Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie
Podtytuł powieść z czasów Jana Sobieskiego
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Słońce zachodziło za wzgórza opasujące dolinę. — Ku mieścinie u stóp zameczku położonej z dwu stron przeciwnych zdążało dwóch jeźdźców, wzajem się zdala przypatrując sobie.
Jeden z nich chłop ogromny, na silnym koniu, okrytym potem i pianą, jechał zwolna. Dwa silne, bure charty wołoskie w ślad za nim biegły. Odziany był z kozacka, w małej czapeczce barankowej na głowie, w siwym żupaniku, skórzanym paskiem ściągniętym, w długich butach, a bat miał przez plecy przewieszony. Twarz czerwona, plamista — odrażającą była. Najeżony wąs ryży jeszcze jej dzikszego dodawał wyrazu. Małe oczki czarne, niespokojne, siedzące głęboko, ocieniały brwi najeżone. Usta obwisłe, spękane od gorąca czy niezdrowia, wyglądały jak poranione. Choć ubogo na pozór wyglądał, lecz dumę i samowolę czuć w nim było jakby zwycięzkiego rozbójnika.
Z drugiej strony na silnej szkapie z jukami w trokach, dążył burką z ramiona nieco zsuniętą okryty, chłop, zdrów, silny, wesołej twarzy, poświstując piosenkę; pospolite rysy, opalona skóra, zaniedbane włosy, sam ubiór okazywał sługę lub posłańca.... możnego domu...
Rozglądał się jadąc ciekawie bardzo i nie spiesząc podążał do miasteczka. Wjechawszy tu stanął przed karczmą, wywołał żyda i o cóś go zapytawszy, zwolna drogą ku zamkowi ruszył. Zobaczywszy to pozostały za nim jeździec z chartami, konia ścisnął i dogoniwszy jadącego, zwrócił się ku niemu namarszczywszy, pytając z ruska.
— A dokąd to?
Zagadnięty popatrzył.
— A wam co do tego? odparł.
Zaczerwieniła się twarz rudego i ręką w bok się ujął.
— Ale! krzyknął — jużciż do tego, boście na moim gruncie...
— Nieprawda — rzekł drugi...
Wzdrygnął się rudy i musiał konia mimowolnie pocisnąć nogami, bo przed nim skoczył, za co go ściągnął bez litości bizunem i osadził.
— Kto wy? wrzasnął na głos... jak śmiecie!..
— Nie gorącujcie się, zawołał śmiejąc się posłaniec.
— Ja tu pan!
— Nieprawda! powtórzył drugi.
Oczy rudemu krwią zabiegły...
— Mów coś za jeden...
— Ja tu na drodze z wami rozhoworu prowadzić nie potrzebuję — rzekł spokojnie zagadnięty.
— Chcecie wiedzieć com za jeden, jedźcie za mną na zamek, powie wam Podstarości...
— Jaki Podstarości?
— Ponoś jakiś Dorszak.... niedbale dodał podróżny.
Na chwilkę zamilkł rudy...
— No, to ja jestem podstarości Dorszak...
Jeździec odwrócił się, uśmiechnął, czapkę zdjął... i nie powiedział nic.
— Co to jest? w jaką to grę z sobą gramy? podchwycił Dorszak...
— W żadną — rzekł drugi — jadę do pana z listem od Jaśnie Wielmożnego Miecznika.
Słowa te zmięszały nieco pana Dorszaka, na pozór się uspokoił i złagodniał.
— Także gadajcie! zawołał — ja — ja tu pan jestem z ręki Miecznika. — U nas się ludzi luźnych włóczy dosyć, porządku pilnować muszę.
— Toć nie mówię nic — rzekł posłaniec — alem was nie znał.
— Jedźcie za mną do zamku...
To mówiąc obejrzał się na flegmatycznego posła Dorszak, na charty, które się w miasteczku rozporządzać zaczynały, świsnął i kłusem pojechał przodem.
Drugi koniowi też dał ostrogą i w milczeniu ruszył za nim.
