Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie
Podtytuł powieść z czasów Jana Sobieskiego
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


We trzy dni Janasz już mógł wstać i przejść się o swej sile po celi, był jednak osłabiony i zmieniony do niepoznania. Zdawał się starszym znacznie, młodość z sobą choroba ciężka i troska zabrała. Nikita nastawał mocno, aby z ks. Żudrą siadłszy na wóz jechał do Mierzejewic, gdzie go samo powietrze uzdrowić musi. Droga nie była straszna, bo od starego Konstantynowa jechać mieli nie tak już śpiesząc, szczędząc zmęczonych koni i ludzi. Braciszek aptekarz wprawdzie nie radził się jeszcze na jesienne narażać powietrze, Miecznikowa milczała, Janasz także.
Jadzia dwa razy była z matką u chorego, lecz niemal zawstydzona tem, że się pierwszą razą znalazła tak nieopatrznie, chłodniejszą teraz była i na pozór obojętną.
W parę dni potem Janasz czuł się tak dalece silnym, że sam do podróży się zaczął gotować. Naznaczono odjazd, dzień jeden jeszcze dając do wypoczynku, wreszcie po wotywie na intencyę podróżnych, Korczak podziękowawszy Ojcom za ich gościnność, zabrał się do miasteczka, gdzie już w gotowości stały wozy i ludzie. Wprawdzie nie mógł jeszcze bez zadychania się długo iść o swej sile, lecz z każdym dniem i godziną było mu lepiej. Miecznikowa śpieszyła teraz niespokojna. Codzień nowe przychodziły wieści o wiedeńskiej potrzebie, a o mężu od nikogo się dowiedzieć nie mogła. Jesień była dosyć sucha i pogodna, więc i wołyńskie drogi niepopsute. Na każdym popasie i noclegu spotykano przejeżdżającą szlachtę, która nowe dziwy rozpowiadała o rozbiciu Turków. Jadwisię tem cieszyli jakby już Kamieniec i Podole z rąk ich były wyrwane, drudzy zemstę srogą zapowiadali. Godzili się jednak na to wszyscy, iż odniesione zwycięztwo było chlubą wielką w oczach Europy i mogło podnieść na nowo sławę rycerstwa.... O kilku już poległych pod Wiedniem wiedziano, o kilku rannych z przedniejszych dowódzców i osób przy królu zostających, tylko o Mieczniku było głucho.
Ksiądz Żudra powtarzał, iż to właśnie najlepszém było, iż nowin nie mieli żadnych.
Miecznikowa wzdychała i modliła się. Tak ciągnąc się a coraz bliżej będąc znajomych okolic, na noclegu w karczmie na Podlasiu szczęśliwie trafili na sąsiada. Był nim stary pan Chorąży Bielski, przyjaciel Miecznika, gospodarz i prawnik wielki, człek dobry i znany, lecz zrzęda i nudziarz a robigrosz, zakłopotany nieustannie swemi folwarkami i interesami. Chorąży miał nadzwyczajną ochotę nabywania ziemi i majątków, kupował co tylko mógł, często bez pieniędzy, wykręcając się rozmaicie, nie zawsze wychodząc szczęśliwie, a na stare lata nabrawszy na głowę kłopotów co niemiara. A że majętności te bardzo były rozrzucone, Chorąży nieustannie był w drodze z jednej do drugiej, żadnej pono dobrze dopilnować nie mogąc. Spotkali go właśnie przejeżdżającego z Lubelskiego w Podlaskie, gdzie ogromny szmat błót i piasków zakupił, które mu nic nie dawały. Jechał oglądać czy potuszów palić i smoły nie będzie mógł pędzić.
Ksiądz Żudra naprzód go zobaczył i poznał. Chorąży porwał się od bigosu podróżnego, przy którym siedział właśnie, i począł go obejmować i ściskać.
— Więc wracacie? cali! Chwalić najwyższego, już o resztę nie pytam, zawołał. Do nas tu straszne i głupie jakieś dochodziły wieści.
— O! w istocie przebyliśmy srogie tarapaty — odezwał się ksiądz Żudra — ale Bóg uratował, a pocieszył nas victorią, o której nas wieści na drodze doszły. Ale o Mieczniku dotąd nic nie wiemy.
Chorąży czegoś chrząknął, pasa poprawił, czuprynę potarł.
— Nie słyszałem nic — odparł krótko. Ale oczyma tak dziwnie powiódł po księdzu jakby skłamał, do czego nie był nawykłym.
— Nie mieliście listów? — zapytał.
— Może w domu czekają.
