Historja o bladej dziewczynce z pod Ostrej-Bramy/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historja o bladej dziewczynce z pod Ostrej-Bramy
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

— Miłość moja wzmaga się — mówił do siebie Edward uciekając z domku i biegnąc szybko ulicą do miasta — co dzień przywiązuję się więcej; nie szukam na to lekarstwa, nie probuję środków, gubię siebie i ją, zatopiwszy się w teraźniejszości. Jedno z dwojga, albo trzeba skończyć, albo rozerwać! Ale jak skończyć? Kto wie czy ona mnie kocha, nigdym nie dostrzegł nic prócz suchej wdzięczności dziecinnej... a jeśli ona nie czuje dla mnie tego, co ja dla niej? Wpadłem w nierozwikłane trudności, przez jeden krok nieostrożny. Co począć? co począć teraz? Jak się to wszystko skończy?
Porzucić ją? niepodobna. Cóż ona pocznie z sobą? przywykła już do innego świata, innej rozmowy, obejścia, jakże potrafi wytrzymać spadając znowu w życie, z którego wyszła i zostawiła za sobą? Nie, nie mogę jej porzucić! Mogęż, drugie pytanie, zwyciężyć siebie? Ach! i to niepodobna... gdybym tylko co dzień ją widział, gdybym co dzień mógł się wpatrywać w jej oczy, zdaje mi się, żeby mi tego dość było. Ale trzeba, żebym wiedział, czy mnie kocha! Cóż jeśli tak jest? jeśli się przyzna? jeśli z ust jej wywabię wyznanie? Będęż mógł zimno patrzeć na miłość, którą sam wyprosiłem, stworzyłem i kazać się jej kontentować przyjacielskiem, zimnem, na wodzy trzymanem widywaniem z sobą kiedy niekiedy? Niewiedzieć co począć? Tak jak jest, być dłużej nie może, musi się rozstrzygnąć. A gdybym się z nią ożenił? — pomyślał raz pierwszy Edward i zaraz odpowiedział sobie: — I to być nie może. — Jeszcze jej dość nie kochał; jeszcze nie dość był rozjątrzony, aby pobudzić w sobie odwagę do tak stanowczego kroku.
— Jutro — rzekł nareszcie — pójdę i powiem jej, że ją kocham, jutro zobaczę co mam dalej czynić!
Tak powiedziawszy sobie, Edward powrócił do mieszkania i gotował się tylko na wielkie jutro, o którem myśl sama sprawiała w nim bicie serca i krwi wrzenie. Nadeszło jutro. Edward poszedł z rana, bawił godzinę całą i nic nie powiedział. Uwierzycież, że się nie odważył? tak było.
— Wieczorem — rzekł odchodząc — będę śmielszy, wieczorem jej powiem.
Powrócił wieczorem. Julkę zastał w oknie izdebki, spoglądającą przez ogródek na Wilją, zadumaną i dość smutną. Ona także myślała o swojej przyszłości, o nim, niepojęte jakieś strachy ogarniały ją, jak każdego, kto się czuje szczęśliwy, a lęka o swoje szczęście. Usłyszawszy chód, odwróciła się, poznała go.
— Dobry wieczór!
— Dobry wieczór.
Zamilkli, on nie wiedział od czego począć, ona bała się mówić, nie wiedzieć dla czego jeszcze zmrok padający szybko więcej ją czynił nieśmiałą i niespokojną.
Edward usiadł na kanapie naprzeciw niej, darł chustkę w ręku, spoglądał, zaczynał, urywał. Z tego Julka już się domyśliła ważności rozmowy, którą miał począć, drżała, przeczuwając coś niezwyczajnego.
— Jest-że ci zawsze tutaj tak dobrze jeszcze jak pierwszych dni? — spytał.
