Jak Jędrek Śklarz po Włochach jeździł

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Jak Jędrek Śklarz po Włochach jeździł
Pochodzenie Herkules nowożytny i inne wesołe rzeczy
Wydawca Wojciech Meisels
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
JAK JĘDREK ŚKLARZ
PO WŁOCHACH JEŹDZIŁ
Leopoldowi Staffowi,
na przypomnienie Cervary

Jędrek Śklarz, młody gazda, pojechał do Ameryki. I całe lato minęło, a nie dał znaku o sobie; ani do żony nie napisał, ani pieniędzy nijakich nie przysłał. Aż niespodziewanie pod jesień przyjechał. Zaraz gruchnęło po wsi — i w najbliższą niedzielę zeszli się ludzie bliżsi do jego chałupy wywiedzieć się, jak tam co porabiał, dużo pieniędzy przywiózł i usłyszeć ciekawości o morzach, o lądach. Po przywitaniach zaraz jęli się go rozpytywać.
— Jak tam w tej Hameryce? Jak wam sie tam wiedło?
— Ja nie był w zadnej Hameryce.
— To-ście ka byli bez teli cas?
— Ja jeździł po Włochach.
— ? ?
— Coz tak patrzycie... Gadam wam, zech po Włochach jeździł. Byłech w Tryjestrze, w Wenecji i Bóg wie jesce ka. Ale musę wam z kraja opedzieć...
Poprzybliżali się. Żona Jędrka też się przybliżyła, choć już słyszała tę całą opowieść. Jędrek urósł w jej oczach. „Do Hameryki to sie tak widzi, jak za miedzę. Każdy tam jedzie. Ale do Włoch!... To ino jeden ksiądz probosc tam był i teraz jej chłop drugi”.
Jędrek Śklarz bez dużych próśb opowiadać począł:
— Jak wiecie, wybierałech sie do Hameryki. Ale ze to wsyscy jadą bez Hamburg, ja se udumał pojechać na Tryjestr. Bo ja juz taki wse był od casu przekorny. No i nie wiem, jakim cudem zwiedzieli sie o tym moim zamyśle w Tryjestrze, bo mi przysłali papiery, jak, którędy mam jechać, i pisali, coby ino piniądze posłać, to tam juz bedą cekać na mnie ze sifkartą i zabierą mie ze sobą na morze. Ja też, Duchem świętym nie natchniony, usłuchałech dobrej rady, bo mi sie taka widziała, piniądze posłałech naprzód i pojechałech do tego Tryjestru.
Przyjeżdżam tam, wysiadam, obzieram sie po stacyi — nikogo nie widzę. Juz mie cosi w serce pikło. Ale nie tracę humoru, chodzę tu i tam, popatruję — nie, nik sie nie nawija.
Idę na miasto, spytuję sie, ale trudno sie z niemrawcami zgwarzyć. Jeden pojrzy, rusy ręcami — odejdzie; drugi tak samo; trzeci cosi zamamrota — kabyś go zrozumiał; a jest i taki, co sie oześmieje. Mnie juz złoś porywa — myślę se: „Kieby tu moje były rządy, to bych was naucył, jak sie do cłeka porząmnego gada”. Na scęście trafił sie Słowiak i ten mi dopiero pokazał, jakech mu opedział wsyćko, kany sie mam udać. Zachodzę — gmasysko wielgie jak ministeryjo, drzwi może ze sto: do ktorychze tu zapukać...
Pukam z kraja, wchodzę, powiadam jak i co — posyłają mie dalej. Idę dalej — tam to samo.
I tak do dziesięci razów. Nareście niby trafiłech. Powiadają mi: Było tu coś, ale nie wiadomo, ktoś — powiada — papierów zaządał, ale piniądze — powiadają — nijakie nie przysły. Tak-ech zrozumiał niby z tego, co w jakimsi języku gadali.
Ja tez wpadł w złoś — co myślicie, na taki interes — jak nie zacnę teremtetować!... ,,Cy ja was sukał, psie jakieś? Kto mie do jazdy namawiał? Ka piniądze? Oddejcie mi tu zaraz, bo jak nie, to...” Juz nie bacę, com im ta powiedział, bo sie straśnie zhonorzyli, zech to ich niby obrazieł i wypchnęli mie na ulicę powiadając, że jak drugi raz tam przydę, to mie do policyi oddadzą.
Zeby to było tu ka blizej, w Nowym Targu abo w Sący, to bych tak prał był z kraja... Ale coz — tam miasto wielgie — narodu moc — wspaniałoś strasecna... Moze jaki cysarz akurat przejezdzać i ujrzy, i bedzie źle. Potem przysło mi na myśl: „Każby oni piniądze zacyganili, kie to widać państwo duze — takie gmasysko jak dziesięć kościołów — urzędniki powazne, jak u nas starosty... Kto wie, moze piniądze w drodze ka zginęły, moze jesce nadejdą... Ale jakze ich przeprosić, skorom ich tak sklął? No moze — myślę — na jutro sie udobruchają...
Posełech w miasto, natrafiłech na restouracyję i z tego strapienia opiłech sie tak, ze nie bacę, jakech noc ka przebył, bo-ch sie na drugi dzień nalazł, sam nie wiedziałech ka. Zgratałech sie i patrzę — jakzeby mie kto pałką w łeb uderzył... Ratunku! Wsyscy święci!... Ka oko dojrzy — woda, woda i woda...
— Toście sie pewnie nad morzem naleźli? — wtrącił ktoś ze słuchających.
— Juści ze nad morzem. Ustałech, udumałech — ba! kanych ta dumał! — patrzyłech sie po prostu zgłupiały... wreście myślę:
— Bedę miał cas patrzyć, jak pojadę.
Skierowałech sie ku miastu. Jeść mi sie zachciało; mam wstąpić ka do jakie restouracyje — ale mie cosi w serce pikło, pomacuję po kieseni — oho! bedzies-ta! piniedzy nie cuję. Sukam dalej po sobie — do ostatka ni ma, A miałech jesce ze sobą kielkanaście śrebła na wypadek. Co robić? Stoję głupi i coraz mi jest gorzej. Wnet bych był siadł na ulicy i płakał rzewnymi łzami.
Przezwycięzyłech sie wreście. No, darmo — niescęście. Posełech prosto ku tej stronie, kanych miarkował, ze panów wcorajsych najdę. Nałaziłech sie niemało, ale-ch wreście nalazł. Ino mi juz było duzo nieśmielej, gdych wchodził. Wcora miałech choć trochę przy sobie, a teraz bez grajcara — widziało mi sie, ize kazdy wie o mojej zgubie. Przyjęli mie tak, jakzeby mie piersy raz widzieli, nik wcorajsego nie przybacył, ino nie chcieli ze mną gadać. Co ja do którego, to ten sie odwraca — i tak z koleje. Prosem ich najpiekniej jak mogę — niktora psia nie słysy. W końcu ich juz ze łzami prawie molestuję... Dopieroz na ostatku pokazali mi drzwi — i na tym koniec. Wysełech na ulicę jak całkem pijany. „No to juz amen“ — myślę sobie — „teraz-eś juz, Jędrku, gorsy niz najostatniejsy zebrak. Piniądze djabli połknęli i teraześ juz na boskiej opiece. Kany sie rusys? W jaką stronę? Ani drogi nie wies nazad bez telo krajów, ani o cem iść, choćbyś i na piechty wracał....”
Tak biadałech nad sobą popłakując i błąkałech sie po mieście, zgłodniały. Potem do Pana Jezusa, do wsyćkich świętych, ka jeno jaki jest, mówiłech paciorki, coby sie zlutowali nade mną i wydobyli mię z te biedy.
I, widać, wysłuchał mie ktoryś ze świętych lutośniejsy, bo usłysałech naraz naską, wyraźną mową — ino ze z pańska — zapytanie:
— Skąd-ze wyście?
Aze mi serce skocyło z radości. Pojrzałech, i widzę przed sobą osobę ślachetną — no, pan był jednym słowem, a mnie sie wtedy przywidziało, ze janioł z nieba umyślnie posłany, coby mie zbawieł.
— Ja, prosem pieknie ich miełości jaśnie wielemoznego pana, ze Saflar, od Zakopanego.
— Zaraz-ech was — powiada — po stroju poznał. A coz wy tu — pyta sie — robicie?
Ja mu tyz opedział z kraja całą, jak była, historyję az do ostatka. Wysłuchał grzecnie i powiada:
— No, to coz teraz myślicie?
— Nic nie myślę — odrzekę — ino cekam opatrzności, moze sie zmiełuje...
Popatrzał na mnie, obejrzał mie od kyrpców do kapelusa.
— Ładny — powiada — strój macie...
— E, tak ta, nie ostatni...
Uprzypatrował sie mi jesce, udumał cosi, udumał, wreście powiada z wysoka (juz mi nie dwoił):
— A nie zgodziłbyś sie do mnie za lokaja?
— Hm, cy ja tyz wiem... — odrzekę, a bardzo mi sie niemile zrobiło. Lokaj, to juz najostatniejsa słuzba. Odzywam sie nieśmiało:
— Ja by tyz chciał ku chałupie sie dostać...
— No dobrze — powiada na to, trochę przychmurzony — dostanies sie du domu. Sam cie zawiezę, bo i ja do Zakopanego pojadę tym latem. Ino teraz jadę do Włoch; mógłbyś ze mną pojechać, powiada, przydałbyś mi sie w drodze...
— Ho, jak tak, to z całym sercem przystaję! — zawołałech. Choć-ech ta i nie wiedział, kany te Włochy, ani choć mi ta i nic o zasłudze nie napomknął. Taki pan jasny — pomyślałech — to mie nie skrzywdzi. Pocałowałech go w rękę.
— No dobrze — powiada — ino stroju nie odmieniaj.
— Po coz bych odmieniał — rzekę —zreśtą i ni mam za co...
Dał mi zaraz na obiad i poślimy oba wraz — to jest niby on naprzód, a ja na zadku, bo tak mi nakazował chodzić — do hotelu.
Taka, moiściewy, była opatrzność na mnie, co mie po Włochach obwiezła.
