujący dwadzieścia. Czy to wystarczy?
— Nie bardzo... panie gubernatorze... niebardzo; bo przecież bezmian taki jest jeden na naszym nowym świecie! Ale zresztą — dodał — czy te franki będą w złocie?
— W złocie.
— I panowie chcą wynająć ten bezmian, który tak mi jest potrzebny... panowie chcą go wynająć na dzień?
— Na jeden dzień.
— A co panowie zapłacą za wynajęcie?
— Dwadzieścia franków — odpowiedział hrabia. — Czy przystajesz na tę cenę?
— Niestety!... nie mam możności odmówienia — mruknął Izaak Hakhabut składając ręce. — Muszę się zrezygnować.
Układ został zawarty i widocznie ku wielkiemu zadowoleniu Izaaka. Dwadzieścia franków za wynajęcie, sto franków zastawu, a wszystko we francuskiem złocie! O! Izaak Hakhabut nie sprzedałby swego prawa starszeństwa za miskę soczewicy, chybaby to była soczewica z pereł!
Handlarz, powiodłszy dokoła podejrzliwym wzrokiem, wyszedł z kajuty, by przynieść bezmian.
— To człowiek! — zawołał hrabia.
— O, tak! — odrzekł Hektor Servadac — jestto osobliwość w swoim rodzaju.
W tej chwili prawie powrócił Izaak Hakhabut, przynosząc żądane narzędzie pod pachą.
Były to szalki ze sprężyną i zaopatrzone w haczyk do zawieszania przedmiotu, mającego być ważonym. Wskazówka posuwająca się po kole porozdzielanem, oznaczała wagę. A zatem, jak to zauważył Palmiryn Rosette, stopnie, które wskazywał taki instrument, były zupełnie niezależne od wszelkiej ciężkości. Wyrobiony do ważenia rzeczy na ziemi, oznaczałby on tam kilogram wagi każdego przedmiotu, kilogram ważącego. Jakąż wagę takiego samego przedmiotu wskaże on na Galii? Dalej to zobaczymy.
Sto franków w złocie wyliczono Izaakowi, którego ręce zamknęły się ująwszy drogi kruszec jak wieko kufra. Bezmian wręczony został Ben-Zufowi i goście Hanzy zabierali się do opuszczenia kajuty.
Ale w tej chwili profesor przypomniał sobie, że brakowało mu jeszcze jednej rzeczy niezbędnej dla jego operacyi. Bezmian nie posłużyłby mu do niczego, gdyby nie mógł zawiesić na nim bryły owej materyi galickiej rozmiarów najdokładniej określonych, naprzykład bryły tworzącej decymetr kubiczny.
— O! to jeszcze nie wszystko! — zawołał Palmiryn Rosette. — Trzeba nam także pożyczyć...
Izaak Hakhabut zadrżał.
— Trzeba nam pożyczyć metr i ciężarek ważący kilogram.
— O, co do tego, kochany panie — odrzekł Izaak, to rzecz niemożebna i bardzo ubolewam nad tem! Tak byłbym szczęśliwy, gdybym mógł zobowiązać pana!
Na ten raz Izaak Hakhabut powiedział podwójnie prawdę, twierdząc, że na pokładzie nie ma metra, ani wagi i że ubolewa, iż nie ma ich! Zrobiłby drugi doskonały interes.
Palmiryn Rosette, mocno tem niezadowolony, spojrzał po swoich towarzyszach, jak gdyby chciał uczynić ich odpowiedzialnymi za ten fakt. A było też czego niepokoić się, gdyż w braku tych narzędzi do mierzenia, nie wiedział jak ma sobie postąpić, by dojść do rezultatu zadowalniającego.
— Muszę przecież coś na to poradzić! — mruknął drapiąc się w głowę.
I szybko pobiegł po schodach nazad ku kajucie. Towarzysze udali się za nim. Ale nie stanął jeszcze na pokładzie statku, gdy wewnątrz kajuty dał się słyszeć brzęk pieniędzy.
Właśnie Izaak Hakhabut zamykał swe złoto w jednej z szuflad szafy.
Usłyszawszy ten dźwięk profesor żywo odwrócił się i pobiegł dalej po schodach, a za nim znowu inni, nie rozumiejąc, co to wszystko znaczy.
— Masz srebrne monety? — zawołał chwytając Izaaka za rękaw starej jego opończy.
— Ja?... monetę!... — odrzekł Izaak Hakhabut, blady, jak gdyby znalazł się w obecności rozbójnika.
— Tak jest!... srebrną monetę!... — powtórzył profesor z wielkiem ożywieniem, — są to pieniądze francuskie!... pięciofrankówki?
— Tak... nie... — odrzekł Izaak — sam nie wiedząc, co mówi.
Ale profesor już się nachylił ku szufladzie, którą Izaak Hakhabut napróżno starał się zamknąć. Kapitan Servadac, hrabia i porucznik Prokop nic tego nie rozumieli, ale postanowiwszy popierać profesora, przypatrywali się całej scenie, nie biorąc w niej udziału.
— Te francuskie monety są mnie potrzebne! — zawołał Palmiryn Rosette.
— Nie dam! — krzyknął teraz handlarz takim głosem, jak gdyby mu kto wyrywał wnętrzności.
— Są mi one potrzebne — powiadam ci i będę je mieć!
— Pierwej mnie zabiją! — ryknął Izaak Hakhabut.
Kapitan Servadac uznał za stosowne wdać się w to.
— Kochany profesorze — powiedział uśmiechając się — pozwól mi pan ułożyć ten interes tak jak i poprzedni.
— Ach, panie gubernatorze — zawołał Izaak Hakhabut wystraszony — broń mię pan! broń!
— Milcz, mości Izaaku — odrzekł kapitan Servadac — a potem zwracając się do Palmiryna Rosette — zapytał:
— Potrzebujesz pan pewnej ilości sztuk pięciofrankowych dla swych operacyi?
— Tak jest — odrzekł profesor — naprzód potrzebuję czterdziestu sztuk.
— Dwieście franków! — mruknął bankier.
— A dalej — ciągnął profesor — dziesięć sztuk dwufrankowych i dwudziestu sztuk pięćdziesięciocentymowych.
— Trzydzieści franków! — ozwał się głos płaczliwy.
— Razem dwieście trzydzieści franków? — zapytał znowu Hektor Servadac.
— Tak jest dwieście trzydzieści franków — odpowiedział Palmiryn Rosette.
— Dobrze! — rzekł kapitan Servadac, a następnie zwracając się do hrabiego — powiedział:
— Czy hrabia masz jeszcze co do dania w zastaw Izaakowi, dla poręczenia przymusowej pożyczki, którą u niego zaciągnę?
— Worek mój jest do rozporządzenia, kapitanie — odrzekł hrabia — ale mam przy sobie tylko papierowe ruble...
— Żadnych papierów! żadnych! — krzyknął Izaak Hakhabut. — Papier nie ma żadnego kursu w Galii!
— A czy brzęcząca moneta ma jaki kurs? — zapytał zimno hrabia.
— Mości Izaaku! — rzekł wtedy kapitan Servadac — wszystkie twoje jeremiady nie popsuły mi dotąd humoru. Ale radzę ci, byś dłużej nie nadużywał mojej cierpliwości. Dobrym czy złym sposobem dasz nam dwieście trzydzieści franków.
— Gwałtu! rozbój! — krzyknął Izaak.
Ale nie mógł nic mówić dalej, ponieważ potężna ręka Ben-Zufa pochwyciła go za gardło.
— Puść go, Ben-Zuf — rzekł kapitan Servadac — puść! on sam wszystko zrobi.
— Nigdy!... nigdy!
— Ile procentu żądasz, mości Izaaku, za pożyczenie nam dwóchset trzydziestu franków?
— Pożyczenie?... więc to tylko pożyczka?! — zawołał Izaak Hakhabut, którego twarz nagle rozpromieniła się.
— Tak jest, prosta pożyczka... jakiego żądasz procentu?
— Ach, panie gubernatorze generalny! — odpowiedział słodkim głosem lichwiarz — pieniądze tak trudno zarobić, a zwłaszcza teraz na Galii!...
— Bez tych uwag!... ile żądasz? — powtórzył kapitan Servadac.
— A więc, panie gubernatorze — odrzekł Izaak — zdaje mi się, że dziesięć franków procentu...
— Dziennie!
— Rozumie się... dziennie!...
Jeszcze nie skończył a już hrabia rzucił na stół pęk rubli. Izaak pochwycił je i począł liczyć z widoczną skwapliwością. Chociaż był to tylko „papier“, zastaw jednak zadowolniłby najchciwszego lichwiarza.
Monety francuskie, których profesor żądał, zostały mu bezzwłocznie wręczone i z widocznem zadowoleniem schowane do kieszeni.
Co do Izaaka, to ten poprostu umieścił swój kapitał po tysiąc ośmset na sto. Gdyby dalej wypożyczał według tej skali, to prędzej zrobiłby majątek na Galii aniżeli na ziemi.
W kilka chwil potem kapitan Servadac i towarzysze jego opuścili statek, a Palmiryn Rosette wykrzyknął:
— Panowie! nie dwieście trzydzieści franków ja niosę, ale materyał z którego da się zrobić najdokładniejszy kilogram i metr!
W którym profesor i uczniowie jego bawią się w kwintyliony, sekstyliony i inne mnożniki miliardów.
W kwandrans potem goście Hanzy zeszli się we wspólnej sali, gdzie ostatnie wyrazy profesora miały być wyjaśnione.
Na rozkaz profesora, Ben-Zuf zabrał ze stołu wszystkie znajdujące się na nim przedmioty i oczyścił miejsce. Srebrne monety, wypożyczone u żyda Hakhabuta złożone zostały na stole, stosownie do ich wartości: dwie kupki pięciofrankówek po dwadzieścia sztuk, jedna kupka dwufrankówek z dziesięciu sztuk i jedna kupka sztuk pięćdziesiątcentymowych w ilości dwudziestu sztuk.
— Panowie — rzekł Palmiryn Rosette — bardzo sam z siebie zadowolony, ponieważ nie mieliście w chwili potrącenia komety o ziemię tyle przezorności, by uratować metr i kilogramowy ciężarek ziemski, musiałem więc pomyśleć o środkach zastąpienia tych dwóch przedmiotów, które mi są niezbędne dla wyrachowania atrakcyi, masy i gęstości komety.
Wstępny ten frazes był nieco za długi, ale taki sam frazes ułożyłby każdy mowca, pewny że wywrze wrażenie na słuchaczach. Ani kapitan Servadac, ani hrabia, ani porucznik Prokop nie podnieśli szczególnego zarzutu, który im zrobiono. Przyzwyczaili się już do Palmiryna Rosette.
— Panowie — ciągnął profesor dalej — ja naprzód zapewniłem się, że wszystkie te monety są prawie nowe i nie były ani ścierane, ani obrzynane przez żyda. Są więc w należytych warunkach dla zapewnienia wszelkiej możebnej dokładności moim operacyom. Naprzód posłużę się niemi dla otrzymania najściślejszych wymiarów metra ziemskiego.
Hektor Servadac i towarzysze jego zrozumieli do czego profesor zmierza, pierwej aniżeli ten wypowiedział całą myśl swoją. Co do Ben-Zufa, to ten patrzał na Palmiryna Rosette jako na sztukmistrza, przygotowującego się do pokazania ciekawej sztuki w jakiej budzie na Montmartre.
Oto na czem profesor opierał pierwszą swoją operacyę, do której pomysł przyszedł mu nagle, gdy usłyszał brzęk monet w szufladzie Hakhabuta.
Wiadomo, że monety francuskie są decymalne i same tworzą wszystkie dziesiętne części, jakie mogą istnieć między jednym centymem a stu frankami. Mamy 1. sztuki jedno, dwu, pięcio i dziesięcio centymowe miedziane; 2. sztuki dwudziesto i pięćdziesiątcentymowe, dalej frank, dwa franki i pięciofrankówki srebrne; 3. pięcio, dziesięcio, dwudziesto, pięćdziesięcio i stufrankówki złote.
Owoż powyżej franka istnieją wszystkie mnożniki dziesiętne tegoż; poniżej wszystkie dziesiętne jego ułamki. Frank jest podstawą.
— Owoż — i na ten to punkt profesor Palmiryn Rosette naprzód położył nacisk — rozliczne te sztuki monety trzymają najdokładniejszy kaliber i średnica ich jest ściśle przez prawo określana w fabrykacyi. Tak np. co do sztuk pięciofrankowych, dwufrankowych i pięćdziesięciocentymowych w srebrze, te pierwsze mają średnicy trzydzieści siedm milimetrów, drugie dwadzieścia siedm milimetrów, a trzecie ośmnaście milimetrów.
Czyż nie byłoby zatem możebnem układając pewną ilość sztuk takich rozmaitej wartości jedna obok drugiej, otrzymać ściśle dokładną długość wynoszącą tysiąc milimetrów, czyli jeden metr ziemski?
To możebne — i profesor wiedział o tem. Dlatego też wybrał dziesięć sztuk pięciofrankowych z dwudziestu, które mu przyniesiono, dziesięć dwufrankowych i dwadzieścia pięćdziesięciocentymowych.
Szybko zrobił na papierze następujące obliczenie i przedstawił je swoim słuchaczom:
10 | sztuk | po | 5 | franków | średnicy | 0,′′′037══0,′′370 |
10 | „ | „ | 2 | “ | „ | 0,′′′27══0,′′270 |
20 | „ | „ | 50 | cent „ | „ | 0,′′′018══0,′′360 |
———— | ||||||
Razem . . | 1′′′══000 |
— Bardzo dobrze, kochany profesorze — rzekł Hektor Servadac. — Teraz pozostaje nam tylko ułożyć tych czterdzieści sztuk w ten sposób by jedna i ta sama linia prosta przechodziła przez ich środek i będziemy mieli najdokładniejszą długość metra ziemskiego.
— A do tysiąca kabylów! — zawołał Ben-Zuf — zawsze to piękna jest rzecz być uczonym!
— On to nazywa uczonością! — odparł Palmiryn Rosette ruszając ramionami.
Dziesięć pięciofrankówek ułożono na stole jedna obok drugiej w ten sposób, że centra ich znajdowały się w jednej linii, potem tak samo dziesięć dwufrankówek, wreszcie dwadzieścia sztuk pięćdziesiątcentymowych. Następnie odznaczono na stole całą długość linii w ten sposób utworzonej.
— Panowie! — zawołał profesor — oto jest dokładna długość metra ziemskiego.
Operacya ta dokonana została z największą ścisłością. Metr ten, za pomocą cyrkla podzielono na dziesięć części równych, co dało decymetry. Wycięto kawał drutu tej długości i doręczono mechanikowi Dobryny.
Mechanik ten, człowiek bardzo zręczny, wyszukał sobie bryłę owej nieznanej materyi, z której składała się masa wulkaniczna, obrobił ją w ten sposób, iż każda z sześciu stron miała przestrzeni jeden decymetr kwadratowy i otrzymał najdoskonalszy sześcian.
Tego właśnie chciał Palmiryn Rosette.
Otrzymano zatem metr. Teraz należało otrzymać jak można najdokładniejszy ciężar jednego kilogramu.
To było jeszcze łatwiejsze.
Francuskie monety mają nie tylko kaliber ściśle określony, ale i ciężar najściślej wyrachowany.
Tak naprzykład sztuki pięciofrankowe ważą najdokładniej dwadzieścia pięć gramów; to jest tyle, ile waży pięć sztuk jednofrankowych, ważących każda pięć gramów.
Dość jest zatem zebrać czterdzieści sztuk pięciofrankowych srebrnych, aby otrzymać wagę jednego kilogramu.
Kapitan Servadac i towarzysze jego zrozumieli to odrazu; Ben-Zuf zaś powiedział:
— Jak widzę, to do tego wszystkiego nie dość jest być uczonym, potrzeba jeszcze...
— Czego? — zapytał Hektor Servadac.
— Trzeba jeszcze być bogatym.
Wszyscy zaśmiali się z tej uwagi Ben-Zufa.
Nareszcie po upływie kilku godzin decymetr kubiczny został wyciosany z możliwą dokładnością i mechanik doręczył go profesorowi.
Palmiryn Rosette, posiadając wagę jednego kilogramu, bryłę przedstawiającą decymetr kubiczny i nakoniec bezmian do kolejnego ich ważenia, był w możności obliczyć siłę przyciągającą, masę i gęstość swego komety.
— Panowie — powiedział — przypuszczając, że nie znacie, albo może i nie znaliście sławnego prawa Newtona, muszę je wam tu wypowiedzieć. Według tego prawa siła przyciągająca jest w stosunku prostym do masy i w stosunku odwrotnym do kwadratów odległości. Proszę nie zapomnieć tej zasady.
Dzielnie wykładał profesor! Ale też jakich powolnych miał uczniów!
— Oto jest — ciągnął dalej — czterdzieści sztuk pięciofrankowych zsypanych w tym worku. Sztuki te ważyłyby na ziemi równo jeden kilogram. A więc gdybym znajdując się na ziemi zawiesił je na haczyku tego bezmiana, strzałka wskazywałaby kilogram. Czy jasno?
Mówiąc to Palmiryn Rosette ciągle wpatrywał się w Ben-Zufa. Naśladował on pod tym względem Arago, który podczas wykładu patrzał ciągle na tego ze swoich słuchaczów, który zdawał się mieć najmniej rozgarnięcia. A gdy mu się wydało, że ten słuchacz zrozumiał go, to profesor był pewny, iż jasno przedmiot swój wyłożył.[7]
Ordynansowi kapitana Servadac nie brakło rozgarnięcia; przeciwnie, ale nic wcale prawie nie umiał, co wychodziło na jedno.
Ale ponieważ Ben-Zuf wydawał się przekonanym — więc profesor ciągnął dalej:
— Otóż, moi panowie, ten worek ze czterdziestu monetami zawieszę na haczyku, a ponieważ operuję na Galii, więc przekonamy się co one na Galii ważą.
Worek został zawieszony na haczyku, strzałka bezmianu drgnęła, zatrzymała się i wskazała na kole z podziałką sto trzydzieści trzy gramy.
— A zatem — ciągnął dalej Palmiryn Rosette — to co waży kilogram na ziemi, waży tylko sto trzydzieści trzy gramy na Galii, to jest około siedmiu razy mniej. Czy jasno?
Gdy Ben-Zuf skinął potakująco, profesor z powagą ciągnął rzecz dalej:
— A teraz pojmiecie, że rezultaty, jakie otrzymałem za pomocą bezmianu, byłyby żadne przy szalkach zwyczajnych. Dwie miseczki, na które położyłbym na jednej monety a na drugiej ciężarek kilogramowy, znalazłyby się w równowadze, ponieważ i jednego i drugiego waga równo zmniejszyłaby się. Czy jasno?
— Nawet dla mnie! — odrzekł Ben-Zuf.
— Jeżeli zatem — mówił profesor dalej — ciężar jest tu siedm razy mniejszy aniżeli na kuli ziemskiej, należy wnioskować z tego, że natężenie ciężkości na Galii wynosi tylko siódmą część natężenia na powierzchni ziemi.
— Doskonale! — zawołał kapitan Servadac; — teraz mamy już ten punkt wyjaśniony. A więc, kochany profesorze, przejdźmy do masy.
— Nie, naprzód do gęstości — odpowiedział Palmiryn Rosette.
— W samej rzeczy — dorzucił porucznik Prokop, znając już objętość Galii — gdy poznamy jej gęstość, masa wyprowadzi się całkiem naturalnie.
Rozumowanie porucznika było słuszne; pozostawało więc przystąpić do wyrachowania gęstości Galii.
To właśnie uczynił profesor. Wziął bryłę wyciosaną z masy wulkanicznej i trzymającą równie jeden decymetr kubiczny wymiaru i tak powiedział:
— Panowie! bryła ta wyrobiona jest z tej nieznanej materyi, którą podczas waszej żeglugi spotykaliście wszędzie na powierzchni Galii. Zdaje się, że w samej rzeczy kometa mój utworzony jest wyłącznie z tej substancyi. Wybrzeże, góra wulkaniczna, terytoryum, tak na północy jak na południu zdają się składać wyłącznie z tego minerału, któremu wasza nieświadomość geologii nie pozwoliła nadać nazwiska.
— Tak jest, a chcielibyśmy wiedzieć, co to za substancya — rzekł Hektor Servadac.
— Sądzę zatem — zaczął znowu Palmiryn Rosette — iż mam prawo rozumować, jak gdyby Galia całkiem i wyłącznie składała się z tej materyi aż do ostatnich swych głębi. Oto mamy kubiczny decymetr tej materyi. Ile mógłby on ważyć na ziemi? Ważyłby równo tyle co na Galii pomnożony przez siedm, ponieważ, powtarzam to, atrakcya jest siedm razy mniejszą na komecie, aniżeli na kuli ziemskiej. Czyś mnie pan zrozumiał, pan, co tak na mnie wytrzeszczyłeś oczy?
Słowa te zwrócone były do Ben-Zufa.
— Nie — odpowiedział Ben-Zuf.
— No, to nie będę tracić czasu na bliższe wyjaśnienia. Ci panowie zrozumieli i dość na tem.
— Co za niedźwiedź! — mruknął Ben-Zuf.
— Zważmy więc tę bryłę — rzekł profesor. — Znaczy to tyle, jak gdybym zawieszał kometę mego na bezmianie.
Bryłę zawieszono na bezmianie i strzałka wskazała na kole jeden kilogram czterysta trzydzieści gramów.
— Jeden kilogram czterysta trzydzieści gramów — rzekł Palmiryn Rosette — pomnożone przez siedm dają prawie dziesięć kilogramów. A zatem, ponieważ gęstość ziemi wynosi około pięciu, więc gęstość Galii jest dwa razy większa, ponieważ wynosi dziesięć! Gdyby nie ta okoliczność, waga, zamiast być siódmą częścią wagi ziemskiej na moim komecie, byłaby tylko częścią piętnastą!
Wymawiając te wyrazy profesor sądził, że ma prawo być dumnym. Jeżeli ziemia przewyższała jego kometę pod względem objętości, to kometa przewyższał ziemię co do gęstości i pewno nie zamieniałby go na ziemię.
A zatem teraz średnica, obwód, powierzchnia, objętość Galii i natężenie ciężkości na jej powierzchni byłyby już znane. Pozostawała do obliczenia masa, czyli inaczej ciężkość.
Obliczenie to było prędko wykonane. Ponieważ bowiem jeden decymetr kubiczny materyi galickiej ważyłby dziesięć kilogramów zważony na ziemi, więc Galia będzie ważyć dziesięć razy tyle kilogramów, ile jej objętość zawiera decymetrów kubicznych. Owoż objętość ta, jak wiadomo, wynosiła dwieście jedenaście milionów czterysta trzydzieści trzy tysiące czterysta sześćdziesiąt kilometrów kubicznych, zawierała ilość decymetrów przedstawionych przez dwadzieścia jedną cyfrę, a mianowicie dwieście jedynaście kwintylionów czterysta trzydzieści trzy kwatryliony czterysta sześćdziesiąt trylionów. Cyfra ta zatem w kilogramach ziemskich dawała masę czyli wagę Galii.
Mniejszą zatem była od masy ziemi o cztery sekstyliony siedmset ośmdziesiąt ośm kwintylionów pięćset sześćdziesiąt sześć kwatrylionów pięćset czterdzieści trylionów kilogramów.
— A ileż waży ziemia? — zapytał Ben-Zuf, wyraźnie jakby ogłuszony temi miliardami milionów.
— A naprzód, czy wiesz ty co to jest miliard? — zapytał go kapitan Servadac.
— Mniej więcej — panie kapitanie.
— Otóż wiedz o tem, że od czasu narodzenia się Chrystusa nie upłynął jeszcze miliard minut, i gdybyś był dłużny miliard, to płacąc franka co minuty od owego czasu, jeszcze nie skończyłbyś płacić.
— Franka na minutę! — zawołał Ben-Zuf — ależ zrujnowałbym się za kwandrans!... Ale ile też w samej rzeczy waży ziemia?
— Pięć tysięcy ośmset siedmdziesiąt pięć sekstylionów kilogramów — odrzekł porucznik Prokop — liczba ta składa się z dwudziestu pięciu cyfr.
— A księżyc?
— Siedmdziesiąt dwa sekstyliony kilogramów.
— Tylko! — odrzekł Ben-Zuf — a słońce?
— Dwa miliony — odpowiedział profesor; — liczbę wyrażającą się w trzydziestu jednej cyfrze.
— Dwa miliony! — powtórzył Ben-Zuf — zapewne mniej więcej o kilka gramów!
Palmiryn Rosette począł z ukosa spoglądać na Ben-Zufa.
— A zatem — rzekł kapitan Servadac na zakończenie — każdy przedmiot waży siedm razy mniej na powierzchni Galii, aniżeli na powierzchni ziemi.
— Tak jest — odpowiedział profesor — i co za tem idzie, siły nasze muskularne są sześć razy większe. Silny tragarz unoszący sto kilogramów na ziemi, tu dźwignąłby siedmset na Galii.
— Oto dlaczego skaczemy siedm razy wyżej! — zauważył Ben-Zuf.
— Bezwątpienia — odrzekł porucznik Prokop — a gdyby masa Galii była jeszcze mniejszą, to skakalibyśmy jeszcze wyżej!
— Nawet przez górę Montmartre! — dodał profesor, mrugając okiem, by rozzłościć Ben-Zufa.
— A jakie jest natężenie ciężkości na innych gwiazdach? — zapytał Hektor Servadac.
— Zapomniałeś już pan o tem! — zawołał profesor. — Ale prawda, nigdy nie byłeś pilnym uczniem!
— Wyznaję to ze wstydem! — odrzekł kapitan Servadac.
— Otóż, jeżeli ziemia jest jednostką, to atrakcya na księżycu wynosi szesnaście setnych, na Jowiszu dwa i czterdzieści pięć setnych, na Marsie pięćdziesiąt setnych, na Merkurym jeden i piętnaście setnych, na Wenerze dziewięćdziesiąt dwa setnych, prawie tyle co na ziemi, na słońcu dwa i czterdzieści pięć setnych. Tam kilogram ziemski waży dwadzieścia ośm!
— To też — dodał porucznik Prokop — na słońcu człowiek tak zbudowany jak my, z trudnością zdołałby się podnieść, gdyby upadł, a kula działowa leciałaby tam zaledwie kilkanaście metrów.
— Wyborne pole bitwy dla tchórzów! — zawołał Ben-Zuf.
— Nie bardzo — dodał kapitan Servadac — ponieważ z powodu ciężkości byłoby trudno uciekać.
— A więc — powiedział Ben-Zuf — ponieważ bylibyśmy silniejsi i moglibyśmy wyżej skakać, więc żałuję, że Galia nie jest jeszcze mniejszą! Prawda, że byłoby to trudno!
Uwaga ta uraziła miłość własną Palmiryna Rosette, właściciela rzeczonej Galii. To też karcąc Ben-Zufa — zawołał:
— Patrzcie panowie! jak gdyby głowa tego ciemnego człowieka nie była jeszcze dość lekką! Niech się on ma na ostrożności, bo kiedyś lada silniejszy powiew wiatru zdmuchnie mu ją.
— Ba? — odparł Ben-Zuf — przytrzymam ją obiema rękami!
Palmiryn Rosette widząc, że nie przegada upartego Ben-Zufa, zabierał się do wyjścia, gdy kapitan Servadac zatrzymał go skinieniem.
— Za pozwoleniem, kochany profesorze, — powiedział — jeszcze jedno pytanie. Czy nie wiesz pan, co to jest za substancya, z której Galia jest utworzona?
— Może i wiem! — odrzekł Palmiryn Rosette. — Natura tej materyi... gęstość jej, wynosząca dziesięć... ośmieliłbym się twierdzić... o! jeżeli tak jest, to miałbym czem zbić z tropu Ben-Zufa! Niechby ośmielił się przyrównywać swój pagórek do mojego komety!
— Cóżbyś pan ośmielił się twierdzić? — zapytał kapitan Servadac.
— Że ta substancya — odrzekł profesor cedząc każdy wyraz przez zęby — że substancya ta jest ni mniej ni więcej jak telurium...
— Ba! telurium... — zawołał Ben-Zuf.
— Telurium złota, to jest ciała złoconego znajdowanego często na ziemi; w tutejszem telurium według mego wyrachowania znajduje się trzydzieści procentów złota!
— Trzydzieści procentów! — zawołał Hektor Servadac.
— Dodawszy siedmdziesiąt procentów telurium otrzymać możemy specyficzną gęstość Galii!
— Kometa ze złota! — powtarzał kapitan Servadac.
— Znakomity Maupertuis przypuszczał, że jest to możebnem i Galia usprawiedliwia to przypuszczenie.
— W takim razie — rzekł hrabia — jeżeli Galia spadnie na ziemię, zmieni wszystkie warunki monetarne, ponieważ obecnie jest w obiegu wszystkiego dwadzieścia dziewięć miliardów czterysta milionów złota!
— Bez wątpienia — odrzekł Palmiryn Rosette — a ponieważ bryła złocistego telurium unosząca nas, waży według wagi ziemskiej dwieście jedynaście kwintylionów czterysta trzydzieści trzy kwatryliony czterysta sześćdziesiąt trylionów kilogramów, a zatem przyniesie na ziemię około siedmdziesięciu kwintylionów złota. Owoż licząc kilogram po trzy tysiące pięćset franków, czyni to w okrągłej cyfrze dwieście czterdzieści sześć sekstylionów franków. Liczba ta składa się z dwudziestu czterech cyfr.
— W dniu tym — odpowiedział Hektor Servadac — wartość złota spadnie na zero i wtedy ono słusznie można będzie nazywać „podłym kruszcem.“
Profesor nie słyszał tej uwagi. Po ostatniej odpowiedzi wyszedł majestatycznie i powrócił do swego obserwatoryum.
— Ale — zapytał wtedy Ben-Zuf — do czego służą wszystkie te wyrachowania, które ten kapryśny uczony wykonywa jak sztuki kuglarskie?