Chorąży zmilczał, prosił na bigos, ksiądz odmówił, zaczęły się opowiadania. Potem stary wąsy otarł i zabrał się iść pokłonić Miecznikowej, ale wprzód pośpieszył coś ludziom szepnąć.
Z panią Miecznikową rozmowa była urzędowa, o sprawach ogólnych, de publicis, o sąsiedztwie, o Mierzejewicach. Chorąży zaręczał, iż nic prawie nie wie, bo ciągle jest na dyszlu. Zdawało się jednak jakby się za język kąsał. Posiedziawszy chwilę, pożegnał sąsiadkę i z ks. Żudrą poszedł do drugiej izby.
Jakoś się dziwnym wydał kapelanowi: mówił, urywał — zaczynał, nie kończył — patrzał księdzu w oczy, zdawał się namyślać. Wreszcie wziął go pod rękę.
— Księżuniu — rzekł — tu niema co obwijać w bawełnę, nie chcę być złych wieści posłem. Może to są rzeczy niepewne, ale żeby się Miecznikowa insperate nie dowiedziała, — gadają że Miecznik pod Wiedniem ranny. Otrzymał postrzał i to w nogę. Noga — jak u Achillesa tak u nas, najniebezpieczniejsza rzecz.
Ks. Żudra żachnął się i ręce załamał.
— Mogą być bajki — dodał Chorąży, ale chcę żebyś wiedział o tem, aby was to nie zachwyciło nagle.
Milczał kapelan zafrasowany.
Chorążego konie były już gotowe, siadł więc i ruszył zaraz. Ks. Żudra pobiegł do Janasza, który w drodze nietylko był nie osłabł, ale się miał znacznie lepiej. Nie mógł utrzymać przy sobie nieszczęśliwej wiadomości — zwierzył się z nią Korczakowi. Janasz jak piorunem był rażony. Kochał Miecznika jak ojca, szanował nad wyraz wszelki — osłabiony jeszcze, od łez się nie mógł powstrzymać. Prędko jednak łzy otarłszy, oświadczył Ks. Żudrze, że jeśli się wiadomość sprawdzi, on natychmiast ruszy do Miecznika, choćby go na drugim końcu świata szukać było potrzeba.
Rozjaśnione nieco lice Janasza, znowu sposępniało, zbliżanie się do Mierzejewic przyczyniło się też do tego. Nie wiedział jaki go tam los czekał — ale nie spodziewał się nic dla siebie dobrego, czuł, że z tego raju wygnanym być musi i powinien. Nie miał ani żalu ani gniewu, widział konieczność — dla szczęścia Jadzi. W podróży spotykali się często oczyma, ale matka zapobiegała zbliżeniu się, choć na pozór nie było to widocznem. Zawsze się tak jakoś składało, iż spojrzeć mogli na siebie zdaleka, przemówić coś obojętnego, ale nigdy poufalej i dłużej rozmawiać. Miecznikowa nie okazywała Janaszowi ani urazy, ani mniej dobroci jak zwyczajnie, nie zmieniła postępowania z córką, ale czuwała.... Z wielką trafnością umiała postępować, nie dając poznać po sobie, ażeby to było obrachowanem.
Przed ostatnim noclegiem, który przypadł o mil trzy od Mierzejewic — a zkąd ludzie przodem wysłani być mieli, i Janasz się wybierał z niemi; napędził ich znajomy Podkomorzy brzeski Buchowiecki, powinowaty Miecznika, człek lat średnich, gaduła wielki, orator sławny, galant dla kobiet, które się z niego od lat dziesięciu wyśmiewały. Chciał go złapać ks. Żudra, aby go przestrzedz, iż Miecznikowa o niczem nie wie, gdy Podkomorzy przypadł do kolebki i odrazu począł od kondolencyj.
— Pani Miecznikowej dobrodziejce! co za szczęśliwe spotkanie, zawołał z admiracyą wlepiając oczy w nią, gdyż był jej wielbicielem wielkim. — Już widzę że panią ta wieść do domu z powrotem pędzi — ale niema nic tak strasznego, niema nic strasznego, a bohatersko się też znajdował!
Pobladła wychylając się Miecznikowa.
— Mów, błagam — cóż się stało, ja nie wiem o niczem.
Podkomorzy zrazu osłupiał i zaciął się, lecz zawrócić już było zapóźno. Uderzył się dłonią po ustach.
— Otom się spisał — krzyknął, niechże mnie. Niema nic! Ludzie plotą jakoby Miecznik był ranny, nic pewnego niema, bajka to być musi, kiedy pani dobrodziejka nie wiesz nic.