— Straśnie ciekawe rzecy powiadacie — wtrącił ktoś ze słuchających, gdy Jędrek przerwał — ale coz było w tych Włochach?
— Dowiecie sie, ho, ho, dowiecie sie niemało, ino bądźcie cierpliwi. To dopiero pocątek. Na cym ja to stanął? Aha, jak my do Hotelu pośli. No nic, w hotelu jak w hotelu. Ja sie plątał, kanych mógł, a pan sie gotowieł do drogi. Kazał se dziewcynę przywieść, coby mu bieliznę poukładała...
— A od cegozeście wy byli?
— Ja był tak — więcej od parady. Bo potem sam pan mi powiedział, jak my sie juz spoufalili ze sobą, ize mie przyjął do słuzby latego, zech miał góralski strój na sobie, coby sie ze mną niby po Włochach przekazać, jako ze to ja jego cłek jest, a taki siumny. Miał tyz postanowienie ozenić sie ka bogato, jakby sie trafiło, to musiał mieć, jako cłek ze ślacheckiego rodu, choć jednego ze słuzby na pokaz. A juz by ta, niechwalęcy sie, lepsego nie nalazł.
— No dyć, ni ma wam co pedzieć... i z urody, i z charakteru... Jakze dalej z tym panem?
— Przenocowalimy w hotelu i raniutko na morze.
— Jak to, na morze?...
— No na okręt, niby na sif po naskiemu. Straśnie wieldzaźna machina, kościół by na niej mógł stanąć. Dzieli sie na dwie klasy: po jednej stronie siedzą lepsi, po drugiej zaś pośledniejsy naród. Ja był po tej lepsej stronie. Zaraz, jak my ino rusyli, stanąłech se przy poręcy i ni mógech sie doś napatrzyć. Jakby wam to przedstawić... to tak, wiecie, jakby natenprzykład całą doliną nowotarską zalała, cego Boze nie daj, woda, a my po niej z tą chałupą płynęli...
— To musi być strach!
— No, zaś takiego strachu ni ma, bo na okręcie śmielej. Ale zawdy niepewniej niz na lądzie. Wnet my odjechali tak, ze nika brzegu nie było widać, ino niebo i woda...
— Ej, Boże! — szepnęła trwożnie żona Jędrzka.
— Wiater dmuchał od zachodu, to sie zgurby na wodzie tworzyły i okręt sie kołysał, az sie na wnętrzu nie dobrze robiło. Pocęły sie we wodzie pokazować rozmaite wieloryby...
— Jakiez to te wieloryby?
— Strasne potwory. Płynęły za okrętem oździawiały pasceki jak otchłanie ciemne — jakby cekały ino, rychło im co wpadnie. Ja sie tyz cofnął, bo coz będę Pana Boga kusił i zblizyłech sie ku środkowi. A tu tymcasem kielkoro ludzi zachorzało na taką słaboś, co sie morska choroba nazywa. Upatruję mojego pana — a ten nieborak tyz. Nasełech go lezącego w taki mizeryi, ze mi sie az zal zrobiło. I wstyd mie było przy ludziach, bo straśnie nie po pańsku biedota wyglądał. Siadłech nad nim i myślę se: „Jak mi tyz nieborak zemrze... uchowaj Panie Jezusie... co wtedy robić? Cheba zabrać te kufry po nim na pamiątkę i wracać nazad ze zalem...” Ale przecie dał Pan Bóg, ze przyseł pomału do siebie. Jak my do Wenecyi dojezdzali, to juz był całkem zdrowy.
— Kanyz to ta Wenecyja?
— Jakze wam pedzieć... we Włochach, ale jesce na morzu. Miasto takie, jakiego na świecie nima.
— Jakze to, na morzu?...
— No na morzu tak stoi, jak inse na lądzie. Zamiast ulic, to woda, i zamiast fiakrów, to łodzie po mieście jezdzą.
— To dziwy...
— Mnie tyz samemu cudno było, jak oni to zbudowali, ki djabeł im dospomógł, bo to przecie nie na cłowieka patrzy, choćby i nie wiem kielo miał rozumów.
— To tam niebezpiecno być musi, jak diabeł fundamenta kładł...
— No, ale juz poświęcane. Kościołów tyz kiełka stoi...
— Byliście w którym?
— Byłech we wsyćkich prawie, bo mój pan był straśnie nabozny, zadnego nie wyminął, coby nie wstąpić. Zawdy nosił przy sobie cyrwoną ksiązkę do modlenia i modlił sie z te książki przed kazdym prawie ontarzem; casem dał mi ją na mieście, cobych niósł, ale ja na niej nic ni mógł zrozumieć, bo po miemiecku była durkowana i jakiesi miemieckie obrazki w niej były; prześlabizowałech ino na okładce jedno wyraźniejse słowo: Bae-dec-ker; ale tyz nie wiem, co miało oznacać.
Kościoły tam bogate, ze samego marmuru stawiane. Jest tam jeden kościół pod wezwaniem św. Marka, co ani opowiedzieć jego wspaniałości. Co ino kany pieknego, to zwieźli na ten kościół — i taki aze cięzki od tych bogactw. A na wierchu ma trzy banie, znowu takie letkie, jakzeby zywcem z pajęcyny były wydmuchane.
Ale nie ino kościoły, bo i pałace wsyćkie takie strojne. Nic ni ma, zadnego domu, co by po prostu tak był postawiony, jak wsędy u nas po miastach, ino na kazdym jakiesi wydziwy, se sie napatrzyć temu nieurada.
To we dnie. A coz dopiero wiecór!... Jak pozaświecają elektrykę, jak sie to wsyćko olśni, poozłaca, jak te światła powpadają słupami we wodę — tak ize całe miasto, widzi ci sie, na ognistych słupach zbudowane — jak do tego jakieś pokusy djabelskie zacną grać i śpiewać róźnie na jakichsi mostach pływających, poubieranych w gierlandy — to sie widzi: raj na ziemi... Ani takiego snu cłowiek zwycajny za zycia mieć nie godzien.
Ja tez panu mojemu wydziękować ni mógł, ize mie zabrał ze sobą. Cłowiek-by zycie zezył i nie wiedziałby, ze takie cuda dziwne są na świecie.
Nie dziwota, ze tam panowie zewsąd przyjezdzają. I w tym casie, kie my byli, było ich tam dość; najwięcy Miemców. Pan mi powiedział, ze po ślubie młode państwo zwycajnie tam przyjezdza.
Jednego razu pojechaliśmy oba z panem na łódce na morze. Po drodze spotkaliśmy tyz łódkę — pozieram i widzę: siedzi w niej dwoje ludzi starych, moze koło siedemdziesięci roków abo więcy. On se drzymie rozkośnie, a ona pońcochę robi. Gondoler wiosłuje zwolna — i tak jadą... Pokazuję ich panu mojemu i powiadam: „Ci tyz pewnie poślubną jazdę odprawują, ino sie nieco spóźnili”. Pan mówi: „Miemce”. — „Ale to jakiś“ — rzekę — „ućciwy ten Miemiec. Obiecał jej widać przed ślubem, ze ją po Włochach obwiezie — coś przeszkodziło, potem pewnie przysły dzieci, trza je było wychować — tak minęło lat śtyrdzieści — i teraz ją obwozi, jak przyobiecał. Ino trochę za późnawo...” Pan sie śmiał moim słowom, bo coz miał insego robić. Juz my sie tyz pomału poufalili ze sobą. No, nie cud — zawdy my razem chodzili. Ino jak my śli po mieście, to sie za mną prędzej niz za nim obzierali.
Przypatrzyłech sie tyz tam i wojsku. Straśnie to mizerne, mundur na tym wisi jak z więksego brata na mniejsym. Nie wiem do znaku, jakby sie to biło. E, tak ta pewnie od parady trzymają se wojsko.
Naród cywilny za to straśnie zmyślny. Nie chce mu sieta po prawdzie do nicego przyłozyć ućciwie, ale za to stuki zna lepse niz cygański naród. On wam bedzie po morzu na kiju jechał...
— Co powiadacie? — cudowali sie nie wierząc zrazu.
— Dyć-ech sam na swoje ocy widział, nie z bliska, co święta prawda, ale znowu nie z tak daleka, cobych nie ozeznał, jak se siedział na jednym kiju, co sie tam ka-jak nazywa, drugim wiosłował i tak jechał. Ho! ho! oni nie takie śtuki jesce znają. Dy oni wieze tak umieją puscać, jak nascy chłopi drzewa. Wiecie, jak drzewo w lesie sie podetnie, to sie naprzód wie, kany poleci. Tak oni naprzód wiedzą, kany wieza spadnie. I za nase bytności tak jedną, wiezę spuścili na placu św. Marka. Straśnie to przemyśny naród. Ino ze je biedny przytem. Zebraków tam moc, prawie co drugi cłek to zebrak. Jakbyś kazdemu, co prosi, ino po cencie chciał dać, to choćbyś najwięksy majątek miał, musiałbyś wnetki zbankretować.
Ale wesołe jakieś te zebraki. Powiadają, ze sie sam rząd nimi opiekuje. Wiecór to sie kanysi chowają abo sie tyz za panów poprzebierają, coby miastu uciechy dodawać, ale we dnie to ich pełno wsędy. Widziałech tyz kielka pałaców, co były pozamykane, a wiecór sie w nich nie świeciło. Pytam sie pana: „Cyje tyz to te pałace?” — „Nicyje — powiada mi — tak sobie stoją”.
