Jerozolima/Część II/Barbara córka Svena

<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Jerozolima
Wydawca Księgarnia H. Altenberga
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Felicja Nossig
Tytuł orygin. Jerusalem
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ II.
Barbara córka Svena.

Następnego dnia po przybyciu Ingmara do Jerozolimy siedziała Karina, córka Ingmara jak zwykle sama w swym pokoju. Poprzedni wieczór przepędziła w sali zebrań z radości z powodu przybycia Ingmara, i wzięła udział w ogólnej rozmowie. Lecz teraz opanowało ją dawne odrętwienie; siedziała sztywna i wyprostowana w fotelu Halfvora i patrzyła prosto przed siebie nie zajęta żadną robotą.
W tem drzwi się otwarły i wszedł Ingmar. Karina nie zauważyła niczego, aż stanął tuż przy niej. Zmieszała się, że brat zastał ją tak próżnującą, zarumieniła się i szybko wzięła się do robienia pończochy.
Ingmar usiadł na krześle i siedział cicho, nie patrząc na Karinę, jej zaś przyszło nagle na myśl, że wszyscy Dalarczycy mówili wczoraj z Ingmarem tylko o tem, jak im się powodziło w Jerozolimie, Ingmar zaś nie powiedział nikomu, jak się jemu powodzi i dlaczego przyjechał. „Pewnie chce teraz ze mną o tem mówić“, myślała Karina.
Ingmar kilkakrotnie poruszał wargami, jak gdyby chciał rozpocząć rozmowę, ale nie wydobył ani słowa. Karina tymczasowo przypatrywała się bratu. „Zestarzał się strasznie“, pomyślała. „Ojciec nie miał głębszych zmarszczek na czole, a był przecie starym człowiekiem. Albo Ingmar był chory, albo przeszedł coś ciężkiego, odkąd widziałam go po raz ostatni“.
I Karina zaczęła zastanawiać się nad tem, co mogło się stać Ingmarowi. Przypominała sobie, jak przez mgłę, że siostry przeczytywały raz coś z listu, co odnosiło się do niego, lecz była tak zatopiona w własnym bólu, że wszystko, co się działo w świecie zewnętrznym przechodziło bez wrażenia, jako coś, z czem nie miała nic wspólnego.
Z właściwą sobie ostrożnością, starała się Karina obecnie nakłonić Ingmara, aby powiedział jej, jak mu się wiedzie i dlaczego przybył do Jerozolimy „To dobrze, że przyszedłeś do mnie“, rzekła, „gdyż chciałabym wiedzieć, co tam słychać we wsi“.
„Tak“, odrzekł Ingmar, „mogę sobie wyobrazić, że chciałabyś się wiele rzeczy dowiedzieć“.
„U naszych ludzi“ — rozpoczęła Karina powoli, jak ktoś usiłujący włożyć się napo wrót w sytuacyę, od której dawno już odwykł — „było od dawien dawna zwyczajem, że musieli mieć kogoś, aby się do niego stosować; przedtem był to ojciec nasz, później Halfvor, a przez dłuższy czas nauczyciel. Ciekawa jestem na kogo teraz kolej?“
Gdy Karina postawiła to pytanie, Ingmar spuścił oczy i milczał bez jakiejkolwiek zmiany w wyrazie twarzy.
„Może ksiądz jest teraz kierującym?“ odgadywała Karina.
Ingmar siedział sztywnie i prosto i nieodpowiedział nic.
„Myślałam także, że może teraz brat Ljunga Björnsa, Per, będzie pierwszym we wsi“, mówiła Karina dalej, ale i teraz nie otrzymała odpowiedzi.
„Wiem poczęła na nowo, że zawsze było zwyczajem, iż ludzi stosowali się do właścicieli dworu ingmarowskiego, ale nikt nie może wymagać, aby poddawali się człowiekowi tak młodemu, jak ty.
Umilkła, a Ingmar nareszcie odpowiedział.
„Wiesz przecie, że jestem za młody, abym mógł być wybrany do rady gminnej lub na wójta“.
„Można rządzie, nie piastując urzędów“.
„Tak, można“, przyznawał Ingmar.
Gdy to Ingmar powiedział, Karina była uradowana. „Wszystkie te rzeczy mało mnie teraz obchodzą“, myślała, jednak nie mogła się oprzeć uczuciu radości, że dawna potęga i poważanie rodu jej przeszły na Ingmara. Wyprostowała się i rzekła tonem bardziej pewnym siebie:
„Spodziewałam się tego, ze ludzie będą o tyle rozumni i uznają, iż miałeś słuszność obejmując dwór“.
Ingmar rzucił Karinie długie spojrzenie; zrozumiał co się ukrywało w jej słowach. Lękała się, czy nie popadł w pogardę u ludzi, dlatego, iż porzucił Gertrudę.
„Nie, tym sposobem Pan Bóg mnie nie ukarał“, rzekł.
„Jeżeli nie to, to musiało mu się stać co innego“, myślała Karina. Musiała namyśleć się przez chwilę, gdyż z wielkiem trudem tylko mogła włożyć się w myśli i uczucia, które miała w swej ojczyźnie.
„Chciałabym wiedzieć, czy są we wsi ludzie, którzy trzymają się naszej nauki?“ zapytała znowu.
„Najwyżej jeden lub dwóch, więcej nie“.
„Myślałam zawsze, że jeszcze ktoś usłyszy wezwania Bożego i przyjedzie za nami“, rzekła Karina patrząc badawczym wzrokiem na Ingmara.
„Nie“, rzekł Ingmar, „o ile wiem, nikt nie był więcej powołanym“.
„Wczoraj, gdy cię ujrzałam, sądziłam, że na ciebie spłynęła łaska Boża“, rzekła Karina.
„Nie, nie z tej przyczyny przyjechałem“.
Karina milczała przez chwilę, zanim zaczęła znów pytać; potem mówiła niesmiało, jakby lękając się odpowiedzi; „Pewnie tam już nikt o nas nie pamięta“.
Ingmar odrzekł z pewnem zakłopotaniem: „Prawda, że teraz mniej już żałują za wami, niż z początku“.
„Ach, więc żałowali za nami? A ja sądziłam, że czuli to raczej jako oswobodzenie, że się nas pozbyli?“
„O tak, wielu ludzi żałowało za wami“, odrzekł Ingmar z większą żywością, „i długo trwało, zanim sąsiedzi wasi przywykli do ludzi, którzy zajęli wasze mieszkania. Wiem, że sąsiadka Ljunga Björnsa, Beryta Per, chodziła co wieczora w zimie dokoła domu, gdzie on mieszkał.
Powoli wyrzekła Karina następne pytanie. „Tak, więc Beryta najwięcej ze wszystkich żałowała za nami?“
„O nie“, rzekł Ingmar ostrym tonem, „był ktoś, co w jesieni co wieczora, gdy się ściemniło, wiosłował czółnem aż do nauczyciela, siadał na nadbrzeżnym kamieniu, na którym siadywała Gertruda, patrząc na zachód słońca“.
Teraz wiedziała Karina dlaczego Ingmar się postarzał, i szybko zmieniła temat rozmowy. „Czy żona twoja gospodaruje we dworze, podczas twej nieobecności?“ zapytała.
„Tak“, odrzekł Ingmar.
„Czy jest dobrą gospodynią?“
„Tak“, odrzekł Ingmar raz jeszcze.
Karina gładziła ręką fartuszek, zanim znów rozpoczęła rozmowę. Zdawało jej się, że siostry jej opowiadały, że Ingmar nie żyje dobrze z zoną.
»Czy macie dziecko?“ zapytała nakoniec.
„Nie, nie mamy dziecka“, odrzekł Ingmar.
Karina była teraz bezradna; wciąż tylko gładziła swój fartuszek. Nie mogła wprost zapytać Ingmara, dlaczego przyjechał; niebyło nigdy tego zwyczaju na dworze ingmarowskim. Lecz Ingmar sam przyszedł jej z pomocą.
„Barbara i ja mamy zamiar rozwieść się,“ rzekł twardym głosem.
Karina drgnęła. W tej chwili miała takie uczucie, jak gdyby była jeszcze gospodynią na ingmarowskim dworze. Nie pamiętała o niczem, jak tylko o dawnych swych poglądach i uczuciach.
„Niech cię Pan Bóg broni od tego co zawołała. „Nigdy jeszcze z naszego rodu nikt się nie rozwiódł z zoną!“
„Już się stało“, rzekł Ingmar. Radzie dostaliśmy na rok separacyę od stołu i łoża. Po roku musimy się podać o rozwód“.
„Cóż masz przeciw niej?“, rzekła Karina. „Nie mógłbyś dostać zony bogatszej ani bardziej poważanej “.
„Nic nie mam przeciw niej“, rzekł Ingmar wymijająco.
„Więc to ona pragnie rozwodu?“
„Tak“, rzekł Inginar, „to ona pragnie rozwodu“.
„Gdybyś był dla niej takim, jak się należało, nie byłaby żądała rozwodu“, rzekła Karina gwałtownie.
Twardo ujęła poręcze fotelu, była ogromnie wzburzona, co okazało się najwyraźniej przez to, że zaczęła mówić o Halfvorze.
„Dobrze się stało, że ojciec i Halfyor już nie żyją i nie będą na to patrzeć“, rzekła.
„Tak, dobrze jest wszystkim, którzy już nie żyją“, rzekł Ingmar.
„A teraz przyjechałeś tu przez Gertrudę!“, zawołała Karin.
Ingmar nic nie odpowiedział, tylko pochylił głowę.
„Nie dziwi mnie to, że się wstydzisz“, mówiła siostra dalej.
„Wstydziłem się owego dnia, gdy sprzedawano dwór ingmarowski“.
„I cóż ludzie o tem mówić będą, że wybrałeś się, aby się starać o drugą, żonę, zanim jeszcze należycie rozwiodłeś się z pierwszą?“
„Nie miałem czasu do stracenia“, rzekł Ingmar cicho; musiałem przyjechać i zaopiekować się Gertrudą; doszedł nas list z wiadomością, że ona bliską jest obłąkania“.
„O dlatego nie potrzebowałeś się trudzić“ odrzekła gwałtownie Karina, „są tu ludzie, którzy lepiej mogą się nią opiekować, niż ty“.
Ucichło na chwilę w pokoju, poczem Ingmar wstał. „Byłem przygotowany na inny wynik rozmowy“, rzekł, i było tyle godności w jego zachowaniu się, że Karina mimowoli uczuła przed nim takie poważanie, jak niegdyś przed ojcem.
„Wyrządziłem wielką krzywdę Gertrudzie i Stormom, którzy byli dla mnie jak ojciec i matka i sądziłem, że zechcesz mi pomódz złe naprawić“.
„Chcesz do jednego złego dodać jeszcze drugie, porzucając prawnie poślubioną żonę“, rzekła Karina gwałtownie. Starała się gniew swój podsycać ziemi słowami, gdyż zaczęła się lękać, że Ingmar mógłby ją nakłonić do swego mniemania.
Lecz Ingmar nie odpowiedział wcale na jej słowa tyczące się jego żony, i rzekł tylko:
„Sądziłem, że będziesz uradowana tem, iż zamierzam iść drogą przez Boga wskazaną?“
„Czyż mogę być uradowana tem, że porzucasz dom i żonę, aby gonić za kochanką?“
Spokojnie zbliżył się Ingmar ku drzwiom; wyglądał znużony i chory, lecz nie było w nim gniewu, i wcale nie wyglądał na takiego, którego prze wielka, niepowściągnięta miłość. „Gdyby żył jeszcze Halfvor, poradziłby ci, abyś wrócił do domu i przeprosił się z żoną, wiem to z pewnością“, rzekła Karina.
„Zupełnie przestałem kierować się wedle rad ludzkich“, odrzekł Ingmar.
Teraz Karina wstała; była znów rozgoryczona, gdyż Ingmar wskazał na to, że postępuje wedle Bożego rozkazu. „Wątpię, czy Gertruda myśli o tobie jeszcze w ten sposób, jak przedtem“, rzekła.
„Tak, wiem o tem, że tu w kolonii nikt nie myśli o małżeństwie“, rzekł Ingmar, ale muszę przynajmniej spróbować“.
„Tak, ciebie to nie obowiązuje, co członkowie naszej gminy przyrzekli sobie wzajemnie“, przerwała mu Karina, „ale może będzie to dla ciebie waźniejszem, gdy ci powiem, że Gertruda zwróciła swą sympatyę ku innemu“.
Ingmar był już przy drzwiach. Gdy usłyszał te słowa zatrzymał się i wyciągnął rękę niepewnie, jak gdyby nie mógł znaleść klamki, lecz nie zwrócił się twarzą do Kariny. Lecz po chwili Karina cofnęła swe słowa.
„Nie chcę, broń Boże twierdzić, iż ktoś między nami może kochać drugiego człowieka miłością cielesną“, rzekła, lecz zdaje mi się, że Gertruda kocha teraz każdego; chociażby najnieznaczniejszego brata w kolonii, więcej niż ciebie, który do nas nie należysz“.
Ingmar westchnął głęboko; otworzył szybko drzwi i wyszedł.
Karina siedziała jeszcze przez chwilę pogrążona w głębokiem zamyśleniu, potem wstała, przegładziła włosy, zawiązała chustkę na głowie i poszła rozmowie się z panią Gordon.
Otwarcie opowiedziała Karina pani Gordon, w jakim celu Ingmar przyjechał. Radziła kierowniczce, aby nie pozwoliła Ingmarowi zostać w kolonii, jeżeli nie chce narazić się na utratę jednej z sióstr. Lecz, podczas gdy Karina mówiła, pani Gordon siedząc przy oknie patrzyła na podwórze, gdzie Ingmar stał oparty o kolumnę i wyglądał bardziej niż kiedykolwiek niezgrabnie i bezradnie; lekki uśmiech przebiegał po twarzy pani Gordon.
Odpowiedziała Karinie, że niechętnie odseła kogoś z kolonii, a tem mniej człowieka, który przybył z tak daleka i ma między kolonistami tylu krewnych. Jeżeli Bóg chce zesłać próbę na Gertrudę, to należy się wystrzegać przeszkodzić temu, aby próbę tę przebyła.
Karina była zdziwiona tą odpowiedzią. W zapale przystąpiła bliżej do pani Gordon i ujrzała, komu się pani Gordon przypatrywała z uśmiechem. Karina jednakowoż spostrzegła tylko, jak podobnym Ingmar był teraz do ojca, i chociaż gniewaław się na niego, to jednak zła była, że pani Gordon nie zrozumiała, iż człowiek, który tak wyglądał, był mądrzejszym i dzielniejszym, niż inni ludzie.
„Dobrze“, rzekła. „Może go pani i zostawić w kolonii, bo ten człowiek w każdym razie potrafi urządzić tak, aby było wedle jego woli“.