Na miasteczku scena ta krótka już była ludzi z domostw wywabiła... Żydzi stali przed karczmami, chłopak jakiś wysworował się w rynek i chart go był już potarmosił, gdy podstarości nań świsnął. Czapki i jarmułki po drodze uchylały się i ludzie kłaniali nizko. Od miasteczka droga nieco pod górę prowadziła na zameczek. Trzeba było przebywać chwiejący się i lichy most, który pod końmi trząsł się cały, naostatek furtą sklepioną wjechali w podwórze.
Tu, jak wprzódy na charty, Dorszak przeraźliwie świsnął — i z pod szopki wyskoczył chłop w koszuli zgrzebnej i wyrostek w świtce krótkiej, którzy konia wzięli. Zsiadał też już i posłaniec powoli, naprzód nieco koniowi popuszczając popręgi. Dopiero gdy tego dopełnił, a zobaczył przed sobą podstarościego, stojącego z oznakami niecierpliwego oczekiwania, nic nie mówiąc począł dobywać z za sukni zawinięty w chustę starannie papier, który panu Dorszakowi wręczył.
— Chodźcie za mną do zamku, to się tam w izbie na dole rozgościcie — odezwał się Podstarości.
— Dziękuję panu — odparł posłany, ale naprzód o koniu i jukach pomyśleć muszę.
Na to nic nie odpowiedział Podstarości i ku zamkowi poszedł szybko. Mrok padał, a w podwórzu murami osłoniętem ciemnawo się robić zaczynało. — Posłaniec wdał się w rozmowę z parobkiem troszcząc o konia. Sam zdjął powoli juki, siodła jednak zrzucić nie dozwolił — dopóki by szkapa nie wypoczęła.
Podstarości minąwszy dół, po kamiennych wschodach szybko wszedł na piętro, a charty za nim pobiegły...
We drzwiach stała nań oczekując kobieta... Spojrzawszy na nią łatwo było poznać typ wschodni.
Średnich lat, niegdyś zapewne piękna bardzo, brunetka z oczyma czarnemi, z brwiami obfitemi, rzymskiego nosa, ust kształtnych, zdawała się zestarzałą przedwcześnie, znużoną, chmurną, ale wyraz energii wielki przetrwał w całej fizyognomii. — Głowę bujnemi okrytą włosami, które się z pod jedwabnej chustki wymykały rozrzucone, niosła dumnie do góry. Miała na sobie odzież białą, a na niej z tureckiej materyi obszerny kaftan. Ciekawemi oczyma nic nie mówiąc, zmierzyła wchodzącego i list, który trzymał w ręku.
Jakby się domyślał, że ją we drzwiach znajdzie, podniósł głowę także, ale się nie pozdrowili nawet. Spotkawszy jego wejrzenie, kobieta odeszła zostawując drzwi otwarte. Izba, do której wszedł za nią Dorszak, była obszerna, a za nią ukazywały się dalsze, dziwnemi zastawione sprzętami, pomiędzy któremi tureckie kufry, sofy i nizkie stoły odbijały od starych krzeseł i szaf ciemnych.
Kobieta założywszy ręce na piersi padła na nizkie siedzenie. Dorszak wchodził zamyślony.
— Głodny jestem jak pies... i psy też głodne być muszą — odezwał się złamanym językiem rusko-polskim...
— Zaraz ci jeść dadzą — obojętnie odpowiedziała kobieta i podniósłszy głos zawołała — Tatiano!
Nierychło wtoczyła się kobieta opasła w bardzo zaniedbanym stroju i potoczyła oczyma.
— Jeść! krzyknął Dorszak, siadając za stół, i światła — a prędzej.
Rozłamał był już pieczęć i niecierpliwie usiłował czytać, ale mrok nie dopuszczał; list rzucił na stół.
— Miecznik człowieka z listem przysłał, mruknął, co mu tam do głowy przyszło, on sobie zawsze myśli, że jest tu panem. Ha! ha!
— A któż? odezwała się kobieta.
Dorszak się rozśmiał i w piersi palcem stuknął.
— Któż, jeśli nie ja! Kto tu szyi nastawia tyle lat, aby się w tej dziurze ukrywać? Zje kata, jeśli mi ją z rąk nazad wydrze.
Kobieta ramionami ruszyła.