Bogactw jest duzo, jakech juz powiedział, ale ino po ścianach i po magazynach. Byli my w jednym, co sie muzeom nazywa, to my tam widzieli przerozmaite zbroje, ornaty, kamienie najdrozse i różnych świętych wyrabianych; a potem w pałacu takim, co w nim król mieskał za dawna, to my tam oglądali malowania, sklepy, wseleniejakie kostowności. Ale te wsyćkie bogactwa, co sie tam po tych pałacach chowają, to ino obcym na pokaz. Pytam sie pana: „Skąd oni tyz to ponabywali? W jaki sposób? Musieli cheba pokraść kany, bo przecie kupić nie kupili — bo to zebraki, to ich na to nie stać”. A pan mi na to powiada, ze to kiedysi był bogaty naród i ze miał przodków sławnych bardzo, i ci te bogactwa ponabywali: to na wyprawach, to na hanglu, to wreście za piniądze gotowe sprawili — i reśtki tych bogactw wielgich, to są te zbiory, co je obzieramy. Z całego świata, powiada, zjezdzają ludzie, coby je oglądać, i za to płacą tutejsym. To jest ich zysk jedyny, bo nicym insem, ze to synowie sławnych ojców, ni mają wóli sie trudnić.
— A cemu oni tych kostowności nie przedadzą? — wtrącił któryś ze słuchaczy — mieliby piniądz na biedę, skoro taka jest, jak powiadacie.
— Ja sie tyz pana o to pytał. Powiada, ze przedać nikto ni ma prawa, bo samorząd jest właścicielem a naród ino ciągnie z tęgo prefit, ze cudzoziemcom pokazuje. To wicie tak na przykład: Był bogaty graf, miał zamek i na tym zamku wseleniejakie cudności, a potem przysła bieda, nas graf zbankretował — i teraz jest ino strózem w swoim własnym zamku. Przyjezdzają ze świata panowie — on ich oprowadza po salach, pokazuje, co jest do widzenia, zachwala, potem sprowadza ich po schodach na dół, otwiera drzwi, kłania sie nisko i wyciąga na ostatku rękę: „Syniore, una lira!” To ma po naskiemu oznacać: „Co łaska”.
Takie to miasto Wenecyja i taki w nim naród. Jakby Paniezus wsyćkie miasta, skrony bezeceństw, jakie sie w nich dzieją, jako drzewiej Sodomę ogniem siarkowym postanowił spalić, to by to miasto z pewnością musiał wyminąć: bo telo piekne jest, co aze cud. Ludzie są grzyśni, bo zebraki — ale i w tych grzychach swoich jacysi weseli, musą być i Bogu milsi niz poinsy naród, co to nawet i grzysyć poćciwie nie umie.
Widzielimy potem tyz miasta spaniałe, ale zadne do tego ni moze być przyrównane. Pan mój tak samo powiadał.
— Kielozeście tam casu bawili?
— Dość długo, bo aze miesiąc. Ale tam i rok za mało siedzieć.
— Toś tak próżnował tam — wtrąciła żona — a ja tu tym casem...
Jędrek poważnie, do niej obrócony:
— Widzis, jak głupio gadas, nie do rzecy... Tam wsyćko państwo próżnuje. Tam cały naród próżnuje. I to se ma za honor! Wies o tym?
Umilkła, zawstydzona, a Jędrek dalej prowadzi:
— Potem siedliśmy na kolej i pojechaliśmy na zachód abo tyz ku połedniowi, ktoz wie, bo tam świat sie cłekowi do znaku przemienia. Tu, kany u nas połednie, to tam północ. Wsyćko jest przeinacone. Nawet po słonku trudno sie zmiarkować, bo sie widzi, ze nie tam wschodzi, ka trza.
Przejezdzaliśmy koło miejsca, kany sie święty Francisek urodził, potem zaś koło miasta, skąd pochodzi święty Jantoni Padewski. Same cudowne okolice.
Potem zajechaliśmy do takiego miasta, co sie Bolonija nazywa. Kamienice tam podobne do sukiennic w Krakowie, bo takie mają filary przed sobą; miasto, widać, bogate; ludzie tyz opaślejsi niz we Wenecyi; wsyćko jakiesi hrubse, więcy przysadziste. Ale i tamtejsi ludzie zmyślni są: wieze takie wam umieją stawiać, ze lecęcy stoją...
— Jak to niby?...
— No tak, ze widzi ci sie: leci... ino pozieras, kie spadnie, a ona stoi, setnie pochylona, cudem jakimsi tak w powietrzu wisi.
— To tam nie ludzka moc...
— Są tam dwie takie wieze. Strach pojrzyć. A jesce więksy strach stanąć blisko ktorej. Tam w tym mieście niedługo my pobawiali, bo sie panu mojemu śpiesyło do Florencyje.
— To jaka jego pani?
— Nie, to tyz miasto. Siedliśmy znowu na kolej i jedziemy. Musielimy bez telo tunelów przejezdzać, ze sie aż cnęło; było ich cheba coś ze sto. Z tego dobrze pamiętam, ize sie pan ciskał, ze sie co chwila ściemniało, bo se przekładał karty ma kolanie, zołędzie i rózne inse — tak sie ta sam, nie tracąc casu, przyucał.
Ale nic dotąd blizsego nie pedziałech wam o tym panie moim. Skąd był, to ni mogę wiedzieć, bo i jemu samemu nieraz sie myliło, jak sie przedstawiał (nie mnie, ino drugim panom): Raz, ize jest od Warsawy, insy raz, ze z Galicyje, to znowu, ze od Poznania. Mógł być ze wsyćkich trzech miejsc, bo, jak powiadał, miał dobra ozległe i nie ino pod jednym cysarzem. Gadał, ize jest hrabią jaśnie oświeconym i zeby go tak przy ludziach nazywać.
Ja tyz ta jesce wolał, boch sie mógł przed ludźmi scycić, ize hrabiemu, nie płatkowi słuzę. Lat miał moze ze trzydzieści kielka, do śtyrdziestu. Talantów miał duzo. Umiał fotografować przepieknie — mnie tak odbił na papierze, coby mie każdy był poznał, choćby mie i nie znał przedtem. Umiał grać w karty na wselejakie sposoby i jakąsi grę jesce znał, co sie nazywa ruleta. Wykstołcony był we wselkich śtukach — no, jednym słowem ucony. Straśnie był dobry cłek z niego. Ale to sie z dalsego opowiadania pokaze.
Zajechalimy do te Florencyje i zamieskalimy w hotelu, nie bacę, jak sie nazywa. Miasto rozkosne. Kwiatów tam telo — i po murach, i po dachach, i kany ino miejsce jakie — ze nie wiadomo, cy to miasto prawdziwe, cy ogród.
— Zeby zamiast kamienic stały ule, byłoby tyz tam miodu!... — westchnął jakiś chłopina słodkawo.
— Poza miastem jest wzniesienie; jak sie stamtąd popatrzyć, to cała dolina — az po góry — jeden kwitnący sad. Białe, cyrwone, niebieskie, wseleniejakie zieloności. Są tam i drzewa dziwne, jak jałowce, a takie wysokie jak smreki. Zaś te, co mają być smreki, to takie jakieś delikatne w śpilkach i we wsyćkim, zebyś wnet na ktoryten powiedział: pani smrekowa, a nie smrek.
Ale wróćmy do miasta. Jest tam na środku kościół taki wielgi, ze sie aze myśl stracha na samo wspomnienie, jak oni go hań ku górze stawiali. A cały jest po wierchu z białych i carnych marmurów.
— Ho! ho! moiściewy — dziwowali się słuchający — co to za cuda dziwne...
— Zreśtą to tam juz nic godnego ni ma. Sklepów pełno, jak wsędy po miastach. I to niepotrzebnie poza sybami wystawiają — po to, coby ino ludzi kusić na wsyćkie grzychy główne. W jeden dzień wziął mie pan ze sobą do takiego gmachu, co nic w nim ni ma, ino same obrazy. Sal telo, co ani porachować, a we wsyćkich obrazy po ścianach wisą i to od góry do dołu — a niektore takie ogromne, ze całą ścianę zabierają. Chodziło tam duzo państwa i przyzierało sie tym obrazom. Ja sie tyz pocął przyzierać. Niektore sie mi podobały. Były tam malowania takie do znaku, jak zywe. Dość-ech sie nacudował, kto tyz to umiał tak udać. Ale niektore były i takie, co je bezboźniki jakieś musiały malować: niby to święta, a — wybaccie — goła, nawet zapaski ni ma na sobie.
Myślę se: po co tyz to telo tego na kupie? Wywieźć na jarmark i przedać. Byłoby sporo centów, a tak sie marnuje.
Upatrzyłech se w jednej sali; nieduzy obrazek, co mi sie straśnie spodobał, i chciałech kupić do chałupy. Pytam sie pana:. „Kielo by tyz za ten obrazek chcieli?” Pan sie oześmiał i powiada, ze nie przedadzą. „Jak to? to nie na przedaz?” — A nie — powiada — to ino na pokaz. Zreśtą, powiada, choćbych miał całą wieś, to by mie nie stać było. „Kieloz oni to cenią?” — pytam. — Ze dwieście tysięcy. Myślałech, ze śpasuje. Ale coby! Tak te Włochy umieją panów osukować. Ja se tyz myślę: ,,Niech ze se mają, skoro sie tak drozą”. Juz nawet nie chciałech patrzyć. Błąkałech sie po salach, bo pan jesce ostał jakimsi paniom towarzysyć.
Im dłuzy my tam w tym mieście siedzieli, to bardziej Włochom na gorse wychodziło, boch sie przekonował co dnia, jaki to okpiśny naród. Dyć oni nawet swojego rodzonego cysarza osukują. Jakich oni tam urzędów ni mają! Są tacy, co ino oprowadzają cudzoziemców i za to bierą płacę. Są tacy, co chodzą i nosą przy sobie zygarki, coby sie ich tyz kto nie spytał, ktora godzina — i za to se kazują płacić. Abo taki urzędnik: Chodzi jak dzień długi po mieście, trzyma latarkę na snurku, zeby do ziemi dostajała, bo mu sie schylić nie chce — i suka, cy kto cego nie zgubił... Słyseliście? Są wreście i tacy — tych najwięcy — co juz całkiem nic nie robią. Bóg lutościwy, ze ich odziewa i karmi, bo jakby na mnie padły rządy, to bych to wsyćko z kretesem wymorzył. „Zyjze hyclu“ — powiedziałbych — „ale ja ci nic nie dospomogę”.
— To oni wam ta musieli setnie dojeść — ozwał się któryś ze starszych — izeście tacy na nich dobrzy. A takeście ładnie ozpocęli...
