<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Jak rodzi się?
Pochodzenie Pedagogika żartobliwa. Moje wakacje. Gadaninki radiowe Starego Doktora
Wydawca T-wo Wydawnicze w Warszawie
Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
JAK RODZI SIĘ?

No i tak. — Urodziły się. Małe, miłe, biedne. Urodziły się szczeniaczki. — Wczoraj nic, a dziś są. Urodziły się szczeniaki. — Ale dorosłych (dziwni ludzie) wcale ani trochę to nie obchodzi.
Milutkie takie, biedne, małe, łapki, łażą, piszczą, ogonki, uszki, wąchają, szukają, skłopotane, nie widzą — śmieszne? — Nieśmieszne. — A matka (no tak, ich matka), boi się, kocha, zafrasowana, liże, patrzy niespokojnie. — „Ciociu, mamo, babciu“. — „Ostrożnie, nie chodź, bo ugryzie“. — „Wcale nie, — nie gryzie, tylko prosi, żeby ostrożnie“. — Wypsnął się przedszkolakowi z ręki (miał za swoje), spadł na trawę; więc smutna obwąchała, zaraz zbadała nosem i językiem, czy mu się co złego nie stało.
Króliki (widział) też. I kura, też matka (chociaż kura). I kanarek też: mały, piórek nie ma. Widziała. — I jaskółki. — Widział, jak jastrząb gonił gołębia. — Straszne. Przerażone siedziały na dachu.
Ale mięsa szczeniakom nie dawać, nie uczyć służyć ani warować, nie obciążać młodego umysłu; oczu nie otwierać, nie kąpać w pachnącym mydle i wstążeczki też jeszcze nie. — Urosną, dopiero wtedy badanie inteligencji (testy Terman-Binet) i na plażę pływać.
Czy pies myśli? Czy ślimak słyszy: „ślimak, ślimak, wysadź rogi“. — Czy rozumie: „krówko, leć do nieba?“
Tyle tego dziwnego, — i wszystko dziwne. I żeby nie męczyć ich, szczeniąt, bo małe.
I lepiej (chociaż różne troski), — lepiej urodzić się człowiekiem; bo źrebak ma ciężkie życie. I motyl też. I rybka. A człowiek król!
Więc tak: on, chłopak, zadowolony, że urodził się, bo wesoło, przyjemnie żyć. — A ona mówi, że lepiej nie. — A on, że nie warto zastanawiać się, bo stało się, — już jest. A ona wolałaby urodzić się dopiero za sto lat: ludzie będą mądrzejsi, będzie lepiej na świecie.
Szukamy ładnych imion dla piesków szczeniaków i dla dzieci. — Ona będzie miała chłopca i dziewczynkę. — On chce mieć syna, bo głupio i wstydziłby się być ojcem dziewczynki. — „I dziewczynka chce się stroić, więc drogo kosztuje“. — „Nieprawda: chłopiec więcej drze“. — — — A ona znów chce mieć sto dzieci, bo lubi małe. — „Wariatka: sto dzieci“. — „Wcale nie wariatka, bo w Indiach wcześnie wychodzą za mąż, i w Kanadzie urodziły się pięcioraczki, więc na upartego można zdążyć“.
Czy dziecko musi być podobne do rodziców, bo szczeniaki mają łaty? — Białe, czarne? — Dlaczego jeden człowiek jest ładny, i czy ważniejsze ładne oczy, czy usta i zęby? — Dlaczego są odstające uszy i piegi; czy chłopiec też powinien być ładny?
Ten widział, ten słyszał, ten czytał. Każdy miał jakieś swoje zdarzenia i doświadczenia, trudne chwile i dziwne wypadki. I myślał, i mówi. I rozmowa klei się, albo nie, i zbacza, skacze z tematu na temat.
Inaczej powinni w szkole uczyć przyrody. — Szczeniak, to też pomoc szkolna. Na przykład w pierwszym oddziale każdy przynosi do szkoły (nie w teczce) szczeniaka, albo kota. A w drugiej klasie przynosi właśnie królika. A w siódmej — słonia każdy przyprowadza (nie przynosi). — O czwartą klasę — żywa dyskusja i ostra polemika. — Bo na lekcję przyrody żeby chłopcy przychodzili z kucykami, a w szkołach żeńskich na przyrodę — cielęta. — „Jeżeli tak, to w męskich — osły“. — I powinni (zgodziliśmy się) we wszystkich szkołach uczyć naprawy rowerów i aparatów fotograficznych.