— Do niczego! — odrzekł kapitan Servadac — i to właśnie stanowi ich urok!
W którym wyłącznie będzie mowa o Jowiszu, zwanym wielkim psotnikiem komet.
Palmiryn Rosette w samej rzeczy zajmował się nauką dla nauki. Znał efemerydy swego komety, jego ruch w przestrzeni międzyplanetarnej, czas trwania obrotu jego dokoła słońca. Reszta zaś, jak masa, gęstość, atrakcya, a nawet wartość metaliczna Galii mogła obchodzić jego samego tylko, a nie jego towarzyszów, przedewszystkiem pragnących znaleść ziemię w przypuszczalnym punkcie jej orbity w danym czasie.
Pozostawiono więc profesora przy jego studyach czysto naukowych.
Następny dzień był to 1szy sierpnia, czyli zapożyczając się z języka Palmiryna Rosette, 63 kwietnia galickiego. Przez ten czas kometa, mający zrobić szesnaście milionów pięćkroćstotysięcy mil, powinien był oddalić się od słońca na sto dziewięćdziesiąt siedm milionów mil, ażeby dojść do swego punktu odsłonecznego w dniu 15. stycznia. Od owego punktu miał się on przybliżać ku słońcu.
Ale wówczas Galia zbliżała się ku cudownemu światu, którego jeszcze żadne oko ludzkie tak blisko nie oglądało.
Tak jest! profesor miał słuszność, iż nie opuszczał swego obserwatoryum! Nigdy żaden astronom, a astronom jest więcej aniżeli człowiekiem, ponieważ żyje po za obrębem świata ziemskiego, nie znalazł się na podobnej uroczystości oczu! Jakże piękne były owe galickie noce! Żadnego podmuchu wiatru, żadna mgła nie zamącała pogody! Księga firmamentu była roztwartą i dawała się czytać z niezrównaną dokładnością!
W spaniałym tym światem, ku któremu zmierzała Galia, był świat Jowisza, najważniejszy ze światów, które słońce trzyma swoją atrakcyjną siłą. Od spotkania się ziemi z kometą upłynęło już siedm miesięcy i ten ostatni szybko zmierzał ku wspaniałemu planecie, występującemu naprzeciw niego. W onym dniu 1go sierpnia dwa ciała niebieskie były odległe od siebie tylko na sześćdziesiąt i jeden milion mil i aż do 1go listopada miały stopniowo przybliżać się ku sobie.
Czy nie było w tem niebezpieczeństwa? Czy krążąc tak blisko Jowisza Galia nie zanadto ryzykowała? Czy siła przyciągająca planetę, którego masa była tak ogromną w porównaniu z jej masą, nie wywrze na nią jakiego szkodliwego wpływu? Obliczając czas trwania obrotu Galii profesor bez wątpienia uwzględniał zmiany, jakich ona doznać mogla od wpływu nietylko Jowisza, ale także Saturna i Marsa. Ale jeżeli się omylił co do wartości tych wpływów, jeżeli kometa jego dozna spóźnienia dłuższego aniżeli przypuszczał! Jeżeli ten straszliwy Jowisz, ten wieczny uwodziciel komet...
Jednem słowem, jak to wytłumaczył porucznik Prokop, wyrachowania astronoma były mylne, czworakie nieszczęście zagrażało Galii:
1. Albo niepowstrzymalnie przyciągana przez Jowisza Galia spadnie na jego powierzchnię i zostanie pochłoniętą;
2. Albo tylko pochwycona przejdzie w stan satelity, może nawet pod-satelity.
3. Albo zbita ze swej drogi, pójdzie po nowej orbicie, która nie doprowadzi jej do ekliptyki.
4. Albo spóźniwszy się, choćby cokolwiek z powodu Jowisza, przybędzie zapóźno na ekliptykę i nie znajdzie tam ziemi.
Należy zauważyć, że jeżeli z tych czterech niebezpieczeństw jedno się urzeczywistni, to Galijczycy utracą wszelką nadzieję powrotu na rodzinną swą kulę.
Teraz trzeba jeszcze zwrócić uwagę na to, że ze czterech tych ewentualności, w razie gdyby nastąpiły, Palmiryn Rosette dwóch tylko obawiał się. By Galia nie przeszła w stan księżyca lub wice-księżyca świata Jowiszowego, to nie mogło przypadać do gustu temu awanturniczemu astronomowi; ale gdyby nie stawiwszy się na spotkanie z ziemią w dalszym ciągu krążyła dokoła słońca, albo też wpadła w gwiazdzistą przestrzeń pomiędzy mgławice mlecznej drogi, do której zdają się należeć wszystkie widzialne gwiazdy, toby mu się bardzo podobało. Że towarzysze jego opanowani byli nieprzepartą żądzą powrotu na kulę ziemską, gdzie pozostawili rodziny, przyjaciół, to łatwo zrozumieć; ale Palmiryn Rosette nie miał już rodziny, nie miał przyjaciół, gdyż nigdy nie miał czasu pozyskać ich sobie. Ze znanym swym charakterem, coby on mógł poradzić sobie? A ponieważ miał taką wyjątkową naukę, ponieważ uniesiony został w przestrzeń na nowem ciele niebieskiem, więc oddałby wszystko, byle tylko nigdy go nie opuszczać.
Miesiąc przeszedł w takich warunkach, wśród obaw Galijczyków i nadziei Palmiryna Rosette. Dnia 1. września odległość Galii od Jowisza wynosiła wszystkiego trzydzieści ośm milionów mil, równo tyle, ile stanowi odległość ziemi od jej punktu atrakcyjnego. Dnia 15. odległość ta zmniejszyła się do dwudziestu sześciu milionów mil. Planeta powiększał się na firmamencie i Galia zdawała się być przyciąganą ku niemu, jak gdyby kierunek ekliptyczny zmienił się w prostopadłe spadanie pod wpływem Jowisza.
A potężnym był ten planeta zagrażający Galii i ze wszech miar niebezpiecznym! Wiadomo od czasów Newtona, że atrakcya między ciałami wykonywa się proporcyonalnie do ich masy i w stosunku odwrotnym kwadratów odległości. Owoż masa Jowisza była bardzo znaczną, a odległość, w której Galia miała przechodzić koło niego znacznie się zmniejszyła!
W samej rzeczy średnica tego olbrzyma wynosi trzydzieści pięć tysięcy siedmset dziewięćdziesiąt mil, czyli jest jedynaście razy większą od średnicy ziemi, obwód zaś sto dwanaście tysięcy czterysta czterdzieści mil. Masa jego jest tysiąc czterysta czternaście razy większą od objętości ziemi, to jest że trzebaby tysiąc czterysta kul ziemskich, aby dorównać jego objętości. Masa jego jest trzysta trzydzieści ośm razy znaczniejszą aniżeli masa sferoida ziemskiego; czyli innemi słowami, waży on sto trzydzieści ośm razy więcej, to jest około dwóch oktylionów kilogramów, jakowa liczba składa się z dwudziestu ośmiu cyfr. Jeżeli średnia jego gęstość, wyprowadzona z jego masy i objętości, nie dorównywa czwartej części gęstości ziemi i nie przewyższa trzeciej części gęstości wody, to powstaje przypuszczenie, iż być może ogromny planeta jest w stanie płynnym, przynajmniej na powierzchni. Zawsze jednak masa jego mogła oddziałać na Galię.
Dodać tu jeszcze należy, na zakończenie fizycznego opisu Jowisza, że ten dokonywa swego obrotu dokoła słońca w jedynastu latach bez siedmnastu dni, ośmiu godzin i czterdziestu dwóch minut ziemskich; że porusza się z szybkością trzynastu kilometrów na sekundę po orbicie długiej na tysiąc dwieście czternaście milionów mil; że obrót jego na własnej osi odbywa się wszystkiego w dziesięciu godzinach i pięćdziesięciu pięciu minutach, co niepospolicie zmniejsza długość jego dnia; a zatem każdy jego punkt na równiku dwadzieścia siedm razy prędzej zmienia miejsce, aniżeli punkta równikowe ziemi, co każdemu z jego biegunów nadało depresyę dziewięćset dziewiędziesięciu pięciu mil; że oś planety jest prawie prostopadłą do poziomu jego orbity, zkąd wynika, że dnie równe są nocy, i zmiana pór roku niewiele czuć się daje, ponieważ słońce prawie bez zmiany pozostaje na poziomie równika; nakoniec, że naprężenie światła i ciepła przyjmowanego przez planetę wynosi tylko dwudziestą piątą część naprężenia na powierzchni ziemi, ponieważ Jowisz krąży po linii eliptycznej w odległości najmniej stu ośmdziesięciu ośmiu milionów mil od słońca, a najwięcej mil dwieście siedm milionów.
Pozostaje teraz powiedzieć parę słów o jego czterech księżycach, które, to połączone na jednym horyzoncie, to oddzielnie, wspaniale oświetlają noce jowiszowe.
Z czterech tych satelitów jeden porusza się do koła Jowisza w odległości, równej prawie odległości księżyca od ziemi. Jeden jest nieco mniejszy od nocnego światła. Ale wszystkie wykonywają ruch z szybkością nierównie większą aniżeli księżyc; pierwszy w jednym dniu ośmnastu godzinach, dwudziestu ośmiu minutach, drugi w trzech dniach, trzynastu godzinach, czternastu minutach, trzeci w siedmiu dniach, trzech godzinach, czterdziestu trzech minutach, a czwarty w szesnastu dniach, szesnastu godzinach, trzydziestu dwóch minutach. Najdalszy krąży w odległości czterechset sześćdziesięciu pięciu tysięcy stu trzydziestu mil od powierzchni planety.
Wiadomo, że z obserwacyi tych satelitów, których ruchy są znane z całą dokładnością; zdołano po raz pierwszy obliczyć szybkość światła. Mogą one również służyć do wyrachowania geograficznych długości ziemskich.
— Można zatem przedstawiać sobie Jowisza — rzekł pewnego dnia porucznik Prokop — jako ogromny zegar, którego wskazówki tworzą satelity i który wymierza czas z najzupełniejszą dokładnością.
— Zegarek cokolwiek za wielki dla mojej kieszeni — zauważył Ben-Zuf.
— I dodać do tego trzeba — rzekł porucznik — że nasze zegarki miewają co najwięcej po trzy wskazówki, a ten ma cztery...
— Pilnujmy-no się by wkrótce nie dostał piątej! — zawołał kapitan Servadac, pomyślawszy o niebezpieczeństwie, na jakie narażała się Galia, gdyby została satelitą Jowisza.
Łatwo sobie wystawić, że świat ten, z dniem każdym zwiększający się w ich oczach, był jedynym przedmiotem rozmów kapitana Servadac i jego towarzyszów. Nie mogli oderwać od niego oczu, nie mogli mówić o niczem innem.
Pewnego dnia rozmowa przeszła na wiek tych rozlicznych planet krążących dokoła słońca i porucznik Prokop nie mógł lepiej odpowiedzieć, jak odczytaniem tego ustępu z „Opowiadań o nieskończoności“ Flamariona:
„Najodleglejsze z tych ciał niebieskich są najpoważniejsze i najbardziej wysunięte na drodze postępu. Neptun, znajdujący się w odległości tysiąca stu miljonów mil od słońca, pierwszy wyszedł z mgławicy słonecznej przed miljardami wieków. Uranus krążący o siedmset milionów mil od wspólnego centra orbit planetarnych, liczy, kilkaset miljonów wieków. Jowisz, olbrzym unoszący się o sto dziewięćdziesiąt miljonów mil, ma siedmdziesiąt miljonów wieków istnienia. Mars liczy tysiąc miljonów lat; odległość jego od słońca wynosi pięćdziesiąt sześć miljonów mil. Ziemia odległa od słońca na trzydzieści siedm miljonów mil wyszła z jego ognistego łona przed setkami miljonów lat. Być może, iż Wenera nie więcej jak przed pięćdziesięcią miljonami lat wyłoniła się ze słońca; krąży ona w odległości dwudziestu sześciu milionów mil; dopiero przed dziesięciu miljonami lat Merkury powstał z tegoż samego źródła, podczas gdy księżyc porodziła ziemia.“
Taką była nowa teorja, co doprowadziła kapitana Servadac do uwagi, że obliczywszy wszystko, lepiej być pochwyconym przez Merkurego, aniżeli przez Jowisza. Natenczas przynajmniej służyłoby się panu nie tak staremu, którego zatem łatwiej możnaby było zadowolnić!
W ciągu ostatnich dwóch tygodni miesiąca września Galia i Jowisz ciągle zbliżali się ku sobie. Dnia 1go tego miesiąca kometa przeciął orbitę planety, a w pierwszych dniach miesiąca przyszłego dwa te ciała niebieskie miały się znaleźć najbliżej siebie. Nie było co obawiać się uderzenia bezpośredniego, ponieważ poziomy orbit Jowisza i Galii nie stykały się, ale były daleko pochylone jeden ku drugiemu.
W ciągu tych dwóch tygodni dla spostrzegacza nie tyle interesowanego co Galijczycy, Jowisz zasługiwał na to, by się nim zachwycano. Krąg jego, oświetlony promieniami słońca; odbijał je z pewnem natężeniem na Galię. Przedmioty, najbardziej oświetlone na jej powierzchni, przybierały barwy nowe. Nerina nawet, znajdując się naprzeciw Jowisza, a zatem w łączności ze słońcem, niejasno ukazywała się w nocy. Palmiryn Rosette, ciągle siedzący w swem obserwatoryum, z lunetą skierowaną na cudnego kometę, zdawał się chcieć przeniknąć najgłębsze tajniki świata jowiszowego. Planeta ten, którego żaden astronom ziemski nie widział bliżej, jak z odległości stu pięćdziesięciu milionów mil, miał przybliżyć się wszystkiego na milionów trzynaście do zachwyconego profesora!
Co do słońca, to z odległości w jakiej Galia krążyła wtedy, przedstawiało się ono tylko w kształcie kręgu mającego nie więcej, jak pięć minut czterdzieści sześć sekund średnicy.
Na kilka dni przed zbliżeniem się Galii do Jowisza na najbliższą odległość, satelity planety widzialne były golem okiem. Wiadomo, że z ziemi niepodobna bez lunety dostrzedz księżyców jowiszowych. Kroniki naukowe przytaczają między innemi Moestlina, profesora Keplera, jednego myśliwca sybirskiego, jak utrzymuje Wrangel, a według Bogusławskiego dyrektora obserwatoryum we Wrocławiu, jednego krawca tamecznego. Przypuszczając taką bystrość wzroku jaką śmiertelnicy ci byli obdarzeni, mieliby oni licznych współzawodników, gdyby w tej epoce mieszkali w Gorącej Ziemi i jaskiniach Ula Niny. Satelity widzialne były przez wszystkich. Można było nawet dostrzedz, że pierwszy był koloru białego mniej więcej, drugi lekko niebieskawy, trzeci białości niepokalanej, czwarty to pomarańczowy, to czerwonawy. Trzeba również dodać, że Jowisz w tej odległości zdawał się zupełnie pozbawiony migotania.
Jeżeli Palmiryn Rosette ciągle zajmował się spostrzeżeniami, jako astronom zupełnie bezinteresowny, to towarzysze jego obawiali się ciągle opóźnienia, lub też atrakcyi, która mogła się zmienić w spadek. Tymczasem dnie upływały, a obawy ich nie ziszczały się.
A więc Jowisz wywołałby na Galii tylko zmiany wskazane wyrachowaniami? Jeżeli nie było co obawiać się upadku bezpośredniego z powodu początkowego pędu nadanego komecie, to czy pęd ten wystarczy do utrzymania tych zmian w granicach, które według obliczeń, miały pozwolić jej na wykonanie w ciągu dwóch lat obrotu dokoła słońca?
Zapewne zastanawiał się nad tem i Palmiryn Rosette, ale niewłaściwem byłoby wydzieranie mu tajemnicy jego spostrzeżeń.
Kilkakrotnie Hektor Servadac i towarzysze jego rozmawiali o tem.
— Ba! — mówił kapitan Servadac — jeżeli długość obrotu Galii jest zmodyfikowaną, jeżeli Galia dozna nieprzewidzianego opóźnienia, mój profesor nie zdoła pohamować swego zadowolenia. Zanadto będzie rad temu, że nas w kłopot wprawi i nie zapytując go bezpośrednio, dowiemy się czego należy się trzymać.
— Dałby Bóg, przytem wszystkiem — rzekł hrabia — by nie popełnił omyłki w pierwszych swych wyrachowaniach!
— On! Palmiryn Rosette, miałby popełnić omyłkę! — zawołał Hektor Servadac — to mi się wydaje niemożebnem. Nie można mu zarzucić, by nie był obserwatorem wysokiej wartości. Ja wierzę w dokładność pierwszych jego wyrachowań, dotyczących obrotu Galii, tak samo jak uwierzę w dokładność drugich, jeżeli twierdzić będzie, iż powinniśmy zrzec się wszelkiej nadziei powrotu na ziemię.
— A czy chce pan kapitan bym mu powiedział co mię najwięcej niepokoi? — zapytał Ben-Zuf.
— Powiedz nam, Ben-Zufie.
— Uczony wasz przepędza cały czas w swojem obserwatoryum, czy tak? — rzekł ordynans tonem człowieka, który się głęboko zastanawiał.
— Tak jest, bezwątpienia — odpowiedział Hektor Servadac.
— I w dzień i w nocy — ciągnął dalej Ben-Zuf — piekielna jego luneta skierowana jest na tego pana Jowisza, który chce nas połknąć?
— Tak jest!... — cóż dalej?
— Czy jesteś pan pewny, panie kapitanie, że były jego profesor nie przyciąga powoli tego Jowisza przeklętą swoją lunetą?
— O, co to, to nie! — odrzekł kapitan Servadac, wybuchając śmiechem.
— No, no, panie kapitanie — powiedział Ben-Zuf, potrząsając głową jako człowiek nie bardzo przekonany. Mnie to nie wydaje się tak pewnem, jak panu i muszę bardzo panować nad sobą by...
— By co? — zapytał Hektor Servadac.
— By mu nie zniszczyć jego złowrogiego instrumentu.
— Potłuc lunetę, Ben-Zufie!
— Na tysiąc kawałków!
— O! tylko spróbuj, a każę cię powiesić.
— O! powiesić!
— Czyż nie jestem generalnym gubernatorem Galii?
— I to prawda, panie kapitanie! — odpowiedział Ben-Zuf.
Prawdą jest, iż gdyby został skazany, to prędzej sam założyłby sobie stryczek na szyję, aniżeliby zaprzeczył prawa życia i śmierci „jego ekscelencyi.“
Dnia 1go października odległość między Jowiszem a Galią wynosiła wszystkiego ośmnaście milionów mil. Planeta więc znajdował się oddalonym od komety o sto dziewięćdziesiąt razy dalej aniżeli księżyc od ziemi przy największej swej odległości. Owoż wiadomo, że gdyby Jowisz znalazł się w takiej odległości jak księżyc od kuli ziemskiej, to krąg jego przedstawiałby średnicę trzydzieści cztery razy większą aniżeli średnica księżyca. W oczach spostrzegaczów Galii przedstawiał on wtedy krąg wielkich rozmiarów.
Widziano dokładnie różnobarwne pasy wijące się po nim równolegle do równika, szarawe na północy i południu, kolejno to ciemne to jasne przy biegunach. Plamy bardzo widoczne naruszały tu i ówdzie czystość tych pasów poprzecznych, zmieniając kształty i rozmiary.
Czy pasy te i plamy nie były atmosferycznemi zmianami Jowisza? Czy ich obecność, naturę i zmianę miejsca należało przypisać nagromadzeniu się wyziewów, tworzeniu się chmur unoszonych powietrznemi prądami, które zdawały się mieć ruch wsteczny w stosunku do obrotu planety na jego osi? Tego tak samo Palmiryn Rosette nie mógł twierdzić, jak i jego koledzy na obserwatoryach ziemskich. Gdyby powrócił na ziemię, nie miałby nawet tej pociechy, że pochwycił jednę z najbardziej zajmujących tajemnic świata jowiszowego.
W drugim tygodniu października obawy były jeszcze większe, aniżeli kiedykolwiek przedtem. Galia z wielką szybkością przybliżała się ku niebezpiecznemu punktowi. Hrabia i kapitan Servadac, w ogóle cokolwiek ostrożni, jeżeli nie oziębli jeden względem drugiego, uczuli się zbliżonymi wobec zagrażającego niebezpieczeństwa. Wymieniali bezustannie swe myśli. Jeżeli czasami uznawali partyę za straconą, powrót na ziemię za niemożebny, natenczas oddawali się zagłębianiu w tę przyszłość, która oczekiwała ich w świecie słonecznym, może nawet w świecie gwiazdzistym. Z góry zgadzali się na swój los. Widzieli się przeniesionymi pomiędzy nową ludzkość i przejmowali się tą rozległą filozofią, która odrzucając ciasny pomysł, jakoby świat stworzony był jedynie dla człowieka, obejmuje całą przestrzeń światów.
Ale w gruncie, gdy należycie wglądali sami w siebie, czuli, że wszelka nadzieja nie może ich opuścić, i że nie zrzekną się ujrzenia na nowo ziemi, jeżeli ta ukaże się na horyzoncie Galii wpośród tysiącznych gwiazd firmamentu. Zresztą gdyby uniknęli niebezpieczeństwa, spowodowanego sąsiedztwem Jowisza — porucznik Prokop często to im powtarzał — Galia nie miałaby czego obawiać się ani od Saturna, zbyt oddalonego, ani od Marsa, którego znowu przecięłaby orbitę powracając ku słońcu. To też jak im było pilno przedostać się przez ten punkt złowrogi!
Dnia 1go października dwa ciała niebieskie znajdowały się w najbliższej odległości jedno od drugiego. Odległość ta wynosiła trzynaście milionów mil wszystkiego. Natenczas albo wpływ atrakcyjny Jowisza weźmie górę, albo Galia będzie w dalszym ciągu poruszać się po swej orbicie nie doznając innych wypadków oprócz tych, które były wyrachowane...
Galia przeszła...
Przekonano się o tem na drugi dzień, zauważywszy najgorszy humor Palmiryna Rosette. Jeżeli tryumfował on jako mocny w obliczeniach, to był zwyciężony jako człowiek przygód szukający. On, który powinienby być najszczęśliwszym z astronomów, był najnieszczęśliwszym z Galijczyków!
Galia idąc dalej bez przeszkód po swej drodze, wciąż grawitowała ku słońcu, i co zatem idzie, podążała ku ziemi.
Z którego wyraźnie przekonamy się, że lepiej handlować na ziemi aniżeli na Galii.
— Do pioruna! sądzę żeśmy się szczęśliwie wyśliznęli! — zawołał kapitan Servadac, gdy niezadowolenie profesora przekonało go, że znikło wszelkie niebezpieczeństwo.
Potem, zwracając się do swych towarzyszy nie mniej od niego zadowolonych, dodał:
— Mówiąc w ogóle, cożeśmy to zrobili? Odbyliśmy prostą podróż po świecie słonecznym, podróż dwuletnią! Ależ na ziemi odbywają się podróże nierównie dłużej trwające! A więc dotąd nie mamy na co uskarżać się, a ponieważ odtąd wszystko pójdzie jak należy, nim upłynie piętnaście miesięcy powrócimy na nasz rodzinny sferoid!
— I znowu ujrzymy Montmartre! dodał Ben-Zuf.
W samej rzeczy, było to wielkiem szczęściem, że Galijczykowie wyszli cało z tych ambarasów. Bo przypuszczając nawet, że pod wpływem Jowisza kometa doznał tylko jedną godzinę spóźnienia, ziemia znalazłaby się prawie w odległości około stutysięcy mil od punktu, w którym powinnaby była spotkać się z Galią. W jakim odstępie czasu warunki te przedstawiłyby się po raz drugi? Czy wieki, czy miliony lat nie upłynęłyby nim drugie spotkanie stałoby się możebnem. Tak jest! bez wątpienia! Oprócz tego jeżeli Jowisz tak oddziałał na Galię, iż zmienił poziom lub formę jej orbity, to być może iż wiecznie krążyć ona będzie w świecie słonecznym lub też w przestrzeniach gwiazdzistych.
Dnia 2go listopada odległość oddzielająca Jowisza i Galią obliczano na siedmnaście milionów mil. Za pół trzecia miesiąca kometa przejdzie do swego afelium, to jest znajdzie się w największej odległości od słońca, i począwszy od tego punktu będzie zbliżać się ku niemu.
Właściwości, czyli raczej przymioty słońca pod względem światła i ciepłoty zdawały się podówczas szczególnie osłabione. Rodzaj jakby pół dnia oświetlał tylko przedmioty na powierzchni komety. Światło i ciepło wynosiło na nim tylko dwudziestą piątą część tego światła i ciepła, które słońce przesyła na ziemię. Ale gwiazda atrakcyjna ciągle znajdowała się na swojem miejscu. Galia nie przestawała ulegać jej potędze. Wkrótce miano przybliżyć się do niej. Natenczas znowu powróci życie przy tym ognistym punkcie, którego temperaturę obliczają najmniej na pięć milionów stopni. Przyszłe takie widoki orzeźwiały Galijczyków pod względem moralnym i fizycznym — chociaż w ogóle i bez tego trzymali się oni mocno.
A Izaak Hakhabut?... Czy samolub ten pdzielał obawy kapitana Servadaca i towarzyszów jego w ciągu ostatnich dwóch miesięcy?
Bynajmniej. Izaak Hakhabut nieopuścił Hanzy od czasu pożyczki, zawartej na tak korzystnych dla niego warunkach. Zaraz na drugi dzień po
ukończeniu operacyi profesora, Ben-Zuf pospieszył odnieść mu pieniądze i bezmian. Cena wynajmu i procenta znajdowały się już w jego ręku. Pozostawało mu tylko zwrócić papierowe pieniądze, złożone jako zastaw — i stosunki jego z mieszkańcami Ula Niny znowu się zerwały.
Jednocześnie Ben-Zuf zawiadomił go, że cały grunt Galii składa się ze złota, bez wartości wprawdzie tu na miejscu, ale którąby mogło mieć na ziemi.
Izaak sądził, że Ben-Zuf żartuje sobie z niego. Nie uwierzył tej historyi i więcej niż kiedykolwiek myślał o zagarnięciu wszelkiej monety znajdującej się w Galii.
Tak więc Ul Niny ani razu nie był zaszczycony odwiedzinami cnego Hakhabuta.
— To dziwna rzecz — robił czasem uwagę Ben-Zuf — jak się człowiek łatwo przyzwyczaja do tego, by go wcale nie widzieć.
Otóż w owym czasie Izaak Hakhabut myślał o wznowieniu stosunków z Gallijczykami. Naturalnie wymagał tego własny interes żyda. Naprzód niektóre towary jego zaczynały się psuć; powtóre ważną było dla niego rzeczą wymieniać te towary na pieniądze, zanim kometa połączy się z ziemią. W istocie, towary te po powrocie na glob ziemski miałyby tylko zwyczajną wartość. Przeciwnie, na rynku gallickim powinny były dosięgnąć nadzwyczajnych cen, tak z powodu swej
rzadkości, jak i dla tego — Izaak dobrze to wiedział — że tylko u niego można ich było dostać.
W istocie około tego czasu na składzie ogólnym zaczęło niedostawać rozmaitych najniezbędniejszych artykułów, oliwy, kawy, cukru, tytoniu itp. Ben-Zuf powiedział o tem kapitanowi. Ten, wierny trybowi postępowania raz przyjętemu przez się względem Izaaka Hakhabuta, postanowił zarekwirować towary Hanzy — za wynagrodzeniem pieniężnem.
Ta zgodność zapatrywań w sprzedającym i kupujących powinna była skłonić Izaaka do nawiązania a nawet ustalenia stosunków z mieszkańcami Ziemi Gorącej. Dzięki sprzedaży towarów, przy ciągłem podnoszeniu się cen, Izaak Hakhabut spodziewał się wkrótce zgromadzić wszystko złoto i srebro kolonii.
— Tylko że — medytował w swojej ciasnej izdebce okrętowej — wartość mego ładunku więcej wynosi, niż ci ludzie mają pieniędzy. Otóż, kiedy już wszystko będę miał w szkatułce, jakim sposobem ci ludzie zakupią resztę moich towarów?
Ta ewentualność jednak nie długo niepokoiła godnego człowieka. Przypomniał sobie bardzo w porę, że nietylko był handlarzem, ale i pożyczającym, poprostu mówiąc, lichwiarzem. Nie mógłże na Gallii prowadzić dalej tego zyskownego rzemiosła, które mu się tak udawało na ziemi? Ostatnia operacya w tym rodzaju, której dokonał, mogła go tylko zachęcać.
Otóż, Izaak Hakhabut — umysł logiczny — powoli przyszedł do następującego rozumowania:
— Kiedy ci ludzie nie będą już mieli pieniędzy, ja będę miał jeszcze moje towary, ponieważ te będą się ciągle utrzymywały przy wysokich cenach. Któż mi przeszkodzi pożyczać wówczas, naturalnie pożyczać tylko tym, których podpis wyda mi się dobrym? Ech, ech, chociaż podpisane na Gallii, rewersa te niemniej przeto będą miały znaczenie na ziemi! Jeżeli nie będą wypłacone na termin, każę je zaprotestować, a woźni zrobią swoje. Przedwieczny nie zabrania ciągnąć zysków ze swego mienia. Przeciwnie. Jest tu kapitan Servadac, a przedewszystkiem hrabia Timaszew, którzy mi się wydają wypłacalnymi i którzy nie będą zważali na wysokość procentu. Ach, nie będę od tego, aby pożyczyć tym ludziom trochę pieniędzy, które mi zapłacą na prawdziwym świecie!
Izaak Hakhabut, sam nie wiedząc o tem, miał naśladować sposób, używany niegdyś przez Gallów. Pożyczali oni na rewersa płatne w przyszłem życiu. Dla nich, co prawda, przyszłe życie było życiem wiekuistem. Dla Izaaka było to życie ziemskie, do którego przed upływem piętnastu miesięcy los, dobry dla niego, zły dla dłużników, miał prawdopodobnie wszystkich sprowadzić.