Miecznikowa płakać zaczęła, Jadzia krzyknęła. Przypadli ludzie, Buchowiecki stał jak wryty.
— Język przeklęty! — mruczał — świerzbiło mnie pleść! A to skaranie Boże! nigdy się więc tego nie oduczę.
— Zkąd pan to wiesz, Podkomorzy, łaskawco! mów! wołała Miecznikowa.
— Bębnią wszyscy, plotą, nic nie wiem.
— Cóż mówią! zlituj się! co mówią — jaka rana?
— W nogę, jakoby postrzał, ale to nic — noga, cóż noga.
— On zawsze na nogi i tak się skarżył, poczęła Miecznikowa — o mój Boże!
Padł tedy niespodziewany frasunek na nieszczęśliwą kobietę. O nocowaniu nie było mowy. Drogi znane dobrze dozwalały ciągnąć nocą, a nadedniem księżyc jeszcze świecił. Kazano popaść w miasteczku rozpytując Bochowieckiego, który wciąż na swą długojęzyczność narzekał. Ks. Żudra nie przyznał się, że o tem już wiedział od Chorążego. Z zamięszania, jakie z tego powodu powstało, skorzystał tylko Janasz, bo się po raz pierwszy na progu mógł do Jadzi zbliżyć, po raz pierwszy od tej chwili dlań pamiętnej w celi dominikańskiej, gdy głos Jadzi do życia go na nowo powołał.
— Ja już wiedziałem o tem nieszczęściu — rzekł — posłyszeliśmy o niem pierwszy raz od pana Chorążego, śpieszyłem do domu aby zaraz nazajutrz wybrać się w drogę. Żadna siła wstrzymać mnie nie może: ja przy moim dobrodzieju być muszę.
— Jedź — odpowiedziała krótko Jadzia. Czemuż ja nie mogę! Biedny ojciec....
— Bóg da, że nie będzie to tak strasznem jak się dziś może wydaje.... ludzie mówią....
— A! odpowiedziała Jadzia — żyłam krótko — ale jużem się tego nauczyła że zawsze straszniejszą jest prawda niż ludzkie przeczucia! Z jakąż ja radością wybierałam się w tę drogę, jak pilno było matuni! Któż z nas odgadł co nas tam czekało.... i że wy nam ocalicie życie, poświęcając wasze.
— Panno Miecznikówno dobrodziejko — rzekł Janasz wzruszony — pani ja też moje winienem. Byłem umarłym, głos jej z grobu mnie wywołał.
— Bom potrzebowała was, mój dobry bracie — rzekła Jadzia — sama jestem na świecie, i bez was byłabym sierotą.
Janasz spuścił oczy. — Pani sierotą nie będziesz, masz rodziców, znajdziesz łatwo opiekuna i przyjaciela.... Mógłbym powiedzieć nawet, żeś go już znalazła.
Zarumieniła się Jadzia.
— Wiem o kim mówisz — odezwała się chłodno — ale ten moim przyjacielem nigdy nie będzie. — Czuję to. Mam wstręt do niego, nie mogłam mu go okazać tylko, bom musiała być wdzięczną.
— Pozwólże mi jako bratu i przyjacielowi — przerwał Janasz — wziąć jego stronę. Ja go tam poznałem bliżej. Mężny jest, szlachetny, serce ma dobre. Pochodzi z pięknego rodu, nic mu zarzucić nie można, a to wiem, bo to wiedzą wszyscy że pannę Miecznikowę kocha.
Jadzia się zarumieniła jak wiśnia, widać było zniecierpliwienie i zdumienie na jej twarzy.
— Wy za nim mówicie? Janaszu? zapytała — wy, za nim?
— Bo mi tak sumienie każe, bo wiem że i pani Miecznikowa jest za nim, a serce matki najlepiej czuje.
Jadzia mu nie dała dokończyć.
— Ja go znieść nie mogę — zawołała żywo. Widział jak byłam dla niego obojętną, a dręczył mnie ciągle. Proszę was, nie mówcie mi o nim.
— A jeśli to przeznaczenie wasze? — spytał Janasz.
— Nie — zawołała stanowczo Jadzia — mojem przeznaczeniem raczej będzie klasztor. Wrócę do matki przełożonej do Lublina.
Zakryła oczy, Janasz zmilczał.
— Jak wy mi to mówić możecie? — dodała po chwili, wy coście przyjacielem moim? wy? a! tegom się nie spodziewała.
Ja nie chcę iść za mąż — dokończyła nagle — i nie pójdę, tylko za tego kogo moje serce wybierze, a serce moje wybrało. Czekać potrafię.