A ludożercy też kochają i noszą swoje dzieci. A on myślał, że ludożerca i wielkolud — to samo. I są Murzyni cywilizowani, tylko czarni. — Co to jest wilkołak; a ludożerca nie łyka człowieka, jak muchę na surowo, tylko zwyczajnie gotuje. — Fu! — Dlaczego są złodzieje, bandyci i wulkany? — Czy w gazetach wszystko prawdę tylko piszą? — Bo w szkole kolega widział raz: prawdziwy duch mu się w nocy pokazał. — I: „głupia jesteś“, — „ty głupi“. — „Kłamiesz“, — „ty kłamiesz“. — Ale to nie psuje harmonii, nie mąci biegu dyskusji. Bo właściwie wszystko na jeden temat: że urodziły się szczeniaki.
No i ja:
— Pytacie się, czy doktór wie wszystko? Nie wie ani połowy, ani dziesiątej części. My tak, jak wy, szukamy, zgadujemy, domyślamy się, — jak wy, — raz dobrze, raz źle. — Nie chcę udawać, że wiem, tylko zapomniałem.
Opowiadał mi chłopak, że była u nich panienka do dzieci. Udawała, że wszystko wie i umie, ale nie chce mówić, — „bo i tak nie zrozumiesz“. — Albo umiała, wiedziała, tylko zapomniała. Bo chorowała na tyfus. — Grała na fortepianie — tyfus, — teraz nie umie. — Mówiła po francusku — też tyfus — nie umie. — Historia, geografia; piękne bajki, zadania rozwiązywała. Ale tyfus, włosy i pamięć straciła; potem już tylko włosy odrosły, pamięć nie.
Żalicie się, ale wolę zbyć żartem trudne pytanie, niż wykręcać się i udawać. Albo odroczyć odpowiedź, żeby pomyśleć i ułożyć w głowie tę cząstkę prawdy, którą znam.
Dlaczego dzieci podobne, albo niepodobne do rodziców? — Gdyby zebrać wszystkie książki, tysiące książek uczonych, autorów, badaczy, biologów, lekarzy, te książki zapełniłyby wszystkie pokoje dworu do samego sufitu. Ale nie znamy zrozumiałej, krótkiej odpowiedzi. Wciąż tylko badania, próby, doświadczenia, poszukiwania.
Poczekajcie. — Pamiętam. — Po wojnie był głód i zimno, i w tym domu było sto dzieci. — Co robić, co będzie? — Już nie chcą nic dać na kredyt. I trzeba zapłacić, a pieniędzy nie ma. A zima dopiero się zaczyna. — — — I wtedy związek górników — tacy poczciwi, — sami biedni; ale podarowali, przysłali cały wagon węgla. — Takie ogromne nagle bogactwo; bo węgiel był drogi. — — — Trzeba wyładować dziś. — Nie pamiętam dlaczego, ale kazali na kolei, żeby koniecznie dziś.
Bierze się bractwo do roboty. — Wozy jadą, trzeba węgiel prędko do pustej piwnicy. — Więc ile mieliśmy łopat, kubłów i koszów — eech, robota. — Najstarsi wożą taczką. Noszą, sypią. — Kto by tam myślał o obiedzie? — Najmłodsi też noszą rękami co większe pecyny. — Dziewczynki też, ile kto może i uradzi. — Już piekarz dowiedział się, więc przysłał, więc gryzą chleb, a węgiel trzeszczy w zębach. — Zmęczeni? — Nie. — A tu znów nowe dwie fury czubate. — „Jabym mogłem sto furów“ — mówi czarny od węgla najmłodszy na krzywych nogach; dopiero potem nogi mu się wyprostowały, bo kupiliśmy tran: on nosił węgiel nocnikiem. — Mówię: „będą was jutro plecy bolały“. — Nie szkodzi. — A w kuchni już woda grzeje się na kąpiel. — A mydła było mało, ale dali w sklepie, bo wiedzą, że zapłacimy. — — — Wieczór. To nic: trzeba skończyć. — Lampy kopcą: jedna w sionce, jedna na podwórku zgasła. — I ostatnia fura. Kąpiel. Herbata. Prędko. Spracowani śpią. — Kto zasnął na prawym boku, obudził się na prawym, kto zasnął na lewym boku, obudził się na lewym. Nieprawda, że dzieci niespokojnie śpią; chyba w przegrzanym pokoju i pod gorącą kołdrą, albo kuli się i kręci i miejsca szuka, jeżeli zimno pod wytartym i dziurawym kocem. — — — No i wyspali się, powiadają, za wszystkie czasy.
