Intruz/XXXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Intruz |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1899 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aleksandra Callier |
Tytuł orygin. | Intrus |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Nazajutrz poszliśmy, Fryderyk i ja, odwiedzić Jana Scordio. Było to ostatnie listopadowe popołudnie. Poszliśmy pieszo przez pola.
Kroczyliśmy w milczeniu, zamyśleni. Słońce zachodziło zwolna na widnokręgu, Niedostrzeżony pyłek złoty unosił się w powietrzu spokojnem, po nad naszemi głowami. Wilgotna ziemia miała kolor mocno brunatny, pewien pozór spokojnej energii i rzekłbyś, świadomość swych zalet. Z brózd podnosiło się tchnienie widoczne, podobne do tego, jakie wychodzi z nozdrzy bydła rogatego. Pod światłem miękiem przedmioty białe nabierały nadzwyczajnej białości, niepokalaności śniegu.
Krowa w oddali, koszula rolnika, płótno rozciągnięte, mury jakieś odbłyskiwały niby w blasku pełni księżyca.
— Takiś smutny — rzekł mi Fryderyk łagodnie.
— Tak, mój drogi, bardzom smutny. Straciłem już nadzieję.
Nastała długa cisza. Stadka ptaków rozlatywały się w powietrze z krzaków z migotem skrzydeł. Aż do nas dochodził stłumiony dźwięk dzwonków oddalonej trzody.
— W co tak zwątpiłeś? — zapytał mnie brat z tąż samą dobrocią.
— W wyzdrowienie Juliany a takie i w moje szczęście na przyszłość.
On milczał; nie wymówił ani słowa pociechy. Może i jemu w głębi ściekało się serce bólem.
— Mam przeczucie — ciągnąłem dalej — że Juliana już nie powstanie z tej choroby.
Milczał. Przechodziliśmy przez ścieżkę obrzeżoną drzewami i zeschłe liście trzeszczały nam pod nogami; w miejscach zaś, gdzie nie było liści, grunt, jak gdyby był podminowany wklęsłościami podziemnemi, wydawał głuchy jakiś oddźwięk.
— Skoro umrze — dodałem — co stanie się ze mną?
Lęk jakiś przejął mnie nagle, rodzaj jakiegoś panicznego strachu — i popatrzyłem na mego brata, który milczał zmarszczywszy brwi, popatrzałem dokoła siebie na krajobraz dnia tego pełen niemej jakiejś rozpaczy. Nigdy więcej, jak wówczas, nie miałem wrażenia przerażającej pustki życia.
— Nie, nie, Tullio — wymówił brat mój. — Juliana umrzeć nie może.
Było to twierdzenie próżne, bez wszelkiej wartości wobec wyroku losu. A przecież wymówił on te słowa z prostotą, która mnie wstrząsnęła dziwnie, tak mi się wydała nadzwyczajną. Tak to czasami dzieci wymawiają nagie jakieś słowa nieoczekiwane a poważne, co nas uderzają w samo serce; powiedziałbyś, że głos jakiś wieszczy przemawia przez ich usta nieświadome.
— Więc ty umiesz czytać w przyszłości? — spytałem go bez cienia ironii.
— Nie; ale miewam przeczucia i wierzę w nie.
Na ten raz jeszcze padł na mnie błysk ufności, dzięki memu zacnemu bratu; na ten raz jeszcze, dzięki jemu, czułem jak się rozluźnia cokolwiek obręcz żelazna, co mi raniła serce. Ale była to tylko krótka chwila odpoczynku. Przez resztę drogi mówił mi o Rajmundzie.
Kiedy byliśmy w pobliżu miejsca, gdzie zamieszkiwał Jan Scordio, Fryderyk spostrzegł w polu wysoką postać starca.
— Patrzaj! Widzisz go tam. Zajęty siewami. Przynosimy mu zaproszenie na jutrzejszą uroczystość.
Zbliżyliśmy się. Drżenie wewnętrzne było tak silnem we mnie, jak gdybym miał zamiar popełnić świętokradztwo. Bo i czyż rzeczywiście nie miałem sprofanować rzeczy wielkiej i pięknej? Nie miałżem żądać ojcowstwa duchowego od tego starca czcigodnego, dla cudzołożnego dziecka?
— Popatrz, co to za szlachetna postać! — zawołał Fryderyk, zatrzymując się i ukazując rolnika — Postawa to zwykłego tylko człowieka a przecież powiedziałbyś, że to olbrzym.