Milczał Korczak stojąc z głową spuszczoną. Jadzia, która stała na progu, wyżej od niego, uderzyła go ręką po ramieniu.
— Słuchaj — a ty? czekać potrafisz?
— Ja? jakto panno Jadwigo?
— Powinieneś umieć czekać, być milczącym i cierpliwym, tyle ci chciałam powiedzieć, rozumiesz mnie?
— Nie — rzekł drżącym głosem Janasz — nie mogę zrozumieć, nie śmiem!
— Jesteś dla mnie dziś bardzo niedobrym bratem — podchwyciła Jadwiga. Przypomnij sobie głos mój w celi, zrozumiesz może.
Janaszowi zabrakło głosu, podniósł głowę.
— Panno Miecznikówno — rzekł powstrzymując się — miejcie litość nademną, nie dawajcie mi nadziei, której ja przyjąć nie mogę. Jam sierota, ja winienem wam wszystko, jam sługa. Cóżby ludzie powiedzieli, gdybym śmiał.....
— Jesteś mi bratem, przyjacielem, nie sługą, szybko poczęła Jadzia. Bądź cierpliwym, czekaj i wierz mi, więcej nic nie chcę.
Odwróciła się szybko i wbiegła do gospody. Janasz stał długo ruszyć się nie mogąc. Zawołać go musiano, gdy konie były gotowe. Miecznikowa śpieszyła teraz z niecierpliwością niewysłowioną.
Już mieli ruszyć z gospody, gdy z przeciwnej strony krzyki słyszeć się dały: — Stój! stój!
Wóz wysłany wysoko najechał prawie na konie kolebki p. Miecznikowej. Wpół siedział, na pół leżał na nim mężczyzna średnich lat. Janasz wybiegł, aby zobaczyć co było przeszkodą do wyjazdu, i zbliżywszy się do wozu, poznał na nim Rotmistrza Horbowskiego.
— Na Boga? wy tu co robicie? — zawołał.
— A no — jadę — odparł Rotmistrz — i to na wozie, bo chodzić nie mogę.
— Jużeście z powrotem?
— A no — z pod tego przeklętego Wiednia, gdzie mnie ostatni Turcy, co szable mieli, porąbali wszetecznie; nie wygoiłem się jeszcze. Musiałem do domu wracać.
— My z panią Miecznikową z Podola wracamy, szybko rzekł Janasz, na miłość Boga, prawda to, że Miecznik ranny? Wiecie o tem?
— Jako żywo! kłamstwo! bałamuctwo! przerwał Horbowski.
— Schylił się do ucha Janaszowi —
— Gorzej niż ranny! w niewoli! w niewoli!
Korczak chwycił się za głowę.
— Nie mówcie Miecznikowej.
— Głowę zakryję i widzieć jej nie chcę, bo kłaniać nie umiem. Bywaj zdrów.
— Nie wiecie jak się to stało?
— Dowiecie się aż nadto wcześnie, daj ty mi święty pokój — niechcę prawić banialuków, a różnie słyszałem.
Rotmistrz kazał od wrót zawrócić, aby przepuścić kolebkę, i Miecznikowa, która już w niej siedziała, wyjechała nie wiedząc nic i nie zobaczywszy Rotmistrza.
Siadłszy na wóz, Janasz na ucho szepnął księdzu Żudrze:
— Albo to lepiej, lub gorzej — ale nasz Miecznik pono nie ranny, tylko w niewoli u Turka.
Znowu tedy lament był nowy.
— Jeśli się skończy na okupie — to jeszcze nic — rzekł Janasz — wieziemy z Gródka czem zań, choćby na wagę złota, zapłacić.
Ludzi kilku zostawiwszy przy kolebce, Janasz z kapelanem pośpieszyli przodem do Mierzejewic, ażeby choć ognia napalić i izby ogrzać kazać, więcej zaś, by się coś pewniejszego dowiedzieć i umówić jak o tem Miecznikową uwiadomić.
Konie, które czuły już blizkość domu, nie potrzebowały być naglone do pośpiechu: rwały się same. Z północy zajechali przed dwór w Mierzejewicach, ciemny zupełnie. Wszyscy spali, nikt się tu powrotu pani nie spodziewał, tylko warta koło budynków chodziła. Na głos Janasza dobrze znany, jeden z wartowników pobiegł zaraz do Podstarościego Wojdy, a drugi począł stukać w okna ochmistrzyni pani Tulskiej, aby co prędzej wstawała. Tulska zlękła się zrazu pożaru i odeszła od przytomności, kobiety płakać i krzyczeć zaczęły, lecz wnet się porozumiano.