— Jak mi raz dał tu wleść, niewykurzy mnie tak łatwo — mówił, nie zważając, jakby do siebie, Dorszak. Zechce to mu tam z listem co zapłacę... alem nie darmo pracował, aby drudzy korzystali. Gdzie człowiek lat tyle siedzi i haruje, to sobie własność przecież musiał wysiedzieć.
Czego on odemnie chce...
Kobieta patrzała na mówiącego, jakby z politowaniem, ale nie mówiła już nic.
W tej chwili wniosła kobieta świecę i postawiła ją na stole; Dorszak porwał list, począł go czytać, brwi mu się ściągały, plunął i rzucił go znowu na stół — począł chodzić — potem wziął pismo, aby je raz jeszcze odczytać i powtórnie cisnął niem od siebie, ręce w kieszenie włożył, przechadzał się chmurny.
— Ale tego, tom się i niespodziewał — zawołał nagle stając przed kobietą, wszak to Miecznikowa z całym dworem jedzie do Gródka.
Począł się śmiać.
— Dalipan, zabawna historya! Herod baba.... Zdaje im się, że wszystkich Tatarów zabrał z sobą Kara Mustafa! i że tu jak u Boga za piecem siedzieć można!
Zobaczemy...
— Ale ja ich tu mieć nie chcę — dodał — i prędko wykurzę, aż im ochota od zaglądania w moje gospodarstwa odpadnie...
Kobieta słuchała milcząca, podparła się na ręku i patrzała w okno, jak gdyby dawno wiedziała, że z nim ani się poczciwie rozmówić, ani go opamiętać nie potrafi.
Im dłużej chodził i myślał Dorszak, tem zdawał się mocniej obruszać i gniewem płonąć. Ruchy jego gwałtowne i cała postać przekonywały, że się powstrzymuje tylko, aby nie wybuchnąć.
W tem kobieta wniosła ręcznik, misę i miskę. Dorszak spojrzał tylko i rzucił się za stół, a psy z obu stron siadły, patrzając mu w oczy. Nim począł jeść, dostał z szafki flaszkę, wypił kieliszek i postawił ją przed sobą. Skutkiem poruszenia i napoju, twarz mu cała się zaogniła... Strasznym był — kobieta ilekroć nań spojrzała, odwracała oczy ze wstrętem...
— A ty jadłaś? spytał kobiety zwracając oczy na nią.
— Nie głodnam, rzekła — trudno było czekać dzień cały...
Urwała natychmiast rozmowę.
— Dziś cię znowu twoja chandra, widzę, napadła? rzekł Dorszak.
— Takam ja dziś jak byłam wczoraj — odparła krótko.
— Człowiek do domu się przywlecze i niema do kogo gęby otworzyć, ani z kim pogadać poczciwie!
Kobieta ruszyła ramionami i zmilczała. Dorszak, jakby dalej rozmowy prowadzić nie chciał, podniósł głowę ku drzwiom i począł wołać:
— Tatiana!
W progu ukazała się kobieta.
— Kumysu! krzyknął...
— Tatara z ciebie zrobili — szepnęła siedząca na poduszkach — i nietylko do kumysu ale i do ich obyczajów nawykłeś.
Jakby nie słyszał tej wymówki Dorszak, siedział zamyślony — kobieta przyniosła wysoką szklankę z białawym napojem, który wychylił chciwie, wąsy otarł i dopiero po odejściu sługi, począł jakby sam do siebie:
— A czemu nie mam być Tatarem! mają oni rozum. Bujają w stepie, pracować nie potrzebują.
Żyją w swobodzie i Murzy ich bogatsze od nas... Mało to oni łupów nabiorą...
— I to się wam życiem do zazdrości wydaje, taka pogańska włóczęga... poczęła kobieta...
— Co ty, babo, znasz! co ty rozumiesz! krzyknął Dorszak — siedziałabyś cicho! Mnie ty będziesz rozumu uczyła, co złe a co dobre? wiem ja i bez ciebie, o radę cię pytać nie będę.
— Toż to i bieda — westchnęła siedząca... inaczej byś żył, gdybyś mnie słuchał i byłoby błogosławieństwa Boże w domu...
Dorszak się śmiał.
— Już ja te litanie znam... do cerkwi z niemi! do cerkwi! ja tego nie potrzebuję.