∗             ∗

Wieczorem tegoż dnia większa część kolonistów zebrana była w dużej sali. Było im tam bardzo przyjemnie i wygodnie. Jedni przypatrywali się wesołym zabawom dzieci, inni rozmawiali o zdarzeniach ubiegłego dnia, inni znów usunęli się w kąt i czytali amerykańskie gazety. Gdy Ingmar ujrzał tę wielką salę jasno oświetloną i tyle szczęśliwych i wesołych twarzy, nie mógł powstrzymać się od myśli: „Z pewnością ci ludzie z Dalarne czują się tu szczęśliwymi i nie tęsknią do ojczyzny. Ci Amerykanie umieją lepiej niż my urządzić się tak, aby im i drugim było przyjemnie,. Tak to zgodliwe współżycie sprawia, że koloniści mogą z łatwością znosić wszelkie troski i niedostatki; rozumię to doskonale. Prawda, że tacy, którzy dawniej posiadali dwory muszą się dziś zadowolić jednym pokojem, lecz za to mają teraz więcej uciech i zabawy niż przedtem. A nadto widzieli i nauczyli się ogromnie wiele. Nie mówię już o dorosłych, ale zdaje mi się, że najmniejsze dziecko tu, umie więcej odemnie“.
Kilku chłopów zbliżyło się do Ingmara i zapytało go, czy nie zdaje mu się, że jest im tu dobrze. „Tak“, rzekł Ingmar, „nie mogę temu zaprzeczyć“.
„Mysiałeś może, że my tu w jaskiniach mieszkamy?“ zapytał Ljung Björn.
„O nie, wiedziałem, że tak źle nie jest“, odrzekł Ingmar.
„Ale, o ile nam wiadomo, rozszerzono tam w domu podobne pogłoski“.
Tego wieczora wypytywano Ingmara bardzo o wieś rodzinną. Jeden po drugim zbliżał się, siadał przy nim i dowiadywał się o swych najbliższych i prawie wszyscy pytali się o Ewę córkę Gunara.
„Jest zdrowa i wesoła“, rzekł Ingmar i skoro tylko spotka się z kimkolwiek, wygaduje na Helgumczyków“.
Między obecnymi zwrócił uwagę Ingmara na siebie młody człowiek, który przez cały wieczór trzymał się w jego blizkości, lecz nie przemówił do niego. „Ciekaw jestem kto to być może, jest nadzwyczajnie do mnie podobny, a patrzy na mnie z taką złością, jak gdyby miał wielką ochotę wyrzucić mnie za drzwi?“, myślał Ingmar. Nakoniec przyszło mu na myśl, że jest to pewnie jego kuzyn Bo, który był przez wiele lat w Ameryce.
Ingmar zbliżył się do Boa i oddał mu pozdrowienie od rodziców. Bo zadał kilka pytań tyczących się własnej rodziny, ale potem pragnął wiedzieć, jak się ma nauczyciel. Nagle powstała cisza dotychczas nikt nie ośmielił się mówić z nim o Stormach, i Ingmar zauważył, jak kilku z obecnych potrąciło Boa. aby mówił o czem innem. Ale Ingmar odpowiedział spokojnie, że nauczyciel ma się dobrze i zamierza na przyszły rok dać się spensyonować. Potem Ingmar dodał:
„Cieszy mnie to, że myślisz jeszcze o nauczycielu, chociaż on był w szkole bardzo niełaskawym dla ciebie“.
Wszyscy śmiali się, gdyż przypomnieli sobie, jak często Storm skarżył się na głupotę Boa. Bo odwrócił się i odszedł nie pytając o nic więcej.
Stary kapral Flet jak zwykle zgromadził dokoła siebie dzieci i opowiadał im historye. Ingmar nie widział Fleta od czasu, gdy tenże został przyjacielem dzieci, był więc bardzo zdziwiony i zbliżył się, chcąc słyszeć, co on dzieciom opowiada. Słyszał tedy, iż stary opowiadał, że w młodości swej raz podczas nocy czwartkowej pukał do drzwi kościelnych i wywoływał umarłych.
Córka Ingmara Marta przypatrywała się dzieciom zgromadzonym dokoła Fleta i spostrzegła, ze zbladły ze strachu.
„Nie opowiadaj im tych historyi z duchami Flecie“, rzekła surowo. „Opowiedz im raczej coś pożytecznego i pouczającego“.
Stary zastanawiał się przez chwilę i rzekł:
„Opowiem im, co mi raz moja matka mówiła, chcąc mnie pouczyć, abym się obchodził po ludzku z zwierzętami“.
„Tak, to dobrze“, rzekła Marta oddalając się, Ingmar zaś został i przysłuchiwał się.
„U nas w Dalarne“, począł mówić Flet, jest chata chałupnika, która nazywa się „wzgórze troski“, a to dlatego, ponieważ mieszkał tam raz człowiek bardzo zły.
Ledwie Flet wyrzekł te słowa, gdy Ingmar zbliżył się, aby lepiej słyszeć.
„Był to człowiek zajmujący się handlem koni“, mówił dalej Flet, jeździł z jarmarku na jarmark, aby zamieniać konie, i przytem obchodził się bardzo źle z zwierzętami. Koniom, które miały kołowaciznę, malował czoła na biało, aby ich nie poznano, a czasem dał starej szkapie coś do zjedzenia, aby wyglądała dobrze wtedy, kiedy miał ją sprzedać. Najgorzej jednak obchodził się z końmi, gdy je objeżdżał dla próby. Wtedy wpadał w prawdziwy szał; bił i tłukł co siły, tak, że biedne zwierzęta miały grzbiet pokaleczony i przy każdem uderzeniu wyglądało obnażone ciało.
Razu pewnego człowiek ten robił na jarmarku najrozmaitsze wysiłki, a mimoto nie udało mu się dobie ani jednego handlu. Przyczyną tego było po części to, ze ludzie już zbyt często byli oszukani przez niego i obawiali się wejść z nim w układy po części zaś koń, którego chciał zamienić, był tak stary i niezdatny, że nikt go wziąć nie chciał.
Gdy wieczór nadszedł, człowiek ów jeszcze nie chciał pogodzić się z tem, że nie zrobi tego dnia interesu. Przed powrotem do domu chciał podjąć jeszcze jedną próbę i popędził konia swego z tak przerażającą szybkością przez plac targowy, że obecni myśleli, iż koń lada chwila upadnie. Podczas tej dzikiej jazdy ujrzał człowiek ów drugiego, który jeździł również szybko na pięknym czarnym koniu, któremu jednak ta jazda nie zdawała się sprawiać najmniejszego natężenia.
Ledwie handlarz zatrzymał się i zsiadł z wozu gdy człowiek posiadający dobrego konia zbliżył się doń: był małej i szczupłej postaci, o wąskiej twarzy i spiczastej bródce. Odziany był czarno i handlarz nie mógł poznać ani po gatunku sukna, ani po kroju z jakiej pochodził okolicy.
Handlarz spostrzegł wnet, że człowiek ten był bardzo głupi, gdyż opowiadał, że ma w domu gniadego konia i chętnie zamieniłby swego czarnego aby mieć równej maści parę koni. „Koń, którym jechałeś teraz, ma maść bardzo odpowiednią, i chętniebym go wziął, jeżeli jest dobry. Ale musisz być uczciwym i nie wlepić mi złej szkapy, gdyż na handlu końmi nie rozumię się wcale“.
Naturalnie, że handlarz dał mu w końcu swoją szkapę i zabrał za nią młodego i dobrego konia. Jak długo żył nie zaprzęgał do swego wozu tak pięknego zwierzęcia. „Nigdy jeszcze dzień nie rozpoczął się tak źle a skończył się tak dobrze“, rzekł siadając na wóz, aby powrócić do domu.
Nie miał daleko z jarmarku do domu i dojechał jeszcze o zmroku. Gdy zawrócił ku ogrodowi, widział że kilku dawnych jego przyjaciół, handlarzy koni z rozmaitych okolic, stało przed jego domem i czekało na niego. Byli w doskonałym humorze, a gdy nadjechał, zaczęli krzyczeć hurra i wybuchnęli głośnym śmiechem.
„Cóż się stało tak wesołego?“ zapytał handlarz, zatrzymując cugle.»
„Tak“, odpowiedzieli ci ludzie, „czekamy tu na ciebie, aby widzieć, czy czarnemu udało się wlepić ci swego ślepego konia. Spotkaliśmy go, gdy jechał z nim na targ i założył się z nami, że cię oszuka“.
Handlarz zeskoczył z wozu, stanął przed koniem i wymierzył mu silne uderzenie rękojeścią bicza między oczy. Zwierzę nie poruszyło się dla ominięcia ciosu; ludzie mówili prawdę, koń był ślepy.
Wtedy handlarz koni wpadł w taką wściekłość i rozpacz, że zupełnie postradał rozum. Podczas gdy towarzysze jeszcze wyśmieli i wyszydzali go, rozprzągł konia i zaprowadził go na pionowo ścięty skalisty pagórek leżący poza domem. Trzaska z bicza a koń biegł szybko naprzód, ale gdy dobiegł na górę, stanął i nie chciał ruszyć dalej. Tam bowiem była szczelina w skale a pod nią w niezmierzonej głębi jama, z której wieś od wielu lat brała żwir. Koń musiał poznać, że grunt był podkopany, gdyż niechciał ruszyć dalej. Handlarz bił go i napędzał, ale zwierzę okazywało coraz większą trwogę; stanęło na tylne nogi i nie dało się nakłonić do dalszego biegu. W końcu jednak, gdy nie mogło sobie inaczej poradzić, zrobiło duży skok, jak gdyby sądziło o przeskoczenie rowu, i spodziewało się tym sposobem dostać się na drugą stronę. Ale drugiej strony nie było wcale, a gdy biedny koń nie poczuł gruntu pod nogami krzyknął głośno i przeraźliwie a w następnej sekundzie leżał z połamanym karkiem na dnie jamy. Handlarz zaś ani nie spojrzał co się z nim stało lecz wrócił do swych przyjaciół. „A co, odechciało wam się teraz śmiać?“ zapytał. „Zabierajcie się teraz i opowiedzcie temu, z którym założyliście się, co się stało z jego koniem“.
„Ale na tem nie koniec historyi“, ciągnął dalej Flet, „teraz uważajcie dzieci, co się dalej stało. Oto żona tego człowieka wkrótce potem dostała syna, a był to biedak pozbawiony rozumu a nadto urodził się ślepy. I na tem jeszcze nie koniec, bo wszyscy synowie, którzy się potem człowiekowi temu urodzili, byli ślepi i idyotyczni. Córki natomiast były piękne i wychodziły dobrze za mąż.“
Ingmar stał przez cały czas nieruchomo i przysłuchiwał się z uwagą. Teraz poruszył się, jak gdyby chciał się odezwać, gdy stary jednak mówił dalej, został jeszcze.
„Ale i na tem jeszcze nie koniec“, rozpoczął kapral na nowo, „albowiem, gdy córki powychodziły za mąż i miały dzieci, to znów wszyscy synowie byli ślepi i idyotyczni, córki natomiast piękne, dobrze zbudowane i bardzo rozumne.
„I tak rzecz się ma aż po dziś dzień“, skończył swe opowiadanie Flet, „wszyscy, którzy żenią się z córkami z tej rodziny, mają synów idyotów. I dlatego chata owa nazywa się „wzgórzem troski“ i nigdy pewnie nie będzie się zwała inaczej.

∗             ∗

Gdy Flet skończył swe opowiadanie, Ingmar zbliżył się szybko do Ljunga Björna pytając, czy mógłby postarać się dla niego o pióro i papier. Björn był trochę zdziwiony, a Ingmar przetarł czoło i powiedział, że musi napisać ważny list. W ciągu dnia zapomniał o tem, ale gdy go dziś wieczorem napisze, będzie mógł odejść pierwszym rannym pociągiem.
Ljung Björn dał mu czego żądał i ażeby Ingmar mógł pisać zupełnie spokojnie, poprowadził go do warsztatu stolarskiego. Tu zaświecił lampę i przystawił krzesło do heblarskiego stołu. „Możesz tu pisać całą noc bez przeszkody“, rzekł wychodząc.
Gdy Ingmar był sam, wyciągnął ramiona, jakby w gorącej tęsknocie i jęk wyrwał się z jego piersi. „Ach! nie będę mógł tego przenieść“, rzekł. „Nie potrafię po prostu dokonać tego, co sobie przedsięwziąłem.“
„Dniem i nocą myślę tylko o tej, którą opuściłem“, ciągnął dalej. „A najgorzej, że prawdopodobnie nie uczynię nic dobrego Gertrudzie.“
Pomyślał przez chwilę, potem śmiał się z siebie samego. „Tak, kogo dręczą troski i wątpliwości, ten wszędzie widzi przepowiednie i znaki. Ale dziwne to przecie, że Flet właśnie tę historyę opowiedział. Tak, jak gdyby Bóg chciał mi sam wskazać, co dla mnie najlepsze.“
Znów zamyślił się na chwilę, poczem wziął do ręki pióro: „W imię Boże!“ rzekł i zabrał się do pisania.
O liście, który zaczął pisać obecnie, myślał Ingmar codziennie, odkąd wyjechał z domu. Był to list do starego księdza we wsi rodzinnej i nie było w nim ani słowa, któregoby nie był przedtem dobrze obmyślił i wypróbował. Przez cały czas podróży zdawało się Ingmarowi, że nigdy się jeszcze z żoną swoją otwarcie nie rozmówił, że nigdy nie zdobył się na to, aby jej powiedzieć, co czuł i myślał, ale że musi teraz przecie spróbować przynajmniej uwiadomić ją o tem, jak się z nim rzecz ma. Wymyślił sobie, że najlepiej będzie, jeżeli napisze do księdza, ale pisanie nie było dla niego rzeczą łatwą i dotychczas nie udało mu się pokonać swej nieśmiałości, która przeszkadzała mu mówić o sobie. Tego wieczora jednak rozjaśniło mu się nagle, jak powinien pisać, cieszył się więc myśląc: „Doprawdy, to wcale nie trudno. W ten sposób doniosę księdzu co potrzebne, aby mógł wobec Barbary zastępować mnie należycie.“
List Ingmara brzmiał jak następuje:

„Gdy tu siedzę podczas nocy i piszę, pragnę gorąco, ażebym mógł sam udać się do plebanii i pomówić z księdzem plebanem. A najchętniej przyszedłbym późnym wieczorem, gdy ksiądz siedzi spokojnie i cichutko w swym pokoju i myśli o swojem kazaniu.