Jako następstwo wszystkiego, co się tu powiedziało, podobnie jak ziemia i Gallia niepowstrzymanie dążyły jedna ku drugiej, Izaak Hakhabut miał uczynić krok ku kapitanowi Servadac, który wyruszył ku właścicielowi statku.
Spotkanie miało miejsce 15. listopada w kabinie Hanzy. Przezorny handlarz nie spieszył się z zaofiarowaniem, ponieważ wiedział, że przychodzą żądać jego towarów.
— Mości Izaaku — powiedział kapitan Servadac przystępując odrazu do rzeczy bez wszelkich wstępów i wybiegów — potrzebujemy oliwy, kawy, tytoniu i innych artykułów, w które zaopatrzoną jest twoja Hanza. Ja i Ben-Zuf przyjdziemy tu jutro kupić, czego nam potrzeba.
— Łaski! — zawołał Izaak, któremu się ten wykrzyknik wyrywał zawsze, choć nie było powodu do niego.
— Powiedziałem — ciągnął dalej kapitan Servadac — że przyjdziemy „kupić,“ rozumiesz? Sądzę, że kupić, to znaczy wziąć towar za umówioną cenę. A zatem niepotrzebnie rozpoczynasz pan swoje jeremiady.
— Ach, panie gubernatorze — odpowiedział Izaak, którego głos drżał jak u biedaka żebrzącego jałmużny — rozumiem dobrze! Wiem, że nie zechcesz ograbić biednego kupca, którego cały majątek jest narażony na takie niebezpieczeństwa!
— Nic mu nie grozi, Izaaku, i powtarzam ci, nic się od ciebie nie weźmie bez zapłaty.
— Bez zapłaty... gotówką?
— Gotówką.
— Pojmujesz pan, panie gubernatorze, że byłoby mi bardzo trudno kredytować...
Kapitan Servadac podług swego zwyczaju, i chcąc wystudyować ten typ pod wszelkimi względami, pozwolił mu mówić. Ten widząc to, rozpuścił wodze słowom:
— Sądzę... tak... myślę, że są na Ziemi Gorącej osoby bardzo szanowne... chcę mówić wypłacalne... pan hrabia Timaszew... sam pan gubernator...
Hektor Servadac miał przez chwilę chęć zapłacić mu za ten komplement kopnięciem nogi.
— Ale pan pojmujesz — ciągnął słodko Izaak Hakhabut — gdybym pokredytował jednemu, byłoby mi bardzo trudno... odmówić drugiemu. Toby
doprowadziło do scen przykrych... i sądzę zatem, że lepiej będzie nie kredytować nikomu.
— To i moje zdanie — odpowiedział Servadac.
— Ach, jakże się cieszę, — mówił dalej Izaak — że pan gubernator podziela mój sposób widzenia. To się nazywa pojmować handel, jak należy! Mogęż zapytać pana gubernatora w jakiej monecie nastąpi wypłata?
— W złocie, w srebrze, w miedzi, a jak się ta moneta wyczerpie, w biletach bankowych...
— Papiery — zawołał Izaak Hakhabut. — Tego się właśnie lękałem!
— Jak to? nie masz więc pan zaufania do banku Francyi, Anglii i Rosyi?
— Ach, panie gubernatorze!... Nie ma jak kruszec złoty i srebrny!... to prawdziwa wartość!
— To też — odpowiedział kapitan Servadac, który się okazywał ciągle bardzo uprzejmym — powiedziałem ci, mości Izaaku, że otrzymasz naprzód złoto i srebro, mające kurs na ziemi.
— Złoto... złoto — zawołał żywo Izaak. — To jest moneta nad monetami!
— Tak, w złocie przedewszystkiem, mości Izaaku, gdyż to właśnie złota najwięcej jest na Galii, złoto rosyjskie, złoto angielskie, złoto francuskie.
— Och! dobre złota! — szeptał Izaak, którego chciwość spowodowała do użycia „w liczbie mnogiej“ tego rzeczownika, tak cenionego na całym świecie.
Kapitan Servadac zabierał się do wyjścia.
— A zatem rzecz ułożona, mości Izaaku, do jutra.
Izaak Hakhabut podszedł ku niemu.
— Pozwoli mi pan gubernator postawić jeszcze jedno, ostatnie pytanie?
— Mów pan.
— Wolno mi będzie, nieprawdaż; naznaczyć na me towary... cenę, jaka mi się zdawać będzie...
— Panie Hakhabut — odpowiedział spokojnie kapitan Servadac — miałbym prawo naznaczyć ci maximum, ale mam wstręt do tych procederów rewolucyjnych. Zażądasz pan dla swych towarów cen, jakie są zwykłemi na targach europejskich, i basta.
— Łaski, panie gubernatorze!... — zawołał Izaak dotknięty w słabą stronę — ale to znaczy pozbawiać mię słusznego zysku!... To przeciwne wszelkim prawom handlowym!... Mam prawo stanowić ceny, ponieważ wszystkie towary są w mojem ręku! Chcąc być sprawiedliwym, nie możesz sprzeciwiać się temu, panie gubernatorze!... To doprawdy znaczyłoby ograbić mię z majątku!...
— Ceny europejskie — odpowiedział spokojnie kapitan Servadac.
— Jakto! Nastręcza mi się sytuacya do wyzyskania...
— Właśnie chcę temu przeszkodzić.
— Nigdy już mi się podobna sposobność nie zdarzy...
— Do odarcia ze skóry bliźnich, mości Izaaku. Cóż robić, przykro mi bardzo... Ale nie zapomnij pan, że w interesie ogólnym miałbym prawo rozrządzać pańskimi towarami.
— Rozrządzać tem, co do mnie prawnie należy w obliczu Przedwiecznego!
— Tak... panie Izaaku... — odpowiedział kapitan — ale traciłbym czas, chcąc ci wytłómaczyć tę prawdę tak prostą! Usłuchaj więc mię, i bądź rad, że możesz sprzedać towary jako tako, kiedy można cię było zmusić do ich oddania.
Izaak Hakhabut chciał rozpoczynać swoje lamenty, ale kapitan Servadac położył im koniec, odchodząc z temi słowami:
— Ceny europejskie, panie Izaak, ceny europejskie!
Izaak przepędził resztę dnia na łajaniu gubernatora i całej kolonii gallickiej, którzy śmieli mu naznaczać „maximum“, jak w złych czasach rewolucyjnych. I zdawało się, że dopiero wtedy pocieszył się nieco, kiedy mu przyszła do głowy refleksya, do której widocznie przywiązywał szczególne znaczenie:
— Dobrze, dobrze, ludzie złej rasy! Przyjmie się wasze ceny europejskie! Ale zarobię jeszcze na tem więcej, niż myślicie!
Nazajutrz, 16. listopada, kapitan Servadac, który chciał dopilnować wykonania swych rozkazów, jak tylko dnieć zaczęło, poszedł z Ben-Zufem i dwoma rosyjskimi majtkami na statek.
— No i cóż, Eleazarze — zawołał teraz pierwszy Ben-Zuf — jak się miewasz, stary łotrze?
— Jesteś pan bardzo łaskaw, panie Ben-Zuf — odpowiedział Izaak.
— Zrobimy więc z sobą mały układzik przyjacielski?
— Tak, przyjacielski... ale płacąc...
— Podług cen europejskich — dodał kapitan Servadac — nie wdając się w dalszą rozmowę.
— Dobrze, dobrze — rzekł dalej Ben-Zuf. — Nie będziesz długo czekał na wypłatę.
— Cóż panom potrzeba? — zapytał Izaak.
— Na dziś — odpowiedział Ben-Zuf — potrzeba nam kawy, tytoniu i cukru, po tuzinie kilo każdego z tych artykułów. Ale uważaj, aby to wszystko było w dobrym gatunku, bo inaczej biada twoim starym kościom. Znam siebie, a jestem dziś zwyczajnym kapralem.
— Ja myślałem, że pan jesteś adjutantem pana generalnego gubernatora? — powiedział żyd.
— Tak, Kaifaszu, podczas wielkich ceremonii, ale kapralem jestem, gdy trzeba iść na targ. No prędzej, nie traćmy czasu.
— Powiadasz, panie Ben-Zuf, dziesięć kilo kawy, dziesięć kilo cukru i dziesięć kilo tytoniu?
To powiedziawszy Izaak Hakhabut opuścił kabinę, zeszedł na spód Hanzy i powrócił wkrótce ztamtąd, przynosząc naprzód dziesięć paczek tytoniu francuskiego, doskonale owiniętych opaskami z pieczęcią państwa, każda paczka ważyć miała kilogram.
— Oto dziesięć kilogramów tytoniu — powiedział. — Po dwanaście funtów paczka, co czyni razem sto dwadzieścia franków!
Ben-Zuf chciał zapłacić cenę zwykłą, gdy kapitan Servadac, powstrzymując go — powiedział:
— Poczekaj, Ben-Zuf. Trzeba się przekonać, czy dobrze odważone.
— Masz słuszność, mój kapitanie.
— A toż na co? — odpowiedział Izaak Hakhabut. — Widzicie panowie, że opaski na tych paczkach nienaruszone, i że waga oznaczona jest na opaskach.
— Nic nie szkodzi — powiedział kapitan Servadac tonem, który nie dopuszczał repliki.
— No, stary, dajże - no swój bezmian! — powiedział Ben-Zuf.
Izaak wyszukał bezmian i zawiesił na haczyku kilogramową paczkę tytoniu.
— „Mein Gott“ — zawołał nagle.
I w istocie była nie lada przyczyna, która wywołała zeń ten wykrzyknik.
Wskutek osłabienia się siły ciężkości na powierzchni Galii, skazówka bezmianowa dla paczki ważącej kilogram na ziemi, wskazywała tylko sto trzydzieści trzy gramy.
— I cóż, mości Izaaku — powiedział kapitan, zachowując nienaruszenie poważną minę — widzisz, że dobrze zrobiłem, każąc ci odważyć tę paczkę?
— Ale, panie gubernatorze...
— No, dawaj!... — powiedział Ben-Zuf.
— Ale, panie Ben-Zuf!...
I nieszczęsny Izaak nie mógł się zdobyć na nic więcej. Zrozumiał on dobrze to zjawisko zmniejszenia się siły ciężenia. Widział dobrze, że wszyscy ci „niewierni“ mieli się odbić na zmniejszeniu wagi za cenę, której od nich wymagał. Ach, gdyby był miał wagi zwyczajne, nie nastąpiłoby to, jak to już wytłómaczono przy innej sposobności. Ale wag tych nie miał.
Próbował jeszcze protestować, rozczulić kapitana Servadaca, który, zdawało się, chciał pozostać niewzruszonym. Nie było to ani jego winą, ani jego towarzyszy; — płacąc więc za kilogram — miał prawo żądać, aby wskazówka bezmianu wskazywała kilogram.
Izaak Hakhabut musiał więc zastosować się do tych wymagań, co zrobił nie bez jęków, którym towarzyszyły wybuchy śmiechu Ben-Zufa i rosyjskich majtków. Co tam było żartów, co konceptów! Ostatecznie, za jeden kilogram tytoniu musiał dać siedm, a to samo było z cukrem i kawą.
— No, no, Harpagonie — powtarzał mu Ben-Zuf. — Czyż wolałbyś, żebyśmy to wszystko zabierali bez zapłaty.
Operacya skonczyła się nareszcie. Izaak Hakhabut dostarczył siedmdziesiąt kilogramów tytoniu, tyleż cukru i kawy, ale za każdy artykuł otrzymał tylko cenę dziesięciu kilogramów.
— Zresztą, jak mówił Ben-Zuf „była to wina Gallii. Po co Imć pan Izaak przybył handlować do Gallii?“
Ale wówczas kapitan Servadac, który chciał się zabawić Izaakiem, i powodowany uczuciem sprawiedliwości, którą zawsze zachowywał względem niego, kazał przywrócić ścisłą równowagę między cenami a wagą. Tym sposobem Izaak za siedmdziesiąt kilogramów otrzymał cenę siedmdziesięciu kilogramów.
Każdy się jednak zgodzi, że położenie, w jakiem się znajdował kapitan Servadac i jego towarzysze, łatwo mogło usprawiedliwić ten fantastyczny sposób traktowania handlowego układu.
Zresztą, jak już i w innych okazyach, Hektor Servadac widział, że Izaak udaje nieszczęśliwszego, niż nim był w istocie. W jego jękach i narzekaniach było coś podejrzanego. To się dawało uczuć.
Bądź co bądź, wszyscy opuścili Hanzę, a Izaak Hakhabut mógł z daleka jeszcze słyszeć głos wesołego Ben-Zufa, spiewającego tę piosnkę wojenną:
J’aime Ie son
Du clairon,
Du tambour, de la trompette,
Et ma joie est cornplète
Quand j’entends résonner le canon!
W którym uczony świat Gallii goni myślą po nieskończonościach przestrzeni.
Upłynął miesiąc. Gallia nie przestawała grawitować, unosząc swój mały światek z sobą. Mały światek w istocie, ale mało dotychczas uległy wpływowi ludzkich namiętności! Chciwość, egoizm, reprezentowane były tylko przez Hakhabuta, tę smutną próbkę rasy ludzkiej, i to była jedyna plama do zaznaczenia na tym mikrokosmie, oddzielonym od ludzkości.
Zresztą ci Gallijczykowie mogli się uważać tylko za podróżników, odbywających przejażdżkę dokoła świata słonecznego. Ztąd myśl rozlokowania się, jak można najwygodniejszego, ale tylko na czas nie długi. Po ukończeniu tej podróży do koła świata, po dwóch latach rozłączenia się, okręt, który ich unosił w przestworach wszechświata, przybić ma znowu do dawnego sferoidu, i jeżeli obliczenia profesora są zupełnie dokładne — a potrzeba aby były takiemi — passażerowie Gallii zeszliby na lądy ziemskie.
Prawda, że przybicie okrętu „Gallia“ do ziemi nie mogłoby się obejść bez nadzwyczajnych trudności, bez niebezpieczeństw niezwyczajnie straszliwych. Ale o tem można było później myśleć, gdy stosowny czas nadejdzie.
Tak więc hrabia kapitan Servadac, porucznik Prokop, nabierali coraz więcej pewności ujrzenia swoich bliźnich na ziemi w stosunkowo krótkim czasie. Nie potrzebowali więc zajmować się gromadzeniem zapasów na przyszłość, uprawiać, gdy przyjdzie ciepła pora roku, żyznych części wyspy Gurbi, zachowywać rozmaite rodzaje zwierząt, czworonogów i ptactwa, które przeznaczali przedtem na rozrodzenie świata zwierzęcego na Gallii.
Ale ileż razy rozmawiali o tem, coby też należało im robić dla uczynienia swego asteroidy mieszkalnym, gdyby na nim musieli na zawsze pozostać. Ile projektów do wykonania, ile robót do podjęcia, ażeby zapewnić istnienie tego małego grona istot, które zima przeszło dwudziestomiesięczna czyniła tak zależnem!
Najbliższego 15. stycznia kometa miał stanąć na najdalszym punkcie wielkiej osi, to jest w punkcie odsłonecznym (aphelie). Przeszedłszy ten punkt, kometa miał powracać ku słońcu ze wzrastającą szybkością. Dziewięć do dziesięciu miesięcy miało upłynąć, zanimby upał słoneczny wyzwolił morze z lodów i ziemię uczynił rodzajną. W tym to czasie Dobryna i Hanza przewiozłyby ludzi i zwierzęta na wyspę Gurbi. Ponieważ lato gallickie miało być krótkie, choć bardzo gorące, zabranoby się więc bystro do uprawy ziemi. Zasiany w należytym czasie, grunt ten wydałby dostateczną dla wykarmienia wszystkich ilość zboża i paszy. Przed powrotem zimy odbyłaby się kośba i żniwo. Żyłoby się na wyspie szerokiem i zdrowem życiem myśliwych i rolników. Za powrotem zimy znówby wrócono do życia troglodytów w komórkach góry ognioziejnej. Rój pszczół gallickich wleciałby do ula Niny, aby tam przepędzić długą i ciężką porę zimową.
Tak, koloniści schowaliby się do swego ciepłego mieszkania! Jednakże, czyżby nie robili jakich odległych poszukiwań w celu odkrycia kopalni paliwa, jakiegoś pokładu węgla łatwego do dobywania? Nie staraliżby się zbudować na samejże wyspie Gurbi jakiegoś mieszkania bardziej wygodnego, bardziej zastosowanego do potrzeb kolonii i do klimatycznych warunków Galii?
Zrobiliby to z pewnością. Próbowaliby przynajmniej, ażeby uniknąć tego długiego uwięzienia w pieczarach Ziemi Gorącej — uwięzienia smutniejszego jeszcze pod względem moralnym, jak pod fizycznym. Potrzeba było być Palmirynem Rosette, zagłębionym w swoich rachunkach, ażeby nie czuć ważnych stron ujemnych tego życia, aby chcieć zamieszkać w tych warunkach na Galli ad infinitum!
Zresztą straszliwa ewentualność groziła ciągle mieszkańcom Ziemi Gorącej. Możnaż było twierdzić na pewno, że nie zjawi się ona w przyszłości. Możnaż było utrzymywać nawet, że nie nastąpi to przedtem, zanim słońce wróci komecie ciepło, potrzebne do tego, by można było żyć na nim? Pytanie było ważne i nieraz rozbierane, o ile dotyczyło teraźniejszości, bo co się tyczy przyszłości, to Gallijczycy spodziewali się jej uniknąć, powracając na ziemię.
W istocie, czyż nie mogłoby się zdarzyć wygaśnięcie wulkanu, który ogrzewał Ziemię Gorącą? Czyż ognie wewnętrzne Gallii były niewyczerpane? Po wygaśnięciu wulkanu, w cóżby się obrócili mieszkańcy Ula Niny? Mieliż się wkopywać aż we wnętrze komety, aby tam znaleść temperaturę znośną? A i tam, czy mogliby stawiać opór zimnu zewnętrznemu?
Rzecz widoczna, że w najdalszej przyszłości, jaką sobie można wyobrazić, Gallię czekał los, który zdaje się być udziałem wszystkich światów. Wewnętrzne jej ognie miały wygasnąć. Stać się miała martwem ciałem niebieskiem, jakiem dziś jest księżyc, jakiem kiedyś będzie ziemia. Ale ta przyszłość nie zajmowała obecnie Gallijczyków — tak się im przynajmniej zdawało — i liczyli oni, że pierwej opuszczą Gallię, zanim się stanie niemieszkalną.
Bądź co bądź wybuch ognia, jak to się często zdarza w wulkanach ziemskich, mógł każdej chwili nagle ustać, przedtem nimby się kometa dostatecznie zbliżył do słońca. A w takim razie, zkąd dostać tej lawy, która szerzyła tak użyteczne ciepło aż w głębiach skały? Jakie paliwo dostarczyłoby dość cieplika dla utrzymania średniej temperatury, która pozwalała bezkarnie znosić chłód sześćdziesięciu stopni poniżej zera?
Taką była ta ważna kwestya. Na szczęście żadna się dotychczas nie objawiła zmiana w wylewie materyi wybuchowych. Wulkan funkcyonował z regularnością i, możnaby powiedzieć, ze spokojem dobrze wróżącym. Tak więc pod tym względem nie należało się lękać ani przyszłości, ani teraźniejszości. Takie było zdanie kapitana Servadaca, zawsze zresztą będącego dobrej myśli.
15 grudnia Gallia znajdowała się o dwieście szesnaście milionów mil od słońca, prawie u końca wielkiej osi swej drogi. Grawitowała teraz nie z większą szybkością, jak jedenastu do dwunastu milionów mil na miesiąc.
Nowy świat otworzył się wówczas przed oczami Gallijczyków, a w szczególności Palmiryna Rosette. Po obserwacyi Jowisza z tak bliskiej odległości, z jakiej żaden śmiertelnik przed nim nie spoglądał na tego planetę, zabrał się profesor teraz do obserwowania Saturna.
W każdym razie stosunki sąsiedztwa nie były te same. Trzynaście tylko milionów mil oddzielało kometę od świata Jowiszowego, sto siedmdziesiąt trzy miliony mil oddzielały tegoż kometę od ciekawego planety. Żadnych więc opóźnień nie można się było lękać z tego powodu, oprócz tych, które były z góry obliczone, a zatem niczego ważnego nie należało się lękać.
Jakkolwiekbądź, Palmiryn Rosette mógł obserwować Saturna z tak bliska, z jak bliska obserwowałby go na ziemi, gdyby ten planeta przysunął się do niego o pół diametru swej drogi około słońca.
Daremnie było go pytać o jakieś szczegóły o Saturnie. Exprofesor nie czuł już potrzeby nauczania. Nie łatwo go było ściągnąć z jego obserwatoryum i zdawało się, że szkła lunety, w dzień i w nocy przyszrubowane były do jego oczu.
Na szczęście biblioteka Dobryny miała kilka książek elementarnych o kosmografii i dzięki porucznikowi Prokopowi, ci z Gallijczyków, których
zajmowały te kwestye astronomiczne, mogli się dowiedzieć, co to był ten świat Saturna.
Naprzód Ben-Zuf był zadowolony, kiedy mu powiedziano, że gdyby Gallia oddaliła się od słońca na odległość, w której grawitował Saturn, to nie możnaby było ziemi dojrzeć golem okiem. Otóż wiadomo, że ordynansowi szczególnie chodziło o to, aby jego glob ziemski nie znikł mu oczu.
— Dopóki się widzi ziemię, nie ma nic straconego — powtarzał.
I w istocie na odległości, jaka oddziela Saturna od słońca, ziemia byłaby niewidzialną nawet dla najlepszych oczu.
Saturn w owym czasie bujał w przestrzeni sto siedmdziesiąt pięć milionów mil od Gallii, a zatem o trzysta sześćdziesiąt cztery miliony sto pięćdziesiąt tysięcy mil od słońca. Z tej odległości otrzymywał tylko setną część tej części światła i ciepła, którą promienna gwiazda posyłała ziemi.
Z książką w ręku dowiedziano się, że Saturn odbywa swój obrót około słońca we dwadzieścia dziewięć lat i 167 dni, przebiegając z szybkością ośmiu tysięcy stu pięćdziesięciu ośmiu mil na godzinę, drogę wynoszącą dwa miliony dwieście ośmdziesiąt siedm milionów pięćset tysięcy mil, „wciąż nie licząc centymów,“ jak powiadał Ben-Zuf. Obwód tego planety na równiku wynosi dziewięćdziesiąt tysięcy trzysta ośmdziesiąt mil. Powierzchnia jego ma 40 miliardów kwadratowych kilometrów, objętość wynosi sześćset sześćdziesiąt sześć miliardów sześciennych kilometrów. Jednem słowem Saturn jest 735 razy większy od ziemi, a zatem mniejszy od Jowisza. Co się tyczy massy planety, to jest ona tylko sto razy większą od massy ziemskiej, co wskazuje, że gęstość jej jest mniejszą od gęstości wody. Obraca się około swej osi w 10 godzinach 29 minutach, ztąd więc rok jego składa się z 8,630 dni, a pory roku, zważywszy znaczne pochylenie jego osi ku powierzchni ekliptyki, trwają każda po ziemskich lat siedm.
Satumijczycy — jeżeli są jacy — muszą mieć wspaniałe noce, dzięki ośmiu księżycom towarzyszącym planecie. Noszą one bardzo mitologiczne nazwiska: Midas, Encebades, Thetis, Dione, Rhea, Tytan, Hyperion, Jafet. Jeżeli obrót Midasa nie trwa więcej jak dwadzieścia dwie godziny i pół, obrót Jafeta odbywa się w przeciągu 69 dni. Jeżeli Jafet grawituje w odległości 910,000 mil od powierzchni Saturna, Midas odległy jest tylko 34,000 mil, a zatem prawie trzy razy bliższy Saturna niż księżyc ziemi. Muszą być wspaniałe te noce, jakkolwiek słońce użycza słabiej swego światła.
Bezwątpienia jeszcze piękniejszemi czyni te noce potrójny pierścień okalający tego planetę. Saturn zdaje się być osadzony w misternej oprawie. Spostrzegacz, umieszczony dokładnie pod tym pierścieniem, który wówczas przechodzi przez zenit nad jego głową w odległości pięciu tysięcy stu sześćdziesięciu pięciu mil, dostrzega tylko wąziutki pasek, którego szerokość Herschell ocenia na sto mil. Jest to więc jakby świetlana niteczka w przestrzeni rozciągnięta. Ale niech się spostrzegacz usunie trochę na jednę lub drugę stronę, a ujrzy oddzielające się od siebie trzy pierścienie koncentryczne, najbliższy, ciemny i przeźroczysty, szeroki na trzy tysiące sto dwadzieścia Sześć mil, pierścień pośredni, szeroki siedm tysięcy trzysta ośmdziesiąt ośm mil i bardziej świetny od samego planety, nakoniec pierścień zewnętrzny, mający 3,666 mil szerokości i przedstawiający oczom szarawą barwę.
Jaką jest całość tego pierściennego dodatku, który się obraca na swojej własnej płaszczyźnie raz w dziesięć godzin trzydzieści dwie minuty? Z jakiej materyi utworzony ten dodatek? Jakim sposobem opiera się rozłamaniu? nikt tego nie wie. Zdaje się, jakby Stwórca, pozwalając mu istnieć, chciał nauczyć ludzi, jakim sposobem tworzyły się powoli wszystkie ciała niebieskie. W istocie ten pierścień jest resztką mgławicy, która powoli się skoncentrowawszy, stała się Saturnem. Dla niewiadomych przyczyn i sam on zgęstniał, i gdyby się teraz połamał, to kawałki jego alboby spadły na Saturna, alboby utworzyły dla tego planety tyleż nowych satellitów.
Jakkolwiekbądź, dla Saturnijczyków zamieszkujących swego planetę pomiędzy 45° szerokości a równikiem ten potrójny pierścień musi wywoływać bardzo ciekawe zjawiska. To zarysowuje się na widnokręgu, jak olbrzymia arkada w środku sklepienia przerwana cieniem, który Saturn rzuca w przestrzeń; to znów pojawia się w całości jako półobwódka promienista. Bardzo często ten pierścień zaciemnia słońce, które znika i pojawia się w czasach matematycznie oznaczonych, ku wielkiej bez wątpienia radości saturnijskich astronomów. Jeśli się do tego zjawiska doda wschodzenie i zachodzenie ośmiu księżyców, z których jedne w pełni, inne w kwadrze, tu tarcze posrebrzane, tam nów rogaty, to niebo na Saturnie podczas nocy musi przedstawiać nieporównany widok.
Gallijczycy nie mogli obserwować wszystkich wspaniałości tego świata. Byli zanadto od niego oddaleni. Astronomowie ziemscy, uzbrojeni w szkła swoje, o tysiąc razy są bliżsi tego planety, i książki Dobryny nauczyły kapitana Servadac i jego towarzyszy daleko więcej niż ich własne oczy. Ale nie skarżyli się na to — gdyż sąsiedztwo tych wielkich ciał niebieskich przedstawiało wielkie niebezpieczeństwa dla ich malekiego komety.
Nie mogli oni przeniknąć wzrokiem dalej po za Uranusa. Ale, jakto już wspomniano, ten główny planeta naszego systemu, ośmdziesiąt dwa razy większy od ziemi, z której w najbliższej odległości przedstawiał się tylko jako gwiazda szóstej wielkości, na Gallii był widziany bardzo wyraźnie gołem okiem. Jednakże nie widać było żadnego z jego ośmiu satellitów, których pociąga
za sobą w swoim obiegu eliptycznym, którego dopełnia w ośmdziesięciu czterech latach, a który go oddala, przeciętnie biorąc, na 729 milionów
mil od słońca.
Co się tyczy ostatniego planety systemu słonecznego — ostatniego, dopóki przyszły Leverrier nie odkryje innego, bardziej oddalonego — to Gallijczycy nie mogli go dostrzedz. Palmiryn widział go bez wątpienia przez swoję lunetę; ale nikogo nie raczył dopuścić do swego obserwatoryum i musiano się kontentować obserwacyą Neptuna... w książkach kosmograficznych.
Średnia odległość tego planety od słońca wynosi miliard sto czterdzieści milionów mil, a zas trwania jednego obrotu około słońca obliczony na 165 lat. Neptun zatem przebiega swoją niezmierzoną drogę, wynoszącą 7 miliardów 170 milionów mil z szybkością dwudziestu tysięcy kilometrów na godzinę, w kształcie kuli sto pięć razy większej od ziemi; około niego krąży satellita w odległości stu tysięcy mil.
Ta odległość około tysiąca dwustu milionów mil, w której grawituje Neptun, zdaje się być granicą systemu słonecznego. A przecież, jakkolwiek olbrzymim jest dyametr tego świata, jest on nic nie znaczącym w porównaniu z dyametrem grupy gwiazd, do której zaliczają naszą gwiazdę promienną.
Słońce, w istocie, zdaje się stanowić część tej wielkiej mgławicy drogi mlecznej, wśród której jaśnieje tylko jako skromna gwiazda czwartej wielkości. Gdzieżby się podziała Galia, gdyby się wymknęła z pod słonecznej siły przyciągania? Do jakiego nowego centru przymknęłaby, przebiegając przestrzenie gwieździste? Być może iż do najbliższej z gwiazd drogi mlecznej.
Otóż tą gwiazdą jest Alfa w konstellacyi Centaura, i światło, które przebiega siedmdziesiąt siedm tysięcy mil na sekundę, potrzebuje trzech i pół lat, aby się ze słońca dostać na tę gwiazdę. Jakaż to więc odległość? Taka, że astronomowie, aby ją w cyfry ująć, musieli wziąć miliard za jedność, i mówią, że Alpha jest w odległości ośmiu tysięcy „miliardów“ mil.