Żeby lepiej módz się przyjrzeć, zatrzymaliśmy się poza drzewem na skraju lasu. Jan zajęty robotą nie spostrzegł nas dotąd jeszcze.
Szedł polem, prosto przed siebie, z miarową powolnością. Głowa jego, nakryta czapką z wełny zielonej i czarnej, z dwoma nausznikami, spadającemi wzdłuż policzków, według starożytnej mody frygijskiej. Woreczek biały, zawieszony na szyi za pomocą skórzanego rzemienia, spływał mu od pasa, pełen ziarna. Lewą ręką przytrzymywał worek otwarty a prawą nabierał w dłoń ziarno i rozsypywał je. Ruchy miał szerokie, pełne siły i pewne, rytmicznie równe. Ziarna ulatywały z jego dłoni, połyskiwały przez chwilę w powietrzu złotemi iskierkami i spadały strugami równemi niby deszczu na wilgotne skiby. Rolnik szedł powoli a bose nogi tonęły mu w ziemi, co ustępowała pod jego stopą, z głową wzniesioną w górę, oblaną świętem słonecznem światłem. Ruchy jego były szerokie, silne a pewno. Cała postać miała piętno prostoty, coś uświęconego, zda się, wielkiego.
Puściliśmy się polem.
— Witaj, Janie! — zawołał Fryderyk, podchodząc ku starcowi. — Błogosławionym niech będzie twój siew! Błogosławionym niech będzie przyszły chleb twój!
— Witaj! — powtórzyłem z kolei.
Starzec opuścił pracę i odkrył głowę.
— Janie, trzeba włożyć czapkę, jeśli chcesz, żebyśmy i naszych nie zdejmowali — ozwał się Fryderyk.
Starzec nakrył głowę z uśmiechem, zmieszany, onieśmielony niemal. Potem zapytał ze skromnością:
— Czemu zawdzięczam ten zaszczyt?
Odpowiedziałem głosem, któremu starałem się nadać brzmienie pewności:
— Przyszedłem tu, żeby cię prosić o trzymanie do chrztu mego syna.
Starzec popatrzył na mnie ze zdziwieniem; potem z kolei skierował wzrok na mego brata. Zakłopotanie jego wzrosło. Wyszeptał:
— Zbyt to wiele dla mnie honoru.
— I cóż, jakąż jest twoja odpowiedź?
— Jestem na twoje rozkazy. Niech cię Bóg wynagrodzi za tej zaszczyt, jaki mi dziś wyświadczasz! Niechaj Bóg będzie błogosławionym za tę radość, jaką mnie darzy w starości! Niech wszystkie błogosławieństwa nieba spłyną nagło w twego syna!
— Dziękuję ci, Janie.
I wyciągnąłem do niego rękę. I widziałem, jak głębokie i smutne jego oczy nabiegły łzami. Serce moje wezbrało męczarnią bezmierną.
Starzec spytał mnie:
— Jakież mu dajesz imię?
— Rajmunda.
— To imię twego ojca, szczęsnej pamięci. To był Człowiek a wyście do niego podobni.
Mój brat rzekł:
— Sam obsiewasz swoje pola?
— Tak, sam. Obsiewam je i zaorywam.
Dokoła widać było posiew niezaorany jeszcze, ziarna, w których drzemały zarodki przyszłych kłosów.
Brat mój rzekł:
— Pracuj dalej. Nie będziemy ci dłużej przeszkadzać. Przyjdziesz jutro do Badioli. Do widzenia, Janie. Niechaj Bóg błogosławi twe posiewy.
Uścisnęliśmy jeden po drugim tę rękę niestrudzoną, uświęconą posiewem, co z niej spadał na ziemię. Starzec zrobił ruch taki, jak gdyby nas chciał przeprowadzić aż do ścieżki; ale zatrzymał się i rzekł nie bez wahania:
— Zróbcie mi jedną łaskę, proszę was bardzo...
— Mów, Janie.
Otwarł worek zawieszony na szyi.
— Weźcie po garści ziarna i rzućcie je na moje zagony.
Zanurzyłem pierwszy rękę w ziarnie, nabrałem go w dłoń, ile mogłem objąć i rozrzuciłem po skibach.
— A teraz, słuchajcie, co wam mówię — ciągnął Jan Scordio głosem wzruszonym, przypatrując się obsianej glebie. — Niechaj Bóg da, aby syn mój chrzestny był tak dobrym, jak chleb, co się zrodzi z tego posiewu! Amen!