— Coraz lepiej, coraz milej — odpowiedziała — oswajam się z miejscem, kocham je coraz bardziej, i nie żałuję miasta. We środę i w sobotę chodzę do mojej patronki na mszę, a resztę tygodnia rada jestem, że nudnego miasta nie widzę i nie słyszę.
— Cieszę się, żem potrafił przeczuć, iż ci tu dobrze będzie — rzekł Edward — miasto może bawić godzinę, może nie wiele się przykrzeć przyzwyczajonemu, może wspomnieniami zajmować, gdy je widzim po długich rozłączenia latach; ale niepodobna jednak, usuwając się od zgiełku, nie uczuć się swobodniejszym.
— Ja też teraz nietylko go nie żałuję — powiedziała Julka — ale w ostatniej chyba konieczności wróciłabym do niego nazad. Tu tak spokojnie, tak miło! Ile razy chcę, mam przechadzkę, której nikt nie przerywa, samotną a piękną! Gdybym nawet chciała zgiełku, dość mi wybiedz na antokolską drogę, żeby się nim nasycić.
— Więc nic ci nie braknie? więc jesteś szczęśliwa? — spytał Edward — i niczego więcej nie żądasz? — Wymówił to wyraziście, tak, iż na chwilkę Julka się wstrzymała z odpowiedzią.
— Jestem szczęśliwa i niczego nie żądam więcej, tylko, tylko...
— A! masz więc jeszcze niespłacone życzenie?
— Jedno.
— Jakie?
— Żeby się to życie tak miłe, swobodne, nie zachmurzyło, nie przerwało; więcej nie żądam niczego. Może-bym nawet z wielu jeszcze drobnych przyjemności ustąpiła, byle się przy głównem utrzymać.
— A nigdyż nie przychodzi ci na myśl, że mogłabyś być jeszcze szczęśliwszą?
— Ja? a to jak? — spytała, udając doskonale, że nic nie pojmuje o co chodzi. — Dla mnie nie ma już we śnie nawet większego szczęścia.
— Nigdy-żeś — rzekł Edward coraz bardziej sam się mięszając — nigdy-żeś nie wspomniała na to uczucie, na miłość, która w życiu kobiety tak jest konieczną potrzebą, warunkiem szczęścia.
— A! rozumiem! — zawsze obojętnie odezwała się Julka — pan wyobrażasz sobie kobiety tak złemi, tak zepsutemi... że ich serc uczucie przyjaźni, wdzięczności, nie może zaspokoić? czyliż nie dość przyjaciela, jakim pan jesteś dla mnie, i mogłażbym myśleć o kochanku? A potem — dodała — ta miłość, którą pan wystawiasz jako potrzebę, ja ją widzę jako robaka, który życie toczy. Od niej zaczynają się zgryzoty, udręczenia, niepokoje, od niej schnie serce, więdnieje ciało, tęsknieje dusza, upadają siły. Za chwilkę może zapału, szaleństwa, trzeba potem lata pokutować! Na co mi ta miłość, czytałam o niej, a trochę i widziałam po świecie, jaki jej koniec bywa.
Tą mową, której Julka potrafiła nadać akcent prawdziwości, przekonania, tak zdumiał się i pomięszał Edward, nie spodziewający się podobnego zaparcia przyszłości, że dalej już nie miał odwagi wyrzec tego, z czem przyszedł.
— Znać — odpowiedział cicho i smutnie — że jeszcze na ciebie pora nie przyszła.
— Jak to? — spytała Julka.
— Bo naówczas kobieta i mężczyzna równo nie mają już tej chłodnej krwi, przytomności i rozwagi. Potrzeba miłości, konieczność tak się mocno czuć daje, iż im przyszłość zakrywa; rzucają się na oślep, bo nie mają siły do odparcia.
— Alboż koniecznie wszystkich to czeka? — spytała ona — są przecie ludzie, którzy nie przypuszczając myśli, podobieństwa tego uczucia, oddalili je od siebie.
— Masz je więc za rzecz dającą się odwrócić?