Czy wiele takich odległości gwiazdowych jest znanych? Najwięcej ośm ich zmierzono, i pomiędzy głównemi gwiazdami, do których zastosowano to mierzenie, znajduje się Waga, odległa na pięćdziesiąt tysięcy miliardów mil, Syriusz na pięćdziesiąt dwa tysiące miliardów mil, Gwiazda polarna na sto siedmnaście tysięcy sześćset miliardów mil, Koza na sto siedmdziesiąt tysięcy czterysta miliardów mil[8]. Ta ostatnia liczba składa się już z szeregu piętnastu cyfr.
Ażeby dać pojęcie o odległościach, weźmy za podstawę szybkość światła i trzymając się genialnych uczonych, rozumujmy w następujący sposób:
„Przypuśćmy, że jest istota, obdarzona potęgą nieskończonego wzroku, i umieśćmy ją na Kozie. Jeżeli spojrzy na ziemię, to będzie świadkiem wypadków, które się stały lat temu siedmdziesiąt dwa. Jeżeli ta istota przeniesie się na gwiazdę dziesięć razy dalszą, to ujrzy fakta, które się stały siedmset dwadzieścia lat temu. Dalej
jeszcze, na odległość, do której przebycia światło potrzebuje 1800 lat, świadkiem będzie wielkiej sceny śmierci Chrystusa. Jeszcze dalej, na odległości, którą promień świetlny przebywa w sześć tysięcy lat, spoglądać może na zniszczenie sprawione powszechnym potopem. Nakoniec jeszcze dalej, ponieważ przestrzeń jest nieskończoną, mogłaby ta istota zobaczyć, podług tradycyi biblijnej, Boga stwarzającego światy. W istocie wszystkie fakta są niejako odbite w przestrzeni, i nic się nie może zatrzeć, cokolwiek się raz stało w niebieskim wszechświecie.
Może i miał racyą awanturniczy Palmiryn Rosette, że chciał przebiegać po tym świecie gwiaździstym, gdzie tyle cudów czarowałoby jego oczy. Gdyby kometa jego wchodził kolejno w służbę to jednej, to drugiej gwiazdy, ileżby systemów gwiazdowych mógł obserwować! Gallia posuwałaby się wraz z temi gwiazdami, których nieruchomość jest tylko pozorną; tak naprzykład Arcturus porusza się z szybkością dwudziestu dwóch mil na sekundę. Samo słońce przebiega rocznie sześćdziesiąt dwa miliony mil, kierując się ku konstellacyi Herkulesa. Ale taką jest odległość tych gwiazd, że ich wzajemne położenie nie mogło się jeszcze zmienić dla oka ziemskiego badacza.
Przecież to posuwanie się wiekowe musi kiedyś zmienić formę konstellacyi, każda bowiem gwiazda posuwa się, zdaje się posuwać z nie jednaką szybkością. Astronomowie mogli wskazać położenia, w jakich się gwiazdy znajdą wzajemnie względem siebie po niezmiernej ilości lat. Odrysowano figury pewnych konstellacyi, tak jak będą wyglądały za pięćdziesiąt tysięcy lat. Przedstawiają one naprzykład zamiast nieregularnego czworoboku Wielkiej Niedźwiedzicy długi krzyż rospostarty na niebie, a zamiast pięciokąta konstellacyi Oriona, prosty czworokąt.
Ale ani obecni mieszkańcy Galli, ani mieszkańcy ziemscy nie mogliby sprawdzić własnemi oczami tych kolejnych przesuwań się. Nie tego zjawiska mógłby szukać Palmiryn Rosette w gwiazdzistym świecie. Gdyby jakaś okoliczność oderwała kometę od przyciągającego środka, ażeby go zrobić niewolnikiem innej gwiazdy, wówczas wzrok astronoma oglądałby cuda, o jakich nasz system słoneczny nie może dać żadnego pojęcia.
Bo rzeczywiście dalsze grupy planetarne nie zawsze są rządzone jednem tylko słońcem. System monarchiczny zdaje się być wygnany z niektórych
punktów nieba. Jedno słońce, dwa słońca, sześć słońc zależnych od siebie, grawituje pod wzajemnymi wpływami. Są to gwiazdy rozmaitego koloru: czerwone, żółte, zielone, pomarańczowe, błękitne. Jak cudowne muszą być kontrasty światła na powierzchni ich planet. I któż wie, czy Gallia nie ujrzy na swym widnokręgu dni, zabarwionych kolejno wszystkimi kolorami tęczy?
Ale nie dano jej było grawitować w obrębie przyciągania nowego centrum, ani się wmięszać do masy gwiazd, którą potężne teleskopy mogły rozłożyć, ani się zgubić w punktach gwiazdzistych częściowo rozpoznanych, ani wreszcie wśród zbitych mgławic, które się opierają najpotężniejszym reflektorom — mgławic, których astronomowie znają przeszło pięć tysięcy rozproszonych w przestrzeni.
Nie! Gallia nie miała nigdy opuścić świata słonecznego, ani stracić ziemi z oczu. A opisawszy orbitę, wynoszącą około trzystu sześćdziesięciu milionów mil, zrobiła przecież tylko nic nie znaczącą drogę w tym wszechświecie, którego bezmiar nie ma granic.
O tem, jak obchodzono dzień 1. stycznia na Gallii i jaki sposób zakończył się ten dzień uroczysty.
Jednakże w miarę oddalania się Gallii od słońca zimno znacznie wzrastało. Już temperatura spadła na czterdzieści dwa stopnie poniżej punktu zamarzania. W tych warunkach termometr z żywem srebrem nie mógł już być do użycia, ponieważ żywe srebro twardnieje przy temperaturze — 42°. Zwrócono się więc do alkoholicznego termometru Dobryny, którego kolumna opadła na pięćdziesiąt trzy stopnie poniżej zera.
W tym samym czasie skutek przewidziany przez porucznika Prokopa objawił się na brzegach tej przerębli, w której na czas zimy umieszczono oba statki. Warstwy lodowe, ruchem powolnym, ale nieprzepartym, powoli gęstniały pod zewnętrznym spodem Hanzy i Dobryny. Statki te stojąc obok skalistego przylądku, który je zakrywał, podniosły się w swoich lodowych miednicach i dosięgały już wysokości pięćdziesięciu stóp nad powierzchnią morza gallickiego. Dobryna, lżejsza on Hanzy, nieco wyżej od niej się podniosła. Żadna siła ludzka nie zdołałaby powstrzymać tej pracy podnoszenia.
Porucznik Prokop był bardzo zaniepokojony przyszłym losem. Zabrano z niej wszystko, co zawierała w sobie. Pozostała tylko łupina okrętowa, maszty i machina. Ale czyż nie było przeznaczeniem tej łupiny dać schronienie w razie potrzeby małej kolonii. Gdyby się rozbiła przy odwilży wskutek upadnięcia, któremu niepodobna było zapobiedz, i gdyby Gallijczycy zmuszeni byli opuścić Ziemię Gorącą, jakiż innyby im pozostał sposób przeprawy?
Tym innym środkiem nie byłaby Hanza, której podobny los groził. Hanza, źle osadzona w swojej misie, już się pochylała pod kątem, który zaniepokaja. Niebezpiecznie już tam było mieszkać. Jednakże Izaak nie myślał opuszczać swoich towarów, nad którymi chciał czuwać dniem i nocą. Czuł on, że naraża swoje życie, ale czuł także, że majątek jego jest jeszcze więcej narażony, i wzywając za każdym wyrazem Przedwiecznego, pozwalał sobie przeklinać go za wszystkie cierpienia, których doznawał.
W tych okolicznościach kapitan Servadac powziął pewne postanowienie, któremu Izaak musiał się poddać. Jeżeli istnienie Izaaka Hashabuta nie było niezbędnem dla rozmaitych członków gallickiej kolonii, to ładunek jego miał niezaprzeczoną wartość. Potrzeba więc było przedewszystkiem ocalić ładunek przed bardzo groźnem niebezpieczeństwem. Kapitan Servadac chciał naprzód zastraszyć Hakhabuta własnym jego losem, ale to mu się nie udało. Izaak nie chciał się przenieść.
— Zrobisz, jak zechcesz — odpowiedział wówczas Hektor Servadac — ale ładunek pański będzie przeniesiony do magazynów Ziemi Gorącej.
Lamenta, które podniósł Izaak, jakkolwiek były wzruszające, nie poruszyły nikogo i 20 grudnia rozpoczęło się przenoszenie ładunku.
Zresztą Izaak mógł się i sam instalować w Ulu Niny, i jak przedtem czuwać nad swymi towarami, sprzedawać, handlować podług cen i wag umówionych. Żadnaby go krzywda nie spotkała. Rzeczywiście, jeżeli Ben-Zuf pozwalał sobie ganić kapitana, to tylko za to, że ten tak się pobłażliwie obchodził z nędznym handlarzem.
W głębi ducha Izaak Hakhabut mógł się tylko cieszyć z tego postanowienia generalnego gubernatora. Brało ono w opiekę jego interes, przenosiło mienie jego w bezpieczne miejsce, a przytem nie miał on nic płacić za wyładowanie statku, ponieważ działo się to „wbrew jego woli.“
Przez wiele dni Hiszpanie i Rosyanie zajmowali się czynnie tą pracą. Ciepło odziani, szczelnie zakapturzeni, bezkarnie mogli znosić tak niską
temperaturę. Musieli tylko unikać dotknięcia gołemi rękami metalowych przedmiotów, które przenosili. Skóra z palców zostawała na tych przedmiotach, jak gdyby one były rozpalone w ogniu do czerwoności, gdyż skutek zupełnie był taki, jak od oparzenia się. Cała więc ta robota odbyła się bez przypadku i ładunek Hanzy umieszczony został wreszcie w obszernych galeryach Ula Niny.
Porucznik Prokop czuł się uspokojonym dopiero, gdy cała rzecz została ukończoną.
Ale wówczas Izaak Hakhabut, nie mając żadnej racyi dłużej mieszkać na statku, przeniósł się do galery i przeznaczonej dla jego towarów. Potrzeba przyznać, że nie zawadzał nikomu. Rzadko go kiedy widywano. Sypiał koło swego mienia, karmił się swojem mieniem. Lampa spirytusowa służyła mu do przyrządzania potraw, bardziej niż skromnych. Mieszkańcy Ula Niny mieli tylko wtedy z nim stosunki, gdy trzeba było coś sprzedać lub kupić. To tylko jest pewną rzeczą, że powoli wszystko złoto i srebro małej kolonii spłynęło do szkatułki o potrójnej kryjówce, do której klucz nie opuszczał nigdy Izaaka Hakhabuta.
Zbliżał się 1. stycznia podług kalendarza ziemskiego. Za kilka dni miał upłynąć rok od czasu spotkania się globu ziemskiego z kometą, od owego uderzenia, które oddzieliło 36 istot ludzkich od innych. Bądź co bądź, żadnej z tych istot nie zabrakło dotąd. W nowych warunkach klimatycznych zdrowie ich doskonale się zachowywało. Stopniowe obniżanie się temperatury, bez nagłych zwrotów, bez przemian, możnaby dodać bez najmniejszego wiatru, nie przyczyniło im nawet kataru. Nic więc zdrowszego nie było nad klimat komety i wszystko pozwalało przypuszczać, że jeśli obliczenia profesora były dokładne, to Gallia powracając do ziemi, wszystkich jej zwróci Gallijczyków.
Jakkolwiek ten Nowy Rok nie był dniem rozpoczęcia nowego roku gallickiego, jakkolwiek rozpoczynał tylko drugą połowę obrotu słonecznego Galli, przecież kapitan Servadac, nie bez racyi, chciał, aby go obchodzono z pewną uroczystością.
— Nie można — mówił do hrabiego i porucznika Prokopa — aby nasi towarzysze zobojętnieli dla spraw ziemskich. Mają powrócić na glob ziemski, a gdyby nawet nie powrócili, to z pożytkiem jednak będzie dla nich, jeżeli się chociażby wspomnieniem wiązać będą ze starym światem. Tam na ziemi obchodzić będą Nowy Rok, obchodźmyż go my na komecie. Ta współczesność uczuć jest dobrą rzeczą. Nie potrzeba zapominać, że tam na ziemi muszą się nami zajmować. Z rozmaitych punktów globu widzą tam Gallię, grawitującą w przestrzeni, widzą jeżeli nie gołem okiem, z powodu jej małości i oddalenia, to za pomocą lunet i teleskopów. Pewien rodzaj węzła naukowego łączy nas z globem ziemskim, i Gallia przytem zawsze stanowi część systemu słonecznego.
— Zgadzam się z panem, kapitanie — odpowiedział hrabia. — Jest to absolutny pewnik, że obserwatorya muszą się bardzo zajmować nowym kometą. Wyobrażam sobie, że w Paryżu, Petersburgu, Greenwich, Cambridge, w Cap i Melbourne muszą często zwracać potężne szkła na naszego asteroidę.
— Musi on tam być bardzo w modzie — odpowiedział kapitan Servadac — i dziwiłbym się bardzo, gdyby naukowe przeglądy, dzienniki, nie opowiadały publiczności obu lądów o wszystkich,
czynach i ruchach Gallii. Myślmy więc o tych, którzy myślą o nas, i przez dzień 1. stycznia ziemskiego połączmy się w uczuciach z nimi.
— Sądzisz pan — powiedział wówczas porucznik Prokop — że na ziemi zajmują się kometą, który ją potrącił? Ja tak samo myślę, ale dodam, że dzieje się to nie z pobudek naukowych lub ciekawości, ale dla innych powodów. Obserwacye, którym się oddawał nasz astronom, musiały być także na pewne czynione na ziemi i z niemniejszą dokładnością. Tablice dzienne Gallii muszą być oddawna już tam nakreślone. Znają już tam zasadnicze dane nowego komety. Wiedzą, jaką drogę przebiega w przestrzeni, oznaczyli gdzie i jak powinien spotkać ziemię. W jakim punkcie ekliptyki, w której sekundzie, w którem nawet miejscu przyjdzie potrącić na nowo glob ziemski, wszystko to już najpewniej obliczono z matematyczną ścisłością. Ta pewność spotkania musi głównie zajmować tam umysły. Idę dalej, i ośmielam się twierdzić, że przedsięwzięto na ziemi środki ostrożności, ażeby złagodzić straszliwe skutki nowego uderzenia, jeżeli w ogóle możliwą jest jakakolwiek ostrożność.
Te słowa dyktowała porucznikowi Prokopowi logika, powinien więc był mieć słuszność. W istocie powrót Gallii, dokładnie obliczony, musiał wszystkie inne myśli ziemskie na dalszy plan usuwać. Musiano myśleć o Gallii, nie tyle żądając jej powrotu, ile lękając się jego. Prawda, że i Gallijczycy, pragnąc powrotu, nie mogli się nie obawiać następstw nowego starcia. Jeżeli na ziemi, jak sądził porucznik Prokop, przedsięwzięto środki dla złagodzenia klęski, nie przystawałoż zająć się tem i na Gallii? Kwestyę tę należało zbadać później.
Jakkolwiek bądź, postanowiono obchodzić uroczystość 1. stycznia. Nawet Rosyanie mieli się połączyć z Francuzami i Hiszpanami, jakkolwiek w ich kalendarzu rok nowy nie zaczynał się od tego dnia.[9]
Nadeszło Boże Narodzenie. Rocznica urodzin Chrystusa była religijnie obchodzoną. Jeden tylko Izaak zdawał się dnia tego jeszcze uporczywiej kryć się w swym tajemniczym zakątku.
Przez ostatni tydzień roku Ben-Zuf był bardzo zajęty. Chodziło o ułożenie zajmującego programu. Rozrywki na Gallii nie mogły być zbyt rozmaite. Postanowiono więc, że uroczysty dzień rozpocznie się od olbrzymiego śniadania, a skończy się wielką przechadzką po lodzie w stronę wyspy Gurbi. Powrót będzie nocą przy świetle pochodni, które miano sfabrykować przy pomocy ingredyencyi zaczerpniętych z ładunku Hanzy.
— Jeżeli śniadanie będzie co się zowie dobre — mówił do siebie Ben-Zuf — to i przechadzka będzie co się zowie wesołą, a więcej nie potrzeba!
Układ więc spisu potraw był rzeczą wielkiej wagi. Z tego powodu były częste narady pomiędzy ordynansem kapitana Servadac a kucharzem Dobryny a rezultatem ich było zręczne połączenie
kulinarnej metody rosyjskiej z francuską.
Wieczorem 31. grudnia wszystko było gotowe. Potrawy chłodne, konserwy mięsne, pasztety z dziczyzny, i inne rzeczy, kupione za dobrą cenę u Izaaka Hakhabuta figurowały na wielkim stole w obszernej sali. Potrawy gorące miały być przyrządzone nazajutrz rano na kuchni ogrzewanej lawą.
Tego wieczora rozprawiano nad kwestyą, dotyczącą Palmiryna Rosette. Czy zaprosić profesora na uroczystą ucztę? Tak, bez wątpienia, należało go prosić. Ale czy przyjmie zaproszenie? Była to rzecz więcej niż wątpliwa.
Bądź co bądź, postanowiono zaprosić. Kapitan Servadac sam chciał wejść na górę do obserwatoryum, ale astronom tak źle przyjmował wszystkich natrętów, że wolano posłać mu bilet zapraszający.
Maly Pablo podjął się zanieść list do astronoma i powrócił wkrótce z odpowiedzią, w tych słowach zawartą:
„Palmiryn Rosette ma tylko to do powiedzenia: „Dziś jest 125 czerwca, jutro zatem będzie 1. lipca, zważywszy, że na Gallii potrzeba liczyć dnie podług kalendarza gallickiego.“
Była to odmowa w postaci naukowej, ale zawsze odmowa.
1 stycznia w godzinę po wschodzie słońca Francuzi, Rosyanie i Hiszpanie z małą Niną, reprezentującą Włochy, zasiedli do śniadania, jakiego nie było dotychczas na powierzchni Gallii. Co się tyczy jadła, Ben-Zuf i kucharz Dobryny prześcignęli sami siebie. Jedna z potraw, kuropatwy z kapustą, w której rolę kapusty odegrało „carry“, była tryumfalnem daniem. Co się tyczy win, pochodzących z zapasów Dobryny, były one wyśmienite. Pito wina francuskie, wina hiszpańskie na cześć krajów, z których pochodziły, a i Rosya. nie była zapomnianą dzięki kilku flaszkom kymmelu.
Było tak, jak się spodziewał Ben-Zuf, i bardzo dobrze i bardzo wesoło.
Przy desserze toast, wzniesiony na cześć wspólnej ojczyzny, starego sferoidy, toast na cześć „powrotu na ziemię“, połączył wszystkie okrzyki,
tak że Palmiryn z wysokości swego obserwatoryum musiał je słyszeć.
Po skończonem śniadaniu pozostawały jeszcze trzy wielkie godziny dnia. Słońce przechodziło przez zenit, słońce, pod którego promieniami
nigdy by tu nie dojrzały wina burgundzkie lub Bordeaux, które tylko co spijano, tarcza bowiem słoneczna mdło oświecała powierzchnię, i wcale
jej nie ogrzewała.
Wszyscy biesiadnicy ubrali się ciepło od stóp do głowy na wycieczkę, która miała trwać aż do nocy. Narażali się na ostrą temperaturę, ale bezkarnie, ponieważ powietrze było spokojne.
Opuszczano Ul Niny, rozmawiając i śpiewając. Na placu lodowym wszyscy nadziali swe łyżwy i puścili się podług upodobania, ci osobno, tamci grupami. Hrabia, kapitan Servadac i porucznik Prokop chętnie trzymali się przy sobie. Negrete i Hiszpanie błądzili kapryśnie po niezmiernej przestrzeni i z nieporównaną szybkością zapędzali się na najdalsze krańce widnokręgu. Wyuczywszy się doskonale łyżwiarstwa, oddawali się jemu z zapałem, rozwijając przytem właściwą sobie gracyą.
Majtkowie Dobryny podług zwyczaju krajów północnych uszykowali się w rząd. Długa żerdź, przeciągnięta pod prawem ramieniem każdego, utrzymywała ich w linii, i pędzili jak pociąg, którego koła zdolne opisywać tylko łuki wielkiego promienia.
Co się tyczy Pabla i Niny, to ramię przy ramieniu, wydając radośne okrzyki — jak dwa ptaszki puszczone na swobodę — ślizgali się oni z niewypowiedzianą gracyą, powracając do grupy gdzie był kapitan Servadac i znów naprzód pomykając. Młode te istoty streszczały w sobie całą radość i całą może nadzieję ziemi gallickiej.
Nie potrzeba także zapominać o Ben-Zufie, który z niewyczerpaną wesołością przebiegał od jednego do drugiego, cały oddany teraźniejszości a bez troski o przyszłość.
Grupa łyżwiarzy, unoszona własnym pędem na tej równej powierzchni, mknęła szybko i zapędziła się aż za linię, zamykającą horyzont Ziemi Gorącej. Za nią znikały naprzód najniższe warstwy skał, potem biały grzbiet nadbrzeżnych skał, potem wierzchołek wulkanu, owiany sadzowatymi wyziewami. Czasami zatrzymywano się dla nabrania oddechu, na chwilę tylko, gdyż należało obawiać się przeziębienia. Potem puszczano się dalej w stronę wyspy Gurbi, bez myśli jednak aby aż tam zajechać, gdyż za nadejściem nocy potrzeba było myśleć o powrocie.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, albo raczej — do czego Gallijczycy już przywykli — zdawało się nagle zapadać. Zachody słońca odbywały się w szczególnych warunkach na tym zwężonym horyzoncie. Żadna mgła nie przybierała tych cudownych kolorów, którymi darzą ostatnie promienie. Nawet oko po za tem morzem z lodu nie mogło dostrzedz ostatniego rzutu zielonego światła, który przez płynną powierzchnię się dobywa. Tutaj słońce, rozszerzając się w skutek refrakcyi, przedstawiało tarczę wyraźnie zarysowaną na obwodzie. Znikało ono nagle, jakby się lód załamał pod niem, i natychmiast następowała noc.
Na schyłku dnia kapitan Servadac zgromadził wszystkich i polecił towarzystwu, aby się trzymało koło niego. Tam puszczano się „w tyralierkę“, nazad potrzeba było wracać „ściśniętym szeregiem“, nie błąkać się w ciemnościach i razem wrócić do Ziemi Gorącej. Noc miała być ciemną, gdyż księżyc, w złączeniu ze słońcem, nie mógł jej oświecać.
Nadeszła noc. Gwiazdy rozsiewały po ziemi gallickiej to „blade światło“, o którem Corneille mówi. Zapalono pochodnie, i gdy ci, co je trzymali, szybko na łyżwach pędzili, płomienie, jak chorągiewki na wiatr puszczone, ożywiając się wskutek szybkiego pędu, długim ogonem ciągnęły się za nimi.
W godzinę potem wysokie wybrzeże Ziemi Gorącej zarysowywało się niewyraźnie, jak olbrzymia chmura czarna na horyzoncie. Nie można się było omylić. Wulkan panował nad nią, i rzucał silny blask w ciemności. Odblask law rozżarzonych padając na zwierciadło lodu, oświecał grupę łyżwiarzy i w nadzwyczajny sposób wydłużał ich cienie.
Tak było przez pół godziny drogi. Zbliżano się szybko do wybrzeża, gdy nagle dał się słyszeć krzyk.
To Ben-Zuf krzyknął. Wszyscy wstrzymali się w pędzie, wrzynając się w lód stalowemi łyżwami.
Wówczas przy blasku pochodni, bliskich już wygaśnięcia, ujrzano Ben-Zufa, wskazującego ręką na wybrzeże.
W odpowiedź na krzyk Ben-Zufa z ust wszystkich wyrwał się krzyk przestrachu.
Wulkan nagle zagasł. Lawa, która dotychczas wylewała się z wyższego szczytu, przestała wypływać. Zdawało się, że jakiś potężny oddech przeszedł nad kraterem.
Wszyscy zrozumieli, że źródło ognia się wyczerpało. Czy zabrakło materyi wybuchowej? Miałoż na zawsze zabraknąć ciepła Ziemi Gorącej, i czy nie było już żadnego sposobu zwalczenia surowej zimy gallickiej? Czyż tylko śmierć zostawała i śmierć ze zmarznięcia?
— Naprzód! — krzyknął kapitan Servadac silnym głosem.
Pochodnie pogasły. Ruszono naprzód wśród głębokiej ciemności. Przybywszy bystro do wybrzeża, nie bez trudu wdrapali się na skały lodowe. Rzucono się do otwartej galeryi, potem do wielkiej sali...
Głębokie ciemności, temperatura już niska. Ognisty obrus nie zamykał już wielkiego otworu i wychylając się na zewnątrz porucznik Prokop mógł dojrzeć, że osad morski utrzymujący się dotąd w stanie płynnym pod kataraktą lawy, stwardniał wskutek zimna.
Tak się skończył na Galli ten pierwszy dzień roku ziemskiego, tak wesoło rozpoczęty.
W którym kapitan Servadac i jego towarzysze czynią jedyną rzecz, jaka im pozostawała do zrobienia.
Gallijczycy przepędzili resztę nocy, to jest kilka godzin, które dzień poprzedzały, w niewymownej trwodze. Palmiryn Rosette, wygnany zimnem ze swego obserwatoryum, musiał schronić się do galeryi Ula Niny. Była to może jedyna pora do zapytania go, czy obstawał przy myśli podróżowania po świecie słonecznym na swoim niegościnnym planecie; ale bez wątpienia odpowiedziałby twierdząco. Do jakiego stopnia był wściekłym, to się nie da opowiedzieć.
Jednocześnie z nim Hektor Servadac i jego towarzysze mieli szukać schronienia w najgłębszych galeryach skały. W wielkiej sali tak szeroko otwartej na wolne powietrze, nie można było już mieszkać. Już wilgoć na jej ścianach zamieniała się w kryształy, a gdyby nawet udało się zatkać obszerny otwór, zasłonięty dotychczas firanką lawy, to i tak temperatura byłaby nie do wytrzymania.
W głębi ciemnych galeryi jeszcze się trochę ciepła rozchodziło. Jeszcze się nie była ustaliła równowaga pomiędzy zewnętrznem a wewnętrznem powietrzem, ale to musiało wkrótce nastąpić. Czuć było, że cieplik się powoli wycofywał. Góra była jakby trupem, którego krańcowe członki oziębiają się, podczas gdy serce opiera się jeszcze zimnu śmierci.
— Otóż — zawołał kapitan Servadac — zamieszkamy w samem sercu góry!
Nazajutrz zgromadził swoich towarzyszy i przemówił do nich w te słowa:
— Moi przyjaciele, cóż nam zagraża? Zimno, ale tylko zimno. Mamy żywności, która nam wystarczy na dłużej, jak na naszą przejażdżkę na Gallii, a nasze konserwy dość obfite, abyśmy się mogli obyć bez paliwa. Otóż, co nam potrzeba do przetrwania tych kilku miesięcy zimy? Trochę ciepła, którego nam natura dostarczała gratis. Jest rzeczą więcej niż prawdopodobną, że to ciepło istnieje we wnętrznościach Gallii, i tam go pójdziemy szukać!
Te słowa pełne ufności dodały ducha tym dzielnym ludziom, z których niejeden już zaczął wątpić o ratunku. Hrabia, porucznik Prokop i Ben-Zuf uścisnęli rękę, którą do nich kapitan wyciągnął, a ludzie ci nie byli bliscy upadku ducha.
— Mordieux, Nina — powiedział Servadac patrząc na małą dziewczynę — nie będziesz się bała zejść w głąb wulkanu.
— Nie, mój kapitanie —— odpowiedziała rezolutnie Nina — szczególnie jeśli Pablo będzie nam towarzyszył!
— Pablo nam towarzyszy! To dzielny chłopiec! Niczego się nie boi! Nie prawdaż, Pablo?
— Pójdę za panem, gdziekolwiek pójdziesz, panie gubernatorze — odpowiedział chłopak.
Po tych słowach nic nie pozostawało, tylko zabrać się do roboty.
Nie można było myśleć o dostaniu się do wulkanu przez wyższy krater. Wskutek wielkiego obniżenia się temperatury nie można było iść po
pochyłościach góry. Noga na śliskich stokach nie znalazłaby żadnego punktu oparcia. Konieczność więc nakazywała dostać się do centralnego komina przez masę skalistą, i to dostać się co prędzej, gdyż straszliwe zimno już opanowywało najgłębsze zakątki Ula Niny.
Porucznik Prokop, zbadawszy rozkład wewnętrznych galeryi, ich położenie w łonie samej góry, zawnioskował, że jeden z wąskich kurytarzy powinien się był kończyć w pobliżu komina centralnego. Tam w istocie, gdy lawa pod naciskiem pary podnosiła się, uczuwano, jakby „sączenie się“ cieplika przez ściany. Widocznie substancya mineralna, z której się góra składała, była dobrym przewodnikiem ciepła. Otóż, przebiwszy tam galeryę na długość siedmiu do ośmiu metrów, spodziewano się dostać do dawnego komina lawy i znaleść może łatwe zejście.
Zabrano się natychmiast do roboty. W tej okazyj majtkowie pod przewodnictwem swego porucznika okazywali dużo zręczności. Motyka i drąg okuty nie wystarczały do wkopania się w ten twardy materyał. Potrzeba było wiercić dziury w skale i wysadzać ją za pomocą prochu. Tem szybciej szła praca i we dwa dni była doprowadzoną szczęśliwie do końca.
W przeciągu tego krótkiego czasu koloniści musieli straszliwy chłód znosić.
— Jeżeli nie można będzie zejść do głębi skały — powiedział hrabia — żaden z nas nie zdoła wytrzymać, i będzie to zapewne koniec kolonii gallickiej!
— Hrabio — odpowiedział kapitan Servadac — czy ufasz pan Temu, który może wszystko?
— Tak, kapitanie, ale może on dzisiaj chcieć tego, czego nie chciał wczoraj. Nie nam sądzić jego wyroki. Dłoń jego była otwartą. Teraz zdaje się zamykać.