Wyobrażam sobie, że gdybym wszedł, ksiądz w pierwszej chwili, ujrzawszy mnie, podskoczyłby i przeląkłby się, jak gdyby widmo ukazało mu się.

„Skąd się tu wziąłeś? Sądziłem, że wyjechałeś do Jerozolimy?“ powiedziałby ksiądz.
— „Tak“, odrzekłbym, „i byłbym już tam teraz, gdybym się nie był wrócił, a to dlatego, ponieważ po drodze słyszałem historyę, którą chciałbym księdzu opowiedzieć“.
A potem prosiłbym, aby ksiądz miał jeszcze ze mną cierpliwość przez jedną lub dwie godziny i pozwolił mi opowiedzieć sobie długą historyę, którą pragnę bardzo mu powierzyć. A gdyby mi ksiądz pozwolił, rozpocząłbym tak: W gminie naszej żył raz człowiek, który nie troszczył się o swoją żonę. Pochodziło to stąd, że aby módz utrzymać się przy ojcowskim dworze, musiał porzucić dziewczynę, którą kochał, i ożenić się z tą drugą. Ale godząc się na ten interes, myślał tylko o dworze, lecz nie brał wcale w rachubę, iż dostanie i żonę. A gdy było po weselu i małżonkowie zamieszkali razem, nie mógł i nadal zrozumieć, że posiadał żonę. Nigdy nie pytał o to, jak jej się powodzi, czy chętnie u niego przebywa, czy też czuje się nieszczęśliwą. Nie zważał też na to, jak ona spełnia swe obowiązki, czy prowadzi gospodarstwo dobrze lub źle. Myślał wciąż tylko o tamtej i wcale nie przychodziło mu na myśl, że jest obok niego żona. Dla niego była ona jakby bezwartościowym sprzętem domowym, należącym do dworu, niechaj sama da sobie rady on nie myślał troszczyć się o nią.
Była jednak jeszcze jedna szczególna przyczyna, dla której człowiek ów nie poważał swej żony. Lekceważył ją dlatego, iż poślubiła człowieka, o którym wiedziała, że kochał inną. Musi w mieć jakąś wadę, myślał; inaczej ojciec jej nie byłby zmuszony wprost kupić dla niej męża. Jeżeli kiedy patrzał na swą żonę, to tylko na to, aby ją porównywać z tamtą, którą utracił. Widział wprawdzie, że żona jego była także przystojna, ale jednak nie była tak piękna, jak dziewczyna, którą porzucił. Nie miała tak lekkiego chodu, ani nie umiała tak zgrabnie i wdzięcznie poruszać rękami, ani tak pięknie i wesoło o wszystkiem opowiadać. Chodziła po domu cicho i cierpliwie i spełniała swoją robotę; to tylko umiała.
Muszę jednak oddać sprawiedliwość owemu człowiekowi i przyznać, że nie mógł żadną miarą mówić z żoną swą o tem, o czem myślał bezustannie Nie mógł wszakże wyznać jej, że myśilał bezustannie, o swej ukochanej, która wyjechała do dalekich krajów. Nie mógł tego uczynić. A tożsomo nie mógł z nią mówić o tem, że oczekiwał wciąż kary Bożej za to, że złamał słowo i że bał się myśleć o swym ojcu w niebie i że wmawiał w siebie, iż wszyscy ludzie potępiają go. Wprawdzie wszyscy, z którymi się spotykał, okazywali mu wielki
szacunek, był jednak tak posępnie usposobiony, że podejrzewał, iż skoro tylko odwróci się do nich plecami, wyśmiewają go i mówią o nim, iż nie wart jest imienia, które posiada, i tym podobne rzeczy.

Teraz opowiem jak to było, że człowiekowi owemu po raz pierwszy uprzytomniło się, że ma żonę.

Gdy byli pobrani od kilku miesięcy, zdarzyło się, że zaproszono ich na wesele do krewnych we wsi rodzinnej żony. Do wsi była daleka droga, musieli więc popasać przez godzinę w gospodzie, aby nakarmić konie. Ponieważ była niepogoda, kobieta wyszła na piętro i usiadła w jednej z izb gościnnych, czekając. Mąż jej tymczasem poił konie i dawał im owsa, a potem wszedł również do pokoju, gdzie żona jego czekała. Nie mówił do niej, lecz myślał wciąż o tem, jak mu to ciężko przychodzi iść między ludzi, i pytał się w duchu, czy też ludzie tam we dworze, gdzie miało się odbyć wesele, dadzą mu poznać, co o nim myślą. Gdy siedział i dręczył się myślami, przyszło mu na myśl, że właściwie żona jego winna jest wszystkiemu. Gdyby nie była chciała wyjść za niego, byłby dziś jeszcze człowiekiem nieposzlakowanym. Nie byłby narażony na pokusę i nie potrzebowałby
się obawiać spojrzeć w twarz ludziom uczciwym.

Nigdy przedtem nie przyszło mu na myśl, że mógłby żonę swą nienawidzieć, ale w tej chwili zdawało mu się, że tak jest w istocie. Wrotce jednak zaczął myśleć o czem innem. Weszło dwóch ludzi do izby przyległej. Widzieli oni zapewne zajeżdżających przed gospodę małżonków i zaczęli o nich rozmowę. Ściany zaś w gospodzie były tego rodzaju, że małżonkowie rozumieli każde słowo z tego, co mówiono w drugim pokoju.
„Ciekaw jestem, jak oni ze sobą żyją?u rzekł jeden z nich.
„Nigdy nie myślałem, że Barbara, córka Svena, dostanie męża“, rzekł drugi.
„Pamiętam jeszcze jak się kochała w Stigu Börjesonie, który przed trzema czy czterema laty był parobkiem na dworze Bergera.“
Gdy kobieta słyszała, że ci ludzie mówią o niej, rzekła z pospiechem: „Czy nie czas jeszcze do odjazdu?“ Ale mąż sądził, że nieprzyjemnie byłoby, gdyby ci ludzie obcy dowiedzieli się, że oni oboje siedzieli tu i podsłuchiwali, i wołał zostać aż do odejścia tych ludzi.

Lecz oni tymczasem mówili dalej o jego żonie. „Stig Börjeson był biedakiem i Berger
Sven Person napędził go z dworu, skoro spostrzegł, że córka jego zakochała się w nim“, rzekł jeden z ludzi, który jak się zdaje znal dobrze tę historyę. „Ale Barbara zachorowała ze zmartwienia, stary musiał więc uledz i pojechał z parobkiem do księdza, aby dać na zapowiedzi. Najdziwniejsze jednak to, że po pierwszych zapowiedziach Stig zmienił swój zamiar i nie chciał się z Barbarą ożenić. Teraz Sven Person musiał błagać i prosić Stiga, aby córki jego nie porzucał. Lecz Stig był nieubłagany; twierdził, że ma do Barbary taki wstręt, że nie chce jej więcej widzieć. Prócz tego opowiadał wszędzie, że nigdy jej nie kochał, lecz że ona mu się narzucała.“

Słysząc tych ludzi rozmawiających w ten sposób, człowiek ów wstydził się ogromnie, co ksiądz pleban z pewnością rozumie, i nie miał odwagi spojrzeć na swą żonę. Zarazem jednak czuł, że teraz, skoro już tyle słyszeli, nie mogą tem bardziej przejść przez drugi pokój.
„To była podłość ze strony Stiga“, rzekł jeden z nich, „i z pewnością pożałował tego potem“.

„Tak, to prawda“, rzekł drugi. „Ożenił się potem z pierwszą lepszą, która chciała wyjść za niego. A uczynił to jedynie dlatego,
aby ludziom pokazać, że nie myśli o Barbarze. Dostał złą żonę i żyli w nędzy i ubóstwie, tak że wkońcu zaczął pić. Byłby już pewnie dostał się z rodziną do domu ubogich, gdyby Barbara go nie wspierała. Ona to zaopatruje jego i zonę jego w odzież i żywność“.