Wojda nadbiegł w kożuchu, który narzucił naprędce, buty wdziawszy na bose nogi — i bez czapki.
— Wszelki duch Boga chwali! Janasz! zawołał — a pani?
— Za godzinę najdalej będzie. Co o panu słychać?
— Nic nie wiecie! — spytał Wojda.
— Owszem, gorzej niż nic, bo płoche wieści. Ranny, w niewoli.
— No — tak — w niewoli! — rzekł Wojda. Są listy do Miecznikowej, piszą, że król gotów w zamian zań dać co ma jeńców najprzedniejszych, ale trzeba, żeby tam kto do obozu jechał.
— Toć ja! choć jutro! — zawołał Janasz. Niema co taić przed panią — lepsza pono niewola niż rana.
Wojda głową kręcił. — Obie licha warte.
— A pani zdrowa? — spytał.
— Słyszeliścież wy o nas?
— Tak jak nic.
— Ledwieśmy się Tatarom na zamku obronili.
Wojda krzyknął i za włosy się porwał: — Jezu Nazareński! ale zdrowe!
— Bóg łaskaw.
Tulska biegła do ganku drzwi otwierać. Pobudzili się ludzie, zapalono światła. Zobaczyła jejmość Janasza i krzyknęła.
— Co waćpanu było? Jak Piotrowin wyglądasz....
— Bom chorował i naprawdę jakby z grobu wracam.
— A pani?
— Jedzie, tylko co nie widać — więc ognia na kominy!
Nie było czasu w długą się wdawać rozmowę, dwór cały rozbiegł się, gotując na przyjęcie ukochanej pani. Przybycie jej łzy wyciskało z oczów, bo przypominało biednego Miecznika, którego tak twardy los spotkał.
Ksiądz Żudra poszedł do swej zimnej izdebki, w której mu chłopak dopiero ognia niecił. Janasz spoczął u Tulskiej, która go zaprosiła, aby się u niej ogrzał. Oczekiwano tak na panią Miecznikową, która w parę godzin, gdy już dwór cały zebrany był w ganku, nadjechała. Wojda miał czas czamarę wdziać, Tulska czepiec, pobudzono czeladź; co żyło, zerwało się na nogi. Łzawe było powitanie. Miecznikowa pytać nie śmiała — dwór nie miał odwagi odzywać się, witano tylko ściskając za kolana i popłakując pocichu. Gdy w ganku opatrzyła jejmość wszystkich, że zdrowi są i żywi, weszła dopiero na próg, z kropielnicy wody święconej wziąwszy, z modlitwą na ustach.
Wojda i Tulska szli za nią.
Wszystko było w porządku, dom się uśmiechał jak dawniej, ale wspomnienie szczęśliwych chwil w nim przeżytych, zatruwała myśl o Mieczniku. Nie śmiała pytać jejmość — oglądała się jakby szukała oczyma tego, którego jej tu brakło.
— Waszmość, panie Wojda, musisz mieć wiadomość o panu, odezwała się głosem drżącym Miecznikowa.
— Tak jest, jaśnie pani.
— Mów proszę — męztwo mam, siebie oszczędzać nie potrzebuję i chcę by mnie nie oszczędzano. Całą prawdę mówić zalecam.
— Nie śmiałbym też jej przed jaśnie panią ukrywać, odezwał się Wojda. — Pan Miecznik w niewoli u Turka.
— W niewoli! Jezu drogi! i ranny?
— Nie — zdrów jest. Pacuk był razem z jaśnie panem wzięty i umknął: on najlepszą potrafi zdać relacyę.
— Jest tu? — spytała Miecznikowa.
— Jest, aleśmy mu kazali tymczasowo się nie pokazywać, pókiby pani przywołać nie kazała.
— Niech przyjdzie! niech natychmiast przychodzi! odezwała się pani Zboińska — chcę wiedzieć wszystko.
Pacuk był pachołkiem przy Mieczniku, chłopak roztropny, ale prosty. Zaledwie poń posłano, zjawił się, jeszcze w tej odzieży odartej, w jakiej się wyrwał z rąk tureckich.
Litość brała patrząc nań, tak wyglądał zbiedzony i wynędzniały. Przyszedłszy do nóg padł Miecznikowej, zrazu przemówić nie mogąc, płakał i zanosił się od łez, lecz gdy mu mówić nakazano, począł zaraz otarłszy łzy i odzyskując przytomność.
— Po tych wszystkich zwycięztwach i nieszczęśliwościach — rzekł — jakicheśmy doznali i pod tym skaranym Wiedniem, gdzie nas tak przyjęto, że i nieprzyjacielowi nie życzyć lepiej, król jegomość i my z nim pociągnęliśmy zdobywać Parkany przeklęte. Niech już o tem kto inny rozpowiada, dosyć było biedy, anośmy na swojem postawili i znowu Niemcom zamek oddali.