Skończył jeść, parę ochłapów rzucił psom, które się o nie poczęły z sobą ujadać, kopnął nogą jednego i odszedłszy parę kroków rzucił się też na siedzenie, ale opodal od kobiety. Na nizkim stoliku leżał szyty złotem worek i długi cybuch stał przy nim.
Nałożył fajkę i kurzyć począł, nogi założywszy po turecku...
— Hej, babo — kawy! zawołał — a żywo...
Słowa te stosowały się do kobiety siedzącej, która ani ruszyła się, ani zdawała uważać na nie. Po chwili dopiero zawołała na Tatianę...
Ta już wedle obyczaju niosła blaszany imbryk i małe findżaneczki, które postawiła na stoliczku przed panem. Dorszak nalał sobie czarnego płynu i chwycił go pożądliwie.
Milczenie panowało przez chwilę — kobieta zdawała się jakby uśpioną, a charty chrapały znużone na podłodze. Dorszak, który patrzał zrazu bezmyślnie przed siebie, powoli oczy na kobietę obrócił i długo się przypatrywał siedzącej.
Brwi mu się coraz bardziej marszczyły.
— Słuchaj ty, Agafio! zawołał — długo my tak z sobą jak pies z kotem żyć będziemy?
— Dopóki pies albo kot nie zdechnie — rzekła powoli.
— Psu się nie chce zdychać — rozśmiał się Dorszak dźwigając szerokie ramiona, psu się jeszcze życie śmieje, a kot też, chwała Bogu, zdrów.
Czasby mieć rozum.
— To prawda — rzekła kobieta.
— Nie mnie ale wam, przerwał wybuchając mężczyzna. — Co ci to źle? zbywa ci na czem?
— Wolałabym nędzę — odparła kobieta. Myślisz że mi ten twój chleb smakuje, co go mi codzień posypujesz popiołem? Czy ja nie wiem zkąd się twe mienie bierze i jak na nie zarabiasz?
Dorszak się zerwał z siedzenia.
— Jak? jak? mów! krzyknął podnosząc cybuch.
— Nie trzeba mówić, spokojnie oczu na niego nie zwracając, odezwała się kobieta — wiesz ty co te twoje mienie znaczy i zkąd płynie.
Mruczał coś niezrozumiałego gryząc cybuch Dorszak, ale się pomiarkował i zmilczał.
— Chcesz mieć spokój? dodała kobieta — ja chętnie do rodziców powrócę, ino puść.
— Żona z mężem żyć powinna — słyszysz — zawołał Dorszak.
— Dawnobyś się mnie pozbył — odrzuciła kobieta, gdyby nie to, że się po mnie spodziewasz posagu, na któryś chciwy.
— A pewnie, bo mi się należy za to, żem sobie taką kwoką świat zawiązał — począł Dorszak. Diabeł cię wiedział, gdyś młodo i pięknie wyglądała, że mi życie zatrujesz! Myślałem, że biorę potulne i posłuszne stworzenie, a gałąź ostu dostałem. Jam nie takiej potrzebował kobiety za żonę, a tyś była na mniszkę stworzona.
Kobieta nie odpowiadała już, zanurzona w myślach, cisnęła białe ręce, aż słychać było jak w stawach trzaskały. Głowę opuściła na piersi, nie widać było łez, ale się ich łatwo mógł domyśleć Dorszak, który dziko na nią spoglądał.
— Ot to moje śniadanie i obiad i wieczerza, — rzekł — człek do domu powraca jak do piekła!
Twarz mu zapaliła się, podniósł cybuch, zdawało się że uderzy siedzącą kobietę, która drgnęła tylko, ale wnet odwróciła się, zmierzyła go oczyma strasznemi, ręka jej sięgnęła do pasa pod suknię.
Dorszak znać zrozumiał ten ruch i cofnął się. Syczał przez zęby.
— Żmija — gadzina!
— Raz w życiu ścięgnąłeś na mnie rękę, odezwała się kobieta drżącym głosem — naówczas nie spodziewałam się, aby mężczyzna śmiał się targnąć na żonę... a i tu jeden raz odpłaciłam ci jak byłeś godzien. Od tej chwili bez noża nie stąpię, tknij mnie a zginiesz. Wiesz, żem silna i że się ciebie nie boję.