Nic już nie mówili więcej o Barbarze, a po chwili izba opróżniła się. Wtedy człowiek ów wyszedł i zaprzągł konie, a gdy żona jego zeszła na podwórze, przystąpił do niej i pomógł jej wsiąść na wóz. Myślała, że czyni to dlatego, aby sobie nie powalała sukni na kołach, w rzeczywistości jednak uczynił to dlatego, iż chciał jej okazać swe współczucie. Wprawdzie nie troszczył się o nią tyle, aby był zasmucony tem, co usłyszał, czuł tylko, że było mu jej żal. I podczas jazdy zwracał czasem ku niej głowę i spoglądał na nią. Tak, była więc tak szlachetną, że mogła wspierać tego, który ją tak niecnie porzucił! I dziwna rzecz, że ona tak samo była zawiedziona, jak i Gertruda.
Gdy jechali przez chwilę, spostrzegł mąż, że żona jego płacze. „Nie masz przyczyny płakać“, rzekł. „Nic w tem dziwnego, że kochasz kogoś, tak jak i ja“. Przez całą drogę zły był na siebie, że nie mógł się o tyle pokonać, aby jej powiedzieć uprzejme słowo.
Moźnaby sądzić, że odtąd mąż pytał się czasami w duchu, czy żona jego kocha jeszcze zawsze Stiga. Ale nie myślał wcale o tem, nie dbał o nią tyle, aby zastanawiać się nad tem, czy ona kocha kogoś lub nie.
Pogrążony w swych własnych zmartwieniach, zapominał często o tem, czy jest wogóle na święcie. Nie dziwił się też, że była taka cicha i spokojna i nigdy nie gniewała się, chociaż nie był dla niej nigdy takim, jakim być powinien.
Powiem nawet księdzu że ten ciągły jej spokój utwierdził go w myśli, iż ona wcale nie wiedziała, z jakim on nosił się smutkiem. Lecz pewnego dnia w jesieni, gdy byli już od pół roku pobrani, zdarzyło się podczas zimnego, burzliwego wieczora że mąż, który wyszedł był o zmroku, przyszedł późno bardzo do domu. W izbie, gdzie spali parobcy, panowała zupełna ciemność, ale w izdebce obok palił się jasny ogień na kominku. Żona nie spała jeszcze, a na stole zastawione były lepsze potrawy niż zazwyczaj. Gdy mąż wszedł, rzekła do niego: „Musisz zdjąć surdut, jest całkiem przemoczony“. Pomogła mu zdjąć surdut i powiesiła go obok ognia. „Mój Boże, woda z niego ciecze!“ rzekła. „Nie wiem doprawdy czy wyschnie do jutra.
Chciałabym wiedzieć, gdzieś mógł być w takiem powietrzu“, rzekła po chwili. Pierwszy to raz było, że pytała go o coś; lecz on milczał i pytał się w duchu, co dalej będzie.
„Ludzie mówią, że co wieczora jedziesz czółnem do szkoły, siadasz tam na kamieniu przybrzeżnym i godzinami nie ruszasz się z miejsca“. — „Niechaj ludzie gadają, co chcą“, rzekł mąż i wyglądał zupełnie spokojnie, lecz gniewało go to, że śledzili go. — „Ale dla żony jest to rzecz nieprzyjemna“. — E, kto sobie kupił męża, nie może spodziewać się czegoś lepszego, rzekł mąż.
Żona właśnie usiłowała odwrócić rękaw surduta, który był watowany i sztywny, tak że sprawiało jej to trudności. Mąż patrzał z ukosa na nią, chcąc widzieć jakie wrażenie zrobiły na nią jego słowa. Widział, że uśmiech igrał na jej ustach, a gdy załatwiła się z rękawem, rzekła: „O co do mnie, nie miałam wielkiej ochoty wyjść za mąż, to ojciec całą tę rzecz zaaranżował“.
Raz jeszcze mąż spojrzał na żonę a gdy się oczy ich spotkały, pomyślał. „Wygląda tak, jak gdyby wiedziała czego chce“. „Zdaje mi się, że nie należysz do tych, które dadzą się zmusić do czegoś“, rzekł.
„O nie“, odrzekła żona, ale z ojcem nie łatwa sprawa. Jeżeli lisa nie pokona za pomocą psa, to schwyci go w pułapkę. Mąż nie odpowiedział nic, był już znów pogrążony w swych myślach i ledwie słuchał, co mówiła. Ale żona sądziła pewnie, że skoro już tyle powiedziała, to lepiej będzie jeżeli opowie resztę.
„Powiem ci jeszcze coś“, zaczęła znowu. Ojciec mój od dawien dawna przywiązany był do dworu ingmarowskiego, gdzie spędził swoje dzieciństwo. Zawsze się tem chełpił, i wychwalał Ingmarów. O niczem tyle nie mówiono u nas, jak o tem, i zdaje mi się, ze o wszystkich tych, którzy tu żyli, wiem więcej niż ty“.
Gdy zona to opowiadała, mąż wstał od stołu, gdzie jadł wieczerzę i usiadł obok kominka, zwrócony plecami do ognia, tak, że mógł widzieć jej twarz.
„Potem zdarzyła się ta historya ze mną, o której wiesz“, mówiła dalej.
„Nie poruszaj tej rzeczy“, rzekł mąż pośpiesznie. Wstydził się, myśląc o tem, że w gospodzie został z nią w pokoju, gdy rozmowa prowadzona w drugiej izbie, musiała sprawić jej gorzką przykrość.
„Muszę ci jednak powiedzieć, że potem, gdy Stig mnie porzucił, ojciec był w strasznej trwodze, że nikt mnie już nie zechce, i zaczął ofiarowywać mnie na lewo i na prawo. To mi się wkrótce sprzykrzyło; nie byłam przecie tak złą, ażebym musiała żebrać o męża“.
Gdy mówiła te słowa, maż zauważył, że się wyprostowała. Rzuciła surdut na krzesło i spójrzała mu prosto w oczy. „Nie wiedziałam, jakby tej rzeczy koniec położyć“, zaczęła mówić dalej, „i przyszło mi raz na myśl powiedzieć ojcu: „Jeżeli nie dostanę Ingmara Ingmarsona na ingmarowskim dworze, nie wyjdę za mąż wcale!“ Mówiąc to, wiedziałam tak jak wszyscy, że dwór ingmarowski był własnością Timsa Halfcora, i że ty byłeś zaręczony z Gertrudą. Właśnie chwyciłam się czegoś, co wydawało się najzupełniej niemożliwem, ażeby nakoniec mieć spokój. Ojciec zrazu przeląkł się. „W takim razie nigdy nie wyjdziesz za mąż“, rzekł do mnie. — „Dobrze, muszę się z tym losem zgodzić“, odrzekłam. — Ale widziałem, że myśl ta podobała się ojcu. „Czy dajesz mi na to słowo?“ zapytał po chwili“. — „Tak, ojcze, daje ci słowo“, odrzekłam. Naturalnie, że ani na chwilę nie sądziłam, że ojciec będzie w stanie dokonać takiej rzeczy, zrozumiesz to przecie? Było to tak niemożliwe, jak to, że wyjdę zamąż za króla.
„Przez kilka lat miałam teraz spokój z wszelkimi małżeńskimi projektami, i byłam z tego bardzo zadowolniona. Było mi w domu bardzo dobrze, gospodarowałam we dworze i jak długo ojciec był wdowcem, mogłam robić co mi się podobało. Ale pewnego wieczora w maju ojciec przyszedł bardzo późno do domu i posłał zaraz po mnie. „Możesz teraz mieć Ingmara Ingmarsona na ingmarowskim dworze“, rzekł do mnie. Ale od dwóch lat ojciec nie mówił ze mną o tem ani słowa „Teraz spodziewam się, że dotrzymasz słowa“, rzekł. — Ależ Ingmar ma już narzeczoną“, rzekłam. — „Zdaje się, że nie bardzo o nią dba, skoro teraz stara się o ciebie“.
Ksiądz dobrodziej zrozumie na pewno, że mąż był bardzo rozgoryczony, słysząc to opowiadanie. Dziwne to przecie, pomyślał sobie; wygląda zupełnie tak, jak gdyby zrobiono sobie ze mnie igraszkę. Musiałem dlatego porzucić Gertudę, ponieważ Barbarze zachciało się pożartować z ojcem.
„Nie wiedziałem, co począć“, mówiła żona dalej, „byłam wzruszona tem, że ojciec wydał tyle pieniędzy dla mnie, i nie miałem odwagi powiedzieć odrazu nie. Nie wiedziałam także, jak ty zapatrujesz się na tę sprawę, i czy może na dworze więcej ci zależy, niż na wszystkiem innem. A prócz tego ojciec przysiągł, że, jeżeli się nie zgodzę, sprzeda dwór Towarzystwu akcyjnemu. Właśnie w tym czasie było mi i w domu nieprzyjemnie. Ojciec ożenił się po raz trzeci nie miałem ochoty poddać się rządom macochy, gdy już byłam sama panią domu. A gdy nie byłam sama z sobą w zgodzie, czy mam przyjąć czy odmówić, stało się tak, jak ojciec chciał. Nie brałam tej sprawy dość poważnie, widzisz“.
„Tak“, rzekł mąż „widzę, że wszystko to było dla ciebie tylko igraszką!“
„Nie rozumiałam wcale, co robię, aż do chwili kiedy dowiedziałam się, że Gertruda opuściła po tajemnie swoich rodziców i wyjechała do Jerozolimy. Ale od tej chwili nie miałam już spokoju. Z całą pewnością nie chciałam nikogo unieszczęśliwić!“
„I widzę także teraz, jak ty się dręczysz“, mówiła po chwili dalej, „i wciąż myślę o tem, że ja jestem wszystkiemu winną“.
„O nie“, przerwał jej mąż, „to ja jeden tylko zawiniłem, i jest mi tak, jak na to zasłużyłem“.
„Nie mogę znieść tej myśli, że spowodowałam takie nieszczęście“, rzekła żona. „Co wieczora przygotowana jestem na to, że już nie wrócisz do domu. Pewnie zostanie tam w rzece, myślę. I zdaje mi się, że słyszę kroki ludzi wchodzących na podwórze, i że przynoszą ciebie nieżywego. A potem wyobrażam sobie, coby się ze mną dalej stało. Czy mogłabym zapomnieć w życiu na chwilę o tem, że spowodowałam twoją śmierć“.
Gdy w ten sposób dawała wyraz swoim uczuciom, mąż przejęty był dziwnemi myślami. Teraz chce jeszcze, abym ją pocieszał i jej pomógł, myślał. I było mu to uciążliwem, że była wzburzona; wołał już ażeby się zachowywała spokojnie, tak, iż nie potrzebował myśleć o jej istnieniu. Nie mogę przecie mieć jeszcze na głowie jej zmartwienia, myślał.
Zrozumiał jednak, że wypadało mu coś powiedzieć. „Nie masz potrzeby niepokoić się o mnie“, rzekł. „Do pierwszej zbrodni nie dołączę jeszcze drugiej“. Gdy usłyszała te słowa, zajaśniał jakby promień światła na jej twarzy.
Gdy Ingmar napisał tyle, odłożył pióro i spojrzał w górę. „Będzie to strasznie długi list“, pomyślał. „Zejdzie mi noc na pisaniu.“ Ale właściwie czuł pewne zadowolenie, że w ten sposób przeżywał powtórnie wszystko, co przeszedł z Barbarą. Nie mógł wstrzymać się od myśli, że ksiądz da jej ten list do przeczytania a ona będzie wzruszona, gdy się dowie, że przypomina sobie wszystko tak dokładnie.
„Ale chociaż mąż sądził, że nie dba wcale o żonę swą“, pisał dalej Ingmar, „jednak, gdy mu powiedziała, że jest o niego niespokojną, został w domu przez kilka wieczorów. Żona udawała, że nie rozumie iż został dla niej w domu, lecz była spokojną, jak zawsze. Ale, jak ksiądz dobrodziej wie, Barbara była od początku bardzo dobrą dla starych sług na ingmarowskim dworze. Gdy więc mąż został w domu i siedział z domownikami przy płonącym w kominie ogniu, stara Liza i Korp Beugt uśmiechali się znacząco w swym kąciku.
W istocie mąż zdobył się na to, że przez dwa wieczory został w domu, ale trzeciego było w niedzielę: żona wzięła tedy swą gitarę i zaczęła śpiewać dla rozrywki. Przez chwilę było wszystko dobrze, ale gdy zaintonowała pieśń, którą często śpiewała Gertruda z szczególnem upodobaniem, mąż nie mógł dłużej wytrzymać, wziął kapelusz i wyszedł.
Na dworze była ciemna noc, i padał zimny przejmujący deszcz. Ale takie powietrze odpowiadało właśnie jego usposobieniu. Po wiosłował czółnem aż do szkoły i usiadł na kamieniu i myślał o Gertrudzie i o owym czasie, kiedy jeszcze nie złamał był danego słowa i był uczciwym i porządnym człowiekiem. Zanim pomyślał o powrocie było już po jedenastej. Na brzegu rzeki siedziała zona i czekała na niego.
Nie podobało mu się to. Ksiądz dobrodziej wie przecie, że mężczyźni nie lubią, aby się kobiety o nich niepokoiły. Mąż nie wyrzekł ani słowa do żony, aż byli oboje w izbie. „Nie lubię, abyś troszczyła się o to czy wychodzę, lub przychodzę“, rzekł tonem niezadowolenia. Nie odpowiedziała nic lecz szybko potarła zapałkę, aby zaświecić świecę. Mąż widział iż była nawskroś przemoczona, suknie przyległy jej formalnie do ciała. Przyniosła dla niego jedzenie, zapaliła ogień w kominie, sporządziła łóżka przez ten czas z sukni jej kapało wciąż i ciężkie fałdy chlustały dokoła niej. Lecz nie wyglądała ani gniewna, ani zasmucona Chciałbym wiedzieć — myślał mąż, — czy jest tak łagodna, że nic nie zdoła jej w gniew wprawić.
Zwrócił się nagle do niej i zapytał: „Gdybym w obec ciebie postąpił tak, jak w obec Gertrudy, czy byś mi przebaczyła?“ Spojrzała mu prosto w oczy. „Nie“, odrzekła krótko, a w oczach jej zabłysło. Mąż siedział milczący. Ciekaw jestem, myślał, dlaczego nie przebaczyłaby mi, skoro przebaczyła Stigowi, ale myśli może, że ja postąpiłem jeszcze gorzej niż on, gdyż porzuciłem Gertrudę dla korzyści.
W-kilka dni później mąż szukał za zgubionym dłutem. Szukając wszędzie zaszedł także do komory w browarze. Stara Liza leżała tam w łóżku chora, a Barbara siedziała przy niej, przeczytując jej z biblii. Była to biblia niezwykłej wielkości z okuciem mosiężnem i w grubej skurzanej oprawie. Mąż stanął i przypatrywał się tej biblii. Może ona pochodzi z domu rodzinnego Barbary, pomyślał i oddalił się. Ale po chwili wrócił, wziął biblię z ręki żony i otworzył ją na pierwszej stronicy. Widział że była to w istocie jedna ze starych biblii, które dawniej były na dworze ingmarowskim. a które Karina sprzedała na licytacyi. „Skąd się to tu wzięło?“ zapytał mąż. Żona milczała, ale stara Liza rzekła: „Czy Barbara nie opowiadała ci, że odkupiła tę starą biblię?“ — „Co Barbara ją odkupiła?“ — rzekł mąż — „O jeszcze więcej uczyniła“, rzekła stara gorliwie, „idź tylko do sali i zajrzyj tam do szaf!“ Szybko wyszedł mąż z browaru i udał się do sali. Gdy otworzył jedną z szaf, ujrzał stojące na półce dwie stare srebrne konwy. Mąż wziął je w rękę, odwrócił je aby widzieć znak wyryty na dnie i przekonał się, że były prawdziwe. Barbara weszła i była zakłopotana,, stojąc obok niego.
„Miałam trochę pieniędzy w kasie oszczędności“, rzekła cichym głosem. Mąż dawno już nie czuł się tak zadowolonym. „Za to, to jestem ci wdzięczny“; rzekł. Ale wnet wyprostował się i wyszedł. Zdawało mu się, że nie wolno mu być uprzejmym wobec żony. Myślał, że jest to winien Gertrudzie, ażeby tej, która zajęła jej miejsce, nie okazywał miłości ani życzliwości.
Było to może o tydzień później, gdy mąż, wychodząc ze stodoły, skierował się ku domowi; równocześnie jakiś obcy człowiek otworzył furtkę w płocie i wszedł na podwórze. Gdy się obaj spotkali, obcy człowiek pozdrowił go i zapytał, czy córka Svena, Barbara, jest w domu. „Jestem jej starym znajomym“, rzekł. Dziwnym sposobem mąż wiedział natychmiast kim jest ów człowiek. — „To ty jesteś pewnie Stig Börjeson?“ zapytał. — „Nie myślałem, że mnie tu ktoś zna“, rzekł obcy człowiek „i natychmiast oddalę się stąd; mam tylko kilka słów do pomówienia z Barbarą, Ale nic nie mów o tem Ingmarowi, że byłem tu. Może byłoby mu przykro, gdyby wiedział, że przychodzę tu.“ — O, zdaje mi się, że Ingmar cieszyłby się widząc cię, dawno już chciał wiedzieć jak wyglądać może taki gałgan.“ — Ingmar był wściekłym, że ten nędznik włóczył się jeszcze i starał się rzecz tak przedstawić, jak gdyby go jeszcze Barbara kochała. — Nie pamiętam, żeby ktoś kiedykolwiek nazwał mnie gałganem“, rzekł Stig „Więc jeżeli nikt dotychczas tego nie uczynił, to uczynię to teraz“, rzekł mąż i podnosząc równocześnie rękę, dał Stigowi policzek.
Obcy człowiek cofnął się, zbladł jak trup i miał straszny wyraz złośliwości. „Ty, przestań! nie wiesz co czynisz. Chciałem pożyczyć pieniądze u Barbary, zresztą nie mam z nią nic wspólnego.“ Mąż wstydził się teraz swojej gwałtowności. Sam nie rozumiał dlaczego wpadł w taką złość. Nie chciał jednak okazywać skruchy wobec tego nędznika, lecz rzekł gniewnym tonem: „Nie myśl tyko, że się lękam, iż Barbara ciebie kocha, ale za to, że ją porzuciłeś zasłużyłeś chyba na wy policzkowanie.“ Stig Börjeson zbliżył się do niego. „Powiem ci coś za to, żeś mnie bił“, rzekł, a głos jego brzmiał ostro i sycząco. „Sądzę, że to co ci powiem, będzie cię więcej bolało, niż gdybym cię wybiczował. Pewnie kochasz bardzo Barbarę i dlatego powiem ci, że jest ona jedną z tych, które pochodzą z rodu handlarza koni na „wzgórzu troski“.