— Tylko do połowy — odpowiedział kapitan Servadac. — To tylko próba, w której chce doświadczyć naszej odwagi. Coś mi powiada, że nie jest rzeczą prawdopodobną, aby wybuch wulkanu ustał wskutek zupełnego wygaśnięcia wewnętrznych ogni Gallii. Bardzo być może, że to wstrzymanie wylewu na zewnątrz jest tylko chwilowe.
Porucznik Prokop poparł zdanie kapitana Servadaca. Może inne ujście wybuchowe otwarło się na jakimkolwiek innym punkcie komety i — może lawa popłynęła tą nową drogą. Wiele przyczyn mogło zmodyfikować okoliczności, którym zawdzięczano wybuch, a mimo to substancye mineralne w łonie Gallii mogły nadal łączyć się chemicznie z tlenem. Ale niepodobna było wiedzieć, czy można będzie zejść aż do tego miejsca, gdzieby temperatura pozwalała niedbać o zimno zewnętrzne.
Podczas tych dwóch dni Palmiryn Rosette nie brał udziału ani w rozmowach, ani w robotach. Chodził tędy i owędy, jak dusza w czyścu, mało mająca rezygnacyi. Sam sobie ustawił lunetę w wielkiej sali, nie zważając na to, co o tem mówiono, i kilka razy w dzień i w nocy stawał przy lunecie i obserwował niebo, aż póki nie zmarzł literalnie. Powracał wówczas klnąc Ziemię Gorącą, i powtarzając, że jego Formentera dałaby mu była więcej środków ocalenia.
Ostatnie uderzenie motyki nastąpiło dnia 4. stycznia. Można było słyszeć, jak się kamienie potoczyły wewnątrz komina centralnego. Porucznik Prokop zauważał, że nie spadały pionowo, ale raczej zdawały się toczyć po ścianie wewnętrznej, uderzając się o występy skaliste. Komin więc wewnętrzny musi być pochylony, a zatem łatwiejsze zejście w jego szyi.
Uwaga ta była trafną.
Jak tylko otwór był tak obszerny, że człowiek mógł przeleść, porucznik Prokop i kapitan Servadac, poprzedzani przez Ben-Zufa, który niósł pochodnię, puścili się w głąb komina centralnego. Komin miał kierunek ukośny z pochyłością co najwięcej czterdziestu pięciu stopni. Można więc było schodzić, nie narażając się na upadek. Zresztą ściany były porysowane rozmaitemi skalistemi pręgami, wydrążeniami, a pod popiołem, który to wszystko pokrywał, noga czuła twardy punkt oparcia. Główna rzecz, że wulkan był świeży. W istocie wybuch mógł powstać tylko wskutek starcia się Gallii z częścią atmosfery ziemskiej i ściany nie były przetrawione lawą.
— No, a teraz schody — powiedział Ben-Zuf. — Bagatelka!
Kapitan Servadac i jego towarzysze zaczęli ostrożnie schodzić. Wiele stopni, mówiąc słowami Ben-Zufa, brakło tym schodom. Po pół godzinnem
schodzeniu takiem, w kierunku południowym, znaleźli się na głębokości pięciuset stóp. W ścianach komina centralnego były tu i ówdzie obszerne
wydrążenia, z których żadne nie tworzyło galeryi. Ben-Zuf, potrząsając pochodnią, napełniał je żywem światłem. Dno tych wydrążeń ukazywało się, ale nie widać było żadnego rozgałęzienia, jak to miało miejsce na wyższem piętrze Ula Niny.
Cokolwiekbądź, Gallijczycy nie mieli wyboru. Musieli przyjąć ten środek ocalenia, jaki im pozostawał.
Otóż zdawało się, że nadzieje kapitana Servadac powinny się były urzeczywistnić. W miarę jak się zapuszczał w głąb skały, temperatura stopniowo wzrastała. Nie było to takie wzrastanie ciepła, jakie ma miejsce w zwykłych kopalniach ziemskich. Przyczyna lokalna czyniła szybszem to wzrastanie. Czuć było źródło ciepła w głębokościach gruntu. Nie kopalnia węgla, ale prawdziwy wulkan był przedmiotem tej eksploracyi. Na dnie tego wulkanu, nie wygasłego, jak się można było obawiać, lawa gotowała się jeszcze. Jeżeli dla niewiadomych przyczyn nie podnosiła się już do krateru, ażeby się wylewać na zewnątrz, to przynajmniej udzielała ciepła całemu niższemu pokładowi skały.
Termometr z żywem srebrem, zabrany przez porucznika Prokopa i barometr aneroid w ręku kapitana Servadac wskazywały i głębokość pokładów pod powierzchnią morza i stopniowy przyrost ciepła. Na głębokości sześciuset stóp kolumna merkuryusza wskazywała sześć stopni powyżej zera.
— Sześć stopni — powiedział kapitan Servadac — to nie dość dla ludzi, których zima ma uwięzić na kilka miesięcy. Idźmy jeszcze głębiej, ponieważ przypływ powietrza jest tu jeszcze bardzo dobry.
W istocie powietrze zewnętrzne napływało tu obficie z góry przez obszerny krater i z boku przez wielki otwór. Było ono jakby przyciągane do tych głębokości i przedstawiało nawet lepsze warunki dla oddychania. Można więc było bezkarnie zejść aż do punktu, gdzieby się znajdowała przyzwoita temperatura.
Spuszczono się jeszcze o czterysta stóp niżej pod poziomem Ula Niny. Głębokość tu wynosiła dwieście pięćdziesiąt metrów w stosunku do powierzchni morza gallickiego. W tem miejscu termometr pokazywał dwanaście stopni stustopniowych powyżej zera. Była to dostateczna temperatura, jeżeli nic jej nie miało zmienić.
Trzej poszukiwacze mogli się jeszcze głębiej zapuścić tą ukośną drogą law. Ale po co? Już nastawiając ucha mogli słyszeć pewne głuche klekotanie, dowód to był, że byli niedaleko centralnego ogniska.
— Zostańmy tu — powiedział Ben-Zuf. — Zmarzluchy będą mogli pójść dalej, jeśli uznają za stosowne. Ale, nom d’un Kable, co do mnie, uważam, że już zanadto gorąco.
Zachodziło teraz pytanie, czy można się było jako tako zainstalować w tej części skały.
Hektor Servadac i jego towarzysze usiedli na występie skalistym i ztamtąd przy blasku roznieconej pochodni badali miejsce, w którem się znajdowali.
Prawda nakazuje wyznać, że miejsce nie przedstawiało się bynajmniej wygodnem. Komin centralny, rozszerzając się, tworzył tu tylko coś w rodzaju głębokiego wydrążenia. Pieczara ta, co prawda, mogła pomieścić całą kolonię galicką. Ale urządzić ją w jakiś przyzwoity sposób było rzeczą bardzo trudną. Powyżej, poniżej były rozmaite zaklęsłości, które wystarczyć mogły na skład zapasów żywności, ale o osobnych pokojach dla kapitana Servadac i hrabiego nie można było myśleć. Jeszcze małą kryjówkę dla Niny można było znaleźć, ale zresztą życie musiało nieustannie być wspólne. Główna pieczara miała służyć zarazem za jadalnię, za salon i za sypialnię. Przeżywszy jakiś czas życiem królików w norach, koloniści mieli się zaryć w ziemię, jak krety, i żyć, jak one, tylko nie zasypiając długim snem zimowym.
Jednakże łatwo było oświecić tę ciemną pieczarę za pomocą lamp i latarni. Oliwy nie brakowało, gdyż ogólny magazyn posiadał jej jeszcze kilka baryłek, jakoteż pewien zapas spirytusu, który miał służyć do gotowania niektórych potraw.
Co się tyczy zamknięcia na cały czas zimy gallickiej, nie było ono bezwzględnie koniecznem. Koloniści, jak można najcieplej odziani, mogli się często ukazywać, czy to w Ulu Niny, czy na skałach wybrzeża. Zresztą potrzeba było koniecznie zaopatrywać się w lód, z którego po rozstopieniu otrzymywano wodę do wszystkich potrzeb życia. Każdy z kolei miał tę służbę do pełnienia, służbę ciężką, gdyż trzeba było wspinać się na dziewięćset stóp w górę i spuszczać się ztamtąd z wielkim ciężarem.
Nakoniec po drobiazgowem obejrzeniu zadecydowano, że mała kolonia przeniesie się do tego ciemnego lochu i tam zainstaluje się, jak można najlepiej. Jedyna pieczara miała służyć za mieszkanie dla wszystkich razem. Ale zresztą, kapitan Servadac i jego towarzysze nie mieli gorzej mieszkać od tych, co zimują w strefach podbiegunowych. Tam w istocie, czy to na pokładzie statków rybackich, czy w faktoryach północnej Ameryki, nie dzielą mieszkania na pokoje i kabiny. Urządzają poprostu jednę wielką salę, do której wilgoć nie tak łatwo przenika. Ponieważ w kątach skupiają się zwykle wyziewy, więc je przewiewano. Nakoniec pokój obszerny, wysoki, łatwiejszy jest do przewietrzania i do ogrzania, a zatem zdrowszy. W fortach całe piętro urządzają w ten sposób, na okrętach środek między dwoma pomostami.
Porucznik Prokop, oznajomiony ze zwyczajami mórz polarnych, wyłożył to w kilku słowach, i towarzysze jego zgodzili się, z konieczności zresztą, zimować na sposób polarnych wędrowców.
Wszyscy trzej wrócili do Ula Niny. Uwiadomiono kolonistów o powziętym zamiarze, na który się ci zgodzili. Zabrano się natychmiast do roboty, rozpoczynając od oczyszczenia ścian z jeszcze gorących popiołów, a potem bez zwłoki ściągano rzeczy z Ula Niny.
Nie było godziny do stracenia. Literalnie zamarzano, nawet w nagłębszych galeryach dawnego mieszkania. Sama więc sytuacya naturalnym sposobem pobudzała gorliwość pracowników i nigdy przenosiny, obejmujące kilka niezbędnych mebli, tapczaników, rozmaitych naczyń, zapasów z dwumasztowca, towarów z Hanzy, nie odbyły się tak lekko. Potrzeba zresztą zauważyć, że chodziło tylko o to, by zejść, i że im lżejsze były pakunki, tem łatwiej je było znosić.
Palmiryn Rosette, jakkolwiek nierad z tego, musiał się także schronić do głębin GaIli, ale nie pozwolił, aby tam ściągnięto jego lunetę. Prawda, że nie była ona stworzoną dla tej ciemnej przepaści i pozostawała na swoim trójnogu w wielkiej sali Ula Niny.
Daremnie by podawać nieskończone ubolewania Izaaka Hakhabuta. Była tam cała jego zwykła frazeologia. Nie było w całym wszechświecie handlarza bardziej od niego wystawionego na klęski. Wśród przytyków, których mu nigdy nie szczędzono, czuwał troskliwie nad przeniesieniem swoich rzeczy. Na rozkaz kapitana Servadac,
wszystko co do niego należało, złożono osobno w dziurze, w której i sam zamieszkał. Tym sposobem czuwał nad swojem mieniem i dalej prowadził handel.
W kilku dniach dokonano nowej installacyi. Kilka latarni z dala od siebie oświecało ukośny komin prowadzący do Ula Niny. Nie brakło temu widokowi malowniczości, i w jednej z bajek z Tysiąca i jednej nocy byłby on zachwycającym. Wielka pieczara, służąca za mieszkanie dla wszystkich, była oświetloną lampami z Dobryny. W styczniu każdy już był ulokowany w tym podziemnym apartamencie i dobrze zabezpieczony od zewnętrznego zimna, które sięgało 60 stopni poniżej zera.
— Va bene! — jak mówi nasza mała Nina — zawołał Ben-Zuf, zawsze zadowolony. — Zamiast mieszkać na pierwszem piętrze, mieszkamy w lochu, oto i wszystko!
A jednakże kapitan Servadac, hrabia i porucznik Prokop, jakkolwiek nie okazywali niepokoju, nie byli przecież bez obaw na przyszłość. Jeżeli kiedyś zabraknie wulkanicznego ciepła, jeżeli wskutek jakiejś niespodziewanej przeszkody Gallia opóźni się w swoim obrocie słonecznym, jeżeli w tych samych warunkach potrzeba będzie na nowo rozpocząć zimowlę, czy znajdzie się wówczas w jądrze komety paliwo, którego dotychczas brakowało? Węgiel kamienny, zabytek starożytnych lasów, zagrzebanych w epokach geologicznych i zmineralizowanych pod wpływem czasu nie mógł istnieć we wnętrznościach Gallii. Mu sianoż by zwrócić się do tych materyi wybuchowych, które musiały znajdować się w glębokościach wulkanu, zanim ten wygasł zupełnie?
— Moi przyjaciele —— mówił kapitan Servadac — powoli, powoli. Mamy przed sobą długie miesiące do rozważania i rozmawiania! Mordieux, byłoby to dyabelnie brzydko, gdyby nam jaka myśl nie przyszła.
— Tak — odpowiedział hrabia — mózg podnieca się wobec trudności i znajdziemy jakiś sposób. Zresztą nie jest rzeczą prawdopodobną, ażeby nam zabrakło tego ciepła wewnętrznego przed powrotem lata gallickiego.
— I ja tak przypuszczam — powiedział porucznik Prokop. — Słychać ciągle szum wewnętrznego gotowania się. To rozżarzenie się substancyi wulkanicznych jest prawdopodobnie nie dawnem. Kiedy kometa krążył w przestrzeni przed swojem spotkaniem się z ziemią, prawdopodobnie nie posiadał atmosfery i wskutek tego tlen mógł przeniknąć do jej głębin dopiero po swem starciu. Ztąd połączenia chemiczne, których rezultatem był wybuch. Oto co podług mnie można myśleć o tem, uważając za rzecz pewną, że robota plutoniczna w jądrze Gallii jest dopiero u swego początku.
— Tak się zgadzam z tobą, Prokopie, że daleki od obawiania się, aby wewnętrzne ciepło niewygasło, gotów jestem raczej lękać się innego wypadku, nie mniej strasznego dla nas.
— A to jakiego? — zapytał kapitan Servadac.
— Żeby, kapitanie, wybuch nie powtórzył się nagle, i nie zachwycił nas, rozłożonych obozem na jego drodze.
— Mordieux — zawołał kapitan Servadac — to mogłoby się zdarzyć!
— Będziemy czuwali — odpowiedział porucznik Prokop — i to tak bacznie, że się nie damy zaskoczyć.
W pięć dni potem, 15 stycznia, Gallia przechodziła przez swój punkt odsłoneczny, to jest koniec wielkiej osi swej drogi, odległa w tym punkcie od słońca na 220 milionów mil.
Który dowodzi, że ludzie nie są stworzeni do krążenia około słońca na odległości dwustu dwudziestu milionów mil.
Gallia zatem od tego dnia poczęła się zawracać na swej drodze eliptycznej i to ze wzrastającą szybkością. Wszystko, cokolwiek żyło na jej powierzchni, było teraz zagrzebane w skale wulkanicznej, wyjąwszy trzynastu Anglików z Gibraltaru.
Jak przepędzili ci ludzie, dobrowolnie pozostawszy na wysepce, tę pierwszą połowę zimy? Lepiej, bez wątpienia, jak mieszkańcy Ziemi Gorącej — takie było powszechne zdanie. W istocie nie potrzebowali oni pożyczać od wulkanu ciepła, aby je zastosować do potrzeb życia. Ich zapasy węgla i żywności były obfite. Ani pokarmu, ani paliwa nie powinno było im zabraknąć. Posterunek, który zajmowali, tęgo zbudowany, z grubemi murami z kamienia, chronił je bez wątpienia od największych obniżeń temperatury. Mając dobrze ogrzane mieszkanie, nie musieli, czuć chłodu; dobrze karmieni nie doznawali głodu, i ubiór ich musiał się stawać za ciasnym. Brygadyer Murphy i Major Oliphant musieli zadawać sobie najuczeńsze ciosy w arenie szachowej. Nikt więc nie wątpił, że w Gibraltarze musiało się wszystko odbywać porządnie i wygodnie. W każdym razie Anglia mogła mieć tylko pochwały dla tych dwóch oficerów i jedenastu żołnierzy, którzy pozostali wierni swemu posterunkowi.
Kapitan Servadac i jego towarzysze, gdyby im zagroziła śmierć ze zmarznięcia, mogliby się bezwątpienia schronić na wysepkę Gibraltaru. Przyszło im to na myśl. Byliby bez wątpienia gościnnie przyjęci na tej wysepce, jakkolwiek pierwsze przyjęcie pozostawiało nieco do życzenia. Anglicy nie byli ludźmi, zdolnymi opuścić bliźnich, nie podawszy im pomocy. To też w razie ostatecznej konieczności mieszkańcy Ziemi Gorącej nie wahaliby się wyemigrować do Gibraltaru. Ale byłaby to długa podróż na tem olbrzymiem polu lodowem, bez schronienia, bez ognia i może nie wszyscy z tych, coby ją przedsięwzięli, przybyliby do celu! To też ten projekt mógł być wykonany tylko w razie rozpaczliwym i naturalnie nikt nie myślał o opuszczaniu Ziemi Gorącej, dopóki wulkan wydawać będzie dostateczną ilość ciepła.
Wyżej powiedziano, że wszystko, co żyło w kolonii gallickiej, schroniło się do pieczar centralnego komina. W istocie niektóre zwierzęta musiały opuścić galerye Ula Niny, gdzieby pozdychały z zimna. Nie bez trudu sprowadzono do takiej głębokości dwa konie, jeden kapitana Servadaca, drugi Ben-Zufa; ale kapitan i jego ordynans pragnęli koniecznie zachować Zefira i Galettę i wrócić z niemi na ziemię. Kochali oni swoje biedne koniska, nie stworzone do życia w tych nowych warunkach klimatycznych. Urządzono zatem w pewnej szerokiej wklęsłości stajnię, a bardzo szczęśliwie było dość paszy do wykarmienia koni.
Co się tyczy innych zwierząt domowych, potrzeba było je w części poświęcić. Nie podobna było pomieścić ich w podziemnych pieczarach skały. Pozostawiając zaś w wyższych galeryach, skazałoby się je na śmierć okrutną. Musiano więc je pozabijać. Ale ponieważ mięso tych zwierząt mogło się jak najdłużej konserwować w dawnym magazynie, gdzie panowało nadzwyczajne zimno, był to więc drogocenny przyrost żywności.
Dla dokończenia nomenklatury istot żyjących, które szukały schronienia w głębiach GalIi, potrzeba jeszcze wymienić ptaki, których pokarm składał się z rzucanych im codziennie resztek jedzenia. Zimno zmusiło je opuścić wyżyny Ula Niny dla ciemnych pieczar góry. Ale liczba ich jeszcze była tak znaczną, obecność ich tak natrętną, że potrzeba było urządzać polowanie i w wielkiej części je wyniszczyć.
Wszystko to zajęło koniec miesiąca stycznia, dopiero w tym czasie installacya była zupełną. Ale wówczas dla członków kolonii gallickiej rozpoczęła się rozpaczliwa jednostajność. Mogliż się opierać tej moralnej zmartwiałości, która była rezultatem fizycznej? Ich naczelnicy starali się jej przeciwdziałać za pomocą ściślejszej wspólności codziennego życia, rozmowami, w których wszyscy zaproszeni brali udział, głośnem czytaniem podróży i książek naukowych z biblioteki. Wszyscy zasiadłszy do koła wielkiego stołu, Rosyanie i Hiszpanie, słuchali i korzystali, i jeżeli mieli powrócić na ziemię, to powróciliby tam daleko oświeceńsi, niż jakimi byli mieszkając w swoim kraju rodzinnym.
Cóż przez ten czas porabiał Izaak Hakhabut ? Czy te rozmowy, te czytania zajmowały go cokolwiek? Ani trochę. Jakiż bowiem mógł z nich zysk ciągnąć? Długie godziny spędzał na robieniu i przerabianiu swoich kalkulacyi i na liczeniu pieniędzy, które ze wszystkich stron do niego spływały. To, co zyskał wraz z tem, co posiadał, wynosiło już sumę przynajmniej stu pięćdziesięciu tysięcy franków, z czego połowa była w dobrem złocie europejskiem. Kruszec ten dźwięczny i zawsze przeważający szalę mógł znowu odzyskać wartość swoję na ziemi i jeżeli Izaak obliczał ilość dni upłynionych, to tylko dla tego, aby wiedzieć, ile tracił procentów. Nie znalazł on dotychczas sposobności pożyczania, jak się spodziewał, na dobre rewersa i rozumie się, na dobrą gwarancyę.
Ze wszystkich mieszkańców Palmiryn Rosette i teraz pierwszy wynalazł sobie zajęcie, które go zupełnie absorbowało. Z liczbami swemi nigdy on nie był sam i właśnie obliczenia matematyczne miały mu skrócić długie dni zimowe.
O Gallii wiedział już wszystko, co mógł wiedzieć, ale nie tak było z Neriną, jej satellitą. Otóż prawo własności, które sobie rościł do tego komety, miało się rozciągać i na księżyc. Co najmniej więc określił jej nowe elementa, od czasu kiedy została wyrwaną ze strefy planet teleskopowych.
Postanowił zabrać się do tego rachunku. Potrzeba mu było jeszcze znaleść kilka pozycyi Neriny w różnych punktach jej drogi. Znalazł te pozycye, a ponieważ znał wagę Gallii, otrzymaną sposobem bezpośrednim, to jest za pomocą ważenia, mógł więc i Nerinę zważyć w głębiach swego ciemnego zakątka.
Ale takiego ciemnego zakątka nie miał, któremu chciał dać nazwę „gabinetu,“ gdyż obserwatoryum w żaden sposób nazwać by nie mógł. To też w pierwszych dniach lutego powiedział o tem kapitanowi Servadac.
— Potrzeba ci gabinetu, drogi profesorze? — zapytał Servadac.
— Tak, kapitanie, ale potrzeba mi gabinetu, gdziebym mógł pracować, nie bojąc się natrętów.
— Znajdziemy to dla pana — odpowiedział kapitan. — Jeżeli gabinet nie będzie tak wygodny, jakbym chciał, to za to z pewnością będzie odosobniony i spokojny.
— Nie żądam więcej.
— Zatem rzecz ułożona.
Potem kapitan, widząc Palmiryna Rosette w znośnym humorze, ośmielił się zadać mu pytanie względem poprzednich obliczeń. Była to kwestya, do której słusznie przywiązywał wiele realnej wagi.
— Kochany profesorze powiedział do Palmiryna Rosette, gdy ten chciał odchodzić — miałbym pana o coś zapytać.
— Pytaj pan.
— Obliczenia, z których wywnioskowałeś długość obrotu Galii około słońca, są widocznie dokładne — mówił kapitan Servadac. — Ale w końcu, jeżeli się nie mylę, pół minuty spóźnienia lub przyspieszenia i pański kometa nie spotka ziemi na ekliptyce!...
— Więc i cóż?
— Otóż, kochany profesorze, czy nie byłoby dobrze sprawdzić dokładność obliczeń?
— To zbyteczne.
— Porucznik Prokop jest zupełnie gotów pomagać panu w tej ważnej pracy.
— Nie potrzebuję niczyjej pomocy — odpowiedział Palmiryn Rosette — dotknięty w drażliwą strunę.
— Jednakże...
— Nie mylę się nigdy — kapitanie Servadac — i pańskie naleganie jest nie na miejscu.
— Mordieux, drogi profesorze — odparł Hektor Servadac — nie jesteś pan przyjemnym dla swoich towarzyszy, i...
Ale powstrzymał się, nie wypowiedziawszy tego, co miał na sercu, gdyż Palmiryn Rosette był człowiekiem, którego należało jeszcze oszczędzać.
— Kapitanie Servadac — odpowiedział sucho profesor — nie rozpocznę na nowo moich obliczeń, ponieważ moje obliczenia są bezwzględnie dokładne. Ale chcę ci powiedzieć, że to co zrobiłem dla Gallii, mam zamiar zrobić teraz dla Neriny, jej satelity.
— Oto ta kwestya wydaje mi się być zbyteczną — rzekł poważnie kapitan Servadac. — Jednakże, sądziłem, że ponieważ Nerina jest planetą teleskopowym, więc elementa jego powinnyby być znane ziemskim astronomom.
Profesor rzucił na kapitana srogie spojrzenie, jak gdyby w wątpliwość podawano użyteczność jego pracy. Potem ożywiając się:
— Kapitanie — powiedział — jeżeli astronomowie ziemscy obserwowali Nerinę, jeżeli znają jej średni ruch dzienny, długość jej obrotu gwiazdowego, średnią odległość od słońca, jej odśrodkowość, geograficzną długość punktu zetknięcia się jej drogi z ekliptyką, wreszcie pochyłość jej orbity, to wszystko to jest do rozpoczęcia na nowo, ponieważ Nerina nie jest więcej planetą teleskopowym, ale satellitą Gallii. Otóż, ponieważ jest księżycem, więc chcę ją studyować, jako księżyc, i nie wiem, dla czegoby Gallijczycy nie mieli wiedzieć tyleż o księżycu gallickim, ile „ziemianie“ wiedzą o księżycu ziemskim.
Potrzeba było słyszeć Palmiryna Rosette wymawiającego ten wyraz „ziemianie“! Jakim pogardliwym tonem mówił teraz o rzeczach ziemskich.
— Kapitanie Servadac — powiedział — kończę tę rozmowę tak, jak zacząłem, to jest prosząc o przygotowanie mi gabinetu...
— Zaraz się tem zajmiemy, kochany profesorze...
— Och, nie spieszno mi tak bardzo — odpowiedział Palmiryn Rosette, i niechby się tylko zrobiło za godzinę...
Potrzeba było na to trzech godzin, ale w końcu Palmiryn Rosette mógł się zainstalować w jakiejś norze, gdzie można było umieścić jego stół i fotel. Następujących dni pomimo nadzwyczajnego zimna wchodził do dawnej sali dla zdjęcia kilku pozycyi Neriny. Zrobiwszy to, usadowił się w swoim gabinecie, i nie widziano go już więcej.
W istocie Gallijczykom zagrzebanym ośmset stóp pod ziemią potrzeba było wielkiej energii moralnej, ażeby przeciwdziałać jednostajności życia, nieurozmaiconego żadnym wypadkiem. Było wiele dni takich, w których nikt nie wyłaził na powierzchnię Galli, i gdyby nie potrzeba sprowadzania lodu dla topienia go na wodę, skończyłoby się na tem, że nikt by wcale nie opuszczał głębokości wulkanu.
Tymczasem zrobiono kilka wycieczek do niższych części centralnego komina. Kapitan Servadac, hrabia, Prokop. Ben-Zuf chcieli jak można najdalej zbadać tę przepaść wydrążoną w jądrze Gallii. Co się tyczy składu skały, do którego wchodziło trzydzieści setnych złota, to potrzeba przyznać, że było to rzeczą dla nich obojętną. Zresztą ta substancya, bez wartości na Gallii, nie więcej by warta była i po spadnięciu na ziemię, i nie wiele więcej budziła w nich interesu, jak jakaś skała granitowa.
Ale wycieczki te posłużyły im do dowiedzenia się, że ogień centralny zachował swoję czynnoć i ztąd wywnioskowali, że jeźli wybuch ognia nie odbywał się drogą wulkanu, to dla tego, że się musiały otworzyć ujścia ogniste gdzieindziej
na powierzchni Gallii.
Tak przeszły miesiące luty, marzec, kwiecień, maj, w jakiemś jakby odrętwieniu moralnem, z którego uwięzieni nie zdawali sobie sprawy. Większość wegetowała opanowana tą odrętwiałością, która stawała się niepokojącą. Czytanie, które przedtem zajmowało, nie zgromadzało już teraz słuchaczy dokoła stołu. Rozmowy ograniczały się do dwóch, trzech osób i były prowadzone po cichu. Szczególnie Hiszpanie byli przygnębieni i nie opuszczali wcale swoich legowisk. Zaledwie ruszali się do przyjęcia jakiego pokarmu. Rosyanie lepiej się trzymali i z większą gorliwością pełnili swoje zadanie.
Brak więc ruchu był głównem niebezpieczeństwem tego długiego aresztu. Kapitan Servadac, hrabia, Prokop wiedzieli dobrze, jak odrętwiałość wzmaga się, ale cóż mogli na to poradzić. Napomnienia nie wystarczały. I sami czuli, jak ich ociężałość opanowuje i nie zawsze mogli się jej opierać. Ociężałość ta objawiała się czasem niezwykle długim snem, to znów nieprzezwyciężonym wstrętem do wszelkiego jadła. Możnaby doprawdy powiedzieć, że ci więźniowie, zagrzebani w ziemi jak żółwie na zimę, wzorem tych ostatnich mieli spać i nic nie jeść aż do powrotu ciepłej pory.
Z całej kolonii gallickiej najlepiej trzymała się mała Nina. Chodziła ona wszędzie, dodawała ducha Pablowi, którym także owładnęła powszechna odrętwiałość. Mówiła to z tym, to z owym, a jej głos świeży w tych posępnych głębinach był jakby ptasim śpiewem. Śpiewała wesołe piosnki włoskie, gdy w tej posępnej pieczarze zapanowywało przygnębiające milczenie. Była ona duszą tego małego świata, a ożywiała go swojem wałęsaniem się. Brzęczała jak ładna muszka, ale pożyteczniejsza, dobroczynniejsza od muchy bajkopisarza. Był taki nadmiar życia w tej małej istocie, że niejako udzielała go wszystkim. Być może, iż objaw tej reakcyi dokonywał się prawie pomimo woli tych, którzy jego wpływu doznawali, niemniej przeto był on rzeczywistym, i obecność Niny była niezaprzeczenie zbawienną dla Gallijczyków na wpółśpiących w tym grobie.
Tymczasem miesiące upływały. W jaki sposób? Tego by kapitan Servadac i jego towarzysze nie mogli powiedzieć.