— Siłaby mówić. Pan Miecznik pomimo tych niewygód, ba i pory takiej często że psaby na podwórze nie wypędził, był zdrów i wesół. Dusza się radowała patrząc na niego, bo się ze wszystkiego śmiał, choćby bieda była największa. Nieraz król jegomość bez namiotu legał, a co mówić o nas. Nieraześmy się suchym chlebem dzielili, dobrze kiedy i ten był. Zaraz pod Parkanami, gdy już je wzięto, powróciwszy pan Miecznik do namiotu raz wieczorem, powiada do mnie: — Pacuk, podobno się do drogi gotować, do królowej z listami pojadę, a może się uda i do Mierzejewic doskoczyć. Mnie się aż serce zagotowało z radości. Zaczęliśmy się pakować, choć niewiele tego było, bo lekko jechać mieliśmy. Nazajutrz listy już były gotowe. Pan Miecznik samotnie zemną i z Dąbskim ruszył. Jeszcze z rozkazu królewskiego miał opatrzyć oba pola bitwy, pod Parkanami — bo tam okropna rzeź była, i trupów jeszcze siła leżało — i zamki w Parkanach i Ostrzygoniu, czy jak się tam to licho nazywało. Wyjechaliśmy wzdłuż obozu Niemców, bo wodą na łodzi zamku opłynąć nie było podobna, tak trupy rzekę zawaliły, opatrzyliśmy zewsząd i ruszyli do Komorna. A do tego Komorna, ani pan ani my drogi nie wiedzieliśmy. Pan się śmiał — droga? na końcu języka! Nie dalej było pono jak mil pięć — ale kto go wiedział; którędy się tam dostać? Jechaliśmy po nad Dunajem, rzeką, która tam płynie. Przyłączyło się do nas Niemców kilkunastu, którzy też w tę stronę dążyli, zdawało się że lepiej być nie może. Miecznik z Niemców żartował, a o Turku nikt i nie myślał, choć się tam ich ciurów dużo zawsze wałęsało. Kiedy tak na nasze nieszczęście jedziemy, aż oto przed nami kupa ludzi — w białych płaszczach. Było ich może z półtorasta. Pan Miecznik powiada: — To Kroaty cesarskie, ja z niemi się rozmówię i języka dostanę. Jakoż ścisnął konia, a my za nim. Te łotry w białych płaszczach patrzą na nas i stoją jak murowane, nie ruszają się. Byliśmy od nich o jakie trzydzieści kroków, kiedy patrzę, dobyli nagle szabel i jak się na nas nie rzucą, z impetem strasznym. Koni już ani strzymać było ani zawrócić, bośmy pędem lecieli. Aniśmy się obejrzeli, gdy nam na karkach siedli. Niemcy, co z nami byli, ognia dali. Mnie zaraz jeden powalił na ziemię, ażem się krwią oblał i z rąk mi szabla wypadła. Miecznik siedział na szpaku, miał jeszcze czas się zawrócić i byłby może ujść zdołał, gdyby w pędzie Niemiec, który za nim leciał koniem go i sobą nie uderzył, tak iż szpak i pan padli na ziemię. Miecznik się zaraz porwał i chciał się bronić, lecz go opasali w około. Patrzę, jeden mu rękę podaje, bronić się nie było sposobu. Mnie drugi za kołnierz chwycił i ciągnie. Takeśmy się nędznie do niewoli dostali. Lecz że p. Miecznika starszy Turek wziął, a wiele sobie znać po nim obiecywał, łagodnie się z nim obszedł. Co z nami było i co się oberwało, mówić nie chcę. Było nas niewolnika pozbieranego, Niemców szczególniej, głów kilkanaście, pod wieczór ustawiono nas pośrodku, straż z dzidami do koła i tak pieszo iść musieliśmy do zameczku, który oni tam zajmowali. Rzeczkę, co go oblewała, przejść musieliśmy pieszo. Przed bramą Turcy dali ognia z pistoletów, bo u nich taki zwyczaj, gdy z jeńcami wracają. Już późną nocą wpuścili nas do środka. Turków było pełno. Poczęli nas prowadzić od jednego do drugiego, a każdy z osobna trząsł, szukając czyśmy przy sobie czego nie mieli, nawet w butach. Miecznik był, mimo nieszczęścia, tak wielkiego serca, żem go nigdy nie widział spokojniejszym. Wzięli mu pektoralik, pierścienie, kiesę, wszystko. Od Annasza do Kaifasza wodzili wypytując przez tłumaczów, którzy tam byli Węgrowie zbiegli i zdrajcy, ale Miecznik nic mówić nie chciał, z nas dwu żaden nie miał im co powiedzieć. Tak się nasza nędza zaczęła.