Ale poczekajcie: dlaczego mi to się przypomniało? — Mówiliśmy o panience: że chorowała na tyfus i straciła pamięć.
Aha. — Już wiem: że dzieci czarne były od tego węgla, ale niebrudne. — Zasmolonemu daj wodę i kawałek mydła, wnet biały, jak anioł. Co innego zasmolony tylko, co innego brudny człowiek. Czasem zdaje się, że brudny, a i ten tylko zamorusany. — Warto z każdym spróbować...
Nie... Już wiem... Nie to... My tu tak, uważacie, gadamy sobie, i razem te ułamki, te grudki wiedzy i miał, — te nasze wiadomości do wspólnej piwnicy, do wspólnego skarbca wiedzy i mądrości. — Jeden żył więcej lat i miesięcy, więc miał czas i lepiej rozejrzał się po świecie. — Nie należy dziwić się ani śmiać się, ani gniewać, jeżeli ktoś nie wie, albo nie rozumie.
Ona chciała mamusi zrobić niespodziankę i włożyła mamusi pod poduszkę czekoladę; nie wiedziała, bo pierwszy raz w życiu, dopiero pierwszy raz, — i czekolada rozmazała się pod poduszką; była nieprzyjemna niespodzianka.
Ktoś z was nie chciał, żeby mali byli na naszych zebraniach. — Dlaczego? — Czytałem gdzieś: „pozorna małość dziecka“. Ciekawe, jak mały wszystko inaczej i po swojemu zgaduje tę trudną zagadkę życia.
Mówiliśmy o mikroskopie, a on: „co ważniejsze, — mikroskop czy motocykletka“. Ty zaraz, że — głupi. — Dlaczego? — Akurat myślał o motocykletce. — Albo pyta się, czy złość jest w wątrobie. Ty znów: „głupi“. Wcale nie. Dokuczyło mu, że złości się często i chce wiedzieć; może chce poddać się operacji: żeby wyciąć tę złość, jak kamienie żółciowe.
Albo pamiętasz, — zaczęło się od pytania, dlaczego w szkole nie uczą gwizdać, tylko śpiewać. — Jeden chłopiec umie naśladować wszystkie ptaki i zwierzęta. Ułożyliśmy program ramowy umuzykalnienia: żeby w niższych oddziałach gwizdać, miauczeć, piać, szczekać, potem dopiero grać na mandolinie i na grzebieniu, potem dopiero (siódmy oddział) Szopen.
No i pytacie się, jak rodzi się kura w jajku i jak człowiek?
Więc wiem, jedno wiem: że mieć dziecko, to wielka odpowiedzialność wobec niego, że wiele trzeba, by mieć prawo być ojcem i matką. Prawdę powiedziałeś: trudno dziecko wychować. Obowiązek i odpowiedzialność przed narodem, światem, Bogiem i własnym sumieniem. — To wiem.
Ale nie wiem, nie znam świętej tajemnicy, zamkniętej na siedem pieczęci, nikt nie wie, jak duch — orzeł skalny, wolny, z wszechbytu wyłowiony, nagle rodzi się, pełen tęsknoty, powołany do życia...
Niby co? Wasze szczenięta. Łapki, uszki; węszą, tulą się do matki; pisklę dziobie ziarna, — piszczą, nie widzą, skłopotane, niezgrabnie, niesprawnie; a przecież — wielka tajemnica.
Cisza. — A ona szeptem:
— Tak. Ja też tak myślałam.
Czy zadowoleni jesteście z mojego tłumaczenia?
— Tak.


UWAGA:

Pytała mi się wychowawczyni, jak odpowiadać na drażliwe pytania. — Nie ma pytań głupich ani drażliwych, jeśli odpowiedź jest rzetelna i na miarę. Jeżeli wiemy sami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.