Ku końcowi czerwca ogólne odrętwienie zdawało się powoli przechodzić, Byłże to wpływ promienistej gwiazdy, do której kometa się zbliżał? Być może, ale słońce było jeszcze daleko! Porucznik Prokop, podczas pierwszej połowy obrotu Gallii drobiazgowo notował wszystkie pozycye i cyfry podawane przez profesora. Mógł więc graficznie otrzymać efemerydy i na orbicie przez się odrysowanej śledzić pochód komety mniej lub więcej dokładnie.
Łatwo mu było potem, po przejściu punktu odsłonecznego, oznaczać kolejne pozycye powrotu komety. Mógł więc powiadamiać swoich towarzyszy, nie potrzebując pytać Palmiryna Rosette.
Otóż wiedział on, że ku końcowi czerwca Gallia, przeciąwszy orbitę Jowisza, znajdowała się jeszcze na olbrzymiej odległości od słońca, mianowicie na 197 milionów mil francuskich. Ale szybkość jej według jednego z praw Keplera miała wzrastać w geometrycznej progresyi i we cztery miesiące potem miała wejść w strefę planet teleskopowych, w odległości tylko 125 milionów mil fr. od słońca.
Około tego czasu, w drugiej połowie czerwca, kapitan Servadac i jego towarzysze zupełnie odzyskali swoje zdolności fizyczne i moralne. Ben-Zuf był jak człowiek, który za wiele spał i wyciągał się teraz na wszystkie strony.
Odtąd zaczęto często odwiedzać puste sale Ula Niny. Kapitan Servadac, hrabia i Prokop wyszli aż na brzeg. Zimno jeszcze było nadmierne, ale atmosfera nic nie utraciła ze swego spokoju normalnego. Ani jednego obłoczka na widnokręgu lub u zenitu, ani jednego powiewu. Ostatnie ślady kroków na płaszczyźnie nadbrzeżnej były teraz tak samo wyraźne, jak dnia pierwszego.
Tylko widok wybrzeża zmienił się. Skalisty przylądek, jak wiemy, zakrywał małą przystań. W tem miejscu podnoszenie się warstw lodowych nie ustawało. Wysokość ich przechodziła już wówczas sto pięćdziesiąt stóp. Na tej wysokości Hanza i Dobryna były zupełnie niedostępne. Upadek ich przy odwilży był pewnym, rozbicie się nieuniknione. Nie było dla nich żadnego środka ratunku.
Na szczęście Izaak Hakhabut , który nie opuszczał nigdy swego sklepu w głębokościach góry, nie towarzyszył kapitanowi Servadac w tej przechadzce po nadbrzeżnej płaszczyźnie.
— Gdyby tu był ten stary łotr — powiedział Ben-Zuf — jakieżby krzyki pawie wydawał. Otóż, krzyczeć jak paw, a nie mieć jego ogona, wtem nie ma równowagi.
Dwa dalsze miesiące, lipiec, sierpień, zbliżyły Gallię do słońca na odległość 164 milionów mil. Podczas krótkich nocy zimno było jeszcze niesłychanie ostre; ale w dzień słońce, przesuwając się prostopadle nad równikiem Gallii, który przechodził przez Ziemię Gorącą, wydawało znaczną ilość ciepła i podnosiło temperaturę o jakie 20 stopni. Gallijczycy więc codziennie wychodzili grzać się w ożywczych promieniach, i w tym względzie naśladowali tylko kilkoro ptactwa, które w dzień bujało w powietrzu, a na noc chowało się do wnętrza Gallii.
Ten rodzaj wiosny, jeżeli wolno użyć tego słowa, miał bardzo szczęśliwy wpływ na mieszkańców Gallii. Powracała ufność i nadzieja. W dzieli, tarcza słoneczna zdawała się być większa na horyzoncie. W nocy, ziemia zdawała się rosnąć wśród gwiazd nieruchomych. Widziano cel — był jeszcze daleki — ale go widziano.
To spowodowało Ben-Zufa do podzielenia się z kapitanem Servadac i hrabią następującą refleksyą:
— Doprawdy, niepodobna uwierzyć, ażeby góra Montmartre mogła się tam pomieścić!
— A przecież jest ona tam — odpowiedział kapitan Servadac — i mam nadzieję, że ją odnajdziemy.
— I ja, mój kapitanie. Ale zechciej mi z łaski swojej powiedzieć, gdyby kometa pana Rosette nie miała powrócić na ziemię, czy nie byłoby sposobu zmusić ją do tego?
— Nie, mój przyjacielu — odpowiedział hrabia. — Żadna potęga ludzka nie zdoła zmienić geometrycznego układu wszechświata. Co za nieład by powstał, gdyby każdy mógł kierować biegiem swego planety! Ale Bóg nie chciał tego, i sądzę, że mądrze uczynił.
Gdzie jest mowa o pierwszych i ostatnich stosunkach, jakie się zawiązały między Palmirynem Rosette a Izaakiem Hakhabutem.
Nadszedł wrzesień. Niepodobna jeszcze było opuścić ciemnego, ale ciepłego schronienia we wnętrzu Gallii i przenieść się do Ula Niny. Pszczoły pomarzłyby z pewnością w swoich komórkach.
Na szczęście i na nieszczęście zarazem wulkan nie groził wznowieniem swej czynności.
Na szczęście, gdyż nowy wybuch mógłby zaskoczyć Gallijczyków w centralnym kominie, jedynej drodze, którą lawa mogła wydostać się na zewnątrz.
Na nieszczęście, gdyż w razie wznowienia się wybuchu można było natychmiast rozpocząć względnie łatwe i wygodne życie na wyżynach Ula Niny.
— Siedm brzydkich miesięcy spędziliśmy tutaj, mój kapitanie! — powiedział pewnego dnia Ben-Zuf. — Czy przypatrywałeś się przez ten czas naszej Ninie?
— Tak, Ben-Zufie — odpowiedział kapitan Servadac. — Jest to zupełnie wyjątkowa istota. Możnaby powiedzieć, że całe życie gallickie skupiło się w jej sercu.
— Dobrze, mój kapitanie, ale potem...
— Co potem?
— Potem, powróciwszy na ziemię, nie będziemy mogli opuścić tego kochanego dziecka!
— Mordieux! Ben-Zuf, przyjmiemy je za swoje!
— Brawo, mój kapitanie! Będziesz jej ojcem, a ja, jeżeli się zgodzisz na to, zostanę jej matką,
— A więc jesteśmy małżeństwem, Ben-Zufie.
— Ach, mój kapitanie — odpowiedział dzielny żołnierz — i to już oddawna niem jesteśmy.
Od pierwszych dni października zimna stały się prawie znośnemi, nawet podczas nocy, ponieważ powietrze było zupełnie spokojne. Odległość Gallii od słońca była już wówczas mniejszą od potrójnej odległości ziemi od swego środka przyciągającego. Średnia temperatura utrzymywała się na 30 do 35 stopniach poniżej zera. Bardzo często wdrapywano się do Ula Niny, a nawet wychodzono na zewnątrz. Koloniści bezkarniej teraz puszczali się na nadbrzeżną płaszczyzną. Znów zaczęto ślizgać się na łyżwach po tej cudownej powierzchni lodowej, którą morze tworzyło dla łyżwiarzy. Z jaką radością opuszczali więźniowie swoje więzienie. Każdego dnia także kapitan Servadac, hrabia, porucznik Prokop przychodzili rozpoznać stan rzeczy i rozprawiali o „wielkiej kwestyi przybycia na ziemię.“ Nie dość było zetknąć się z globem ziemskim, potrzeba było, jeśli podobna, zapobiedz wszelkim niebezpieczeństwom uderzenia.
Jednym z tych, którzy najdłużej przesiadywali w dawnem mieszkaniu, był Palmiryn Rosette.
Kazał wnieść lunetę napowrót do swego obserwatoryum i tam prowadził dalej swoje badania astronomiczne, jak długo tylko zimno pozwalało.
Nie pytano go wcale o rezultat jego nowych obliczeń, gdyż wcaleby nie odpowiedział. Po kilku dniach jednak towarzysze jego spostrzegli, że zdawał się być niezadowolonym. To wyłaził, to złaził, znów wychodził, znów schodził i tak nieustannie odbywał wędrówki po ukośnym tunelu centralnego komina. Mruczał coś do siebie i klął, i był bardziej niż kiedykolwiek nieprzystępnym. Raz, czy dwa razy Ben-Zuf — odważny, jak wiadomo, a w gruncie rad bardzo z tego niezadowolenia, zagadnął groźnego profesora. Jak był przyjęty, nie da się to opowiedzieć.
— Zdaje się — myślał sobie — że tam w górze nie idzie coś tak, jakby on sobie życzył. Ale do stu Beduinów, byle tylko nie popsuł czego w mechanice niebieskiej i nas nie zbił z dobrej drogi.
Jednakże kapitan Servadac, hrabia i porucznik Prokop mieli powody zapytywać siebie, co mogło do takiego stopnia rozdrażniać Palmiryna Rosette. Czy profesor sprawdzał swoje obliczenia i te nie zgadzały się z nowemi obserwacyami? Jednem słowem, czy kometa nie zajmował na swej orbicie miejsca, które mu wyznaczały przedtem obliczone tablice astronomiczne, i czy wskutek tego nie miał spotkać się z ziemią w punkcie i sekundzie oznaczonej?
Tego się ciągle najwięcej bali, a ponieważ ich nadzieje opierały się tylko na twierdzeniach profesora, więc widząc go markotnym, mieli powód lękać się wszystkiego.
Bo rzeczywiście profesor stawał się powoli najnieszczęśliwszym z astronomów. Widocznie obliczenia jego nie musiały być zgodne z obserwacyami, a dla takiego człowieka, jak on, nie mogło być większego rozczarowania. Dość, że za każdem zejściem do swego gabinetu, w trzech czwartych zlodowaciały wskutek zbyt długiego stania przy lunecie, doświadczał prawdziwego napadu wściekłości.
Gdyby komuś z bliźnich jego wolno było zbliżyć się wówczas do niego, to posłyszałby on następujące wyrzekania astronoma:
— Przekleństwo! Co to ma znaczyć? Co ona tam robi? Ona nie jest na miejscu wskazanem jej mojemi obliczeniami! Nędznica! Opóźnia się! Albo Newton jest szalony, albo ona oszalała! wszystko to jest przeciwne prawom powszechnego ciążenia! Cóż do dyabła! nie mogłem się omylić! Obserwacye moje są dobre, obliczenia również! Ach, przeklęta łajdaczka!
I Palmiryn Rosette brał głowę w obie ręce, i wyrywał sobie włosy, w które przecież nie obfitowała jego głowa. I ciągle, ciągle ten sam rezultat: ciągła i niewytłómaczona niezgoda pomiędzy obserwacyą a obliczeniem.
— A może — mówił do siebie — jakiś nieporządek wkradł się do mechaniki niebieskiej? Nie, to niepodobna! To ja się mylę! A przecież... przecież...
Rzeczywiście, Palmiryn Rosette schudł by był ze zmartwienia, gdyby mógł jeszcze schudnąć.
Jeżeli on doznawał zawodu, to wszyscy około niego byli niespokojni, ale na to astronom najmniejszej nie zwracał uwagi.
Jednakże ten stan rzeczy miał się skończyć.
Pewnego dnia, 12. października, Ben-Zuf, krążący koło wielkiej sali Ula Niny, gdzie znajdował się wówczas profesor, usłyszał wielki krzyk jego.
Ben-Zuf pobiegł do astronoma.
— Musiałeś pan sobie, bez wątpienia, coś złego zrobić — zapytał go tonem, jakim się mówi: — Jak się masz?
— Eureka! powiadam ci, eureka! — odpowiedział Palmiryn Rosette — trzęsąc się jak szalony.
— Eureka? — powtórzył Ben-Zuf.
— Tak, eureka! Czy wiesz, co to znaczy?
— Nie.
— No, to idźże sobie do dyabła!
— To jeszcze dobrze — myślał sobie ordynans — że p. Rosette zachowuje formy, gdy nie chce odpowiadać.
I poszedł sobie, tylko nie do dyabła, ale do Hektora Servadac.
— Mój kapitanie — powiedział — nowina.
— Cóż takiego?
— Uczony... No... „eurekną.“
— Znalazł... — zawołał kapitan Servadac. — Ale co znalazł?
— Tego ja nie wiem.
— A to właśnie potrzebaby wiedzieć!
I kapitan Servadac zaniepokoił się bardziej, niż kiedykolwiek.
Tymczasem Palmiryn Rosette schodził do swojej pracowni i mówił sam do siebie:
— Tak, to to... to nie może być co innego! Ach, nędznik!... Jeżeli tak jest, to drogo zapłaci!... Ale czy się zechce przyznać? Nigdy!... Musiałby w takim razie dać szyję!... Użyję więc podstępu... i zobaczymy!
Nie można było z tego nic zrozumieć, było tylko rzeczą widoczną, że od tego dnia Palmiryn Rosette zmienił sposób bycia z panem Izaakiem Hakhabut. Dotychczas zawsze albo go unikał, albo fukał na niego. Odtąd był zupełnie innym dla żyda.
Jakżeż to mogło nie dziwić mistrza Izaaka, mało przyzwyczajonego do podobnego traktowania. Profesor często schodził do jego ciemnego sklepiku. Palmiryn Rosette interesował się nim, jego osobą, jego interesami. Pytał go, czy dobrze sprzedał swoje towary, czy wielki zysk wpłynął do kasy, czy umiał skorzystać ze sposobności, która się może nigdy nie nastręczy, etc. etc. i te wszystkie pytania zadawał ze źle ukrywaną intencyą uduszenia żyda.
Izaak Hakhabut, niedowierzający jak stary lis — odpowiadał bardzo wymijająco. Ta nagła zmiana sposobu postępowania profesora względem niego mogła go łatwo zadziwiać. Pytał on siebie, czy Palmiryn Rosette nie myśli pożyczyć u niego pieniędzy.
Otóż, jak wiemy, Izaak Hakhabut w zasadzie nie miał nic przeciwko pożyczeniu, naturalnie na procent lichwiarski. I owszem, liczył nawet na to, że ten rodzaj operacyi pozwoli mu ciągnąć zyski ze swego mienia. Ale chciał pożyczać tylko na dobry procent, a — trzeba przyznać — tylko w hrabi, bogatym magnacie widział człowieka, dla którego mógłby ryzykować. Kapitan Servadac musiał być goły, ja święty turecki, albo jak Gaskończyk! Co się tyczy profesora, to komuż kiedykolwiek przyszło na myśl pożyczać pieniędzy profesorowi! To też Izaak trzymał się odpornie.
Z drugiej strony żyd zmuszony był zrobić ze swoich pieniędzy użytek, bardzo wprawdzie ograniczony, ale tem nie mniej wcale dla niego niespodziewany.
W istocie około tego czasu sprzedał on Gallijczykom prawie wszystkie artykuły żywności, które stanowiły jego ładunek okrętowy. Nie miał tyle rozsądku, aby coś z tych rzeczy zachować dla siebie na własne pożywienie. Między innemi rzeczami zabrakło mu kawy. A kawa, choćby najoszczędniej używana „kiedy wyjdzie, to już jej nie ma,“ powiedziałby Ben-Zuf.
Zdarzyło się więc, że mistrz Izaak pozbawiony był napoju, bez którego nie mógł się obyć i musiał zgłosić się do powszechnego składu zapasów.
Po długiem wahaniu się powiedział sobie, że zapasy przeznaczone są dla wszystkich Galijczyków bez różnicy, że ma zatem takie same prawa, jak
kto inny, i poszedł do Ben-Zufa.
— Panie Ben-Zuf — powiedział tonem najprzyjemniejszym na jaki się mógł zdobyć, — miałbym małą proźbę do pana.
— Mów Gobseku — odpowiedział Ben-Zuf.
— Potrzebuję wziąć z ogólnego składu funt kawy na mój osobisty użytek.
— Funt kawy! — zawołał Ben-Zuf — Jak to? żądasz funta kawy?
— Tak, panie Ben-Zuf.
— Oho! to sprawa ciężka!
— Czyżby już nie było kawy?
— Kawa jest; jeszcze ze sto kilogramów
— A więc?
— A więc, stary — powiedział Ben-Zuf, potrząsając głową w sposób niepokojący — nie wiem, czy ci będę mógł dać, czego żądasz.
— Daj pan, panie Ben-Zuf — zawołał Izaak — daj pan, a moje serce rozraduje się!
— Rozradowanie się twego serca jest mi nieskończenie obojętne!
— Jednakże nie odmówiłbyś pan, gdyby ktokolwiek inny...
— Ach, w tem sęk, że ty nie jesteś, jak ktokolwiek inny!...
— Więc jakże, panie Ben-Zuf?
— A no, odniosę się do Jego Excelencyi pana generał-gubernatora.
— Ach, panie Ben-Zuf, nie wątpię o jego sprawiedliwości...
— Przeciwnie, stary, właśnie jego sprawiedliwości obawiam się dla ciebie.
I z tą mało pocieszającą uwagą ordynans opuścił Izaaka Hakhabuta.
Palmiryn Rosette, ciągle czyhający, nadszedł właśnie w chwili, gdy Ben-Zuf i Izaak prowadzili z sobą tę rozmowę. Sposobność wydawała mu się dobrą do spróbowania szczęścia, więc natychmiast przystąpił do rzeczy.
— Co, mości Izaaku — powiedział — potrzebujesz pan kawy?
— Tak... — panie profesorze — odpowiedział Hakhabut.
— Więc wszystko sprzedałeś?
— Niestety! popełniłem ten błąd!
— Do dyabła! A przecież kawa jest potrzebną! Tak... tak... to rozgrzewa krew!
— Bez wątpienia... i w tej ciemnej norze nie mogę się bez niej obyć!...
— Bądź spokojny, mości Izaaku, dadzą ci ile ci potrzeba.
— Nieprawdaż, panie profesorze?... I chociażem ją sprzedał, tę kawę, mam przecież prawo do używania jej, jak każdy inny!
— Ale z pewnością... mości Izaaku... z pewnością... A dużo ci jej potrzeba?
— Tylko funt!... Ja się tak oszczędnie obchodzę!... To mi wystarczy na długo!
— A jak odważyć tę kawę? — zapytał Palmiryn Rosette, który mimowoli położył lekki przycisk na tych słowach.
— Moim bezmianem!... wyszeptał żyd.
I Palmirynowi Rosette wydawało się, jakby podchwycił lekkie westchnienie, wydobywające się z piersi mości Izaaka.
— Tak... — odparł... — bezmianem! Czy nie ma tu innej wagi?
— Nie — odpowiedział Izaak — żałując może swego westchnienia.
— Ech, ech, mości Izaaku!... To będzie rzecz dobra! Zamiast funta kawy dadzą ci siedm!
— Tak, siedm! to bardzo dobrze!
Profesor patrzał na żyda, przeszywał go wzrokiem. Chciał mu zadać pytanie... ale nie śmiał, myśląc, i słusznie, że Izaak nic powiedziałby mu prawdy, której on chciał się dowiedzieć za jakąkolwiek cenę.
Jednakże, nie mogąc powstrzymać swej niecierpliwości, już zaczynał mówić, gdy wtem nadszedł Ben-Zuf.
— No i cóż? — zapytał żywo Izaak Hakhabut.
— A cóż! Gubernator nie zezwala... — odpowiedział Ben-Zuf.
— Nie chce, żeby mi dano kawy! — zawołał Izaak.
— Nie, ale pozwala, aby ci jej sprzedano.
— Mnie sprzedawać, mein Gott!
— Tak, i to sprawiedliwie, ponieważ zgromadziłeś pieniądze całej kolonii. No, zobaczmy jakiego koloru są twoje pistole!
— Zmuszać mię do kupowania, kiedy inni...
— Jużem ci powiedział, że nie jesteś tym innym! No, kupujesz? Tak, czy nie?
— Łaski!
— Odpowiadaj, bo inaczej, zamknę sklep.
— No to kupię już — powiedział.
— Dobrze.
— Ale za jaką cenę?
— Tak jak nam sprzedałeś. Nie odrzemy ciebie. Skóra twoja nie warta trudu.
Izaak Hakhabut włożył rękę do kieszeni i poruszał tam kilka sztuk srebrnych.
Profesor stawał się coraz baczniejszym. Zdawało się, że czyha na słowa, które miały wyjść z ust Izaaka.
— Ileż mi — powiedział ten ostatni — każecie zapłacić za funt kawy?
— Dziesięć franków — odpowiedział Ben-Zuf. To cena bieżąca w Gorącej Ziemi. Ale cóż cię to może obchodzić, kiedy za powrotem na ziemię, złoto nie będzie miało żadnej wartości.
— Złoto nie będzie miało wartości! — odpowiedział Izaak. — Czyż to może być kiedy, panie Ben-Zuf?
— Zobaczysz.
— Nieśmiertelny niech mię wesprze! Dziesięć franków za funt kawy.
— Dziesięć franków. No cóż, skończysz, kiedy?
Izaak Hakhabut dobył wówczas sztukę złota, obejrzał ją przy świetle lampy, ucałował ją prawie końcem ust.
— A odważy się moim bezmianem? — zapytał tonem tak żałośnym, że obudzał podejrzenie.
— A czemże chcesz, żebym odważył — odpowiedział Ben-Zuf.
Potem, wziąwszy bezmian, przyczepił do haczyka szalkę i wsypał na nią tyle kawy, żeby skazówka stanęła na jednym punkcie — czyli siedmiu w rzeczywistości.
Izaak Hakhabut śledził oczami tę operacyę.
— Oto masz! — powiedział Ben-Zuf.
— Czy skazówka jest na właściwem miejscu? — zapytał handlarz, przechylając się nad instrumentem.
— A no patrz, stary Jonasie!
— Posuń ją pan troszeczkę palcem, panie Ben-Zuf!
— A toż na co?
— Ponieważ... ponieważ... — mruczał Izaak Hakhabut — mój bezmian może nie być... zupełnie... dokładnym!...
Zaledwie te słowa były wymówione, kiedy Palmiryn Rosette rzucił się na Izaaka i chwycił go za gardło. Potrząsał nim, dusił go.
— Łotr — krzyczał.
— Na pomoc! ratunku! wołał Izaak Hakhabut.
Walka nie ustawała. Prawda że Ben-Zuf nie myślał rozbrajać. Przeciwnie, pobudzał walczących i parskał od śmiechu. Dla niego w gruncie rzeczy jeden tyleż był wart, co drugi.
Ale na hałas walki kapitan Servadac, hrabia i porucznik Prokop przybyli zobaczyć, co się stało?
Izaaka i profesora oderwano od siebie.
— Co się stało? — zapytał Hektor Servadac.
— To się stało — odpowiedział Palmiryn Rosette — że ten urwis dał nam fałszywy bezmian, bezmian, który wskazuje większą wagę, niż rzeczywista.
— Czy to prawda, Izaaku?
— Panie gubernatorze!... tak... nie!... odpowiadał... tak!...
— To się stało, że ten złodziej sprzedawał na fałszywą wagę — ciągnął dalej profesor ze wzrastającą wściekłością — i że ja ważąc mego kometę jego instrumentem otrzymałem ciężar większy od rzeczywistego.
— Czy to prawda?
— Doprawdy... ja nie wiem... mruczał Izaak Hakhabut.
— To się stało nareszcie, że wziąłem tę fałszywą massę za podstawę nowych moich obliczeń, że te nie zgadzały się z mojemi obserwacyami, i że myślałem, iż ona nie jest na swojem miejscu!
— Ale kto... ona? Gallia?
— Ale nie! Nerina, do kata! Nasz księżyc!
— A cóż Gallia?
— Eh, Gallia jest zawsze tam, gdzie być powinna! — odpowiedział Palmiryn Rosette. Dąży prosto do ziemi... i my z nią!... i ten przeklęty
Izaak!... niech go Pan Bóg skarze!
W którym kapitan Servadac i Ben - Zuf wyjeżdżają i wracają, jak wyjechali.
Była to prawda. Od czasu rozpoczęcia szlachetnego handlarstwa nadbrzeżnego, Izaak Hakhabut sprzedawał na fałszywą wagę. Ponieważ znamy tę osobistość, nikogo to więc nie zadziwi. Ale w dniu, w którym ze sprzedającego stał się kupującym, nieuczciwość jego obróciła się przeciw niemu. Głównem narzędziem jego fortuny był ten bezmian, fałszywy o ćwierć funta, jak to poznano, co pozwoliło profesorowi rozpocząć na nowo swoje obliczenia, opierając je teraz na prawdziwych podstawach.
Kiedy na ziemi bezmian wskazywał kilogramową wagę jakiegoś przedmiotu, to przedmiot ten ważył tylko w istocie 750 gramów. Otóż z ciężaru oznaczonego dla Gallii, potrzeba było czwartą część odtrącić. Łatwo zrozumieć, że wyliczenia profesora, opierające się na masie komety, zwiększonej o jedną czwartą, nie mogły się zgadzać z prawdziwemi pozycyami Neriny, ponieważ na te pozycye właśnie masa Gallii wpływała.
Palmiryn Rosette, zadowolony, że dobrze wytargał Izaaka, zabrał się natychmiast do roboty, ażeby skończyć z Neriną.
Łatwo sobie wyobrazić, jak żartowano po tej scenie z Izaaka Hakhabuta. Ben-Zuf nie przestawał mu powtarzać, że będzie ścigany za fałszywe wagi, że sprawa jego w sądzie i że będzie stawiony przed policyą poprawczą.
— Ale gdzie i kiedy? — zapytywał Izaak.
— Na ziemi, za powrotem, stary łotrze! — odpowiadał uprzejmie Ben-Zuf.
Poczciwiec Izaak musiał schronić się do swej ciemnej nory i pokazywał się jak można najrzadziej.
Dwa jeszcze miesiące i pół oddzielały Gallijczyków od dnia, w którym mieli spotkać się z ziemią. Dnia 7. października kometa wszedł w strefę planet teleskopijnych, to jest tam, gdzie był sobie pochwycił Nerinę.
Pierwszego listopada połowa strefy, w której krążą te asteroidy, zawdzięczające swoje pochodzenie prawdopodobnie rozpryśnięciu się jakiegoś planety, który krążył między Marsem a Jowiszem, była już szczęśliwie przebytą. W ciągu tego miesiąca Gallia miała przebiedz na swojej orbicie łuk wynoszący czterdzieści milionów mil, zbliżając się do słońca na odległość 78 milionów mil.
Temperatura znów stawała się znośną, termometr wskazywał dziesięć do dwunastu stopni poniżej zera. Jednakże nie było jeszcze żadnego objawu odwilży. Powierzchnia morza była niezmiernie gładką i zamarzniętą, a dwa statki, usadowione na swoich lodowych podstawach, chyliły się ku przepaści.
Wówczas to znowu poruszono kwestyę Anglików zamkniętych na wysepce Gibraltaru. Nie wątpiono, że bezkarnie przetrwali oni nadzwyczajne mrozy zimy gallickiej.
Kapitan Servadac traktował tę kwestyę z punktu widzenia, który jak najlepiej świadczył o jego wspaniałomyślności. Powiedział on, że pomimo złego przyjęcia, jakiego niegdyś doznała od nich Dobryna, potrzeba było koniecznie porozumieć się z nimi, aby ich powiadomić o wszystkiem, czego z pewnością nie wiedzieli. Powrót na ziemię, który w każdym razie musi być rezultatem nowego starcia, grozi największemi niebezpieczeństwy. Potrzeba zatem uprzedzić Anglików i wezwać ich do wspólnego stawienia czoła niebezpieczeństwom.
Hrabia i porucznik Prokop zupełnie podzielali zdanie kapitana Servadac. Ludzkość tego wymagała, nie mogli być obojętni na los swoich bliźnich.
Ale jak dostać się do wysepki Gibraltaru?
Rzecz widoczna, że tylko morzem, to jest korzystając z twardej podstawy, jaką przedstawiała jeszcze powierzchnia zamarzniętego morza.
Zresztą był to jedyny sposób podróżowania z jednej wyspy do drugiej, gdyż za nastaniem odwilży żaden inny sposób nie był możliwy. W istocie nie można już było liczyć ani na dwumasztowca, ani na drugi statek. Co się tyczy szalupy parowej, to użyć jej w tym celu znaczyło tyle, co pozbawić się kilku beczek węgla, które starannie odłożone zostały na bok, jako zapas w razie powrotu na wyspę Gurbi.
Były jeszcze owe, na prędce sklecone, sanie z żaglem. Wiadomo, jak szybko i bezpiecznie odbyto na nich podróż z Ziemi Gorącej do Formentery.
Ale do popychania ich potrzeba było wiatru, którego nie było teraz na powierzchni Gallii. Być może, iż z odwilżą, gdy pod wpływem letniej temperatury zaczną się wywiązywać wyziewy, w atmosferze gallickiej ruch powstanie. Należało się nawet tego obawiać. Ale tymczasem spokój był zupełny i saniami nie można się było udać na wysepkę Gibraltaru.
Pozostawała więc jeszcze możliwość odbycia drogi pieszo, albo raczej na łyżwach. Odległość była znaczna — około stu mil. Czy można się było kusić o jej przebycie w takich warunkach?
Kapitan Servadac ofiarował się na spełnienie tego zadania. Dwadzieścia pięć do trzydziestu mil dziennie, to jest dwie mile (lieues) na godzinę, nie było to rzeczą zbyt trudną dla człowieka tak wprawnego w sztuce łyżwiarskiej. W ośmiu dniach zatem mógł być w Gibraltarze i powrócić do Ziemi Gorącej. Bussola do kierowania się, pewna ilość mięsa na zimno, mała spirytusowa maszynka do kawy, oto wszystko, co miał wziąć w drogę, i ta wycieczka, nieco zuchwała, wybornie przypadała do jego umysłu, lubiącego niebezpieczeństwa.
Hrabia i porucznik Prokop chcieli koniecznie, albo jechać zamiast niego, albo mu towarzyszyć. Ale kapitan Servadac podziękował im za to. W razie jakiego nieszczęścia, potrzeba było, aby hrabia i porucznik zostali w Ziemi Gorącej. Cóżby się stało bez nich w chwili powrotu z ich towarzyszami?