Stig wpatrywał się w męża Barbary, by zauważyć jak te słowa przyjmie; lecz ten miał tyłka wyraz cokolwiek zdziwiony. W pierwszej chwili nie przyszło mu wcale na myśl, że coś szczególnego łączy się z „wzgórzem troski“. Później jednak przypomniał sobie historyę, którą słyszał jako dziecko i którą ksiądz dobrodziej zna pewnie także, a mianowicie, że wszyscy synowie, pochodzący z rodu na „wzgórzu troski“, rodzą się ślepcami i idyotami, córki zaś są piękniejsze i mądrzejsze, niż inni ludzie. Nigdy jednak nie wierzył w to, aby w tej historyi było choć ziarnko prawdy! Zaczął więc wyśmiewać Stiga.
„Zdaje się, że nie wierzysz w tę historyę“, rzekł Stig i przystąpił jeszcze bliżej, „ale powiadam ci, że druga żona Svena pochodziła z tej rodziny. Cały ten ród „wzgórza troski“ przesiedlił się do innej okolicy, gdzie nikt nie wie o całej tej sprawie, ale matka moja wiedziała o tem. Milczała jednak i nikomu nie mówiła, jaką żonę miał Sven Person, aż do chwili, kiedy miałem się ożenić z Barbarą. A gdy dowiedziałem się o tem, nie mogłem wprawdzie ożenić się z nią, ale milczałem o tem, jak przystało uczciwemu człowiekowi. Gdybym był łajdakiem, byłbym o tem opowiadał. I znosiłem w cichości całą hańbę, jaka mnie z tego powodu spotkała, aż ty podniosłeś na mnie rękę. Sven Person sam zapewne nie wiedział jaką miał żonę, gdyż żona jego umarła urodziwszy mu tę jedną tylko córkę. A córki z tego rodu są piękne i mądre, jak wiesz, tylko synowie są ślepi i idyotyczni. A teraz — jak sobie pościeliłeś, tak się wyśpisz. Możesz mi wierzyć, że śmiałem się z ciebie, myśląc o tem, że porzuciłeś swoją narzeczoną, i gdy myślałem o tym Ingmarze Ingmarsonie, który po tobie będzie panem tu we dworze. A teraz życzę ci, abyś żył szczęśliwie długie lata ze swoją żoną.
Ale podczas gdy Stig to wszystko wyrzucał z siebie pełen złości, mąż Barbary spojrzał przypadkiem w kierunku domu i ujrzał, że z za drzwi wystawał koniuszek sukni i zrozumiał, że Barbara wyszła do sieni, widząc że mąż jej spotkał się z Stigiem na podwórzu, i stojąc tu słyszała wszystko, co mówili. Teraz dopiero opanowała go trwoga, gdyż myślał: „To nieszczęście, że Barbara to słyszała. Gdyby się stało to, czego obawiałem się już od dawna? Czyżby to miała być kara boska, na którą czekałem?“
Lecz równocześnie czuł on po raz pierwszy, że ma żonę, i obowiązkiem jego było bronić jej. I dlatego zmusił się powtórnie do śmiechu i udawał że go to wcale nie obeszło. „Dobrze żeś mi to opowiedział, nie będę już miał żalu do ciebie“, rzekł. — „Aha“, rzekł Stig — „więc ty to tak pojmujesz“. — „Tak, nie może przecie sądzić, że będę tak głupim jak ty, i pozbawię się szczęścia dla starego przesądu i obawy przed strachami.“ — „Jeżeli tak, to dziś nic więcej nie powiem“, rzekł Stig, „i poczekam, czy po roku, będziesz tak pewnym swego jak dziś“. — „Możesz wejść i pomówić z Barbarą“, rzekł mąż, widząc że tamten zabiera się do wyjścia — „O nie, to zbyteczne, rzekł Stig.
Gdy odrzekł mąż Barbary wszedł do domu, chcąc mówić z swą żoną. Oczekiwała go w sali i zanim przemówił słowo, rzekła z całym spokojem! „Ingmarze, nie będziemy przecie wierzyli w takie bajki! Co mnie może obchodzić to co się stało przed stu laty, jeżeli w ogóle stało się?“ — „Więc słyszałaś?“ zapytał mąż. Niechciał, aby poznała, że widział jak podsłuchiwała. — „Słyszałam tę starą historyę, jak wiele innych, ale do dziś dnia nie wiedziałam, że może ona się mnie tyczyć“. — „Żal mi, żeś słyszała, ale skoro sama w nią nie wierzysz, to i nie zaszkodzi ci“.
Zona śmiała się i rzekła: „Nie, niemam wcale uczucia, jak gdyby na mnie spoczywała klątwa“, A mąż myślał w tej chwili, że nie widział chyba kobiety lepiej wyglądającej od niej. „Tak, o tobie można z pewnością powiedzieć, że jesteś zdrowa na ciele i na umyśle“.
Na wiosnę urodziło się dziecko. Żona przez cały czas trzymała się dzielnie i nie okazywała niepokoju. Mąż myślał często, że zapominała zupełnie o tem, co Stig mówił. Co do niego, to nie odważył się już oddawać się tak zupełnie swojemu smutkowi jak przedtem. Myślał, że musi zachować się w obec żony tak, ażeby zrozumiała, że nie wierzy w klątwę, która rzekomo na niej cięży. Starał się zatem okazywać w domu wesołą twarz i nie wyglądać już tak, jak gdyby czekał na karę Bożą. Zajął się gorliwie dworem, i był pomocnym ludziom we wsi, jak to zwykł był czynić przedtem. Nie wypada, ażebym wiecznie wyglądał jak nieszczęśliwy, myślał mąż, gdyż Barbara w końcu sądzić będzie, że wierzę w tę klątwę i będzie się martwiła.
Barbara była ogromnie uszczęśliwiona dzieckiem. Był to chłopak piękny i dobrze zbudowany, miał wysokie gładkie czoło i duże jasne oczy. Raz po raz wołała męża, ażeby spojrzał na chłopca. „Widzisz jest całkiem zdrów i niema żadnej wady“, rzekła. Mąż stał zakłopotany; trzymał ręce z tyłu i nie śmiał dotknąć się dziecka. — „Tak jest zupełnie zdrowe“, powtórzył. — „Zaraz ci pokażę, ze widzi“, rzekła Barbara. Zaświeciła świecę i poruszała nią przed oczyma dziecka. — Widzisz, jak się patrzy za światłem?“ rzekła. — „Tak, widzę“, odrzekł mąż.
Było to w kilka dni później. Żona już wstała; ojciec i macocha przyszli zobaczyć dziecko. Macocha wyjęła dziecko z kołyski i ważyła je na rękach. „To duże dziecko“, rzekła z wyrazem zadowolenia. Ale wnet zaczęła przyglądać się głowie dziecka. „Czy nie ma zbyt dużej głowy?“ zapytała.
„W naszej rodzinie dzieci mają duże głowy“, rzekł mąż. — „Czy dziecko jest zdrowe?“ zapytała, macocha znów po chwili, kładąc dziecko do kolebki. — „Tak“ odrzekła Barbara, „codziennie przybywa mu na ciężarze“. — „Czy jesteś pewną, że widzi zapytała macocha po chwili, zawraca tak oczy wciąż, że widać tylko białka.“ Barbara zaczęła się trząść i wargi jej drgały. — „Zróbcie próbę ze w ze świecą a zobaczycie, że dobrze widzi“, rzekł mąż. Barbara szybko zapaliła świecę i przesuwała ją przed oczyma dziecka. „Naturalnie, że widzi“, rzekła udając wesołą i pełną nadziei“. Z obecnych nikt słowa nie przemówił. „Patrzcie, jak oczy zwraca ku światłu!“ rzekła do macochy. Ala ta nie odpowiedziała ani słowa. „Jest teraz senne“, rzekła Barbara i oczy mu zapadają.
„Jakie imię mu dacie?“ zapytała macocha po chwili. — „Najstarszego syna nazywamy w naszej rodzinie zawsze Ingmarem, rzekł mąż. — Żona przerwała mu. „Chciałem cię prosić, abyś go nazwał Swenem wedle mego ojca“, rzekła. Powstało przykre milczenie, a mąż widział, że go żona ściśle obserwuje, chociaż udawała, że patrzy na ziemię. — „Nie“, odrzekł mąż, „ojciec twój, Swen Person jest wprawdzie dzielnym człowiekiem, ale najstarszy musi nazywać się Ingmarem“.
Ale pewnej nocy, gdy dziecko miało ośm dni, dostało silnych konwulsyi i umarło nad rankiem.
Ingmar znów przerwał pisanie. Spojrzał na zegar, było już dawno po północy. „O mój Boże, trudno mi przychodzi pisać o tem — ciągnął dalej — i chciałbym wiedzieć, czy ksiądz dobrodziej pojmuje, jaka to była przykra rzecz. A najgorzej było to, że nigdy nie byliśmy pewni, jak się rzecz miała właściwie z dzieckiem. Do dzisiejszego dnia nie wiemy, czy było zdrowe, czy tez od samego peczątku było coś w nieporządku “
„Muszę teraz streszczać się“, pomyślał, „gdyż, inaczej nie skończę listu i do jutra“,
„Muszę jednak powiedzieć księdzu, pisał Ingmar dalej, „że w ostatnim czasie mąż był bardzo dobrym dla Barbary, a czasem zachowywał się w obec niej tak, jak to jest zwyczajem między młodymi małżonkami. Sądził jednak, że miłość jego należy wciąż jeszcze do Gertrudy, i mówił sobie w duchu: „Nie kocham wprawdzie Barbary, ale muszę obchodzić się z nią dobrze, bo ma ciężkie życie. Niechaj wie, że nie jest osamotniona na świecie, lecz ma męża, który się nią opiekuje“.
Gdy dziecko umarło, Barbara nie płakała wiele po niem. Była raczej zadowolona, że go nie było a po kilku tygodniach uspokoiła się zupełnie. Nikt nie mógł poznać po niej, czy czuje się nieszczęśliwą, czy też wybiła sobie już z głowy myśli ponure.
Gdy nadeszło lato, Barbara wyprowadziła się na hale, mąż zaś został sam w domu.
Lecz teraz opanowało go dziwne uczucie. Gdy wchodził do domu, mimo woli oglądał się za Barbarą. Czasami podczas roboty podnosił głowę i słuchał, czy nie usłyszy jej głosu. Zdawało mu się, że wszelka przyjemność znikła z dworu i nie było to już dawne miejsce.
W sobotę wieczorem wybrał się do lasu, aby odwiedzić Barbarę. Siedziała na tarasie przed chatą z rękami złożonemi na kolanach i chociaż widziała nadchodzącego męża, nie wyszła mu naprzeciw. Mąż usiadł obok niej: „Muszę ci powiedzieć, że coś dziwnego zaszło ze mną“, rzekł. — „Czy tak?“, rzekła, nie pytając dalej. — „Czuję, że zaczynam cię kochać“. — Spojrzała na niego i zauważył, że była tak zmęczoną, iż ledwie mogła podnieść oczy. „To już za późno“, rzekła.
Był przerażony zmianą, jaka z nią zaszła. „Nie dobrze to działa na ciebie, źe tu samotnie siedzisz w lesie“, rzekł. — „O nie, bardzo mi tu dobrze i chcę tu pozostać przez resztę mego życia“.
Raz jeszcze próbował mąż przedstawić jej, że ją kocha, i że o niej jednej tylko myśli. Mówił, że sam nie wiedział, jak się z nim rzecz ma, aż dokąd nie oddaliła się z domu.
Ale Barbara dawała tylko krótkie odpowiedzi. „Szkoda, że nie powiedziałeś mi tego przeszłej jesieni“, rzekła. — „O mój Boże, czy u ciebie już wszystko minęło? zapytał; wyglądał przytem zrozpaczony. — „O nie, nie minęło“, rzekła i starała się nadrabiać miną.
Pewnego dnia w sierpniu, był znów u niej. „Muszę ci donieść o smutnym wypadku“, rzekł, powitawszy się z Barbarą. — „Co się stało?“ zapytała. — „Ojciec twój umarł.“ — „Tak, to ważna wiadomość dla mnie i dla ciebie“, rzekła.
Potem Barbara usiadła na kamieniu i wezwała go, aby usiadł przy niej. — „Teraz jesteśmy wolni i możemy uczynić co chcemy“. rzekła, „i teraz musimy się rozwieść!“ — Chciał jej przerwać, ale nie dała mu przyjść do słowa. — „Jak długo żył ojciec, było to niemożliwe, ale teraz możemy bez zwłoki podać o rozwód,“ rzekła, „pojmujesz to przecie?“ — „Nie“, rzekł, „nie rozumię nic a nic.“ — „Widziałeś przecie jakie to dziecko wydałam na świat?“ — „Dziecko było ładne!“ — „Było ślepe i byłoby wyrosło na idyotę“. — „Mniejsza o to jakie było, chcę w każdym razie mieć ciebie“.
Złożyła ręce jak do modlitwy i widział, że poruszała ustami. „Czy dziękujesz Bogu?“ zapytał. — „Przez całe lato błagałam o wyzwolenie“, rzekła. — „O Boże!“ zawołał, „czy dla jakiejś starej bajki, mam utracić szczęście? — „Nie jest to stara bajka“, rzekła Barbara, „dziecko było ślepe“. — „Nikt nie nie wie tego na pewno i gdyby było żyło, widziałabyś, że ma oczy zupełnie dobre“. — „Ale drugie moje dziecko byłoby z pewnością idyotą, gdyż teraz wierzę już w to“.
Mąż sprzeczał się z nią jeszcze długo. „Nie tylko z tej przyczyny, chcę rozwieść się z tobą“, rzekła w końcu. — Zapytał więc o co jej jeszcze idzie. — „Chcę, abyś pojechał do Jerozolimy i sprowadził do domu Gertrudę“. — „Nigdy tego nie uczynię“, zapewniał. — „Musisz to uczynić dla mnie“, rzekła, „abym odzyskała spokój duszy“.
Lecz on opierał się’ twierdząc, iż to czego żąda, jest zupełnie nierozsądne. „Musisz jednak uczynić to, bo jest to rzecz słuszna“, odrzekła. „Widzisz przecie, że Bóg nie przestanie nas karać, jeżeli będziemy żyli dalej jako mąż z żoną“.
Wiedziała w pierwszej chwili, że nakłoni go do ustępstwa, miał bowiem złe sumienie „Powinieneś być zadowolony, że możesz teraz naprawić wszystko, coś zawinił przeszłego roku“, rzekła. „Dręczyłoby cię przez całe życie.“ A nakoniec, gdy jeszcze się sprzeciwiał rzekła: „O dwornie będziesz miał troski, gdy powrócisz możesz go odkupić odemnie; a podczas twego pobytu w Jerozolimie będę go pilnowała.“
I sprowadzili się oboje do dworu, aby przeprowadzić rozwód. Mąż miał teraz cięższe czasy niż przedtem. Widział, że Barbara była wesoła i uszczęśliwiona samą myślą oswobodzenia się od niego. Sprawiało jej to radość największą, gdy mówiła o tem, jak mu dobrze bidzie z Gertrudą i z szczególną przyjemnością wyobrażała sobie jak szczęśliwą będzie Gertruda, gdy on po nią przyjedzie do Jerozolimy. Pewnego razu, gdy długo mówiła o tem, zeszło nań jak gdyby objawienie, że Barbara nie może go już kochać, gdyż inaczej nie mogłaby wciąż mówić o jego połączeniu się z Gertrudą. Podskoczył tedy i uderzył ręką o stół. „Tak, pojadę“, zawołał, „tylko nie mów już o tem!“ — Teraz wszystko będzie dobrze“, rzekła i wyglądała bardzo zadowolona. „Pamiętaj tylko o tem Ingmarze. że nie będę miała ani jednej spokojnej godziny, zanim nie przeprosisz się z Gertrudą“.
I przebyli teraz wszystkie fazy poprzedzające rozwód; upomnienia ze strony księdza, upomnienia ze strony naczelnika gminy, a nareszcie na sesyi jesiennej uzyskali rozwód.“
Ingmar przestał pisać i odłożył pióro. Ksiądz wiedział teraz wszystko, pozostawało mu tylko prosić go, aby mówił z Barbarą i prosił ją, aby zwolniła go z zadania ożenienia się z Gertrudą. Ksiądz proboszcz zrozumie przecie, że to rzecz niemożliwa. Gdyby się teraz zbliżył do Gertrudy z fałszywą miłością, znaczyłoby to oszukać ją po raz drugi.
Gdy Ingmar myślał o tem, oczy jego spoczęły na słowach, które poprzednio napisał: „Musisz to uczynić dla mnie, ażebym odzyskała spokój duszy.“
Przeczytał list swój i zdawało mu się, że siedzi znów w lesie i słyszy że Barbara mówi: Powinieneś być zadowolony, że możesz naprawie wszystko, coś zawinił“.
„Czyż to, czego żąda odemnie jest zbyt ciężkie w porównaniu z twardym losem, który ona sama dźwigać musi? pomyślał.
I nagle zdawało mu się, że ten list nie powinien nigdy dojść do wiadomości Barbary. O nie, gdyż wówczas dowiedziałaby się, że on nie miał siły wykonania swego zadania. Czyż miał błagać ją w ten sposób, ażeby mu darowała karę i pokutę?
Ona nie zachwiała się ani na chwilę, nie, ani na sekundę, skoro tylko mogła słuchać własnej woli. Jego zaś musiała zmuszać do obowiązku. Czyż miałaby teraz dowiedzieć się, że pisał, iż nie ma siły dokonać rozpoczęte dzieło?
Ingmar złożył zapisane kartki i schował je do kieszeni. „Zupełnie zbytecznie, abym ten list skończył“, rzekł.
Skręcił lampę i opuścił warsztat stolarski. Wyglądał wciąż jeszcze przygnębiony i nieszczęśliwy ale był teraz mocno zdecydowany, postąpić wedle woli swej żony.
Gdy wyszedł ujrzał tuż obok siebie małą furtkę tylną, która stała otworem. Stanął przy drzwiach i odetchnął świeżem powietrzem. „Nie warto już chyba kłaść się spać“, pomyślał.
Powoli i jakby ukradkiem wysuwały się pierwsze promienie słoneczne z poza wzgórzy, które powlekały się czerwonawo-brunatnym blaskiem; zresztą, gdzie tylko sięgało oko, zmieniały się z każdą chwilą do koła wszystkie barwy.
Ze stoków lezących poniżej góry Oliwnej ujrzał Ingmar schodzącą Gertrudę. Promienie słoneczne szły za nią i otaczały ją płomiennym blaskiem.
Zbliżała się lekkim i chyżym krokiem a Ingmarowi zdawało się, iż to jasne światło wychodzi od niej samej.
Za Gertrudą zaś widział Ingmar postępującą długą postać męską. Człowiek ów szedł w pewnem od niej oddaleniu i patrzył w drugą stronę, lecz widać było wyraźnie, że czuwa nad Gertrudą.
Ingmar poznał wnet owego człowieka i natychmiast spuścił w zamyśleniu oczy ku ziemi.
Teraz wyjaśniło mu się niejedno, co poprzedniego dnia wpadło mu w oko i wielka radość powstała w sercu jego.
„Teraz zaczynam wierzyć, że Bóg chce mi dopomódz“, rzekł.