Zmierzyli się oczyma. Dorszak po głowie potarł ręką drżącą.
— E! gdyby nie twój ojciec! gdyby nie matka!
— Gdyby nie posag! — szydersko wtrąciła Agafia.
— Dałbym ci ja, siedziałabyś pod kluczem zamknięta jak pies na łańcuchu.
— E, gdyby nie Bóg, nie sumienie, Pawle, dawnobyś nie żył, a jabym była wolną, odpowiedziała kobieta, której oczy pałały.
Podszedłeś rodziców mianując się panem na Gródku, a kto wówczas wiedział, żeś rozbójnik.
— Milczeć! — krzyknął Dorszak — milczeć — dosyć tego, baby nikt nie przegada, a no zobaczemy nakońcu, kto tu kogo zmoże.
Rozśmiała się Agafia.
Za progiem słychać było stąpanie ciężkie. Dorszak się odwrócił. Powoli odchyliły się drzwi i posłaniec Mierzejewicki rozglądając się ciekawie, stanął w progu.
— Niech będzie pochwalony — rzekł.
Dorszak coś mruknął, kobieta podniosła się i odpowiedziała cicho — na wieki.
— Czego chcecie? — spytał podstarości.
— A no, by nie zawadziło pogadać — rzekł odchrząkując dworak, który śmiało się rozglądał. Nasza jasna pani wysłali mnie przodem, aby tu wszystko było w pogotowiu.
Chmura osłoniła twarz Dorszaka.
— Cóż ja tu im w pogotowiu mam stawić? — zawołał gburowato. W pogotowiu! kukurudzę „mamałygę,“ w tej pustce, w tej ruinie! Co im do głowy przyszło tu włazić, a biedy szukać.
— To nie moja rzecz — rzekł dworak — rozmówicie się o tem z jaśnie panią jak przyjadą. Mnie kazano mieszkanie oczyścić, miejsce na konie opatrzyć, obroki i chleby dla ludzi nagotować.
Dorszak się śmiał szydersko.
— A wiele was tam jest? — spytał.
Dworak się zamyślił. — A no, do dwudziestki się zbierze.
Zdziwienie odmalowało się w twarzy podstarościego.
— Aż tyle!
— A juści! — rzekł dworak. Pani nasza, panna, pan Janasz, kapelan, dworscy, masztalerze, posługa, hajduki, węgrzynek.
— To się chyba samemu wynosić dla nich i koczować pod namiotem — zawołał Dorszak i począł przechadzać się zamyślony.
— Jaśnie pani mówili mi, aby na drugim podwórcu starą wieżę dla niej wyporządzili — odezwał się dworak.
— Pustka, sowy w niej mieszkają — rzekł podstarości.
— Toć sowy wypędzić się da, a choćby co więcej niż sowy — dodał naiwnie posłaniec.
W podstarościm zaszła znać jakaś zmiana wewnętrzna, powoli opamiętywał się, stygł i łagodniał.
— Toć dziś noc — odezwał się — idźcie spocząć na dole, pogadamy. Bywajcie zdrowi.
Posłaniec popatrzał na Dorszaka, na kobietę — i wyszedł.
Podstarości gdy go z oczów stracił, mrucząc coś sam do siebie, chodzić począł szparko po izbie. Stawał, biegał i ani spostrzegł jak Agafia powstawszy z siedzenia, powolnym krokiem wysunęła się do drugiej izby. Kilka razy z flaszeczki sobie nalewał, pił i chodził myśląc. Świeca dogasała w mosiężnym lichtarzu... Zrzucił z siebie odzież, poprawił skórzane poduszki na sofie, i na pół rozebrany rzucił się spocząć. Wkrótce zagasło światło i fajka tylko, którą palił, chwilami czerwonawym blaskiem rozjaśniała nieco kątek, gdzie Dorszak spoczywał.
W dziedzińcu słychać było stróżów grzechotki i charty chrapały na podłodze. Po nad bramą ukazał się księżyc z za chmur i zajrzał bladym promieniem do izby....






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.