— No nie, najgorsy cały naród nie jest, to ino tam w ty Florencyi... Wiecie, cym oni nas tam zywili?
— ?
— Ślimakami i bobem; i diabeł wie cem jesce, bo ja sie nie tknął tego.
— Ehę, temu to!
— Podają obiad. Pan osobno je — ja osobno. Naprzódy jakieś pomyje zmącone. Pan odstawia. Przynosą mnie. Powąchałech i mówię: „Weź se”. On powiada. „La zupa kon prosiuto!” — „Ehę, to właśnie prosięciu dej, nie mnie”. Podają drugą potrawę. Pan próbuje widelcem — odstawia. Przynoszą mnie. Patrzę — jakiesi smaty z cyrwonego mięsa. „Ja by ci to jadł? Weź se”. Podają trzecią potrawę. Ta sama historyja. I tak dalej. Wreście hycel przynosi coś zakrytego na talerzu. Patrzę — ślimak jakisi. Ledwoch wytrwał, zech mu tego ślimaka do gardła nie wepchnął. Na ostatku — juz zły widać, ale sie uśmiecha, jakby chciał rzec: „To wam przecie juz musi smakować” — podaje bób we strąckach, świezy i jesce, mocno niedojrzały. No! tom se pomyślał: „Pan Bóg cie, hyclu, głodową śmierzcią ukarze”. I posełech spać. Nie wiem, co pan robił. Ale musiał pewnie cosi z tego zjeść, bo na drugi dzień skarzył sie mi na brzuch — i potem juz z tym brzuchem do końca tak było.
Wreście my postanowili pojechać do Rzymu.
— Hej? To tam Rzym jest? — spytały razem ciekawe kumoszki.
— Rzym jest, i Jerozolima, i wsyćko jest we Włochach.
— Toście i w Jerozolimie byli? — pytały dalej niewiasty patrząc na Jędrzka jako na świętego.
— Nie, tam my juz nie dojechali, bo panu piniędzy brakło.
— Toście na piechty mogli dojść. Tak blisko...
— Jakze w tym Rzymie? — pytali ciekawsi.
— Pockajciez, nie spieście sie, wsyćko bedzie na cas. Jak my postanowili pojechać, tak my siedli na kolej i jedziemy. A jesce zabacyłech wam powiedzieć, ze tam z tymi kolejami jakiesi cygaństwa być musą. Na kazdej stacyi otwierają wsyćkie wagony na oścież i każdy wchodzi, ka mu sie podoba — nie tak, jak u nas, co wsyćko po sprawiedliwości wyzamykane i trza, chcący jechać, pieknie prosić, coby tyz kany wpuścili. Tam telo płaci zebrak, co i poćciwa osoba.— wsyćko sie ze sobą miesa; cheba dopiero Pan Bóg na tamtym świecie bedzie dzielił i ustawiał po klasach według sprawiedliwego osądku, bo tu juz nie da rady — trudno ozeznać: kto dziad, a kto bogaty — kto złodziej, a kto ino udaje świętego. Ale jedźmy do Rzymu.
Po drodze nie bedę sie długo zatrzymował, bo tyz ta i nie było wiela na co patrzeć. Ziemia goła, aze wstyd — a trafi sie jakie drzewo, to sie tak biedne konarami modli, ze sie az płakać chce. Nic tam nie sadzą, ino morowe jakieś drzewa. Nic tyz nie sieją. Ani kapusty, ani ziemniaka, ani owsa — nic nie uświadcy na polu. Ziemia tak próżnuje darmo. To tyz Pan Bóg im nie błogosławi.
Przyjechalimy do Rzymu — juz sie mrokcyło, światła zapalali. Na stacyi telo piekła, ze choćby sto jarmaków zegnał w jeden kosar, to nie byłoby głośniej, myślę. Co ino łakomstwa w Rzymie, to sie tam zleciało. Ten ci zachwala hotel taki, ten taki, ten znowu insy — tamten juz głos stracił od krzyku, ręcami ino jakieś znaki daje — a wsyćko jak osalałe. Tak jakby ratować chcieli podroznych z jakiego niescęścia strasnego. Otocyli pana całkem, widziało sie, ze go juz zagłusą. Miałech mu skocyć na pumoc, ale nie porada było, bom dźwigał kufry przy sobie, a potem obskocyła mie zgraja dokoła — i dalejze mi pomagać... Ten ciągnie w prawo, ten w lewo, ten w tę, ten w ową stronę — widziało się, ze mnie juz ozerwią, bom kufrów z rąk nie wypuscał. A drą sie jak wsyscy diabli. Mnie tyz złoś porwała wściekła, i wrzasnąłech na cały głos; „Psia krew!!” (To pierse słowo, com w Rzymie wypedział. Ale trza było, bo jakze. Niech mi Paniezus tego nie pamięta — juzech tyz zmazał na spowiedzi). Odskocyła zgraja na bok tak, jakby pieron w nią trzasł. Zrozumieli. Widziałech, ze po polsku mozna sie ozmówić, ino trza ostro, bez bojaźni.
Pan, widać miękcejsy, zgodził sie juz tymcasem z jakimsi złodziejem i ten go wepchnął do takiego wozu, co jest jak skrzynia z oknami. Chciałech pana ostrzec, zeby sie nie dawał tym osiustom do rąk, ale juz było za późno; jakech nadsedł, to pan juz siedział w ty skrzyni. Mnie kazał pan wyleźć ku furmanowi i kufry wycisnąć na dach. Coz było robić — pojechalimy — alech słowa przez całą drogę bez miasto do furmana nie pedział. Nie było tyz casu gwarzyć, choćbych i miał był ochotę, bom sie ozglądał na obie strony — „przecie to Rzym!” — myślę se. Ale jakoś nic na to nie pokazowało. Kamienice, jak wsędy po miastach, nawet nie takie cudne jak we Wenecyi. Gwaru, turkotu — doś — i telo piersego dziwu. Zajechalimy do hotelu. „Przecie ten nas nie ocyganił” — myślę. — „Moze tu przecie jest ludzi więcy ućciwych, jak nie”.
Zaraz na drugi dzień rano prosiłech pana mojego, coby mi tyz pokazał, ktorędy sie idzie do świętego Pietra abo Pawła, bo bych tyz chciał podziękować Bogu, ize mnie tu scęśliwie i tak niespodziewanie doprowadził. Pan zaś był telo dobry, ze sam sie ohfiarował ze mną iść na miejsce.
Przyszlimy przed kościół świętego Pietra i tamech sie piersy raz w Rzymie zacudował. Kielo tyz to stopni trza przejść, zanim sie wejdzie do kościoła! Budownicowie przez to pewnie to chcieli pokazać, ze telo stopni jest do nieba.
W kościele w środku nie jest tak pieknie, jak u świętego Marka w Wenecyi, ale tyz za to gmasysko okropne — pięć naskich kościołów w nim by sie letko schowało. Zastanowiło mnie to, ze ludzi nieduzo było, w kościele. U nas sie gnietą, kościół ni moze pomieścić i na polu stoją pod dzwonnicą, a tu taka przestroność i nikogo prawie. Mse święte sie odprawiały, a mało kto ich słuchał. Kielkoro pań i panów chodziło od jednego ontarza do drugiego, jakby za jaką pokutę; niektorzy modlili sie z cyrwonych ksiązek, podobnych, jak mój pan miał. Ja sie tyz pomodlił, jakech umiał, niewycytajęcy, podziękowałech. Panu Jezusowi za wsyćko, cegom nie godzien, i świętemu Pietrowi, ohfiarowałech parę paciorków — zreśtom nie było tam juz co robić.
Posukowałech pana, bo mi sie kanysi stracił i upatrowałech, cy tyz nie ujrzę ka Ojca świętego, bom wiedział, ize niedaleko mieska. Myślałech se w duchu, ze moze zajrzy do kościoła abo msę świętą bedzie miał... I co ktory ksiądz sie nawinął, to mnie juz nogi podrywało. Ale zaden nie widział mi sie godny. Dopiero potem pan mi wytłumacył ze Ojciec święty ze rzadka zjawia sie w kościele i to nie tak po prostu, jakby se kto myślał, ale ze słuzbą i ze wspaniałością wielgą, jak przystoi. No, ale ja tyz ta, jak cłek głupi, nie wiedział zrazu o tem.
— Toście Ojca świętego całkem nie widzieli? — pytały zawiedzione słuchaczki.
— Widziałech go tak z bliska, jak was tu widzę, ale do tego dopiero dojdziemy. Teraz my są w kościele świętego Pietra, to nie przerywajcie, boby sie mi pomiesało.
— No, juz nic, opowiadajcie, bo to wsyćko święte rzecy, co mówicie, ani cłek nie godny widzieć — przypochlebił ktoś ze starszych, i Jędrek Śklarz do wątku opowiadania powrócił.
— Znalazłech wreście pana w jedny z pobocnych kaplic. Stał z jakimisi paniami dwiema; jedna była starsa, druga młodsa, tak jakby jej córka. Poznałech zaraz, ze to te panie, co były w tym casie we Florencyi, kie i my byli. Miało mi przyjść na myśl: kto tyz za kim jeździ — cy my za nimi, cy one za nami? Ale ze to w kościele było, tom juz nie chciał obrazać Pana Boga głupością światową. Skłoniłech sie ino grzecnie, jakech umiał, i stanąłech z boku. Dosłysałech, ze po naskiemu rozmawiali i widziałech tyz potem, ze o mnie mówili, bo mój pan na mnie ocami wskazował, ale udawałech dobrze, ze nic o tym nie wiem, nawet przygłuchnąłech trochę na tę chwilę. Djabeł mie kusił, coby podejść blizy, ale ja sie nie dał skusić, bom i tak bez jego porady słysał, choć-ech ta i przygłuchnął wrzekomo, ize pan sie chwalił mną i powiadał, ze juz od dawnych lat u niego słuzę, a panie sie zaś ciekawiły moim białym strojem. Miałech se pomyśleć: „Zeby mi to pan za te lata zasługę policył, to niechby ta juz była prawda, zech słuzył” — ale ze to w kościele świętym było, tom se juz nic nie pomyślał, ino mówiłech paciorki do obrazu, co był wymalowany na ścianie, i pozderałech niewidocnie, rychło sie mój pan uwolni. Ale kabyś ta! Ofiarował sie jesce do jedne kaplice z niemi.