Hrabia musiał ustąpić. Kapitan Servadac chciał mieć jednego tylko towarzysza, swego. wiernego Ben-Zufa. Zapytał go więc, jak mu się ten projekt podoba.
— Czy to mi się podoba, do stu par beczek! — zawołał Ben-Zuf. — Czy to mi się podoba, mój kapitanie? Podobna sposobność do rosprostowania nóg! A przytem, czy sądzisz, żebym pana puścił samego?
Odjazd naznaczono na dzień następny, 2go listopada. Bezwątpienia Servadac chciał dopomódz Anglikom i potrzeba spełnienia obowiązku ludzkości była pierwszą w nim pobudką do tego kroku. Ale może i inna myśl kiełkowala w mózgu Gaskończyka. Z nikim się nią jeszcze nie podzielił i niewątpliwie nie chciał nic o niej mówić hrabiemu.
Jakkolwiekbądź, Ben-Zuf przecież zrozumiał, że jest tu „jakaś inna mechanika,“ kiedy w wilię odjazdu kapitan powiedział do niego:
— Ben-Zuf, nie znalazłbyś czego w naszym magazynie do zrobienia trójkolorowej chorągwi?
— Znajdę, kapitanie — odpowiedział Ben-Zuf.
— Więc zrób tę chorągiew, tylko tak, żeby nie widziano, schowaj do torby i zabierz z sobą.
Ben-Zuf nie pytał o więcej izrobil, co mu kazano.
Jakiż więc był projekt kapitana Servadac i dla czego nie objawił go towarzyszom?
Zanim damy odpowiedź, potrzeba zanotować pewien objaw psychologiczny, który nie należąc do kategoryi fenomenów niebieskich, nie był przeto mniej naturalnym — bo polegał na ludzkich słabościach.
Być może, że od czasu jak Gallia zbliżała się do ziemi, hrabia i kapitan Servadac powoli odsuwali się od siebie. Być może, iż to działo się mimo ich wiedzy. Wspomnienie dawnego współzawodnictwa zupełnie pogrzebane w przeciągu dwudziestu dwóch miesięcy wspólnego życia, powoli wracało do ich umysłu, a z umysłu do serca. Wróciwszy na glob ziemski, ci towarzysze przygód nie stanąż się znów rywalami? Jakkolwiek byli Gallijczykami, nie przestali być przecież ludźmi. Pani S.... może jeszcze była wolną, a nawet byłoby obrazą wątpić o tem!...
W rezultacie z tego wszystkiego, mimowoli czy nie mimowoli, wynikł pewien chłód między hrabią a kapitanem. Można było zresztą zauważyć, że nigdy nie było między nimi ścisłej, pradziwej przyjaźni, a tylko taka, która wynikała z okoliczności, w jakich się znajdowali.
To powiedziawszy, możemy objawić projekt kapitana Servadac, projekt, któryby może nowe współzawodnictwo wzbudził pomiędzy nim a hrabią. Oto dla czego chciał go trzymac w tajemnicy.
Projekt ten — trzeba przyznać — godnym był fantazującego mózgu, w którym się urodził.
Wiadomo, że Anglicy, przykuci do swej skały, zajmowali ciągle wysepkę Gibraltaru w imieniu Anglii. Mieli słuszność, jeżeli ten posterunek miał wrócić na ziemię w dobrych warunkach. Przynajmniej nie można im było zaprzeczać prawa do okupacyi.
Otóż naprzeciw Gibraltaru sterczała wysepka Ceuta. Przed uderzeniem Ceuta należała do Hiszpanów i panowała nad jedną stroną cieśniny. Ale Ceuta opuszczona mogła być zajętą przez pierwszego lepszego. Udać się na skałę Centy, zająć ją w imieniu Francyi, wywiesić chorągiew francuską — oto co Servadac miał sobie za obowiązek uczynić.
— Kto wie — mówił do siebie — czy Ceuta nie przybędzie szczęśliwie na ziemię, i czy nie będzie panowała nad jakiem ważnem morzem Śródziemnem? Otóż, chorągiew francuska wywieszona na tej skale, usprawiedliwi roszczenia Francyi.
I oto dla czego kapitan Servadac i jego ordynans pojechali na wyprawę zdobywczą, nic o niej nie mówiąc.
Łatwo każdy się zgodzi, że Ben -Zuf był jakby stworzony do tego projektu. Zdobyć kawałek skały dla Francyi! Spłatać figla Anglikom! To właśnie rzecz jego była.
Dopiero po odjeździe, u stóp skał nadbrzeżnych, kiedy po skończonych pożegnaniach dwaj zdobywcy znaleźli się sami, dowiedział się Ben-Zuf o projektach swego kapitana.
Zdawało się, że dawne piosnki, śpiewane w pułku, odżyły w jego pamięci, bo głosem pysznym zaczął śpiewać:
Le soleil en se levant
Nous fich’ des rayons obliques!
Vlan! du bataillon d’Afrique,
Vlan! les Zephyrs en avant!
Kapitan Servadac i Ben-Zuf, ciepło odziani, ordynans z torbą na plecach, zawierającą w sobie szczupłe bagaże, obaj z łyżwami u stóp, puścili się na nieskończoną powierzchnię białą i utracili wkrótce z oczu wyżyny Ziemi Gorącej.
W podróży nie było żadnego wypadku. Czas przejazdu podzielono na kilka przestanków, podczas których wędrowcy odpoczywali wspólnie i posilali się.
Temperatura znów stawała się znośną, nawet podczas nocy i w trzy dni po swoim wyjeździe dwaj nasi bohaterowie stanęli na kilka kilometrów przed wysepką Ceuty.
Ben - Zuf pałał chęcią zdobyczy wojennych. Gdyby potrzeba było szturm przypuścić, dzielny żołnierz gotów był uformować się w kolumnę, a „nawet w kwadrat“ dla odparcia nieprzyjacielskiej kawaleryi.
Był to ranek. Za pomocą bussoli od wyjazdu ściśle odmierzano kierunek prostej linii i trzymano się tego kierunku. Skała Ceuty ukazywała się w odległości pięciu do sześciu kilometrów, w oświetleniu słonecznem na zachodnim horyzoncie.
Nasi dwaj poszukiwacze przygód spieszyli się, aby co prędzej stanąć na tej skale.
Nagle, w odległości może trzech kilometrów, Ben-Zuf, który miał wzrok bardzo bystry, zatrzymał się i powiedział:
— Mój kapitanie, patrz!
— Cóż takiego, Ben-Zuf?
— Coś się tam rusza na skale.
— Naprzód — odpowiedział kapitan Servadac.
Dwa kilometry przebyto w kilka minut. Kapitan, Servadac i Ben-Zuf, miarkując swoją szybkość, znów się zatrzymali.
— Kapitanie!
— Cóż, Ben-Zuf?
— Jest tam z pewnością jakiś pan na Ceucie, który nam daje znaki. Wygląda, jak człowiek, który się wyciąga po zbyt długiem spaniu.
— Mordieux — zawołał kapitan Servadac — czyżbyśmy przybywali zapóźno?
Obaj ruszyli znów naprzód — i wkrótce Ben-Zuf zawołał:
— Ach, kapitanie, to telegraf.
W istocie na skale Ceuty funkcyonował telegraf w rodzaju semaforu (telegraf nadbrzeżny do dawania sygnałów.)
— Mordieux — zawołał kapitan — ale jeżeli tam jest telegraf, to musiał go ktoś tam urządzić!
— Chybaby — powiedział Ben-Zuf — telegrafy na Gallii rosły jak drzewa.
— A jeżeli gestykuluje, to widocznie ktoś go w ruch wprawia.
— Pardieu!
Hektor Servadac, bardzo niezadowolony, spojrzał ku północy.
Tam, na kraju widnokręgu wznosiła się skała Gibraltaru, i zdawało się tak kapitanowi, jak Ben-Zufowi, że drugi telegraf umieszczony na szczycie
wysepki odpowiadał na zapytania pierwszego.
— Zajęli Ceutę — zawołał kapitan Servadac — i o naszem przybyciu dają już znać do Gibraltaru.
— A więc, mój kapitanie?...
— A więc, Ben - Zuf, trzeba schować do pochwy nasz projekt zdobywczy i być dobrej myśli mimo niepowodzenia!
— Jednakże, mój kapitanie, jeżeli tam tylko pięciu lub sześciu Anglików broni Ceuty?...
— Nie, Ben - Zufie — odpowiedział Servadac uprzedzili nas, i jeżeli moje argumenta nie skłonią ich do odstąpienia nam tej pozycyi, to nie ma tu dla nas nic do roboty.
Z zawodem na sercu Hektor Servadac i Ben-Zuf przybyli do samego podnóża skały. W tej samej chwili, jakby za pociśnięciem sprężyny, wyskoczyła z nich placówka.
— Kto idzie?
— Przyjaciele. Francya!
— Anglia!
To były pierwsze wyrazy, które wymieniono. Wówczas na wyższej części wysepki ukazało się czterech ludzi.
— Czego chcecie? — zapytał jeden z tych ludzi, należących do załogi gibraltarskiej.
— Chcę pomówić z waszym naczelnikiem — odpowiedział kapitan Servadac.
— Z komendantem Ceuty?
— Z komendantem Ceuty, kiedy Ceuta ma już komendanta.
— Natychmiast go uprzedzę — odpowiedział żołnierz angielski.
W kilka minut potem komendant Centy, w mundurze, zeszedł na najniższe szczeble skalistej wysepki.
Był to major Oliphant we własnej osobie.
Nie było już wątpliwości. Tę samę myśl, którą miał kapitan Servadac, powzięli i Anglicy, tylko ją wcześniej wykonali. Zająwszy skałę, wydrążyli w niej porządne kazamaty dla posterunku. Żywność i paliwo przewieziono na łódce komendanta Gibraltaru, zanim się morze ścięło.
Gęsty dym wydobywający się ze skały, świadczył, że musieli mieć dobry ogień podczas zimy gallickiej i że zatem załodze zimno niezbyt musiało dolegać. I w istocie ci żołnierze angielscy mieli dobrą tuszę, a major Oliphant z lekka potłuściał, choćby się może sam do tego nie przyznał.
Zresztą ci Anglicy w Ceucie nie byli zupełnie odosobnieni, gdyż cztery zaledwie mile (francuskie) oddzielały ich od Gibraltaru. Mieli ciągłą komunikacyę, czy to przejeżdżając na drugą stronę cieśniny, czy też zapomocą telegrafu.
Potrzeba dodać, że brygadyer Murphy i major Oliphant nie przerwali nawet swojej partyi szachów. Długo obmyśliwane pojechania komunikowali sobie telegrafem.
W tym względzie szanowni oficerowie naśladowali dwa towarzystwa amerykańskie, które w r. 1846 z Waszyngtonu i Baltimore grały „telegraficznie“ słynną partyę szachów.
Daremnieby dodawać, że partya, którą grali brygadyer Murphy i major Oliphant, była jeszcze tą partyą, rozpoczętą podczas bytności Servadaca w Gibraltarze.
Tymczasem major oczekiwał spokojnie, czego od niego żądać będą dwaj cudzoziemcy.
— Major Oliphant, jeśli się nie mylę — powiedział kapitan Servadac, kłaniając się.
— Major Oliphant, gubernator Ceuty — odpowiedział oficer, a potem dodał: — z kimże mam honor mówić?
— Z kapitanem Servadac, generalnym gubernatorem Ziemi Gorącej.
— Ach, bardzo dobrze! — odpowiedział major.
— Panie — rozpoczął znów Hektor Servadac — czy pozwolisz mi pan być z lekka zadziwionym, widząc cię w charakterze komendanta na tej resztce dawnej posiadłości hiszpańskiej?
— Pozwalam panu, kapitanie.
Mogęż zapytać pana jakiem prawem?
— Prawem pierwszego, który zajmie.
— Bardzo dobrze, majorze Oliphant. Ale czy sądzisz pan, że Hiszpanie, zamieszkali w Ziemi Gorącej, nie mogliby z pewną słusznością
reklamować?
— Nie sądzę, kapitanie Servadac.
— A dla czego, jeżeli łaska?
— Ponieważ to ci sami Hiszpanie ustąpił skalę Ceuty na zupełną własność Anglii.
— Kontraktem? majorze Oliphant.
— Najformalniejszym kontraktem.
— Ach, doprawdy?
— I otrzymali, kapitanie Servadac, w angielskiem złocie zapłatę za to ważne ustępstwo.
— Teraz wiem dla czego — zawołał Ben-Zuf — Negrete i jego towarzysze mieli tyle pieniędzy w kieszeni.
W istocie rzecz się tak miała, jak mówił major Oliphant. Czytelnik sobie przypomina, że dwaj oficerowie angielscy odbyli tajemną wycieczkę
do Ceuty, kiedy tam jeszcze byli Hiszpanie. Ztąd to pochodziło to łatwe nabycie wysepki dla Anglii.
Tak więc argument, na który kapitan Servadac trochę liczył, sam przez się upadał. Tak więc zupełna przegrana zdobywcy i jego szefa sztabu. Nie nalegał więc dalej, i strzegł się wydać z zamiarami, które go tu przygnały.
— Czy mogę wiedzieć — zaczął naówczas major Oliphant — czemu mam przypisać zaszczyt pańskich odwiedzin?
— Majorze Oliphant — odpowiedział kapitan Servadac — przybyłem tu, aby wyświadczyć usługę pańskim towarzyszom i panu.
— Ach — powiedział major tonem człowieka, który nie sądzi, aby potrzebował czyjejkolwiek usługi.
— Majorze Oliphant, być może, iż nie jesteś powiadomiony o tem, co się stało, iż nie wiesz, że skały Ceuty i Gibraltaru obiegają świat słoneczny na komecie?
— Na komecie? — powtórzył major Oliphant z uśmiechem doskonałego niedowierzania.
W kilku słowach kapitan Servaelac objaśnił majora o rezultatach spotkania się ziemi z Gallią — co w oficerze angielskim nie wywołało nawet zmarszczenia brwi. — Później dodał, że wszystko nakazuje spodziewać się powrotu na ziemię, i że wypadałoby może, aby mieszkańcy Gallii połączyli siły swoje dla wspólnego zapobieżenia niebezpieczeństwom, wyniknąć mogącym przy nowem starciu.
— A zatem — majorze Oliphant — jeżeli pańska mała załoga i gibraltarska zechcą wyemigrować do Ziemi Gorącej...
— Nie, umiem panu dostatecznie podziękować, kapitanie Servadac — odpowiedział chłodno major Oliphant — ale my nie możemy opuścić naszego posterunku.
— A to dla czego?
— Nie mamy rozkazu od naszego rządu, a raport przeznaczony dla admirała Fairfaxa czeka jeszcze ciągle na statek pocztowy.
— Ale powtarzam panu, że nie jesteśmy już na globie ziemskim, i że za dwa miesiące kometa spotka się znów z ziemią!
— To mię nie zadziwia, kapitanie, gdyż Anglia musiała robić wszystko, aby go przyciągnąć do siebie.
— Wolna wola odparł Servadac. — Więc uporczywie chcecie pozostać na skałach Ceuty i Gibraltaru?
— Oczywiście, majorze Oliphant, ponieważ one panują nad wejściem do morza Śródziemnego.
— Ach, może nie będzie wcale morza Śródziemnego.
— Morze Śródziemne będzie zawsze, jeśli Anglia tego zechce! — Ale wybacz mi, kapitanie Servadac. Brygadyer Murphy przesyła mi telegrafem straszliwy cios szachowy. Pozwolisz pan....
Kapitan Servadac, srodze targając wąsa, oddał majorowi Oliphant ukłon za ukłon. Żołnierze angielscy napowrót weszli do swoich kazamat, i dwaj zdobywcy znaleźli się sami u stóp skały.
— No i cóż, Ben-Zuf?
— A cóż, mój kapitanie! Za pozwoleniem pańskiem odbyliśmy dyabelnie kiepską kampanię!
— Chodźmy ztąd Ben-Zuf.
— Chodźmy ztąd, kapitanie — odpowiedział Ben-Zuf, który nie myślał już wcale śpiewać piosnki Zefirów afrykańskich.
I jak przyjechali, tak odjechali, nie mając sposobności do rozwinięcia swej chorągwi.
Żadnym wypadkiem nie odznaczył się ich powrót i 9 listopada stanęli na wybrzeżu Ziemi Gorącej.
Potrzeba dodać, że przybywając trafili na straszliwy gniew Palmiryna Rosette. I szczerze mówiąc, miał czego się gniewać!
Czytelnik przypomina sobie, że profesor na nowo rozpoczął seryę obserwacyi i obliczeń, dotyczących Neriny. Otóż, tylko co ukończył to wszystko i miał już w ręku wszystkie elementa swego satelity...
Ale Nerina, która miała ukazać się w wilię dnia tego, nie pojawiła się wcale na horyzoncie Gallii. Pociągnięta zapewne przez jakiegoś potężniejszego asteroidę, umknęła w przejeździe przez strefę planet teleskopijnych.
Traktujący o wielkiej kwestyi powrotu na ziemię i o śmiałym projekcie porucznika Prokopa.
Po powrocie Hektor Servadac uwiadomił hrabiego Timaszewa o rezultacie swoich odwiedzin u Anglików. Nie zataił przed nim, że Ceuta została sprzedaną przez Hiszpanów, którzy zresztą żadnego nie mieli prawa jej sprzedawać, i zamilczał tylko o swoich osobistych zamiarach.
Postanowiono zatem obyć się bez Anglików, skoro nie chcą przybyć do Ziemi Gorącej. Uprzedzono ich o niebezpieczeństwie. Do nich teraz należało wywikłać się z niego podług swego rozumienia.
Pozostawała teraz do rozważenia ważna kwestya nowego spotkania się komety z ziemskim sferoidą.
W zasadzie potrzeba było za prawdziwy cud uważać, że kapitan Servadac, jego towarzysze, zwierzęta, jednem słowem wszystkie żyjące istoty przy pierwszem starciu zostały przy życiu. Pochodziło to bezwątpienia ztąd, że ruch zwolna był miarkowany nieznanemi okolicznościami. Czy na ziemi zostały jakie ofiary? o tem miano się później dowiedzieć. W każdym razie rzecz była pewna, że nikt z tych, którzy byli porwani, tak na wyspie
Gurbi, jak w Gibraltarze, na Ceucie, Magdalenie i Formenterze, nie ucierpiał osobiście od starcia.
Miałoż być tak i przy powrocie ? Według wszelkiego prawdopodobieństwa nie można było na to liczyć.
Był to dzień 10 listopada, kiedy zaczęto traktować o tej ważnej kwestyi; hrabia, kapitan Servadac, porucznik Prokop zeszli się w tej pieczarze, która im służyła za wspólną salę. Ben-Zuf był naturalnie dopuszczony do posiedzenia. Co się tyczy Palmiryna Rosette regularnie wzywanego, ten stanowczo oświadczył, że nie przyjdzie, gdyż sprawa ta pod żadnym względem go nie obchodzi. Od czasu zniknięcia swej kochanej
Neriny nie mógł się on pocieszyć. Zagrożony teraz utratą swego komety, jak już utracił jego satelitę, chciał astronom, aby go zostawiono w spokoju. Co też uczyniono.
Kapitan Servadac i hrabia, coraz chłodniejsi dla siebie, nic nie zdradzili ze swoich ukrytych myśli i rozprawiali o kwestyi w interesie powszechnym.
Kapitan Servadac pierwszy zaczął mówić i to temi słowy:
— Panowie — powiedział — oto mamy dziś 10 listopada. Jeżeli obliczenia mojego ex-profesora są dokładne — a powinny być takiemi — to za pięćdziesiąt i jeden dni nastąpi nowe spotkanie ziemi z kometą. Czy w przewidywaniu tego wypadku należy nam przedsięwziąć jakie środki ostrożności?
— Rzecz widoczna, kapitanie, że należy odpowiedział hrabia — ale czy możemy cokolwiek przedsięwziąć, czy nie jesteśmy zupełnie zdani na łaskę Opatrzności.
— Opatrzność nie zabrania myśleć o sobie, panie hrabio — odparł kapitan Servadac. — Przeciwnie.
— Czy masz pan jaki gotowy pomysł w tym względzie, kapitanie Servadac?
— Żadnego, co prawda.
— Jakto, — powiedział wówczas Ben-Zuf — tacy uczeni, jak panowie, za pozwoleniem ich łaskawości, nie są zdolni pokierować tą dyabelską kometą, gdzie chcą i jak chcą.
— Naprzód nie jesteśmy uczeni, Ben-Zufie — odpowiedział kapitan Servadac — a gdybyśmy nawet byli, tobyśmy także nic nie mogli zrobić. Patrz, czy Palmiryn Rosette, no ten jest uczony...
— Ale z brzydką gębą — powiedział Ben-Zuf.
— Być może, ale uczony, a przecież nie może przeszkodzić Gallii by powróciła na ziemię.
— Ale w takim razie do czego nauka?
— Najczęściej, ażeby się dowiadywać, że się jeszcze wszystkiego nie umie — odpowiedział hrabia.
— Panowie — rzekł porucznik Prokop — jest rzeczą pewną, że w nowem starciu rozmaite nieszczęścia nam zagrażają. Jeżeli pozwolicie, to je wyliczę, a zobaczymy, czy podobna je zwalczyć, a przynajmniej złagodzić ich następstwa.
— Mów Prokopie — odpowiedział hrabia. — Wszyscy tak spokojnie rozmawiali o tych rzeczach, jak gdyby one ich wcale nie dotyczyły.
— Panowie — rozpoczął porucznik Prokop — potrzeba się naprzód zapytać, jakim sposobem może się odbyć to nowe spotkanie komety z globem ziemskim. Zobaczymy następnie, czego się należy lękać lub spodziewać w każdym z możliwych wypadków.
— Nic logiczniejszego — odpowiedział kapitan Servadac — ale nie zapominajmy, że dwa te ciała niebieskie dążą jedno ku drugiemu, i że w chwili starcia szybkość ich wynosić będzie dziewięćdziesiąt tysięcy mil francuskich na godzinę.
— Dwa ładne pociągi — pozwolił sobie dorzucić Ben-Zuf.
— Zobaczmy więc, jak się może odbyć starcie — ciągnął dalej porucznik Prokop. — Dwie te gwiazdy mogą się spotkać albo ukośnie, albo prostopadle. W pierwszym wypadku może się zdarzyć, że Gallia tylko muśnie ziemię, jak za pierwszym razem, i oderwawszy od niej kilka kawałków, dalej krążyć będzie w przestrzeni. Ale zruszonąby była ze swojej orbity i mało mielibyśmy szans, gdybyśmy to przeżyli, ujrzeć kiedykolwiek naszych bliźnich.
— Zaspokoiłoby to życzenia Palmiryna Rosette, ale nie nasze, — zrobił uwagę rozsądny Ben-Zuf.
— Zostawmy więc na stronie tę hypotezę odpowiedział hrabia. — Znamy już dostatecznie jej korzystne i niekorzystne strony, przystąpmy zatem do uderzenia bezpośredniego, to jest do wypadku, w którym Gallia uderzywszy się o ziemię, zostałaby na niej.
— Jak brodawka na twarzy — powiedział Ben-Zuf.
— Cicho, Ben-Zuf — rzekł do niego Hektor Servadac.
— Dobrze, mój kapitanie.
— Zobaczmy więc — mówił dalej porucznik Prokop — jakie hypotezy przedstawia starcie bezpośrednie. Przedewszystkiem należy przypuścić, że ponieważ massa ziemi jest o wiele większą od massy Gallii, nie będzie więc powstrzymaną w biegu i uniesie z sobą kometę.
— To się przypuszcza — odpowiedział kapitan Servadac.
— Otóż, panowie, w hypotezie prostopadłego uderzenia, Gallia przylgnie do ziemi albo tą częścią swej powierzchni, którą my zajmujemy na równiku, albo częścią zajmowaną przez naszych antypodów, albo nareszcie jednym z dwóch swoich biegunów. We wszystkich tych wypadkach wszelkie prawdopodobieństwo przemawia za tem, że żadna z istot żyjących na Gallii nie przeżyje tego starcia.
— Wytłómacz się, poruczniku — powiedział kapitan Servadac.
— Jeżeli będziemy w chwili starcia na części równika ścierającej się, zostaniemy rozmiażdżeni.
— To się rozumie — powiedział Ben-Zuf.
— Jeżeli będziemy w antypodach uderzającej części, to oprócz pewności zdruzgotania, ponieważ szybkość, która nas ożywia, nagle zostanie powstrzymaną — co się równa uderzeniu — mamy jeszcze pewność uduszenia się. W istocie, atmosfera gallicka zmięsza się z atmosferą ziemską, a my znalazłszy się na szczycie góry, na sto mil wysokiej, którą utworzy Gallia na ziemi, nie będziemy mieli dostatecznego do oddychania powietrza.
— A jeżeli Gallia uderzy o ziemię jednym ze swoich dwóch biegunów? — zapytał hrabia.
— W takim razie — odpowiedział porucznik Prokop — będziemy nieuniknienie podrzuceni a potem podruzgotani w straszliwem spadnięciu.
— Bardzo dobrze — powiedział Ben-Zuf.
— Dodaję, że w razie niemożliwym, gdyby żadna z tych hypotez nie miała miejsca, zostaniemy niechybnie spaleni.
— Spaleni? — powiedział Hektor Servadac.
— Tak, gdyż kiedy szybkość Gallii, zniweczona przeszkodą, zamieni się w ciepło, kometa cały lub w części spali się pod wpływem temperatury, która podniesie się do kilku tysięcy stopni.
Wszystko, co mówił porucznik Prokop, było ściśle dokładnem. Słuchacze patrzali nań i słuchali wywodu jego hypotez bez szczególnego podziwienia.
— Ale, panie Prokopie — powiedział Ben-Zuf, — jeżeli Gallia wpadnie do morza?...
— Jakkolwiek głębokim jest Atlantyk i Ocean spokojny — odpowiedział porucznik Prokop — a głębokość ich nie przenosi kilku mil — poduszka ta wodna będzie zawsze niedostateczną do osłabienia ciosu. Wszystkie zatem następstwa, które tylko co wskazałem, miałyby miejsce...
— Z dodatkiem jeszcze utopienia się... — dorzucił Ben-Zuf.
— Tak więc, panowie — powiedział kapitan Servadac — być połamanymi, utopionymi, podruzgotanymi, uduszonymi lub upieczonymi — oto los, który nas czeka, w jakikolwiek sposób odbędzie się spotkanie.
— Tak, kapitanie Servadac — odpowiedział bez wahania porucznik Prokop.
— A więc — rzekł Ben-Zuf — jeżeli tak jest, to zostaje nam tylko jedna rzecz do zrobienia!
— A to jaka? — zapytał Hektor Servadac.
— Opuścić Galię przed uderzeniem.
— Jakim sposobem?
— O! sposób jest bardzo prosty — odpowiedział spokojnie Ben-Zuf. — Nie ma go.
— Kto wie? — powiedział porucznik Prokop.
Wszystkich oczy zwróciły się na porucznika, który objąwszy głowę rękami rozmyślał nad jakimś śmiałym projektem.
— Kto wie — powtórzył — a jakkolwiek zuchwałym wydać się mój plan może, sądzę, iż należy go spróbować.
— Mój Prokopie — powiedział hrabia.
Porucznik przez kilka chwil jeszcze pozostał pogrążony w rozmyślaniach — potem rzekł:
— Ben-Zuf wskazał nam jedyną drogę, jakiej się chwycie mamy: opuścić Gallię przed uderzeniem.
— Czyż to podobna? — zapytał hrabia.
— Tak... być może.., tak!
— I w jakiż sposób.
— Za pomocą balonu!...
— Balon! — zawołał kapitan Servadac. — Ależ to zużyty środek ten pański balon! Nawet w romansach już nie śmią się nim posługiwać!
— Zechciejcie mię posłuchać, panowie, — ciągnął dalej porucznik Prokop, z lekka brwi marszcząc. — Jeżeli tylko będziemy znali dokładnie chwilę, w której nastąpi starcie, to na godzinę przedtem możemy wznieść się w atmosferę Gallii. Ta atmosfera uniesie nas ze swą nabytą szybkością; ale przed spotkaniem może się zmięszać z atmosferą ziemską, i jest rzeczą możliwą, że balon niejako prześliźnie się z jednej atmosfery do drugiej, unikając prostopadłego uderzenia, i że się utrzyma w powietrzu, podczas gdy się starcie odbywać będzie.
— Dobrze, Prokopie — odrzekł hrabia — rozumiemy cię, i to co powiedziałeś, zrobimy.
— Na sto szans — ciągnął porucznik Prokop — mamy dziewięćdziesiąt przeciw sobie.
— Dziewięćdziesiąt!
— Przynajmniej to jest rzeczą pewną, że w chwili, gdy ruch jego obrotowy powstrzymany zostanie, balon spali się.
— I on także? — zawołał Ben-Zuf.
— l on tak samo, jak kometa — odpowiedział Prokop... — chyba że w tem zmięszaniu się dwóch atmosfer... Nie wiem dobrze... trudnoby mi było powiedzieć... ale, zdaje mi się, że lepiej będzie w chwili uderzenia opuścić grunt GalIii.
— Tak! tak! — powiedział kapitan Servadac. — Choćby była tylko jedna szansa dobra na sto tysięcy złych, to my jej spróbujemy!
— Ale nie mamy czem napełnić balonu, nie mamy wodoru... — rzekł hrabia.
— Wystarczy dla nas powietrze gorące — odpowiedział Prokop — gdyż nie potrzebujemy dłużej nad godzinę utrzymywać się w powietrzu.
— Dobrze — rzekł kapitan Servadac... — mongolfierka... to prostsze i łatwiejsze do zrobienia... Ale pokrywa?...
— Wykroimy ją z żagli Dobryny, które mają płótno lekkie i mocne...
— Dobrze mówisz, Prokopie — odpowiedział hrabia. — Ty, doprawdy, masz odpowiedź na wszystko.