Nas przy dozorze zaraz nazajutrz do roboty zaparli; chcieli i pana zaprządz do niej, ale powiedział wręcz, że do tego nie był nawykły. Strawą mizerną trzeba się było obchodzić.
Żeby powiedzieć, iż się bardzo nad nami znęcali — nie mogę.
We dwa czy trzy dni i my i p. Miecznik przez tego, który nas wziął, zaprowadzeni byliśmy do starszego, którego tam zowią Paszą. W pierwszej izbie buty nam pozrzucać kazali, bo to u nich uszanowanie, głowa nakryta, a nogi bose. Dopiero nas wprowadzono do drugiej izby, której podłoga kobiercem była pokryta z kawałków zszywanym. Pasza siedział na podniesieniu, ostawiony poduszkami w kącie, między dwoma oknami, a posłanie pod nim czerwono okryte i do koła poduszki. Nad nim szabla wisiała i buńczuk z końskiego ogona czerwony.
Tu dopiero poczęła się na nowo indagacya: gdzie, jak — co; ale Miecznik mało co mówić chciał i dali mu pokój. Pozwolili siąść na ziemi i tego, co oni tam piją, przynieśli w filiżance.
Wszystkich jeńców rozpatrzywszy, jegomości i mnie odesłał Pasza synowi swojemu na miasto. Tu już trzymali nas jak Bóg dał, nie wiele się troszcząc, byleśmy żyli — dla okupu. We dnie ze sługami, a na noc.
Tu się nieco zawahał Pacuk.
— Na noc nas zamykali do lochu, mnie i dyby na nogi kładli.
— A Miecznik? — zapytała głosem drżącym pani Zboińska.
— Nie śmieli mu ich kłaść — rzekł sługa. Biedy i głodu i nędzy zażyliśmy wielkiej, ano Miecznik jeden nie tracił ani humoru ani męztwa. Mnie już dopiekło to do śmierci. Gdybym na pana nie patrzał i od niego strofowany nie był, sądzę, żebym ziemię już gryzł.
Jednego dnia, gdyśmy tak siedzieli na górze w izbie, a służba się porozchodziła, bo przy niej mówić nie było bezpiecznie, gdyż niektórzy z nich rozumieli coś języka naszego — odzywa się p. Miecznik do mnie:
— Pacuk, ja ciebie poznać nie mogę. W pierzynieś się nie chował, a stękasz i skwaśniałeś gorzej odemnie, no — to idź ztąd do licha.
— Wolne żarty, jasnego pana, rzekłem.
— Nie żartem ci to mówię, mógłbyś i sam być wolny i mnie uczynić przysługę, boby się ludzie przez ciebie dowiedzieli: gdziem jest i co się zemną dzieje.
— A jakże ztąd uciekać?! — zapytałem. — Chciej-no tylko i myśl — powiedział pan. Jabym to dawno uczynił, alem trochę za stary.... tyś młody i znajdziesz sposób się ztąd wyrwać. Odzież i tak dali ci, że po niej nie poznają, parę słów nauczyłeś się od nich. Weź ino na rozum.
Otóż to słowa pańskie poskutkowały, wziąłem się od tego dnia myśleć, jakim umknąć sposobem. Nie bardzo też oni nas, a więcej Miecznika dla okupu pilnowali. W lochu, w którym nas na noc zamykano, począłem się grzebać. Miałem kąt osobny. Zrana wynosiłem ziemię, którą w nocy wydarłem rękami, a jamę cegłami zastawiałem.