Poślimy wraz, bo i ja tyz — ino mi pan po cichu sepnął, coby nie w parze iść przy nich, ale w odległości niejakiej za nimi. „Ja tyz ta jesce wolę” — powiedziałech, ale po prawdzie, to mi sie to nie podobało. Zrazu, jakech nastał, tak samo mi przykazował, ale potem to my chodzili wraz oba i jesce mu było śmielej przy mnie. I teraz znowu przy ludziach... No, ale dumam: „Pan jest na to, coby miał swoje humory. Ja mu ta ojcem nie bedą. Miał jednego i ten go tak naucył, to coz on winien?” I posełech za nimi do te kaplice. Nie załowałech potem, bo tyz było sie cemu przypatrzyć! Jest tam całe piekło i niebo, i sąd ostateczny, i co ino było na świecie i bedzie, to tam wsyćko jest wymalowane. Ba, to nic, wymalowane — ale słysałech, jak pan tym paniom objaśniał, ze to sam święty Michał Janioł wymalował!
— Moiściewy, to-ście wy juz cheba zupełnego odpustu na wiecne casy dostąpili, skoroście przy takich rzecach byli, ktore ino w niebie, jak Bóg lutościwy da komu, oglądać bedzie mozna — mówili słuchający, a Jędrek nie przeczył temu i dalej ciągnął swoje.
— Potem wyślimy na miasto, odprowadzilimy te panie do ich mieskania — niedaleko od pałacu Ojca świętego mieskały — i wrócilimy do swojego Bokacio, bo takie przezwisko miał nas hotel. Wesoło tam w tym hotelu było, ino to było nie dobrze, ześ juz bez całą noc oka nie godzien był zmruzyć. Co chwila, to „sur — sur” poza ściany, jakzeby sto kóp mysy wesele swoje odprawiało, to znowu śmiechy takie, jakzeby sie boginki gziły. Nie wiem, jak ta panu mojemu sie spało, bo my nie razem sypiali, ale cheba ze nijako, bo sie doś często na głowę uskarzał.
Ucisało sie dopiero ku ranu — cłek sie radował, ze sie zdrzymie choć na tę małą chwilę — ale co byś!... ledwoch zemzał — jak wrzaśnie ktoś z ulice!... Piersego dnia, tom sie zerwał na równe nogi. Myślałech, ze sie Rzym pali. Wyzieram oknem, kany co takiego — a to mała skucina, Włoch, wiezie na wózku zieleninę i tak sie drze okropnie. Jakby go kto ze skóry łupił. Legam na nowo — znowu! „Zebyś na wieki ochrypnął” — zycę mu juz we złości. O, je za chwilę trzeci, cwarty — i tak do śródpołuń. Za parę dni tom juz całą tę letaniją wrzasków znał na pamięć. Ledwo sie na świt namieniało, juz woła: „Insalata! salati!”, potem: „Spinati! lasparagi!”, i juz nie bacę dalej. Skoro z jarzyną przestali, zacynało sie z gazetami. „La Tribuna! Avanti! II Popolo” i diabeł ta juz wypamięta reśtę. A to na rozmaity sposób: jeden krótko, jakzeby go w podeswy parzyło, drugi przeciągle, jakzeby go na wolnym ogniu przypiekał, insy załośnie, jakzeby mu ociec przed godziną skonał, a każdy ino w tym ma pychę, zeby sie najgłośni udrzyć.
Po paru dniach poznawałech juz wsyćkich po głosie. Jeden był — ten co najwcesni zacynał — taki juz z tym głosem przeobmierzły, zebych był wolał wilka na pustym polu usłyseć. Jednego rana pan woła na mnie bez ścianę: „Idź no, Jędrek, uspokój go, bo mi głowa pęknie”. Mnie tyz ta nie trza było dwa razy gadać. Ja juz dawno miał złość na tego hycla, bo widać na despet tu sie tak darł, coby nas skłócić — z dalsa słychać go było duzo cisej. Zebrałech sie w ty minucie, nawetech kyrpców nie obuwał, wypadłech na ulicę, dołapiłech go i omłóciłech po pysku w porządku. Byłbych go był i więcy ukrzywdził, ale mie lutoś wzięła, bo to nikłe było, myślę se: „Bees miał doś”. Wróciłech do stancyje — pan sie bez ścianę pyta. „Coz tam?” — „Juz uspokojony” — odpowiadam. „Dobrze — mówi — ale coz to za krzyki?” Rzeczywiście słychać było krzyki i hałasy z dołu. „Pójdę wyjrzyć” — powiadam. Ledwoch do schodów doseł, a tu sie wali cała hurma Włochów, krzycą, gdakają jakoś po swojemu i chcą mnie ocywistnie zahereśtować. „Jakim prawem? — pytam sie. — Ja tu nie swój, bo ja słuzę u pana”. Ci nic, ino do mnie. Ja tyz: „Jak sie nie ustąpicie — mówię — to was wsyćkich co do jednego wymiete!” Na to wyleciał mój pan bez ubrania i zacął z nimi w ich gwarze sie kłócić, dopiero mie opuścili,! ale nie odeśli, aze im pan zapłacił dwadzieścia lirów, jako śtraf za mnie, bo sie pokazało, izech nie tego uspokoił, co trza, ino insego jakiegoś przechodnia. Potem pan mi powiedział, ze mnie ino latego nie zamkli, ize mnie za niepocytelnego podał. No, dobrze, myślałech se, ale to głupie mają prawa, to przecie ten cłek, com go niechcęcy ukrzywdził, ni miał na gębie napisane: nie ten. Niech mu ta Bóg grzychy odpuści. Ani nie wie zebrak do dziś, za co odpokutował.
Potem wolałech juz cierpieć, a nie dałech sie prędkości porwać. Kląłech ino, jak mi duzo tymi wrzaskami dopiekli, i najwyzy zycyłech im takiego samego dobra. Myślałech se tyz rozmaicie, na ten przykład: „Od cego tu rząd jest, ze tych hyclów nie połapie i nie pozamyka. Zeby to jesce ka indziej sie darli, no niechby, ale w samym Rzymie! Oni pewnie na despet tak Ojcu świętemu... coby oka nie zmruzył... Biedny i on — myślą se — tak musi pokutować niechcący, jak haw i ja. Święty jest, to sie nie gniewa, ale na insego... to by wyklął z kościoła — niechze sie hycle w piekle drą po śmierci!”
I jesce róźnie se myślałech, ale juz bez gniewu. Jak mi ten Ociec święty przyseł na myśl, ize je taki cierpliwy, tak i mnie złoś opuściła i dodawałech przy kazdym paciorku: „Ochfiaruję Ci tyz, Panie Jezusicku i Warn. Józefie święty, te wsyćkie utrapienia, jakie od tych hyclów doznaję: na uprosenie łaski przenajświętse, na odpuscenie wsyćkich grzychów moich i na więksą chwałą Twoją. Amen”.
— No, dobrze wsyćko, ładnie — przyświadczyli, skoro Jędrek wytchnął — ale o Rzymie nic nie opowiadacie, a my ciekawi...
— Miałech właśnie zacąć z kraja i przerwaliście mi. Jakze o Rzymie?... Przecie to nie osiedle, cobyś obseł dookoła i powiedział o nim zdanie: takie a takie... Przecie to miasto — właściwie trzy miasta w jednym okolu: stary Rzym, co sie juz ozwalił, nowy, co jesce stoi, i najnowsy, co sie dopiero stawia! Ale brakło im widać piniędzy i ni mogą go skońcyć; widziałech rzędy kamienic niepodokońcane — niebo bez okna świeci — i tak stoją, nikto koło nich nie majstruje.
Byli my i w starym Rzymie. Dziwne to tam doprawdy, mało ktory gmach, co by był cały, a niektore juz całkiem ozsypane. Ale tyz dziwni i ci cudzoziemce cy Jangliki, co po tych zwaliskach chodzą; kazdy słup obwąchają, kazdy kamień spróbują, cy słony, jak na ten przykład owce, kiedy spotkają kruch soli. Oni by tam pewnie, jakby mogli, cały Rzym po kamieniu, po cegle oskradli — i za sto lat miejsce by ino świadcyło, kany Rzym stał. Takie te Jangliki zmolne.
Byli my i tam z panem, kany chrześcijan męcyli. Strasne gmasysko, przeogromne! Ani do cego przyrównać. Cały Nowy Targ wnet by sie w nim zmieścił. Do sądnego dnia pewnie bedzie trwać na hańbę i na świadectwo przeciw okrutnikom.
Byłech tyz w jednej pogańskiej bóżnicy, co sie podmuchom wieków obalić nie dała — niech mi tego Paniezus na Sądzie nie wspomni — bo mie ciekawość parła zajrzyć, co oni to tam, jakiego cielca ćcili. Ale nic nie było w środku; wysełech stamtąd duzo zawiedziony.
Za to potem, Bogu niech bedzie niewymowno, byłech cosi w stu kościołach abo we więcy, bo trudno było dorachować. A jeseech i tak połowy nie doseł.
— To tam sie dopiero ludzie modlą! — wtrąciła któraś z kumoszek zazdrośnie.
— Cały dzień pewnie, i mają cas na to...
— Hale! Tyz za to, ze telo kościołów, to sie z nimi oswoili i tak sie im to widzi równo, cy kościół, cy co insego. Nijakie ćci nie widać. Byłech na paru nabozeństwach, tom sie przypatrzył i przysłuchał wsyćkiemu. Ludzie se chodzą, rozmawiają, nikto na księdza uwagi nie daje. Dopiero, jak na chórze zacną śpiewać, to sie w kościele ucisa. A po śpiewie zaś to klaskają w ręce, podobnie jak to w tyjatrze. Ale wyście nie widzieli. To wiecie tak, jak to małe dzieci, kiedy są rade cemu.