— Hurra! brawo! — zawołał Ben-Zuf na zakończenie.
W istocie zuchwały był plan zaproponowany przez porucznika Prokopa. Ale ponieważ przy wszelkich innych hypotezach zguba Gallijczyków była nieuchronną, potrzeba więc było próbować w ten sposób szczęścia, i to nieodzownie. W tym celu potrzeba było znać dokładnie nie tylko godzinę, ale minutę, a nawet, jeśli podobna, sekundę, w której miało nastąpić starcie.
Kapitan Servadac podjął się zapytać oto Palmiryna Rosette, przedsiębiorąc wszelkie środki ostrożności. Od tego więc czasu poczęto pod kierownictwem porucznika budowę mongolfierki. Miała być tak wielkich rozmiarów, aby mogla zabrać wszystkich mieszkańców Ziemi Gorącej, w liczbie dwudziestu trzech, — gdyż co się tyczy Anglików z Gibraltaru i Ceuty, to po ich odmowie, nie było się co o nich troszczyć.
Oprócz tego porucznik Prokop postanowił zaopatrzyć się w środki, któreby mu dały możność unoszenia się dłuższy czas w powietrzu, po starciu, gdyby balon ocalał. Mogła się bowiem zdarzyć potrzeba poszukania odpowiedniego miejsca do spuszczenia się na ziemię, i chodziło o to, aby balon nie zrobił zawodu. Dla tego postanowiono zabrać z sobą pewną ilość palnego materyału, trawy lub słomy suchej, dla ogrzewania wewnętrznego powietrza mongolfierki. Tego sposobu niegdyś używali pierwsi aeronauci.
Żagle Dobryny, złożone w Ulu Niny, zrobione były z bardzo gęstej tkaniny, którą bardzo łatwo można było zrobić jeszcze bardziej nieprzenikalną za pomocą pokostu. Wszystkie potrzebne ingredyencye znajdowały się w ładunku Hanzy, a zatem porucznik mógł niemi rozporządzać. Wykroił on starannie model do wykrawywania pasów z płótna. Praca ta odbyła się szczęśliwie, i wszystkich użyto do zszywania tych pasów — wszystkich, nie wykluczając i małej Niny. Majtkowie, bardzo wyćwiczeni w tego rodzaju robotach, pokazywali Hiszpanom, jak ci mają robić, i nowy warsztat nie próżnował.
Powiedziało się wszystkich — ale z wyjątkiem żyda, którego nieobecności nikt nie żałował, i Palmiryna Rosette, który nawet nie chciał wiedzieć o tem, że budowano mongolfierkę.
W tych robotach upłynął cały miesiąc. Kapitan Servadac nie znalazł był jeszcze sposobności, aby zadać swemu ex-profesorowi pytanie, dotyczące nowego starcia komety z ziemią. Palmiryn Rosette był nieprzystępny. Nie widywano go całymi dniami: Ponieważ temperatura w dzień stała się już prawie znośną, znów się ulokował w swojem obserwatoryum i nikogo tam nie puszczał.
Pierwsze pytanie kapitana Servadac w tej mierze bardzo źle przyjął. Bardziej niż kiedykolwiek zrozpaczony z powodu powrotu na ziemię, nie chciał się zajmować niebezpieczeństwami spotkania się z ziemią, ani cokolwiek uczynić dla powszechnego ratunku.
A przecież była to rzecz najważniejsza — dowiedzieć się z najściślejszą dokładnością o chwili, w której dwa te ciała niebieskie połączą się z sobą z szybkością 27 mil na sekundę.
Kapitan Servadac musiał więc cierpliwie czekać, i czekał cierpliwie.
Tymczasem Gallia ciągle zbliżała się do słońca. Tarcza ziemska widocznie się powiększała w oczach Gallijczyków. Kometa przez miesiąc listopad przebyła 59 milionów mil i 1 grudnia była już tylko o 78 milionów mil odległą od słońca.
Temperatura znacznie się podniosła i wywołała pękanie lodów i odwilż. Wspaniały był widok wyzwalającego się z pęt zimowych morza. Dał się słyszeć „wielki głos lodów,“ jak mówią rybacy polujący na wieloryby. Na pochyłościach wulkanu i wybrzeża zaczęły się wić kapryśnie pierwsze strugi wody. W kilka dni zaimprowizowały się potoki i kaskady. Śniegi leżące na wyżynach wszędzie się topiły.
Jednocześnie na widnokręgu zaczęły się ukazywać wyziewy. Powoli uformowały się z nich obłoki i bystro się przenosiły gnane wiatrem, który zamilkł był na całą długą zimę gallicką. Można się było spodziewać bliskich zamętów w atmosferze, ale był to właśnie powrót życia za ciepłem i światłem na powierzchnią komety.
Wszelako stały się wówczas dwa przewidziane wypadki, które sprowadziły zniszczenie gallickiej marynarki.
W chwili pękania lodów dwumasztowiec i statek kupiecki były jeszcze wywieszone na sto stóp nad powierzchnią morza. Olbrzymi ich piedestał z lekka się pochylił i pochylał się wciąż bardziej w miarę tajania. Miało im wkrótce zabraknąć podstawy, opłukiwanej cieplejszemi wodami, podobnie jak to się dzieje z lodowemi górami na morzu północnem lodowatem. Niepodobna było ocalić statków; zastąpić je miała mongolfierka.
W nocy z 12 na 13 grudnia lody ostatecznie popękały. W skutek naruszenia równowagi masy lodowe powywracały się. Zginęły Hanza i Dobryna, rozbiwszy się o rafy nadbrzeżne.
Ta klęska, której oczekiwano, której nie można było zapobiedz, nie wywarła zbyt boleśnego wrażenia na kolonistów. Zabrakło im tylko czegoś, co z ziemi z sobą zabrali.
Ale niepodobna opowiedzieć narzekał Izaaka Hakhabuta na widok nagłego zniszczenia jego statku i przekleństw, które ciskał na złą rasę. Obwiniał on kapitana Servadac i jego towarzyszy. Gdyby go nie zmuszono sprowadzić Hanzy do przystani Ziemi Gorącej, gdyby ją zostawiono w porcie wyspy Gurbi, nie było by tej klęski! Działano w brew jego woli, i kto sprowadził Hanzę, był zatem odpowiedzialny za jej stratę; za powrotem na ziemię Izaak potrafi pociągnąć do odpowiedzialności tych, co mu taką krzywdę
wyrządzili.
— Mordieux — krzynął kapitan Servadac — zamilcz, mości Izaaku, bo inaczej każę cię okuć!
Izaak Hakhabut zamilkł i powrócił do swej nory.
14 grudnia ukończono mongolfierkę. Starannie uszyta i pokostowana, była znakomicie trwałą. Łódź utworzona z plecionej łoziny, z której porobione były przegródki na spodzie Hanzy, mogła pomieścić dwadzieścia trzy osoby. Chodziło zresztą tylko o krótkie utrzymanie się na wysokości — o czas, w którymby się można było wśliznąć z atmosfery Gallii w atmosferę ziemską. Na wygody nie można się było oglądać.
Pozostawało więc jeszcze zawsze pytanie dotyczące godziny, minuty i sekundy, pytanie na które nieprzystępny, uparty Palmiryn Rosette nie dał był jeszcze odpowiedzi.
W tym czasie Gallia przecinała orbitę Marsa, która była odległą od ziemi o 56 milionów mil. Nie było więc jeszcze obawy.
Jednakże tego dnia, 15 grudnia, Gallijczycy mogli myśleć, że już ich ostatnia godzina nadeszła. Dało się uczuć coś w rodzaju trzęsienia ziemi. Wulkan się wzburzył, jakby jakimś podziemnym ruchem wstrząśnięty. Kapitan Servadac i jego towarzysze sądzili, że kometa pękł i co żywiej opuścili zachwianą skałę.
W tym samym czasie zaleciał krzyk z obserwatoryum, i ujrzano nieszczęsnego profesora, wybiegającego ztamtąd z kawałkiem potrzaskanej lunety.
Ale nikt się nie litował nad nim. W tej ciemnej nocy jakiś nowy satelita zdawał się krążyć do koła Gallii.
Był to kawałek tegoż samego komety.
Pod wpływem wewnętrznego parcia kometa rozłamał się na dwoje, podobnie jak to niegdyś stało się z kometą Gambartem. Olbrzymi odłamek, ciśnięty w przestrzeń, unosił z sobą Anglików z Ceuty i Gibraltaru.
W którym zobaczymy jak Gallijczycy przygotowują się do tego, by z pewnej wysokości przypatrzeć się swemu asteroidzie.
Jakie mogły być dla Gallii następstwa tego ważnego wypadku? Kapitan Servadac i jego towarzysze nie śmieli jeszcze odpowiadać sobie na to pytanie.
Słońce prędko powróciło na widnokrąg, tem prędzej, że właśnie rozpęknięcie się komety przyspieszyło ten powrót. Jeżeli kierunek obrotu Gallii nie zmienił się, jeżeli kometa obracał się ciągle około swej osi od wschodu ku zachodowi, to trwanie tego obrotu dziennego zmniejszyło się o połowę. Przestrzeń czasu między dwoma wschodami słońca wynosiła teraz sześć godzin zamiast dwunastu. W trzy godziny po ukazaniu się na horyzoncie gwiazda promienna chowała się za widnokrąg przeciwległy.
— Mordieux — powiedział kapitan Servadac — takim sposobem będziemy mieli rok składający się z 2800 dni.
— Nie wystarczy nam świętych na ten kalendarz — odpowiedział Ben-Zuf.
I w istocie, gdyby Palmiryn chciał znów zastosować kalendarz do nowej długości dni galickich, to przyszłoby do tego, że mówiłby o 538 czerwca lub 325 grudnia.
Co się tyczy kawałka Gallii, który unosił z sobą Anglików i Gibraltar, to było rzeczą widoczną, że on nie grawitował około komety. Przeciwnie, oddalał się. Ale czy unosił z sobą jakąś część morza i atmosfery galickiej? Czy posiadał dostateczne warunki mieszkalności? I czy wreszcie miał powrócić kiedykolwiek na ziemię?
O tem wszystkiem dowiemy się później.
Jakiż wpływ wywarło rozpołowienie się Gallii na jej dalszą drogę? To było właśnie pytanie, które hrabia, kapitan Servadac i porucznik Prokop naprzód sobie zadali. Poczuli zaraz przyrost sił muskularnych i skonstatowali nowe zmniejszenie się ciężkości. Ale ponieważ masa Gallii znacznie się zmniejszyła, czy nie zmieni to jej szybkości, i czy nie należało się obawiać, że pewne przypuszczenie lub opóźnienie w jej obrocie nie da jej spotkać się z ziemią?
Byłaby to klęska nie do naprawienia!
Ale czy szybkość Gallii zmieniła się choć na jotę? Porucznik Prokop był przeciwnego zdania, wszelako nie śmiał go wypowiedzieć, nie mając dostatecznych wiadomości w tej materyi.
Jeden tylko Palmiryn Rosette mógł odpowiedzieć na to pytanie. Potrzeba więc było tym czy innym sposobem, drogą przekonania czy gwałtu, zmusić go do mówienia i do dokładnego oznaczenia chwili, w której spotkanie ma nastąpić.
Zaraz w pierwszych dniach po katastrofie można było zauważyć, że profesor był w zabójczym humorze. Czy przyczyną tego była utrata sławnej lunety, czy może tak sobie należało ten objaw tłómaczyć: rozpołowienie się nie zmieniło szybkości Gallii, i ma ona zatem zetknąć się z ziemią w oznaczonym przedtem momencie. W istocie, gdyby wskutek rozpołowienia się kometa się nieco spóźnił lub przyspieszył biegu, gdyby powrót na ziemię był zakwestyonowany, wówczas radość Palmiryna Rosette byłaby tak wielką, że nie umiałby jej powstrzymać. Jeżeli więc ta radość się nie objawiała, to widać, że nie miał powodu się cieszyć — przynajmniej w tym względzie.
Kapitan Servadac i jego towarzysze pocieszali się więc tem spostrzeżeniem, ale to nie wystarczało. Potrzeba było wydobyć tajemnicę od tego jeża.
Wreszcie udało się to kapitanowi Servadac w następujący sposób:
Było to 18 grudnia. Palmiryn Rosette, zrozpaczony, wdał się w gwałtowną rozprawę z Ben-Zufem. Ten ostatni obraził profesora w osobie jego komety. Piękna gwiazda, zaprawdę, która się rozłamywała, jak zabawka dziecinna, pękała jak tłómok skórzany, rozłupywała jak orzech suchy! Lepiej żyć na granacie, na bombie z zapalonym knotem! etc. Łatwo sobie wyobrazić, co Ben-Zuf mógł na ten temat wygadywać. Rozmawiający rzucali sobie wzajem na głowę, jeden Gallię, drugi Montmartre.
Przypadek zdarzył, że kapitan Servadac nadszedł podczas najgorętszej dyskusyi. Byłoż to natchnienie z góry? Powiedział sobie, że ponieważ
łagodnością nie można nic wskórać z Palmirynem Rosette, więc może gwałtowność poskutkuje lepiej, i wziął stronę Ben-Zufa.
Gniew profesora natychmiast się objawił w najostrzejszych wyrazach.
Na gniew profesora Servadac odpowiadał także gniewem, ale udanym, i tak zakończył:
— Panie profesorze, nie podoba mi się pański sposób mówienia, i postanowiłem nie znosić go dłużej! Zanadto pan mało pamiętasz o tem, że mówisz do generalnego gubernatora Gallii.
— A pan — odparł zapalczywy astronom zbyt zapominasz o tem, że odpowiadasz jej właścicielowi.
— Tu nie chodzi o to! Zresztą pańskie prawo własności jest bardzo wątpliwe.
— Wątpliwe?
— A ponieważ niepodobna nam teraz powrócić na ziemię, będziesz więc pan od tego czasu stosować się do praw panujących na Gallii!
— Ach! czy tak? — odpowiedział Palmiryn Rosette — mam być uległy na przyszłość!
— Tak właśnie.
— Szczególnie teraz, gdy Gallia nie ma powrócić na ziemię?...
— I gdy wskutek tego będziemy musieli żyć na niej wiecznie — dodał kapitan Servadac.
— I dla czegożby Gallia nie miała powrócić na ziemię? — zapytał profesor głosem, w którym coraz głębsza przebijała się pogarda.
— Dla tego, że od czasu, jak się rozpołowiła, to zmniejszyła się jej masa, i wskutek tego szybkość jej musiała się zmienić.
— Któż to powiedział!
— Ja to mówię, wszyscy!
— Otóż, kapitanie Servadac, wszyscy pan i jesteście...
— Panie Rosette!
— Ignoranty, skończone osły, które się na mechanice niebieskiej ani odrobiny nie znają!
— Strzeż się pan!
— Ani na fizyce najelementarniejszej...
— Panie!
— Ach, niegodny uczniu! — zawołał profesor, którego gniew przechodził w paroksyzm gorączki. — Nie zapomniałem wcale, że niegdyś byłeś zakałą mojej klasy!...
— Tego już za wiele!...
— Że byłeś hańbą dla kollegium Karola Wielkiego!...
— Jeżeli pan nie zamilkniesz, to...
— Nie, nie zamilknę i pan mię wysłuchasz, choć jesteś kapitanem! Doprawdy! Wyborni fizycy! Że masa Gallii zmniejszyła się, więc wyobrażają sobie, że to mogło wpłynąć na jej szybkość! Jak gdyby ta szybkość nie zależała wyłącznie od szybkości pierwotnej skombinowanej z przyciąganiem słońca! Jak gdyby nie obliczano perturbacyi bez wciągania w rachunek masy ciał zbaczających! Czy wiadomą jest masa komet? Nie! A czy obliczają ich perturbacye? Tak? Ach, potrzeba się litować nad panem.
Profesor unosił się. Ben-Zuf myśląc, że jego kapitan na prawdę się gniewa — powiedział doń:
— Czy pozwolisz, kapitanie, abym mu połamał kości, abym go przepołowił na wzór jego nędznej komety?
— No, dotknij się mnie tylko! — zawołał Palmiryn Rosette — prostując się cały.
— Panie — odpowiedział żywo kapitan Servadac — potrafię pana nauczyć rozumu!
— A ja za pogróżki i czynną obrazę pociągnę pana przed kompetentne trybunały!
— Trybunały Gallii?
— Nie, panie kapitanie, przed trybunały ziemskie.
— Gadaj pan zdrów! Ziemia jest daleko! — odparł kapitan Servadac.
— Jakkolwiek jest daleko — zawołał Palmiryn Rosette uniesiony do najwyższego stopnia — niemniej przeto przetniemy jego orbitę w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia i przybędziemy do niej o godzinie drugiej czterdzieści siedm minut trzydzieści pięć sekund i sześć dziesiątych rano!...
— Mój drogi profesorze — powiedział kapitan Servadac z wdzięcznym ukłonem — niczego więcej od pana nie żądałem.
I opuścił Palmiryna Rosette bardzo zmięszanego, a i Ben-Zuf czuł się w obowiązku złożenia mu za przykładem kapitana niemniej wdzięcznego ukłonu.
Hektor Servadac i jego towarzysze wiedzieli nakoniec to, co im tak było potrzebne. O godzinie drugiej czterdzieści siedm minut, trzydzieści pięć sekund i sześć dziesiątych rano miało nastąpić spotkanie.
A zatem jeszcze zostawało piętnaście dni ziemskich, trzydzieści dwa dawnych dni galickich, czyli 64 nowych.
Tymczasem przygotowania do odjazdu czyniono z nieporównaną gorliwością. Wszyscy radziby byli co prędzej opuścić Gallię. Mongolfierka
porucznika Prokopa zdawała się być sposobem zapewniającym połączenie się z globem ziemskim. Wśliznąć się z atmosferą galicką w atmosferę ziemską, zdawało się to rzeczą najłatwiejszą w świecie. Zapominano o tysiącznych niebezpieczeństwach tego położenia, któremu podobnych nie przedstawiają żadne poprzednie podróże aerostatyczne. Nic nie było naturalniejszego! A jednak porucznik Prokop miał zupełną słuszność, gdy powtarzał, że mongolfierka, powstrzymana w ruchu swoim obrotowym, spali się wraz ze wszystkimi, że chyba cud jakiś ją ocali. Kapitan Servadac okazywał się umyślnie pełnym zapału i wiary. Co się tyczy Ben-Zufa, to jemu zawsze się marzyło o przejażdżce balonem; był więc u szczytu swoich marzeń.
Hrabia i porucznik, chłodniejsi i rozważniejsi, sami jedni widzieli całe niebezpieczeństwo tej próby. Ale byli przygotowani na wszystko.
Już w owym czasie morze, uwolnione z lodów, było żeglowne. Przyszykowano szalupę parową i z tym węglem, co jeszcze pozostał, odbyto kilka podróży na wyspę Gurbi.
Pierwszą podróż odbył kapitan Servadac z Prokopem i kilku towarzyszami. Znaleźli wyspę Gurbi, posterunek, wszystko to długa zima uszanowała. Strumienie spływały po powierzchni gruntu. Ptaki, porzuciwszy Ziemię Gorącą, powróciły do tego kawałka żywej ziemi, gdzie znów ujrzały zieloność drzew i łąk. Pod wpływem równikowego gorąca dni trzygodzinnych pojawiły się nowe rośliny. Słońce z nadzwyczajną siłą oblewało je swymi prostopadłymi promieniami. Bezpośrednio po zimie nastąpiło palące lato.
Na wyspie Gurbi zebrano zapas trawy i słomy, potrzebny do wydymania mongolfierki. Gdyby ten olbrzymi przyrząd nie był tak trudnym do przewożenia, być może, iżby go przeniesiono morzem na wyspę Gurbi. Ale uznano za lepsze puścić się balonem z Ziemi Gorącej, i tam sprowadzić paliwo potrzebne do rozrzedzania powietrza w mongolfierce.
Na użytek codzienny palono już drzewem pochodzącem z rozbitych statków. Kiedy chodziło o zużytkowanie pomostu Hanzy, Izaak Hakhabut chciał się temu sprzeciwić. Ale Ben-Zuf powiedział mu, że jeśli tylko słowo piśnie przeciw temu, to za miejsce w łódce balonowej każą mu zapłacić pięćdziesiąt tysięcy franków.
Izaak Hakhabut westchnął i zamilkł.
Nadszedł 25 grudnia. Wszystkie przygotowania do odjazdu pokończono. Obchodzono Boże Narodzenie podobnie jak przeszłego roku, tylko z głębszem uczuciem religijnem. Co się tyczy Nowego roku, to wszyscy spodziewali się święcić go na ziemi, a Ben-Zuf nawet obiecał małemu Pablowi i dziewczynce piękną kolendę.
— Powiadam wam — mówił — jakbyście ją mieli w ręku!
Jakkolwiek wydawać się to może rzeczą nieprawdopodobną, przecież w miarę zbliżania się stanowczej chwili, kapitan Servadac i hrabia zupełnie o czem innem myśleli, niż o niebezpieczeństwach spotkania się z ziemią. Chłód, który zapanował w ich stosunku do siebie, nie był udany. Dwa lata, które spędzili razem w dali od ziemi, zaczęły być dla nich jakby snem zapomnianym; teraz mieli stanąć naprzeciw siebie na gruncie realnym. Pewien czarowny obraz wsunął się między nich i nie pozwalał im, jak niegdyś, widzieć siebie wzajem.
I wówczas to przyszło kapitanowi Servadac na myśl, aby dokończyć owego sławnego ronda, którego ostatnia zwrotka pozostawała do dokończenia. Kilka wierszy jeszcze i ten rozkoszny mały poemacik byłby kompletny. Poetę porwała ziemi Gallia, poetę by jej oddawała!
I od czasu do czasu kapitan Servadac przechodził w myśli wszystkie swoje nieszczęśliwe rymy.
Co się tyczy innych mieszkańców kolonii, to hrabia i porucznik chcieli co najspieszniej znaleźć się na ziemi, a Rosyanie mieli jednę tylko myśl: iść za swoimi panami, gdziekolwiek się im podoba ich poprowadzić.
Hiszpanom tak dobrze było na Gallii, że chętnie by tam byli przepędzili i resztę dni swoich. Ale wreszcie i Negrete wraz z ziomkami swymi nie bez pewnego zadowolenia ujrzeliby równiny Andaluzyi.
Co się tyczy Pabla i Niny, byli oni zachwyceni powrotem na ziemię wraz ze wszystkimi, ale pod warunkiem, że się nigdy nie rozłączą.
Zostawał jeden tylko malkonent, zapamiętały Palmiryn Rosette. Nie wychodził on z gniewu, klął się, że nie wsiądzie do łodzi balonowej. Nie! utrzymywał, że nie opuści swego komety. Dniem i nocą prowadził swoje badania astronomiczne. Ach, jakże mu brakowało nieodżałowanej jego
lunety! Oto Galia miała wejść w wąską strefę gwiazd spadających! Czyż nie było tam ciekawych objawów do obserwowania, czyż nie przedstawiała się sposobność zrobienia jakiegoś odkrycia.
Palmiryn Rosette, zrozpaczony, użył wówczas heroicznego środka, rozszerzając źrenice swych oczu, ażeby niemi choć trochę zastąpić potęgę optyczną utraconej lunety. Do rozszerzenia źrenic użył belladony, której dostał w apteczce Ula Niny i patrzał w niebo, patrzał niemal aż do oślepnięcia. Ale jakkolwiek światło wskutek tego silniej się odbijało na siatce jego oczu, nic on nie widział, nic nie odkrył!
Ostatnie dni przeszły w podraźnieniu gorączkowem, od którego nikt nie był wolny. Porucznik Prokop pilnował ostatnich szczegółów wyprawy.
Dwa niskie maszty Dobryny, utkwione na płaszczyźnie, służyły za podporę dla olbrzymiej mongolfierki, jeszcze nie wydętej, ale okrytej siecią. Łódka dostateczną była do pomieszczenia wszystkich pasażerów. Kilka worów skórzanych z powietrzem, przywiązanych do niej, miało służyć do utrzymania jej jakiś czas na wodzie, na wypadek gdyby mongolfierka spuściła się na morze w pobliżu brzegu. Widoczna rzecz, że gdyby trafiła na pełny ocean, to utonęłaby wraz ze wszystkimi wędrowcami, chybaby jakiś okręt znalazł się dla jej ocalenia.
Dnie 26, 27, 28, 29, i 30 grudnia upłynęły. Pozostawało jeszcze tylko 48 godzin ziemskich do spędzenia na Gallii.
Nadszedł 31 grudnia. Jeszcze dwadzieścia cztery godziny, i mongolfierka siłą ciepłego rozrzadzonego powietrza unosić się będzie w atmosferze galickiej. Prawda, że ta atmosfera była mniej gęstą od ziemskiej; ale potrzeba pamiętać i o tem, że ponieważ przyciąganie było mniejsze, więc i przyrząd balonowy był lżejszy i łatwiejszy do podniesienia.
Gallia znajdowała się wówczas o czterdzieści milionów mil od słońca, w odległości trochę większej od tej, która oddziela słońce od ziemi.
Posuwała się z nadzwyczajną szybkością ku drodze ziemskiej, którą miała przeciąć w tym punkcie właśnie, w którym się wówczas miała znajdować ziemia.
Co się tyczy odległości, która oddzielała kometę od ziemi, to wynosiła ona już tylko dwa miliony mil. Dwa te ciała niebieskie dążyły ku sobie i co godzina były bliższe siebie o 86 tysięcy mil, Gallia bowiem w godzinę posuwała się o 57 tysięcy mil, a ziemia o 29 tysięcy.
Nakoniec, o godzinie drugiej rano Galijczycy zabrali się do odjazdu. Spotkanie miało nastąpić za 47 minut i 35 sekund.
Wskutek zmiany ruchu obrotowego Gallii około swej osi, był dzień wówczas — i dzień także był na tej części globu ziemskiego, o którą kometa miał uderzyć.
Od godziny już mongolfierka wypełnioną była ciepłem powietrzem. Rozdęcie jej wybornie się udało. Olbrzymi przyrząd, chwiejąc się między masztami, gotów był do odjazdu. Łódź, przyczepiona do siatki, oczekiwała na wędrowców.
Galia była już odległą od ziemi tylko o 75 tysięcy mil.
Izaak Hakhabut pierwszy zajął miejsce w łodzi. Ale w tej chwili kapitan Servadac zauważył, że olbrzymio wypchany pas opasywał biodra żyda.
— Co to jest? — zapytał?
— To, panie gubernatorze — odpowiedział Izaak Hakhabut — to moja skromna fortuna, którą z sobą unoszę!
— A co ona waży, ta twoja skromna fortuna?
— Och! nie więcej jak trzydzieści kilo.
— Trzydzieści kilo, a nasza mongolfierka ma tylko siłę dostateczną do uniesienia nas samych. Odrzuć, panie Izaaku, ten bezużyteczny ciężar.
— Ale, panie gubernatorze...
— Bezużyteczny, powiadam ci, nie możemy przeciążać łodzi.
— Stwórco wszechświata! — zawołał Izaak — cała moja fortuna, całe moje mienie, z takim trudem zebrane!
— Ech, mości Izaaku, wiesz dobrze, że twoje złoto nie będzie miało żadnej wartości na ziemi, ponieważ wartość Galii wynosi 246 sekstylionów!...
— Ale, Jaśnie Wielmożny panie, przez litość!...
— No, Matatyaszu — powiedział wówczas Ben-Zuf — uwolń nas albo od twojej obecności, albo od twego złota, masz do wyboru!
I nieszczęśliwy Izaak musiał ściągnąć z siebie i odrzucić olbrzymi pas, a czynił to w pośród lamentów i przekleństw, których nie będziemy się silili powtarzać.
Co się tyczy Palmiryna Rosette, to z nim była zupełnie inna sprawa. Uczony zapamiętalec nie chciał wcale opuścić jądra swego komety.
Znaczyło to tyle, co wyrwać go z jego posiadłości! Zresztą ta mongolfierka, to był przyrząd niedorzecznie wymyślony! Przy przejściu z jednej atmosfery w drugą balon musiał się spalić, jak zwykły arkusz papieru! Mniej było niebezpiecznie pozostawać na Galii, i w razie gdyby Galia, nieszczęśliwym jakim sposobem, otarła się tylko o ziemię, w takim razie Palmiryn Rosette mógłby dalej na niej podróżować po wszechświecie! Wreszcie podawał tysiąc powodów zostania z towarzyszeniem wściekłych i śmiesznych wyrzekań, jak naprzykład groźba, iż zada pokutę uczniowi Servadac!
- ↑ Francuscy wyżsi oficerowie, noszą szlify ze złotymi frendzlami, zwykle nazywanemi graines d’epinard. P. T.
- ↑ Najwyższe góry na ziemi mają tylko 740 cześć jej promienia.
- ↑ Dwadzieścia pięć stóp.
- ↑ Twój wdzięk, i cygaro i szklanka kseretu, mój koń i strzelba, cóż lepszego w świecie?
- ↑ Dla Alcarrazas, Chielana, dla zboża, Trebujena a dla pięknych dziewcząt San Lucar de Barrameda.
- ↑ We francuskich szkołach uczniom za karę każą przepisywać wiersze. P. T.
- ↑ Arago lubił opowiadać anegdotę następującą. Raz w pewnym salonie, gdy właśnie ukończył przytoczenie powyższego swego zwyczaju, wszedł nieznany mu młody człowiek i zaczął oddawać mu ukłony z największą atencyą.
— Z kim mam honor mówić? — zapytał go znakomity astronom.
— Ach, panie Arago! — odrzekł młody człowiek — pan musisz mnie znać, gdyż pilnie uczęszczam na jego wykłady a pan prawie oka nie spuszczasz ze mnie przez cały czas trwania lekcyi. - ↑ Wszędzie tu trzeba rozumieć mile francuskie (lieues).
- ↑ Wiadomo, że pomiędzy kalendarzem rosyjskim a całej prawie Europy zachodzi różnica dni dwunastu.