Derwisz.

Pewnego wieczora zanim zmrok zapadł, Gertruda przechodziła ulicami Jerozolimy. Wtem ujrzała przed sobą idącego wysokiego mężczyznę odzianego w długą, czarną, aż po nogi spływającą szatę Gertrudzie zdawało się, że jest w nim coś nadzwyczajnego, ale nie wiedziała dokładnie coby, to było. Nie pochodziło to zapewnie stąd, że miał na głowie zielony turban, wskazujący, że był potomkiem proroka; ludzi z takiem okryciem głowy można było spotkać na wszystkich ulicach. Dziwniejszem już było to, że włosy jego nie były ani strzyżone, ani upięte, jak u innych mieszkańców wschodu, lecz spadały mu na ramiona w równych długich lokach.
Gertruda patrzyła za nim i nie mogła stłumić życzenia, ażeby się raz przynajmniej odwrócił, aby mogła ujrzeć twarz jego. Wtem jakiś młody człowiek zbliżył się do niego, pokłonił się przed nim głęboko, ucałował jego rękę i odszedł. Człowiek czarno ubrany stanął na chwilę i spoglądał za młodzieńcem, który go tak pokornie powitał i tym sposobem spełniło się życzenie Gertrudy.
Teraz Gertruda omal nie zemdlała z radosnego zdziwienia. Stała nieruchomie przyciskając rękę do serca. „Toż przecie jest Chrystus!“ rzekła. „To Jezus Chrystus, któregom spotkała nad leśnym potokiem“.
Człowiek ów poszedł dalej, a Gertruda chciała iść za nim, lecz zwrócił się teraz w bardzo ludną ulicę, gdzie wnet znikł jej z oczu bez śladu. Gertruda podążyła więc ku kolonii; szła bardzo powoli, co chwila stawała, opierała się o mur i przymykała oczy.
„Gdybym go tylko mogła zachować w pamięci“, szepnęła, „gdybym tylko twarz jego mogła mieć wciąż przed oczyma!“
Usiłowała wyryć w oczach swych obraz, który dopiero co widziała. „Miał brodę trochę przypruszoną siwizną“, powtarza sobie w duchu, „krótko strzyżoną i rozchodzącą się w dwóch spiczastych końcach. Miał twarz podłużną; nos długi, czoło szerokie, lecz niezbyt wysokie. Wyglądał zupełnie tak, jak widziałam często malowanego Chrystusa, zupełnie tak samo jak wówczas, gdy ujrzałam go nad potokiem leśnym, tylko, że był teraz jeszcze piękniejszy i wspanialszy. Z oczu jego biła jasność i wielka moc, a dokoła oczu były ciemne kręgi i liczne zmarszczki. Tak dokoła oczu jego łączyło się wszystko, mądrość i miłość, boleść i litość i jeszcze coś więcej, co wskazywało, że oczy te mogą czasami mieć takie wejrzenie, że poprzez niebiosa widzieć mogą Boga i Aniołów“.
Przez całą drogę z powrotem Gertruda przepełnioną była najwyższym zachwytem. Tak rozpromienioną szczęściem nie czuła się już od owego dnia, gdy widziała Chrystusa na łące leśnej. Z rękami złożonemi i w górę wzniesionemi oczami kroczyła tak, jak gdyby już nie była na ziemi, lecz unosiła się na chmurach i na błękicie.
Spotkać Chrystusa w Jerozolimie, to miało o wiele większe znaczenie, niż gdy ukazał jej się w dzikiej okolicy leśnej we wsi Dalarne. Tam przesunął się przed nią jak zjawisko, lecz gdy się tu ukazał, znaczyło to, że powrócił, aby działać między ludźmi.
To, że Chrystus wrócił na ziemię było czemś tak wielkiem, że nie mogła nawet tak odrazu ocenić całego znaczenia tego faktu, ale pewność ta przyniosła jej już teraz radość, spokój i szczęście.
Gdy Gertruda wyszła poza obręb miasta i zbliżyła się do kolonii, spotkała Ingmara Ingmarsona. Miał jeszcze na sobie odzież z cienkiego czarnego sukna, tak nieodpowiednią do jego spracowanych rąk i grubych rysów, był ponury i niezadowolony.
Od pierwszej chwili, gdy Gertruda ujrzała Ingmara w Jerozolimie, dziwiła się, że mogła go kiedyś tak bardzo kochać! I to również wydawało jej się dziwnem, że w domu uważała Ingmara za wytwornego pana. Chociaż był biednym, to jednak ona i wszyscy ludzie przekonani byli, że nie mogłaby zrobić lepszej partyi. Ale tu w Jerozolimie miał on minę szczególnie nędzną i nic nie znaczącą. Nie mogła zrozumieć co w ojczyźnie widziano w nim szczególnego.
Nie miała jednak Gertruda wstrętu do Ingmara, i chętnie byłaby uprzejmą dla niego, gdyby ktoś nie był jej powiedział, że Ingmar rozwiódł się; z żoną i przybył do Jerozolimy, aby zdobyć napowrót Gertrudę. Przeraziła się tego, i myślała: „Teraz nie mogę nawet mówić z nim, muszę mu bowiem okazać, że jest mi obojętny. Nie mogę ani na chwilę zostawić go w mniemaniu, że mógłby pozyskać mnie znowu. Przyjechał tu, bo sądzi, że postąpił bardzo źle ze mną; ale skoro będzie widział, że nie dbam o niego, wkrótce pójdzie po rozum do głowy i wyjedzie“.
Lecz gdy Gertruda spotkała teraz przed kolonią Ingmara, myślała tylko o tem, że znalazła człowieka, któremu może powierzyć swoje wielkie, cudowne odkrycie. Przypadła więc do niego wołając: „Widziałam Chrystusa!“
Taki okrzyk zachwytu nie zabrzmiał pewnie nad nagiemi polami i górami Jerozolimy od czasu, kiedy nabożne kobiety, wracając od opuszczonego grobu zawołały do Apostołów: „Pan zmartwychwstał!“
Ingmar zatrzymał się i spuścił oczy jak to zwykł był czynić, kiedy chciał ukryć swe myśli. „Czy tak“, rzekł do Gertrudy; „Chrystusa widziałaś?“
Gertruda zniecierpliwiła się, tak jak za dawnych czasów, gdy Ingmar nie umiał się dość szybko oswoić z jej marzeniami i myślami. Żałowała, że zamiast niego nie spotkała Boa; on lepiej ją rozumiał. Ale zaczęła przecie opowiadać, co widziała.
Ingmar ani słowem nie zdradził, że jej nie wierzy, mimoto jednak zdawało się Gertrudzie, że to co miała opowiadać, stopiło się na nic. Spotkała na ulicy człowieka podobnego do Chrystusa, oto i wszystko. Cała rzecz przedstawiała się jakby sen. Wtedy gdy ją przeżywała, wydawała jej się czemś nadzwyczajnem, ale rozpłynęła się zupełnie, gdy próbowała mówić o niej.
W każdym razie Ingmar zdawał się być ucieszony tem, że przemówiła do niego. Z wielką troskliwością wypytywał ją o czas i miejsce, gdzie spotkała owego człowieka. I żądał, aby mu dokładnie opisała jego odzież i wygląd.
Lecz gdy przybyli do Kolonii Gertruda szybko opuściła Ingmara. Czuła ogromne przygnębienie i niepojęte znużenie. „Rozumię, nie jest to zamiarem boskim, abym innym ludziom o tem opowiadała“, pomyślała. „Ach byłam tak szczęśliwa, gdy sama jedna o tem wiedziałam!“
Postanowiła z nikim więcej nie mówić o tem, i chciała prosić Ingmara, aby także milczał. „Wszak to prawda, to prawda“, powtarzała wciąż, „że go spotkałam, tak samo jak wówczas na drożynie leśnej; ale trudno wymagać, aby mi ktoś uwierzył“.
W kilka dni później spotkała Gertrudę wielka niespodzianka; Ingmar zbliżył się do niej po wieczerzy i powiedział jej, że widział tego człowieka w czarnej szacie.
„Odkąd opowiadałaś mi, że istnieje taki człowiek, szedłem codziennie tą ulicą tam i napowrót i czekałem na niego“, rzekł Ingmar.
„A więc przecie uwierzyłeś mi?“ zapytała Gertruda ucieszona. I cała jej wiara i ufność zapłonęły w niej z nową siłą.
„Nie należę przecie do tych, którzy łatwo wierzą w tego rodzaju rzeczy“, rzekł Ingmar.
„Czy widziałeś kiedy taką twarz? zapytała. Gertruda.
„Nie“ odrzekł Ingmar, „nigdy jeszcze nie widziałem czegoś podobnego“.
„Czy i tobie tak jest, że widzisz ją wciąż przed, sobą, gdziekolwiek jesteś?“
„Tak, to prawda, czuję zupełnie to samo“.
„A więc czy wierzysz teraz, że to Chrystus?
Ingmar unikał odpowiedzi na to pytanie. „Jego to rzecz, pokazać nam, kim jest“.
„O gdyby go można raz jeszcze obaczyć! “ westchnęła Gertruda.
Ingmar miał wyraz wątpliwy. „Wiem gdzie będzie dzisiejszego wieczora“, rzekł flegmatycznie.
Gertruda podskoczyła i stanęła jakby w płomieniach. „Nie, co też ty mówisz! Ty wiesz, gdzie On będzie?“ zawołała.
„Możesz mnie więc zaprowadzić tam, abym go znów obaczyła“.
„Ależ zciemniło się już zupełnie“, rzekł Ingmar, „i może niebezpiecznie jest, o tak późnej porze chodzić w Jerozolimie“.
„O nie, nie ma niebezpieczeństwa“, rzekła Gertruda „chodziłam często i później jeszcze do chorych“.
Z wielkim trudem udało się Gertrudzie przekonać Ingmara. „Może dlatego nie chcesz iść ze mną, bo sądzisz że zwarjowałam?“ zapytała, a oczy jej zciemniały i wyglądały niebezpiecznie.
„Głupio zrobiłem, że powiedziałem ci, iż go znalazłem“, rzekł Ingmar, „ale widzę, że teraz najlepiej już będzie, jeżeli pójdę tam z tobą“.
Gertruda była tak uradowana, że miała łzy w w oczach.
„Ale musimy się starać wyjść z kolonii tak, aby nikt tego nie zauważył“, rzekła. „Nie będę z nikim o tem mówiła, zanim ujrzę go raz jeszcze“.
Udało jej się wydostać latarkę i mogli wybrać się w drogę. Powietrze było burzliwe i deszczowe, ale Gertruda nie zważała na nic.
„Czy jesteś całkiem pewnym, że obaczę go dziś wieczorem?“ pytała raz po raz. „Czy doprawdy jesteś pewnym, że go ujrzę?“
Gertruda mówiła bezustannie; jak gdyby nigdy nie było rozdziału między nią a Ingmarem, obdarzała go całem swojem zaufaniem, jak w poprzednich dniach. Opowiadała mu o tylu porankach, które spędziła w oczekiwaniu na Górze Oliwnej, opisywała mu także, jaką to było męką dla niej, że czasami przychodzili ludzie i przypatrywali się jej, gdy leżała na kolanach i spoglądała ku niebu. „Nie było mi to przyjemnie, że wszyscy tak dziwnie na mnie patrzyli, jak gdybym była obłąkaną. Ale byłam tak silnie przekonaną, że Chrystus przyjdzie, że nie mogłam powstrzymać się, aby nie iść. na górę i oczekiwać go“.
„Wołałabym zapewne, ażeby zjawił się był w wielkiej potędze i wspaniałości na skrzydłach zorzy porannej“, rzekła, „ale cóż to wszystko znaczy, skoro tylko przyszedł. Cóż to znaczy, że przybył w ciemnej zimowej nocy, skoro się tylko pokaże, stanie się dzień i światłość“.
„I jakież to dziwne, Ingmarze, żeś ty właśnie teraz przybył, kiedy On zjawił się i zaczyna swe działanie. Jakiś ty szczęśliwy, żeś nie potrzebował czekać. Przybywasz właśnie w szczęśliwej chwili“.
Nagle Gertruda zatrzymała się; podniosła latarkę, aby ujrzeć twarz Ingmara, twarz ta była ponura i smutna.
„Postarzałeś się bardzo w tym roku, Ingmarze“, rzekła, „i pojmuję, żeś się dręczył przezemnie wyrzutami sumienia. Lecz teraz musisz zupełnie zapomnieć o tem, że zawiniłeś w obec mnie. Była to Boża wola, i co się stało, musiało się stać. Bóg chciał tobie i mnie okazać wielką łaskę, chciał na wielką świętą chwilę sprowadzić nas do Jerozolimy“.
„Ojciec i matka będą również zadowoleni, skoro zrozumieją zamiar Boski“, ciągnęła dalej Gertruda. „Tak, nigdy nie napisali mi ani jednego złego słowa za to, że się potajemnie wybrałam z domu; zrozumieli, że nie mogłam wytrzymać w domu, lecz na ciebie byli bardzo rozgoryczeni, wiem o tem. Lecz teraz muszą się przeprosić z dwojgiem dzieci, które wychowały się w ich domu. Czy wiesz, zdaje mi się, że bardziej jeszcze żałowali za tobą niż za mną“.
Ingmar szedł milcząco w deszczu i niepogodzie, nie odpowiadając ani słowa na to, co mówiła Gertruda. „Tak, tak, nie wierzy, że znalazłam Chrystusa“, myślała Gertruda „ale cóż to szkodzi, skoro mnie przecie wiedzie do niego. Jeszcze chwilkę cierpliwości, a ujrzę wnet, że wszystkie narody i książęta ziemi ugną kolana przed nim, który jest Zbawicielem“.
Ingmar poprowadził Gertrudę do mohametańskiej dzielnicy miasta i przechodzili przez wiele ciemnych i krętych ulic. Nakoniec zatrzymał się przed wielką furtką, umieszczoną na wysokim murze bez okien, i otworzył furtkę. Przeszli długi, chodnik i dostali się na oświetlone podwórze.