Tydzień cały kopiąc się, dopierom poczuł, że mi niewiele zostało, aby się na wolność dobyć. Jama była taka że siłą i mocą ledwiem się mógł przecisnąć. Dom stał na pogorzelisku, opodal od zamku. Powiadam więc panu — jednego dnia; nazajutrz idę: Co pan przykaże? — Ha — rzekł Miecznik — innej dyspozycyi nie daję — z przeproszeniem jaśnie pani — ale to własne słowa jegomości — nie bądź kpem i nie daj się złapać, powiedz, że mnie Turcy tu trzymają, a znajdzie się kto co wymieni lub wykupi. Pocałowałem w rękę pana, pożegnał mnie. Nocą, gdy wszyscy spali, wlazłem w jamę, jeszczem ją za sobą zamknął i dobyłem się na podwórze. Pieszo umykać nie było sposobu, konia musiałem szukać. Wiedziałem gdzie była stajnia Kiaij, bom co dzień musiał im konie czyścić; wszedłem do niej i już kulbaki nie szukając, ledwie uzdę nałożywszy, stępią wysunąłem się za miasto. Bóg ich ślepotą nawiedził, że mnie nie zobaczyli. Puściłem się na los szczęścia, co koń wyrwie. Nad ranem byłem w obozie u Niemców. Tu mnie poprowadzili opatrując za osobliwość, a że koń był, chociażem go pociemku brał, najlepszy, samego Kiaij — zaraz mi go tam niemiecki pułkownik zagarnął. Szczęście, że i mnie razem z nim przyjaciele nie wzięli do niewoli. Napotkałem naszych panów, którym rozpowiedziałem wszystko, a z furami dostałem się do Krakowa. Stąd już pieszo.
Słuchano — nie przerywając Pacukowi.
— Król jegomość już wie o wszystkiem, dodał w końcu, i dał słowo swe, że choćby dziesięciu najprzedniejszych jeńców oddać przyszło, p. Miecznika zamianą dostanie bez wykupu.
— I o wykup nie będzie trudno — zawołała Miecznikowa. Lecz kogóż tu użyć?
Janasz wystąpił.
— Ja powinienem i muszę jechać: albo niewolę z panem dzielić i w niej mu służyć, lub go z niej uwolnić. Poprzysiągłem to sobie.
Miecznikowa spojrzała nań.
— Dobre z waszmości dziecko — rzekła — ale wiesz że na co się porywasz?
— Zdaje mi się, że przy pomocy Bożej podołam temu — odezwał się Korczak. Gdziekolwiek król jegomość się znajduje, czy w polu, czy w powrocie, najprzód do króla jechać muszę, potem tam, gdzie pan Miecznik, choćby....
Niedokończył, płakała p. Zboińska. — Gdybym nie była kobietą poszłabym ja — rzekła — jedź waszmość. Spocznij teraz i nabierz sił, pomówimy o tem jutro.
— Jabym i dnia nie chciał zwlec — odezwał się Janasz — myśląc o tej niewoli, której Pacuk pewnie wszystkich okropności opowiedzieć nam nie mógł. Każda godzina droga — po cóż zwlekać? Czas wielki!
Miecznikowa namyślała się.
— Jutro — rzekła — albo raczej dziś, bo jeśli się nie mylę, już dnieje. Idź waszmość spocznij, ja się pomodlę i — obmyślimy co czynić należy.
Wistocie dniało, gdy Janasz naostatek do dawnego swojego mieszkania poszedł, ale tu o spoczynku nie było co myśleć, trzeba się było do drugiej, cięższej niż pierwsza sposobić podróży. Wojda, który go odprowadził, Pacuk, Nikita, zeszli się wszyscy do niego gwarzyć, stękać i dowiadywać się jedni od drugich, ci o Podolu, drudzy o Mieczniku. Ani się spostrzegli, gdy dzień biały w oknach zaświecił, a dzwonek kapliczny na mszę świętą ranną zawołał. Ksiądz Żudra już był w zakrystyi, cały dwór, mnóstwo ludu ze wsi, czeladź, czynszownicy, gracyaliści, służba wszelaka zbiegła się witać panią Miecznikową.
Wyszła nareszcie w czarnej sukni, smutna ale zrezygnowana i mężna, córkę prowadząc za sobą. Niewytłumaczona otucha jakaś wstępowała w jej serce. Słowo króla Jana było zapewnieniem swobody, należało tylko przyśpieszyć ją i wyprawić kogo do obozu, a nikt nad Korczaka zdolniejszym do tego być nie mógł. Spojrzała nań zdaleka: wychudły był, zmęczony, ale na bladej twarzy nosił wyraz takiej energii i męztwa, znała go tak dobrze, że nikomu więcej zaufać, niczyjej gorliwości pewniejszą być nie mogła.
— W imie Boże — niech jedzie, rzekła w duchu — i to dobrze, że się od Jadzi oddali i że dziewczęciu wyjdzie dziecinne przywiązanie ku niemu z głowy. Może też tam gdzie Miecznik go dobrze umieści. Pragnę dlań wszelkiego dobra.... tylko już w Mierzejewicach dłużej go trzymać nie można. Świat szeroki, chłopiec poczciwy, wyposażenie się znajdzie. Bóg mu pobłogosławi, a mnie z serca wielki ciężar spadnie.
Więc — niech jedzie! dodała Miecznikowa, tak najlepiej.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.