— Co wy tyz opowiadacie!
— To wiecie tak tam nabozeństw słuchają...
— Ani sie wierzyć nie chce.
— Nie wierzcie, jak nie chcecie, ja was nie bedę przymusał. Ale to święta prawda, co wam opowiadam. Jakzeby ja miał odwagę o Rzymie kłamać?
— Juści, ze trudno, bo jakze... o to was tyz nikt nie posądzi, broń Boze, ino sie tak dziwno zdaje... To i księzy musi tam być duzo, skoro telo kościołów?
— Ba! Księzy jest takie mnostwo, ze az ciemno. Nie ino miejscowi są, bo sie z całego świata, tam zjezdzają. Ulicą nie przejdzies, zebyś dziesięci najmniej nie napotkał. Biedne niektore takie, ze aze zal.
— Z cego oni tyz tam zyją?
— No, ci, co miastowi, to pewnie z kościołów. A reśta to sie moze u Ojca świętego wiktuje. Ale cekajciez, nie przerywajcie mi, niech opowiadam z kraja, bo mi sie miesa. Tak by my do ućciwego końca nijak nie dotarli. O, na ten przykład, jedno, com powinien być opedzieć wceśni, dopiero teraz mi przychodzi. Jednego odwiecora pojechalimy z panem na korso...
— Co to takiego?
— Jakze wam pedzieć... Bo sie to właściwie nic tak nie nazywa, zadne miejsce, ino to ma oznacać miastowy obycaj. „Na korso” to tak, jakby powiedzieć „na przejazdzkę”. Co dzień nad wiecorem o ty samy godzinie przyjezdza państwo w powozach do ogrodu na górkę, co sie Montepincio nazywa, i skąd cały Rzym widać, i tam se zabawę stroi przejezdzając dokolutka po tym ogrodzie po dwadzieścia i więcy razy.
Pan najął powóz, kazał go ubrać w kwiaty, tak samo tyz i konie, mnie kazał siąść na wysokim siedlisku przy furmanie i ręce tak na piersiach załozyć, a sam se siadł na nizsym — i pojechalimy. Państwa juz jeździło duzo — mijali się, doganiali, i znowu nazad — a co ktory powóz to ładniejsy. Jeden był, co sie odróżniał od wsyćkich. Konie carne jak kruki, poubierane w bielutkie gierlandy, furman i lokaj na przodku, a w powozie, na ktorym były herby malowane, siedziała ino jedna pani, straśnie piekna i wystrojona, tak ze sie az w ocach mieniło, gdyś spojrzał. Pan mój kazał furmanowi, coby koło tego ”powozu jeździł bez przestanku, tom sie mu miał cas przypatrzyć. Widziałech, jak ta pani pozierała na mojego pana i on tyz na nią — myślę se: „Na cosi sie zanosi”. Zycyłech z duse panu, bo widać godna osoba i majątek musi mieć niemały, skoro w takiej paradzie se jeździ.
Pan miał postanowienie zrazu ozenić sie z tamtą, co była z matką u świętego Pietra, ale sie okazało, ze i ona tyz majątku patrzy — i tak sie ni mogli zgodzić.
„Dobrze sie stało — dumałech se - bo zaś co do te w powozie, to ani przytykać; tamta mogłaby ślebodnie za pokojówkę być u te hrabiny i nikt by nie powiedział, ze to nie pasuje”. Myślę se: „Zebych tak strykiem był mojego pana, to bych mu ino tę raił i sam bych na namowiny poseł i potela bych nukał, azby sie przeznacenie wypełniło”. Widać przecuła, com se w duchu myślał, bo pozierała i na mnie łaskawe. Skóro my sie raz zjechali tak, ze konie sły w parze, dojrzałech, jak rzuciła kartkę mojemu panu do powozu. „No, to juz dobrze” — pomyślałech i nie omyliłech sie. Pan był potem cały cas uradowany i mnie dał lirów kilka. Złozyłech niewycytajęcy jeden na ochfiarę, na to, coby sie panu w tym interesie poscęściło, boby ta i mnie co więcy kapło z te obfitości.
Do te hrabine pan cęsto zachodził i mnie raz posłał z listem. Ale trafiłech na taki cas, że jesce nie była ubrana, i wstyd mie było straśnie, jakisi pan tam u nie był, moze brat abo dochtór, bo sie je nic nie wstydził.
W tym casie byli my tyz u Ojca świętego...
— No, przecie! — ozwał się głos w gronie słuchających niewiast. Niektóre, dalej siedzące, wstały i bliżej podeszły.
— Ale to juz musę jakiemusi świętemu przypisać, ize mnie tam doprowadził, bo to nie tak łacwo, jakby sie wam mogło zdajać.
Pan mój, jako ze ślacheckiego rodu, wystarał sie za pretekcyją znajomego księdza cy biskupa, ize miał być dopuscony przed święte oblice z kielkoma osobami wysokiego stanu. Jakech sie ino o tym zwiedział, molestowałech pana, coby mie ze sobą przywziął. Ale pan zrazu powiadał, ze to ni moze być nijakim zywym sposobem, bo tam ino jako pielgrzym — i to nie sam jeden — cłek prosty moze być dopuscony. „To ja bedę jako pielgrzym — mówię — i nie sam bedę, bo z panem”. Na to pan sie oześmiał. „No, skoro tak gwałtem chces — powiada — to cie wezmę, ale nie dalej jak do drzwi, za ktorymi bedzie Ociec święty. Mozes tam na mnie pockać i mozes sie tymcasem poozpatrować po salach”.
Nie było mi to na wólę, ale coz miałech robić. Dobre i to. Myślę se; „Niechze bedzie, jako bedzie”. Skoro ten dzień przyseł, wystroiłech sie, przyobułech nowe onycki, a pan sie na carno ubrał — i pojechalimy.
W, bramie pałacu wstrzymała nas warta, ale nas potem przepuściła, skoro pan papier pokazał i cosi z oficyrem porozmawiał. Jakech wstępował po stopniach, to mi tak serce biło, zech sie o ścianę musiał oprzeć cosi ze trzy razy. Dziandary stały na kazdym zakręcie — po dwoch, straśnie wojemnego wzrostu. Alech se potem pomyślał: „Przecie tu Ociec święty mieska, nie zaden strasny munarcha — coz sie mam bać?” i juzech śmielej za panem moim postępował.
Zaślimy wreście do sali, kanych miał na pana cekać. Ozglądnąłech sie — do znaku tak jak w kościele: marmury, wyzłacania, malowania rózne. Przy jedny ścianie stało dwoch rycerzy w mundurach zółtych z białymi paskami cy tyz na odwrót, bo nie bacę. A zaś blizy drzwi stało kiełku panów i rozmawiali po cichu ze sobą. Pan sie tyz ku nim przyblizył. Myślę se: „To pewnie za tymi drzwiami bedzie Ociec święty”. I tak-ech sie nieznacnie zaposuwał, ze-ch sie nalazł blizy drzwi, nizeli panowie. Stoję se, niby tak bez zadnego zamiaru, a medytuję. „Zeby sie tyz to jako dostać do Ojca świętego, coby mie ino pobłogosławię!. Niech juz potem bedzie, jako chce”. Porusenie sie jakiesi zrobiło za drzwiami. Panowie sie przysuneli. Mnie serce zadygotało, nadsłuchuję... Pan mi powiada: „Nie pchaj sie”. Ja udaję, ze nie słysę. Kaz sie bedzies cłowieku grzysny pchał, jak nie do zbawienia?
W te razy drzwi sie otwarły i tum wyraźnie ucuł łaskę boską, bo mnie widać ze stroju wzięli za, ślachcica, a o panu moim myśleli, ze to mój lokaj, i mnie naprzód przepuścili, a pana odcofli. Nie wiem, jako sie ta sprawiał i cy go potem dopuścili, jak im wyłozył omyłkę, bo ja juz na nic nie uwazał, ino prościutko — jakech wseł — do Ojca świętego... Dziś go widzę, jak se siedział na wysokim krzaśle — biały gołąbek, chudziutki, zmizerowany, zbiedzony, ze mi sie go aze zal zrobiło. Jesce mu na tę głowę świętą jakisi cięzar włozyli, ze sie aze zgiął pod, tym... I tak se siedział, a koło niego stało paru księzy cy biskupów, bom sie im nie przyjrzał dobrze. Gruchnąłem przed nim na kolana — łzy mi sie do oców cisły... „Ja tyz nie godzien — jąkam — ale mie tyz niech pobłogosławią, jak Ich przenajświętsa wóla”... Pojrzałech z dołu ku niemu załzawionemi ocami, on tyz parę łez nade mną upuścił — i tak my se oba zapłakali. Potem przemówił cosi po łacińsku, a potem wyciągnął rękę, pobłogosławił mie urocyście i dał mi na ostatku pierścień do ucałowania. Wstałech, jak winem najlepsym opity i wysełech tak letko, jakbych skrzydła miał, nie nogi. Wychodzęcy pomyślałech se: „Zeby sie to tak do nieba bez omyłkę dostać”...
— No, toście juz najlepsego na świecie doznali, nie zal wam bedzie i umrzyć — mówili słuchający zazdroszcząc w duchu Jędrzkowi. — A jakze z panem wysło?
— Nie wiem, jak, powiadam, bo ja na górze na niego nie cekał. Zaraz-ech zeseł na dół, bom sie i obawiał trochę, ze moze być źle z tego, jak sie postrzegą. Pan mi tyz nic nie pedział, bo zły był na mnie straśnie. Ja se ta nic z tego nie robił — miałech za to błogosławieństwo; to, myślę, więcy warte jak pańska przychylność. Zreśtą myślę se: „Wygniewa sie, to sie i wydobrzy”. I tak tyz było. Długo nic do mnie nie gadał, a potem pomału zacął, ino mi zadziesiątał raz na zawse, cobych sie nigdy nikany nie pchał przed nim piersy. Ja mu tyz posłusnoś przyobiecał, bo coz mi to wadziło.