Kilku sług zajętych było w jednym rogu jakąś robotą, a dwaj starzy ludzie siedzieli skuleni na kamiennej ławce pod murem, ale nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na Gertrudę i Ingmara; usiedli na jednej z ławek i Gertruda spoglądała dokoła.
Podwórze, wyglądało tak, jak wiele innych,, które Gertruda widziała w Jerozolimie. Z czterech boków otoczone było krytą kolumnadą a ponad otwartym środkowym placem rozpięty był brudny namiotowy dach, z którego zwieszały strzępy i łachmany.
Miejsce to zdawało się być niegdyś bogate i wspaniałe, lecz teraz podupadło zupełnie. Kolumny wyglądały tak, jak gdyby pochodziły z kościoła. Miały zapewne piękne ornamenta u góry, które jednak były teraz złamane i zeszpecone. Tynk na murze był odbity a z licznych szczelin i otworów wyglądały brudne szmaty. Po jednej stronie nałożony był cały stos starych skrzyń i kojców na kury.
„Czy jesteś zupełnie pewnym, że to jest miejsce, gdzie go obaczę?“ zapytała Gertruda szeptem.
Ingmar zrobił potwierdzający znak głową i wskazał na dwadzieścia małych skór jagnięcych, które w pośrodku podwórza ułożone były w koło. „Tu widziałem go wczoraj z jego uczniami, “rzekł.
Gertruda była trochę rozczarowana, lecz wkrótce uśmiechnęła się znowu. „Dziwna to rzecz, że zawsze oczekujemy go w pośród blasku i wspaniałości“, rzekła. „Ale on nie wie nic o tem i przychodzi wśród ubóstwa i pokory. Zrozumiesz jednak, że nie będę taką jak żydzi, którzy nie chcieli go uznać, ponieważ nie wystąpił jako pan i książę tego świata.“
Po chwili weszło z ulicy kilku mężczyzn. Szli powoli aż do środka placu i usiedli tu na małych skórach baranich. Wszyscy mieli strój orjentalny, zresztą jednak nie byli do siebie podobni. Jedni byli młodzi, inni starzy, jedni okryci byli kosztownem futrem i jedwabnemi szatami, inni ubrani byli jak biedni wodziarze i robotnicy rolni. W miarę gdy wchodzili, Gertruda^opowiadała o nich i nazywała ich po imieniu.
„Widzisz, ten oto, to Nikodemus, który w nocy przybył do pana“, tak skreśliła starszego bogatego człowieka, „a ten z długą brodą, to Piotr, tam zaś siedzi Józef z Arymatei. Nie nigdy jeszcze nie wyobrażałam sobie tak dobrze, jak to jest, gdy uczniowie zbierają się do koła pana. Ten ze spuszczonemi oczami to Jan, a ów człowiek z rudemi włosami pod pilśniową czapką, to Judasz. Ale tamci dwaj, skuleni na ławce, którzy palą swe lulki, nie dbając o to, co usłyszą, to dwaj uczeni w Piśmie. Nie wierzą w Niego i przyszli tylko z ciekawości, albo aby mu się sprzeciwiać.“
Podczas gdy Gertruda mówiła w ten sposób, koło się zapełniło. Wkrótce wszedł mąż oczekiwany i stanął w środku.
Gertruda nie widziała skąd przyszedł. O mało, że nie krzyknęła głośno, gdy go nagle obaczyła. „Tak, tak, to on!“ zawołała składając dłonie.
Przez chwilę wpatrywała się w niego, gdy stał ze spuszczonemi w dół oczyma, jakby pogrążony w cichej modlitwie. Im dłużej się wpatrywała, tem silniejszą była jej wiara.
„Czyż nie widzisz Ingmarze, że to nie jest w człowiek? szepnęła:
Ingmar odpowiedział również szeptem: „Wczoraj, gdy go spotałem po raz pierwszy, sądziłem także, że jest czemś więcej niż człowiekiem“.
„Czuję błogość patrząc tylko na niego/ rzekła Gertruda. „Nie ma takiej rzeczy, którejbym dla niego nie uczyniła, gdyby mnie o to prosił.“
„To stąd pochodzi, że przywykliśmy wyobrażać sobie, że Zbawiciel tak musi wyglądać,“ rzekł Ingmar.
Człowiek, którego Gertruda uważała za Chrystusa, stał teraz w postawie podniosłej i rozkazującej w kole swych zwolenników. Potem wykonał lekki ruch ręką i naraz wszyscy siedzący dokoła niego na ziemi zaintonowali głośno: „Allach, Allach!“ Równocześnie wszyscy poruszyli głowami, zwracając je silnym rzutem to w prawo, to w lewo. Poruszali się wszyscy w tym samym takcie i przy każdym zwrocie w olali: „Allach, Allach!“ Człowiek w środku stojący był prawie nieruchomy i tylko lekkiem skinieniem głowy dawał takt.
„Co to jest?“ zapytała Gertruda. „Co to może być?“
„Jesteś dłużej w Jerozolimie niżeli ja, Gertrudo“ — rzekł Ingmar, „musisz więc wiedzieć co to znaczy.“
„Słyszałam, że są ludzie, których tu nazywają tańczącymi derwiszami,“ rzekła Gertruda, „to jest z pewnością ich kult“.
Siedziała spokojnie i myślała przez chwilę, potem rzekła. „To z pewnością jest tylko początek, może w tym kraju jest taki zwyczaj, i to zastępuje miejsce pieśni, którą my mszę rozpoczynamy. Gdy się to skończy, zacznie wykładać swoją naukę. O jakże się czuć będę szczęśliwą, gdy usłyszę głos jego!“
Ludzie siedzący na środku podwórza wciąż jeszcze wołali „Allah, Allach!“ rzucając głową w prawo i w lewo. Poruszali się w coraz szybszym takcie, czoła ich pokryły się kroplami potu, a wołania: „Allah, Allah!“ brzmiały jak charczenie.
Trwało to przez kilka minut bez przerwy, aż dowódca ich zrobił lekki ruch ręką; uspokoili się natychmiast.
Gertruda przymknęła oczy, aby nie widzieć dłużej, jak ci ludzie się męczyli. Gdy ucichło, spojrzała i rzekła do Ingmara: „Teraz będzie przemawiał. O szczęśliwi są ci, którzy mogą rozumieć jego kazanie! Lecz będę zadowoloną, gdy usłyszę tylko jego głos!“
Przez chwilę panowała cisza, ale wnet dowódca dał znak a zwolennicy jego zaczęli wołać na nowo Allah, Allah! Nakazano im teraz poruszać nie tylko głową, lecz całą górną częścią ciała i wnet wszystko znów było w ruchu. Mąż z czcigodnymi rysami i pięknemi chrystusowemi oczami nie myślał o niczem innem, jak tylko podniecać swych zwolenników do coraz gwałtowniejszych ruchów, trzymał ich w bezustannym ruchu przez wiele minut. Oni zaś wytrzymywali to, jak gdyby gnani nadludzką siłą, o wiele dłużej, niż się to dla sił ludzkich wydało możliwem. Groza przejmowała, widząc tych ludzi, którzy z natężenia zdawali się blizkimi śmierci i słysząc te jęczące wołania, jak gdyby wyrzucane z sapiących gardzieli.
Teraz nastąpiła mała przerwa, poczem gwałtowne ruchy rozpoczęły się na nowo, aż znów nastąpiła przerwa.
Wzrokiem, w którym wyrażała się bezradność i trwoga, Gertruda spojrzała na Ingmara a usta jej drżały gdy rzekła: »Czy nie sądzisz, że się to raz skończy?“ Potem skierowała oko na wyniosłą postać, która z rozkazującym władczym gestem stała wśród swych zwolenników i wstąpiła w nią nowa nadzieja. „Przyjdą wnet z pewnością chorzy i nieszczęśliwi, by go o pomoc prosić“, rzekła z uczuciem.
„I będę świadkiem jak uleczy trędowatych a ociemniałym zwróci światło oczu“.
Ale Derwisz i nadal robił to samo. Dał znak, aby się wszyscy podnieśli z ziemi, a ruchy, stały się teraz jeszcze gwałtowniejsze. Wszyscy stali na swych miejscach, ale biedne ich ciała kołysały się i rzucały się z największą gwałtownością. Oczy bez blasku i krwią nabiegłe patrzyły prosto przed siebie; niektórzy byli już o tyle nieprzytomni, że nie zdawali sobie sprawy z tego gdzie się znajdują, a ciała ich kołysały się jak gdyby mimowoli tam i napowrót z coraz większą gwałtownością.
Nakoniec, gdy tak przypatrywali się już przez kilka godzin, Gertruda w wielkiej trwodze chwyciła Ingmara za ramię. „Czy nie może uczyć ich czego?“ szepnęła.
Zaczęła bowiem pojmować, że mąż którego miała za Chrystura, nie umiał uczyć ludzi czego innego, prócz tych dzikich ćwiczeń. Nie miał innej myśli, jak tylko podniecanie i zapalanie tych szaleńców. Jeżeli jeden z nich poruszał się gorliwiej dłużej, niż inni, wciągnął go do koła i podawał go jako wzór innym, kłaniającym się i sapiącym. I wódz sam stawał się coraz gorliwszym; i jego ciało zaczęło się kołysać i wykręcać i on nie był wstanie stać spokojnie.
Gertruda walczyła z płaczem i z rozpaczą. Wszystkie nadzieje i marzenia zgasły w jej duszy. „Czy nie wożę uczyć ich niczego, niczego innego?“ pytała raz po razie.
Jak gdyby w odpowiedzi na to pytanie Derwisz dał znak sługom, którzy w ćwiczeniach nie brali udziału. Wzięli kilka instrumentów zawieszonych na filarze: były to bębny i tamburyny. Gdy muzyka zabrzmiała, wołania stały głośniejsze i przeraźliwsze, ludzie wykrzywiali coraz gwałtowniej swe członki. Niektórzy pozrywali z głowy fezy i turbany i rozpuścili włosy długie na jakie pół metra. Wyglądali straszliwie, kołysząc się tam i napowrót tak, iż włosy to biły ich w twarz, to znów spływały po plecach. Oczy były coraz bardziej wybałuszone, twarze trupio blade, ruchy przeszły w kurczowe drgania a z ust spływała biała piana.
Gertruda wstała, wszelka radość i natchnienie zamarły w niej, ostatnia nadzieja zgasła. Pozostał jeno wstręt głęboki. Skierowała się do wyjścia, nie oglądając się nawet za tym, którego niedawno uważała za wysłanego na ziemię Zbawiciela.
„Szkoda tego kraju«, rzekł Ingmar, gdy byli na ulicy. „Pomyśl tylko jacy nauczyciele byli tu dawniej, a teraz cała nauka tego męża skierowana jest ku temu, aby zwolennicy jego wykręcali swe członki jak szaleńcy“.
Gertruda nic nie odpowiedziała; szła szybko naprzód. Gdy byli już przed kolonią, podniosła w górę latarnię. „Czy widziałeś go wczoraj w tym samym stanie?“ rzuciła w twarz Ingmar owi z gniewnym błyskiem oczu.
„Tak“, odrzekł Ingmar bez wahania.
„Czy ci tak żal było, że czułam się szczęśliwą, iż musiałeś mi go pokazać?“ rzekła Gertruda. „Tego ci nigdy nie przebaczę“, dodała po chwili.
„Pojmuję to bardzo dobrze“, rzekł Ingmar, „ale mimo to musiałem uczynić, co słuszne“.
Weszli tylnemi drzwiami i Gertruda śmiejąc się z rozgoryczeniem, opuściła Ingmara. „Możesz teraz spać spokojnie, o tak“, rzekła. „Dobrze ci się udało, nie wierzę już w to, że człowiek ten jest Chrystusem. Nie jestem zaślepioną, udało ci się zupełnie“.
Ingmar z cicha szedł ku schodom prowadzącym do sypialni mężczyzn. Gertruda poszła za nim. „Nie zapomnij tylko o tem, że ci tego nigdy nie przebaczę“, powtórzyła.
Potem udała się do swego pokoju, położyła się do łóżka i płakała tak długo, aż zasnęła. Na drugi dzień obudziła się wcześnie, ale leżała spokojnie. Zaczęła się dziwić. „Cóż to takiego, że nie wstaję? Dlaczego nie tęsknię za górę Oliwną?„ pytała w duchu.
Potem zakryła twarz rękami i znów wybuchła płaczem. „Nie oczekuję go więcej. Już nie mam nadziei. Zbyt mnie to bolało wczoraj, gdy widziałam że się pomyliłam. Nie umiem już oczekiwać go. Nie wierzę już w to, że przyjdzie!“ szlochała.
I w istocie prawie przez tydzień Gertruda nie chodziła na górę Oliwną. Ale potem dawna tęsknota i wiara obudziły się na nowo. Pewnego ranka znów się wymknęła; i wszystko odtąd było po dawnemu.
Pewnego wieczora, gdy koloniści jak zwykle żebrani byli w wielkiej sali, Ingmar widział, że Gertruda usiadła obok Boa i coś z wielkiem ożywieniem do niego mówiła.
Po chwili Bo wstał i zbliżył się do Ingmara.
„Gertruda opowiedziała mi, coś niedawno wieczorem starał się uczynić dla niej“, rzekł Bo.
„Ach tak“, rzekł Ingmar, nie wiedząc do czego Bo zmierza.
„Nie sądź, iż nierozumię, że chciałeś uratować jej zdrowy rozum“, rzekł Bo.
„Tak źle chyba rzeczy nie stoją“, rzekł Ingmar.
„O tak“, rzekł Bo, „kto przeszło rok dręczył się tą troską, ten wie, jak źle rzeczy stały“.
Chciał odejść, lecz Ingmar wyciągnął doń rękę. „Powiem ci coś Bo, z nikim tak chętnie nie zawarłbym przyjaźni, jak z tobą“:
„O niezadługo z pewnością znów się posprzeczamy“, rzekł śmiejąc się Bo. Przyjął jednak rękę Ingmara i uścisnął ją.