— Nietylko odwrócić i uniknąć, ale gdy przychodzi zwyciężyć!
— Nigdy!
— Zawsze! — odpowiedziała Julka zimno i rozważnie, a choć co innego czuła w sobie, widziała konieczność, potrzebę pokazania się zimną przed Edwardem, dla oddalenia go od siebie, a przynajmniej usunienia końca tego, którego się nie bez przyczyny obawiała. — Zawsze można zwyciężyć — powtórzyła — ja tak myślę... można przemódz miłość uczuciem obowiązków, pobożnością i ciągłem czuwaniem nad sobą.
— Lecz zkądże — przerwał Edward — możesz o tem mówić z taką pewnością, z takiem przekonaniem, zastanawiałaś-że się nad tem, myślałaś o tem?
— Czytając — odpowiedziała Julka — osobliwie ostatnie książki, które miałam od pana, przyszło mi to na myśl, z wielkiego jednego i świętego przykładu, który mnie przekonał i nauczył, że i to uczucie zwyciężyć można.
— Z jakiego przykładu?
— Z historji naszej Jadwigi. Pan wiesz — dodała Julka — jak kochała niewartego przywiązania jakiegoś tam książęcia, z którym się wychowała; przypominasz, jak szalała za nim, jak nie mogła z początku znieść myśli oddalenia, rozerwania związków: a jednak, gdy jej wystawiono potrzebę innego małżeństwa, gdy pokazano, że ofiarą samej siebie kupowała krajowi spokój, a religji miljony ludu... potrafiła się zwyciężyć.
— Ale nie piszą — rzekł Edward z uśmiechem — ile ją ta ofiara łez kosztowała.
— W takim razie łzy się nie liczą — odezwała się Julka — chodzi o zwycięstwo, a jak po bitwie wygranej cieszą się nie rachując poległych, tak tu łez i cierpień wspominać nie trzeba.
— A gdyby — mówił dalej niespokojny oziębłością dziewczyny opiekun — a gdyby kiedy to uczucie zajrzało do ciebie... miałażbyś siłę i odwagę z niem walczyć?
— Niezawodnie — odpowiedziała — nie spodziewam się jednak tego na mnie nieszczęścia (to słowo wymówiła z przyciskiem), nie czuję, żebym inaczej kochać nawet potrafiła, jak przyjaźnią, szacunkiem, wdzięcznością... dla mnie też, przywykłej do cierpień, tak mało potrzeba do szczęścia, że się bez tego zbytkownego dodatku, którego tylko wypieszczeni losu kochankowie żądają, łatwo i bez żalu obejdę.
— Jesteś bardzo rozumna Julko — rzekł Edward, chwytając kapelusz z odrobiną gniewu, który źle ukrywał — mało kobiet tobie podobnych, a jeszcze w takich latach!
— Bo mało kobiet tyle co ja cierpiało — odpowiedziała — i mało ich pewnie tyle się co ja lęka najmniejszego cienia groźnego dla przyszłości.
— Co za ostrożność! — sam do siebie szepnął Edward — co za chłód i rozwaga! Miałażby istotnie tak być zimną, tak wyrachowaną? Być-że to może?
Julka kończyła:
— Nareszcie, drogi mój panie, nie byłożby to zbrodnią, gdyby mi nie wystarczały uczucia, które mam dla ciebie, spokojne, nie groźne a tak miłe!
To mówiąc, zwróciła ku niemu oczy.
Edward spotkał je, i gniew jego, który duszą wstrzęsać zaczynał, zachwiał się i upadł. W oczach jej bowiem tyle wyczytał uczucia, tak one sprzeciwiały się z ustami, tak mówiły i obiecywały miłość, że zapomniał o wyznaniach przykrych, uczynionych przed chwilą.
Biedna Julka nie umiała jeszcze wyrazu oczów zastosować do mowy i zdradzała się spojrzeniem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.