Zreśtą ka by ta był o tym jednym myślał wse, skoro insym miał głowę zajętą. Coraz to cęściej zachodził do te hrabine, co my ją na korsie spotkali. Juz sie powaźnie tym zajął. Spodziewałech sie, ze wnet usłysę o weselu i juz-ech kyrpce stroił. Ale potem nie wysło tak, jakech se dumał, bo zawdy jakiś djabeł musi popsuć sprawę.
Przyjechała z Hameryki jakasi Jangielka, brzyćka jak niescęście, ale powiadali o niej, ze ma piniądze wielgie, miliony. I pan — juści nie dziwota — wolał więksy majątek jak mniejsy. Kanysi sie z nią poznajomił i potem jej juz ciągle towarzysył; kiedy niekiedy ino zajrzał do hrabine. A, ta Jangielka nie bardzo była mu rada. Widzałech, zeby mnie była wolała.
— Dziś go, zbereźnik! — wtrąciła żona Jędrzkowa.
— Nie bój-ze sie, nie, bo i diabeł na piniądzach siedzi, a bez to nie jest przyjemniejsy... A co zaś, ze mie ta chciała, to latego mówię, ze jak pan zauwazył, kie my wraz oba z nią byli, ize ona z nim rozmawia, a do mnie zęby wyscerza, tak mie juz nie brał ku sobie, ino mie ostawiał i sam jej chodził usługować.
Ja tyz ta jesce wolał, bom sie tymcasem mógł wyspać i po Rzymie se pochodzić, jak sam pan. W tym casie poznajomiłech sie z malarzami z polskiego kraju, co sie tam w Rzymie ucyli malować. Straśnie to wesoły naród i taki śpasowny, zebyście sie im uśmiali!
Chodziłech z nimi po mieście — cuda mi pospokazowali. A raz mie wzięli do siebie do Skoły i odmalowali mie całego, jak stoję. Pytali sie mie, cy dobrze. Ja im na to: „Dobrze by było, ino ze kyrpców widać zaden z was nie sył, bo nie takie są, jak mają być”. Śmiali sie temu i powiedzieli mi, zech jes chłop grecki, to niby znacy: do rzecy, zech im sie udał.
A raz znowu pojechałech z nimi za Rzym, do tego miejsca, kany świętego Pawła ścięli. Jest tam klastor spaniały, mieskają w nim zakonniki, nie bacę ino, jakiego zakonu. Mają se sklep przy kościele ze świętymi relikwijami i wysynk święconej wódki, ktorą sami umieją robić. Nazywa sie ta wódka jakoś... kaliptówka cy tyz jesce inacy, nie bacę. Dwóch bracisków synkowało. Popili my sie ućciwie i bracisków my opoili setnie. Prosili mie towarzyse, coby im „zbójnickiego” zatańcować. Sprawiałech sie, ze nie umiem. Ale ci nic, ino: „Musis! musis!” Juz my sie przy ty wódce pobracili. Ja tyz zatańcyłech im „cyfrowanego”, naskiego... Powiadani, ze to zbójnicki — uwierzyli. A dwa braciski tak sie śmiały, ze sie az po ziemi walały. Wesołe były zebraki. Na odchodnym kupiłech niewycytajęcy dwie relikwije święte po korunie, ino nie bacą z jakiego świętego; przyniósłech haw babie, niech se ta ma.
— Moze byście tyz udzielili — szepnęła któraś z kumoszek do Jędrzkowej.
— Kiedy tyz ni ma co dzielić — broniła się — bo tak jak ziarko.
— Wrócilimy do Rzymu — ciągnął Jędrek — wesoło, głośno, jak z jarmaku. Wsędy sie za nami obzierali.
Alech sie musiał wnetki z tymi malarzami rozstać. Jednego rana pan powiada: „Zbieraj sie, Jędrek, pojedziemy”. — „Cy juz ku chałupie?” — pytam sie. — „Nie“ — mówi — „pojedziemy do gór”. Jangielka tam pojechała, i pan postanowił za nią. Miałech powiedzieć panu: co sie tyz to po górach za babami włócyć, kie ich tu doś, alech juz nic nie powiedział. Spytałech sie ino, rychło wrócimy. Pan powiedział, ze moze nieprędko i zebych wziął, co potrza. Powyjmował rzecy niektore co bych do mniejsych kufrów zapakował, i skocył pozegnać sie do hrabine. Tego tom juz ni mógł pojąć. „Tu do jedne, a tam za drugą... Jak to moze być?” Alech se pomyślał wreście: „Cy ja mu strykem abo ojcem? Oświatę ma więksą niz ja, to on ta juz wie, co robi”.
Wyjechalimy ze Rzymu koleją na wschód cy tyz na połednie — bo, jakech juz powiedział, całkem mi sie strony świata poprzeinacały — i jechalimy i bez Antykol, i bez kieła miast mniejszych, ale juz nie bacę ich nazwy. Co mi sie wydawało dziwne, to to, ze nikany wsi nie widać było. Myślę se: „Kany tyz tu chłopski naród mieska?” Dopierom sie poźni miał dowiedzieć.
Zajechalimy do miasta, co sie nazywa Subijako; tam my z koleje zesiedli. Patrzę — górzyska przed ocami, ze wirchów trudno dojrzeć. „Jakze my tam w te Tatry pódziemy? — pytam sie pana. — Moze by my tu zacekali na tę panią?” Ale pan se ani przykładać nie dał. „Zaraz — powiada — wyrusymy”. Tak go za tą Jangielką gnało. „Ba! wyrusyć mozemy“ — mówię — „ale jakoz? ja z pakunkami, pan na piechty”...
— Nie tróbuj sie — powiada.
Poseł do Włochów, co stali niedaleko z ręcami w kieseniach, i porozmawiał z nimi, a ci pośli i przyprowadzili za chwilę dwa bydlęta, co sie w tamtejsej gwarze nazywają granda bestyja i pikola bestyja, to znacy: muł i osieł. Stały te stworzenia smutne i śmiesne przy tym co niemiara, a pan tymcasem ugodził sie za nie i poganiaca najął.
— „Jakoz my to na tym pojedziemy?“ — pytam sie, skoro pan nadseł. — „Dy to takie stworzenia, zeby cłek płakał nad nimi i śmiał sie. Ja bych za zycie na tym nie chciał jechać”. Ale pan nie uwazał na to, kazał mi włozyć pakunki na grandę bestyję, a sam wsiadł na pikolę — rusylimy — ja koło grandy podtrzymując pakunki, bo sie wazyły na boki, poganiac za nami z kijem. Była tyz to jazda, była! Skoda, zeście nie widzieli. Uśmielibyście sie.
Zaraz za miastem droga sie wznosiła i sła na skos przez uboc, a potem coraz stromiej ponad przepaście. Pan jechał na przodku — jak sie juz rzekło — na tej pikoli bestyi, ja za panem przy grandzie, a za nami poganiac z bijakiem. Co sie tyz ten całą drogę nadarł! Juz se uzył za wsyćkie spokojne casy. Co chwila, to: „avanti!” co miało znacyć: „wio!” A zadne go nie słuchało. Osieł seł tak, ze juz cheba powolniej trudno, a muł za nim jak za prefesorem. Casem poganiac doskocył, to go udarł kijem, to sie wtedy muł rusył o pół kroku więcy; trzy ćwierci juz by było za duzo. A osieł nic, nawet pół ćwierci nie przyśpiesył. Seł zadumany i widziało sie, ze na cały świat nie uwaza. Ale to ino na poziór, bo w gruncie rzecy myślał ciągle, jakby sie cięzaru pozbyć. Rosły cierniaki koło drogi, to choć miał miejsca doś na drodze, umyśnie zbocył ku cierniakom i tak sie o nie otarł bokiem, ze pan wniebogłosy wrzasnął. Abo znowu ponad przepaścią seł na samym kraju, na ostatnich kamykach, choć drogę miał wolną. Co sie tyz pan strachu najadł, to ani, ani — za zycia bych nie chciał.
Śródwiecerz był, jak my sie pod wierch wydostali. Minęli my zakręt. Pojrzę w górę — i ocom swoim nie dowierzam. Widzę jakiesi mury koło wierchu, jak zamki nieprzystępne. Okna sie świecą — wyraźnie widać domy... Zdumiony pytam sie pana. „Co to?” — Powiada: „Miasto, do ktorego jedziemy”. — „Hej! takze mi pan mógł gadać! Ja myślał, ze ka w jakie turnie... Miasto na górze! Cud świata”. Pozieram i myślę se: „Hej! musi tyz tam być wesoło!” i przynaglam grandę bestyję, ale ka byś ta poradził. Droga sie robiła coraz bardziej stroma i ledwośmy sie pomykali.
Widziało mi sie z dołu, ze za godzinę tam bedziemy, a tu dobre półtrzecia godziny usło, nim my do murów dobili. Wjezdzamy... i jakby mie kto pałką po łbie przywitał... Smród, brud, no jednym słowem — ućciwsy was i te obrazy — nawóz... Pojrzę na pana i — jemu sie nie dobrze zrobiło. Ino jeden poganiac, jakby nowe fantazyje nabył, wywija kijem i wykrzykuje, co głosu moze wydobyć: „Avanti!”
Na to zahucało tak w mieście, jak w ulu pełnym trzmieli. Ze wsyćkich okien pocęły sie wychylać głowy rozmaite — najcęściej śniade, kosmate i nie umyte — i pocęły latać słowa, wykrzyki niezrozumiałe; jednoch se ino zapamiętał, co się cęściej powtarzało, to jest „forestieri!” Nie wiem, co to miało znacyć, ale na to, jak na hasło, pocął sie naród zewsąd zbiegać i wnet całe miasto sło juz za nami z okrzykami, jakby sie nas tu od wieków spodziewali.
