Józki, Jaśki i Franki/Rozdział drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Józki, Jaśki i Franki
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DRUGI.
Minister w niebieskiej koszuli. — Już znają Boćka. —
Kosieradzki dostał skąpą bluzę, a Zaremba dał dęba.

Godzina piąta rano. Po wczorajszej podróży zapewne śpią jeszcze wszyscy? — Jakbyś zgadł: już pół sali rozmawia, śmieje się, biega — niecierpliwie czeka na hasło rannego wstania.
— Ty gdzie mieszkasz? — Ty jak się nazywasz? — Ty który raz na kolonii?
Odbywa się ważna praca w tym szepcie, przerywanym śmiechem: grupa rozgląda się po sobie, zapoznaje z sobą, — na złe, czy na dobre?

Dylu — dylu na badylu,
Nie potrzeba smyczka.
Czarne oczy u dziewczyny,
Czerwona spódniczka.

Snać piosenka się spodobała, bo rozlega się śmiech głośniejszy.
— Chłopaki cicho, pana obudzicie.
— No to co? Proszę pana, niech pan przyjdzie, co pan tak długo śpi?
— Kukuryku, wstawajta chłopaki. Świeże bułeczki czekają. Kukuryku!
Mocny sen pana, który nawet przez otwarte na salę okienko nic nie słyszy, dobrze usposabia chłopców. Zgadły sosny kolonijne: coraz weselej na sali. Teraz się pojedynek na ręczniki odbywa: słychać głuche ich uderzenia.
— Poczekajcie, jak pan przyjdzie, to powiem, że nie dajecie spać.
— Idź, powiedz. Patrzcie go: ubrał się w niebieską koszulę i przewodzi. Minister: panu powie.
— Minister poczty.
— Lizuch! Skarżypyta!
Teraz jeden mówi półgłosem, coś ciekawego zapewne, bo cisza zaległa: słuchają. Na sali, powtarzam, odbywa się ważna robota, grupa zapoznaje się z sobą i nie wiedząc wcale, już wybiera tych, którzy jej przewodniczyć będą, — tylko czy w dobrem, czy w złem?
— No, chłopcy, zaśpiewajcie; ja wam pozwalam.
— Cicho, bąki Wilanowskie.
— Ty sam bąk.
— Te, piąty tam przy drzwiach, czego spać nie dajesz?
Ktoś goni się po sali, inny klaszcze w ręce.
— Patrzcie chłopaki, na dole jest karuzela.
Wszyscy biegną do okien, żeby karuzelę zobaczyć.
— Idź głupi! To kierat od studni: konia się wprzęga i wodę się kręci.
— A jakże: konia. — Może nie? Widzisz, tam ośka wisi, co się konia przyprzęga. — To się nie ośka wcale nazywa. — A jak? — Ja sam nie wiem. — Jak nie wiesz, to nie gadaj. — A wiem, bo ośka jest przy kołach.
— Chłopcy, wróćcie do łóżek — ostrzega ktoś przezornie. — Pan mówił, żeby nie wstawać, aż pan przyjdzie i powie dzień dobry.
— Dziś pierwszy dzień, to wolno.
Niezupełnie jednak są przekonani, że wolno, bo niechętnie wprawdzie, ale powracają do łóżek.
— Proszę pana, niech pan wstanie, nam się przykrzy.
Trzy minuty trwa cisza, może zasną jeszcze?
Złudne nadzieje, — znów stanął któryś na środku sali i mówi grubym głosem:
— Dzień dobry chłopcy, wstawajcie.
A inny, zapewne minister poczty:
— Poczekaj, pana przedrzeźniasz. Wszystko panu powiem.
Do szóstej brak wprawdzie dwudziestu minut, że jednak nikt już nie śpi, a roboty pierwszego dnia dużo, więc można wcześniej rozpocząć.
— Dzień dobry chłopcy.
— Dzień dobry.
Otwierają oczy, podnoszą głowy, — oto spali przykładnie, a pan ich obudził. Zupełnie, jak w powiastce dla grzecznych dzieci. — Ach, jaki ten pan głupi, że niczego się nie domyśla.