Myślę se: „Cy tyz to nie pogany i cy nie wzięli pana mojego za Mesyjasa? Zdajać sie moze i to, ze na ośle wjechał”. Tu mi przysło zaraz: „Ze jakby tak, to by nam tu było dobrze. Dbaliby o nas, dawaliby, co by ino dusa zapragnęła. Niech-ze ich tyz ta Duch święty nie oświeca, pokiela my są — myślę se — boby my duzo byli stratni”. Tak mie ta myśl opętała, zech jak w osołomieniu postępował. „Coz ja w takim razie? — To ja apostół?” I przybierałech twarz jak na apostoła. Ino mi to przeskadzało, zech musiał co chwila uskakować, coby onycek nie skalać w nawozie.
W takiej paradzie postępowalimy po stopniach, bo tam ulice były jak schody, az my sie wydostali na jakiś plac nieduzy. Tu mój pan zlazł z tego osła, mnie polecił pakunki zdjąć z grandy bestyi, a potem odrachował poganiacowi piniądze, za jakie sie z nim ugodził, i kazał, coby se bydlęta pojął. Poganiac na to, niby ze sie mu mało widzi, co mu pan dał, powiada: „Syniore! jo sono molto fatigato!” I nijak nie chce ustąpić. Ja tyz, chcąc panu dospomóc i pokazać Włochom wsyćkim, ze ja ich gdakanie rozumiem, a przy tym i respekt zbudzić, jak nie skocę ku niemu: „Tyś molto fatigato? Ty?” A więc-ych wrzaskał, nizeli-ch sie złościł. Od razu stał sie pokorny. „Widzis“ — powiadam — „granda bestyja jest molto fatigato, bo ona dźwigała pakunki! Ino sie nie zabier wartko!” Nic juz nie pedział, zajął bydlęta i pognał.
Wtedy mój pan zwrócił sie do ludzi stojących wokoło i zacął sie rozpytować. Dopieroz i ja mógłech sie im przyjrzeć. Wsyscy byli chłopy, choć niby to miastowi, ani jednego pana między nimi; mieli na sobie obcisłą przyodziew, na nogach kyrpce, kapelusiki nieduze na głowach; włosów widać nie strzygli, bo im spadały w strąckach koło syje; rośli byli i śmigli, a na twarzach carniawi i śniadzi, ocami patrzyli bystro i nic ni mieli przyjemnego w sobie. Oświaty tyz zadne widać nie było na nich. Jak miasto było brudne, tak i oni. Juhasi z Tater wyglądaliby przy nich jesce biało. Kobiety tyz ta niewiele inaikse.
Przypatrowałech sie i myślałech se: „Skąd sie tyz to takie miasto wzięło, po co je tu wymurowali, co ci ludzie tu robią, z cego zyją, bo przecie cheba kamieni nie gryzą”. — Wtedy pan sie zwraca do mnie: „No, Jędrek, ni mamy tu co długo popasać, bo tu ani hotelu, ani gospody, ani nic ni ma. Musimy wracać”.
— „Jako — pytam sie — a kanyz ta pani Jangielka, za którą my przyjechali?” — „Ni ma jej juz — powiada. — Była, obejrzała i pojechała dalej. Kto wie, karny jest teraz”. Zły był i stróbowany wielce. „No, niech se pan uwazy” — mówię, bo mi sie go zal zrobiło. — Baba, to jak koza. Choćbyś ją najbardzi chciał dogonić, jak sie uprze, to ją nie dogonis. Juz je tu, juz je haw — kark mozes skręcić, jakbyś seł za nią, ka sie jej zabazy. A choćbyś ją i dołapieł, to je jesce ni mas. Babę trzymać w ręcach, to tak jak mgłę”. — „Głupiś!” — powiada mi pan we złości. „Moze i to być”... Nie sprzeciwiałech sie, bo coz, w takim interesie to ja by sie jesce bardzi złościł. „A ni mozna by tyz tu co dostać zjeść?” — pytam sie pana nieśmiało, bo od Rzymu nic nie miałech w gębie, i pan tyz musiał zgłodnieć. „Diabła! — mówi — juz-ech sie pytał. Nic ni mają, cheba kozie mleko”... Tfu!... splunąłech, bo mi sie zbacyło, jak mie raz u jednego komornika pocęstowali, niech im Bóg nie pamięta, dobrzy ludzie. „To to koziarze! Widać... Z cegoz by insego zyli? Ale po co im to miasto, te murowanice? Skryłby sie hycel pod krzak, jakby niepeć przysła, i byłoby. Po co ludzi ćmić z daleka miastem. Ale widzą pan — mówię — jak oni nas opatrują, jak ocami taksują kuferki. To niebeśpiecny naród”...
— „No, zbieraj sie!” Przynagla pan. „No dyć dobrze, ja gotowy, pakunki zaraz bierę — mówię — ale jakze tak na piechotę... przecie tu moze mają jakie bydlę, coby pan na nim zjechał”... — „Nic ni ma — mówi — ani osła, ani zadne rzecy, ktora jego jest. Leć wartko, zatrzymaj poganiaca, niech zawróci”.
Poleciałech w te pędy, dostałech sie wnet na otwartą drogę — widzę go z daleka, wołam — ten nic, jak głuchy. Zleciałech na dół i dopadłech go na zakręcie. „Dawaj pikolę bestyję! — mówię zdysany — abo grandę, abo obie wraz. Co tchu!” I zastąpiłech bydlętom. A ten kijem wywija i zagania. Nie chce. „Zjadłeś diabłów! Ja cie tu bedę prosił!” Porwałem osła za chomont i ciągnę. Ale ka byś z bestyją... Zaparł sie wsyćkimi śterema nogami i ani rus. A Włoch ręce włozył w kiesenie i patrzy. Taka mie, wiecie; wtedy złość porwała, zebych był osła zabił, i tę drugą bestyję, i tę trzecią. Ale jakiś święty ustrzegł. Ludzie jacysi dochodzili, toz to mi opamiętanie przysło. Zwróciłech sie do poganiaca i zacąłech mu na rozum wykładać: ze niech sie nie boi, ze zarobi, ze tych ludzi na świadków bierę... Ale nie, nie dał se wyłozyć — pognał.
Co było robić. Nakląłem mu ino w duchu i zawróciłech nazad. „Co tyz to za naród! — myślałech se idący w górą — ani tak z nim, ani owak, jak i z tym osłem”... Pan na mnie cekał, rozmawiał z Włochami. Niecierpliwił sie juz, widać. Skoro mie dojzał: „Coz?” — pyta sie wartko. „Nie chce zawrócić. Pognał”. Pan podumał chwilę. „No, bier kufry i pódziemy”. I poślimy, ale insą drogą, o której panu powiedzieli, ze je krótsa i do inse stacyje prowadzi.
Uślimy juz kawał setny... Moisciewy! jak nas tyz złapił dysc, to sie widziało, ze nas do znaku zatopi. Nie strugi, ale potoki z chmur, z nieba prościutko na nas leciały. Wyznalimy tyz! Ja jesce jak ja — to mi ta niedziwne, choć takiego naremnego dysca to u nas nie bacę — ale pan mój to juz ledwo lazł, taki był biedny. Zal mi go było doprawdy, choćech i siebie lutował, bo mi kufry ocięzały od wody i gnietły plecy. Pociesałech go, jakech mógł. „To nic“ — mówię — „to przeleci, choć nas ta pomocy”... To znowu chciałech go oześmiesyć i mówię: „Prosę pieknie, niech mi tyz powiedzą, jak sie ten kozi wierch nazywa, niby to miasto, ka my byli... Bo bych chciał to imię zapamiętać dzieciskom na przestrogę, jakby sie im cego zachciewało”... Pan ino załośnie na mnie pozierał za kazdym słowem, tom juz potem i nic nie gadał.
Dostalimy sie wreście do stacyje. Ale suche nitecki nie było ma nas. Pan sie od razu do cekalnie zamknął i przebrał sie doznaku, a ja juz taki mokry musiał ostać.
Potem pan zawołał, cyby ni mozna co dostać zjeść. Dali nam ośle synki, bo nic insego nie było. Kiedyindziej byłbych nie spojrzał nawet na to, a wtedy mi tak ta synka smakowała jak nigdy nic w zyciu.
Pan jesce w kolei trząsł sie od przeziębienia. O jangielce nie dał se wspomnieć i z te złości, jak my do Rzymu przyjechali, poseł zaraz do hrabine i nie wrócił aze nazajutrz koło połednia.
W Rzymie niedługo my juz potem byli. Ino kielka dni. Pan postanowił powrót. Mielimy jesce do Neapolu pojechać, ale pan duzo piniędzy pozycył hrabinie i juz mu brakło. Nie załowałech, ze my tam nie pojechali, bo raz, zech ku chałupie pociągał, a potem słysałech, jak ktoryś z malarzy mówił, ze „widzieć Neapol i umrzeć” z tego widoku... to mie tyz nie bardzo ciągło.
Wracalimy insymi drogami, samymi kolejami, az sie cnęło. Jechalimy oba z panem w trzeciej klasie, bo jakech juz powiedział, piniędzy nam nie wystała.
Pan jechał smutny i mało co bez drogą gadał. Oscymałech mu, jakech mógł, ze wsyćko bedzie dobrze, ze choć Jangielkę djascy kanysi ponieśli, to z hrabiną sprawa pewna, skoro koucyja załozona — niech sie nie trapi — ale nieporada go było ozbawić. Wreście i dałech spokój, bo i mnie myśl ku chałupie uciekała, skoro my sie zblizali, jak tyz ta co, cy w domu zdrowi, cy zbiórki bedą na polu...
Ozstalimy sie z panem na nasej stacyi — pan pojechał ku Zakopanemu, a ja zaś poseł ku chałupie. I to wsyćko. Jak Bóg pozwoli kie, to go przy casie odwiedzę.
— Toście dudków nijakich nie przywieźli? — spytał w końcu człeczyna, który cały czas przydrzymywał i słowem się nie wtrącał.
— Piniędzy tom nie przywiózł — odrzekł Jędrek — ale com uzył, com uwidział, co sie naucył, to tego nie kupiłbych za cały swój grunt. I wiecie, co se pomyśluję... ze kto wie, cy Paniezus umyślnie nie zesłał pana, aby mie w Tryjestrze spotkał, a moze i ci, co mi piniądze ukradli, byli od któregosi świętego natchnieni?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.