— A który to z was jest ministrem w niebieskiej koszuli?
Piorun z jasnego nieba! Pan udawał, że śpi i wszystko słyszał. Co będzie teraz? Okropne, straszne, przerażające. Sam nawet minister poczty się stropił.
Ale pan się śmieje. Wszystko słyszał, a śmieje się. Wszystko słyszał i wcale się nie gniewa. — Pan chodzi po sali wesół, tryumfujący, jak Napoleon po wygranej bitwie: jednym udanym atakiem zdobył zaufanie dzieci, bez którego nietylko książki o dzieciach napisać nie można, ale nie można ani ich kochać, ani wychowywać, ani dozorować nawet.
Ośmiu chłopców, którzy śpią przy oknach, będą dyżurnymi okien: obowiązkiem ich okna rano otwierać. Ci, którzy najlepiej łóżka pościelą, będą dyżurnymi łóżek, — po jednym na każdy z pięciu rzędów.
— No, wstawać i myć się porządnie, bo będę uszy oglądał.
Zygmunt Boćkiewicz przeciąga się leniwie, zapytuje sennym głosem:
Czy ja mam także wstać? Bo jabym jeszcze trochę pospał.
Zbiegło się pół sali, by obejrzeć chłopca, któryby jeszcze trochę pospał, — już wiedzą, jak się nazywa, — już Boćkiem go przezwali — już Achcyk, przyszły woźny kolonijnego sądu, wyraża przypuszczenie:
— On bocian, to pewnie się żabów najadł i taki teraz ciężki.
A Łazarkiewicz poprawia poważnie:
— Nie mówi się: żabów, tylko żab.
Kiedy pół sali skupiło się koło Boćka, drugie pół sali słucha ciekawego opowiadania Olka Ligaszewskiego. Obok Olka śpi Wiktor. Budzi się w nocy Olek, patrzy, a tu niema kołdry — i zląkł się; myślał zapewne, że kołdra wyfrunęła przez okno, jak chustka do nosa z pociągu. Zaczyna budzić Wiktora; Wiktor patrzy, a jego kołdra leży po drugiej stronie łóżka. Kołdra spaść musiała, a on był zaspany, ściągnął kołdrę z Olka i sam się w nią owinął.
— A ja, proszę pana, spadłem w nocy z łóżka.
— A mnie, proszę pana, komar ugryzł.
— To musiał być wściekły komar, proszę pana, bo mu taki duży bąbel wyskoczył.
Biegną do umywalni, gdzie są dobre i złe krany, w złe krany dmuchają, żeby więcej wody leciało.
— A moje uszy czyste, proszę pana?
— A moje czyste? Eee, pan jemu długo uszy oglądał, a mnie tylko tak po łebku.
— Och, jak mi mokro w uszach, — wzdycha ktoś, otrząsając się srodze.
Teraz każdy staje po prawej stronie łóżka, dozorca rozdaje bieliznę, potem spodnie z szarego płótna, wreszcie szelki i bluzy.
— Oo, szelki z knota zrobione.
— Oo, jaka luźna dziurka.
— Proszę pana, — mówi smutnie mały Kosieradzki ze łzami w oczach, — ta bluza na mnie za skąpa.
Zaremba nie czekał na bluzę, bez bluzy i czapki poleciał na werandę. Sprowadzono zbiega, a pan taki czterowiersz ułożył:

Łobuz wielki imć Zaremba:
Złapał szelki i dał dęba.

Wiersz spotkał się z uznaniem, nie mniejszem, niż chustki do nosa.
— O, chustki w tym roku ładniejsze, bo ze szlakiem.
— A moja bez szlaka.
— Ale twoja większa.
— Chcesz zamień się. — A twój jaki szlak? — Niebieski. — Ja chcę czerwony. — Idź głupi: niebieski lepszy. — A nie, bo czerwony. — A najlepiej bez szlaka.
Trąbka wzywa na modlitwę poranną.
— Na werandę — brzmi komenda.
Dyżurny sali zamyka drzwi na klucz.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.