Groźba nędzy.

Gdy Ingmar był już kilka miesięcy w Jerozolimie, zatrzymał się pewnego dnia przed bramą Jaffa. Pogoda była niezwykle piękna, mnóstwo ludzi przechadzało się i Ingmar z przyjemnością przypatrywał się pstrym tłumom, przechadzającym się tam i napowrót przez bramę.
Nie długo tak stał, a zapomniał zupełnie, gdzie się znajdował. Myśli jego zajęte były pytaniem, które w ciągłem trzymało go napięciu. „Gdybym wiedział tylko, jak nakłonić Gertrudę, aby opuściła kolonię,“ myślał, „ale to wygląda na rzecz, niemożliwą“.
Ingmar był zupełnie świadomym tego, że nie może Gertrudy zostawić w Jerozolimie, lecz musi ją zabrać do domu, jeżeli ma kiedykolwiek dojść do wewnętrznego spokoju. „Ach gdybym ją mógł widzieć z powrotem w domu, w starym domu nauczyciela!“ myślał. „Gdybym mógł zabrać ją z tego strasznego kraju, gdzie tylu jest ludzi okrutnych, tyle niebezpiecznych chorób, tyle dziwnych idei i obłędów. Sprowadzić Gertrudę do Dalarne, to jedyna rzecz, o której mi teraz myśleć wolno. Nie mogę zastanawiać się nad tem, czy ją kocham, lub czy ona mnie kocha, muszę tylko starać się o to, by ją oddać starym rodzicom.“
»Kolonia dziś doprawdy nie znajduje się w tak dobrym stanie, jak wówczas, kiedy tu przybyłem,“ myślał dalej Ingmar. „Nadeszły ciężkie czasy i być może, że już z tego powodu trzebaby uprowadzić Gertrudę. Nie wiem dlaczego koloniści naraz tak zubożeli; zdaje się, że zupełnie pozbawieni są pieniędzy. Nikt nie może sobie sprawić surduta lub sukni, nikt nie śmie kupić sobie pomarańczy, zdaje mi się prawie, że nie mają odwagi najeść się do syta.“
W ostatnim czasie zdawało się Ingmarowi, że Gertruda powzięła skłonność do Boa, i wyobrażał sobie, że może z czasem pobraliby się, gdyby byli oboje w domu. Ingmar wiedział, że to byłoby największem szczęściem, na jakie mógł liczyć. „Wiem dobrze, że nie dostanę napowrót Barbary,“ myślal, „ale byłbym zadowolony, gdybym tylko nie musiał żenić się z inną i mógł żyć samotnie.“ Lecz starał się z pospiechem oddalić myśli te od siebie. Krytykował się sam nader surowo. „Nie wolno ci myśleć o tem ani o owem; nie masz nic innego do czynienia, jak tylko zastanawiać się nad tem, jakby Gertrudę do domu sprowadzić.
Podczas gdy Ingmar stal w bramie pogrążony w swych myślach, widział, iż jeden z Gordonistów wyszedł z amerykańskiego konsulatu, położonege w pobliżu bramy Jaffa, i to w towarzystwie samego konzula, Ingmar był już dobrze obeznany ze sprawami kolonistów i wiedział dobrze, że konsul starał się im szkodzić w każdy możliwy sposób. Między nim i wszystkimi, którzy należeli do kolonii, panowała wielka nieprzyjaźń.
Człowiek, który odwiedził konsula był amerykaninem i zwal się Clifford. Gdy obaj wyszli na ulicę, konsul pożegnał się z nim, i zdawała się być przyjaźń między nimi.
„Zrobisz więc jutro próbę?“ zapytał konsul.
„Tak“, odrzekł amerykanin, „muszę tę rzecz załatwić, zanim pani Gordon wróci.“
Będę dobrej myśli,“ rzekł konsul, „nic ci się nie stanie, jakkolwiek rzecz wypadnie.“
W tej chwili konsul spostrzegł Ingmara. „Czy to nie jeden z waszych?“ zapytał przyciszonym głosem.
Cliffort oglądnął się z przestrachem, lecz uspokoił się poznawszy Ingmara. „Tak, to jeden z tych, którzy cały dzień chodzą jakby we śnie,“ rzekł, nie uważając nawet za potrzebne mówić ciszej. „Nie dawno dopiero przybył i wątpię czy rozumie po angielsku“.
To uspokoiło konsula, który żegnając się z Cliffordem, rzekł jeszcze: „Jutro więc pozbędziemy się całej tej bandy.“
„Tak,“ rzekł Clifford, lecz wyglądał przytem trochę niepewny. Spoglądał przez chwilę za konsulem a Ingmarowi zdawało się, że drżał, a twarz jego była szara jak popiół. Nakoniec oddalił się. Ingmar nie ruszył się z miejsca. Lecz to co usłyszał wywołało w nim pewien niepokój.
„Tak, ten człowiek ma słuszność,“ rzekł Ingmar, »nie wiele rozumię po angielsku, tyle jednak zrozumiałem, że zamierza wykonać coś złego w kolonii właśnie teraz, gdy pani Gordon jest w Jaffie, Chciałbym wiedzieć co ma na myśli. Konsul był tak zadowolony, jakby cała kolonia była już zniszczona.“
„Zdaje się, że człowiek ten jest już od dawna niezadowolony z urządzeń w kolonii,“ myślał dalej Ingmar. „Słyszałem, ze należał z początku do najgorliwszych, ale w ostatnim czasie zapał jego ostygł znacznie. Kto wie, czy w kolonii nie ma może dziewczyny, którą on kocha, i której w inny sposób nie może wydostać z kolonii, a teraz zdaje mi się prawdopodobnie, że kolonia i tak nie może istnieć, bo popadła w nędzę, i że dobrze byłoby, ażeby się rozwiązała i to im prędzej, tem lepiej. Tak im bardziej to rozważam, tem pewniejszym jestem, że to z powodu ubóstwa jest tak niezadowolonym. Od dawna już skrycie buntuje drugich. Słyszałem raz sam, że robił uwagi o pannie Young, że ubiera się ładniej niż inne młode dziewczęta, a innym razem znów twierdził że przy stole, przy którym siada pani Gordon, potrawy są lepsze, niż przy innych stołach.“
„Niech nas Bóg strzeże!“ myślał Ingmar, wyszedłszy na ulicę. „To z pewnością niebezpieczny człowiek. Muszę szybko iść do kolonii i opowiedzieć co słyszałem.“
Ale po chwili stał Ingmar znów na dawnem miejscu pod bramą. „Ty Ingmarze nie powinieneś się wcale spieszyć donieść o tem kolonistom“, mówił do siebie samego. „Pozwól temu człowiekowi działać, a będziesz sam miał ułatwione zadanie. Czy właśnie nie rozmyślałeś nad tem, jak nakłonić Gertrudę, aby opuściła kolonię? A tu rzecz robi się sama przez się. Konsul i ów Clifford są przecież najmocniej przekonani, że wkrótce nie będzie już w Jerozolimie Gordonistów“.
„Tak, gdyby to było dobrze, ażeby się kolonia rozwiązała!“ myślał Ingmar. „Wtedy Gertruda zapewne chętnie wróciłaby do Szwecyi“.
Z chwilą, gdy w Ingmarze powstała myśl o bliskim powrocie, czuł jak bardzo za tem tęskni. „Muszę przyznać, gdy myślę o tem, że teraz w lutym powinienem właściwie być w lesie przy robocie zimowej, to mnie aż z miejsca podnosi i palce mi wprost swędzą z ochoty ujęcia rękojeści siekiery. Nie rozumiem jak Szwedzi mogą tu wytrzymać bez roboty w lesie i na polu. I jestem przekonany, że taki człowiek jak Halfvor byłby żył jeszcze, gdyby był miał do przypilnowania stos węglowy, lub pole do przeorania“.
Ingmar ledwie mógł wytrzymać z gorliwości i tęsknoty. Przekroczył bramę i szedł drogą wiodącą w poprzek doliny Hinnom. Coraz to z większą stanowczością powracała doń, myśl, że Gertruda i Bo pobraliby się, gdyby byli z powrotem w Szwecyi, i że wtedy on, Ingmar zostałby na resztę życia samotny. „Może i Karina wróciłaby do domu i zgodziłaby się, aby być gospodynią na ingmarowskim dworze“, pomyślał. „To byłoby najlepiej, wtedy jej syn oddziedziczyłby kiedyś dwór“.
„A jeżeli Barbara wróci do swej wsi rodzinnej, to nie będzie znów tak daleko, abym nie mógł jej widzieć od czasu do czasu“, snuł dalej swe plany. „Jeżeli zechcę, to będę mógł co niedzieli jechać tam do kościoła, a czasem też spotkamy się przy jakim weselu, lub pogrzebie. A w towarzystwie mogę także usiąść przy niej i rozmawiać z nią. Nie jesteśmy przecież wrogami, chociaż musieliśmy się rozłączyć“.
Ingmar zaczął myśleć nad tem, czy to było słuszne, że cieszył się z możliwego rozwiązania się kolonii. Ale bronił się gorąco przed samym sobą. „Prawdą jest, że ktokolwiek żyje tu, pewien czas między kolonistami, musi przyznać, są to ludzie doskonali“, myślał, „a jednak nikt nie mógłby pragnąć, aby tak dalej wszystko pozostało. Jeżeli się rozważy ilu z nich już umarło, i wiele prześladowań przecierpieli; a teraz jeszcze ta nędza, która na nich zeszła. Tak, teraz, gdy takie ubóstwo jest między nimi, nie można nic innego życzyć, jak tylko najrychlejsze rozwiązanie kolonii“.
Myśląc o tem, Ingmar szedł wciąż dalej. Przeszedł dolinę Hinnom i szedł drogą prowadzącą na „Górę złej rady“. Tu wnosiły się nowe pałacowe budynki i sterczały starożytne ruiny. Ingmar przechodził między niemi, nie myśląc o tem dokąd zaszedł; to zatrzymywał się, to szedł dalej, jak to zwykle bywa, jeżeli ktoś pogrążony jest w swych myślach.
Nakoniec stanął pod drzewem i stał przez dobrą chwilę zanim spojrzał na drzewo. Było to drzewo bardzo wysokie, które różniło się tem od innych drzew, że miało gałęzie tylko po jednej stronie pnia, lecz żadna z gałęzi nie rosła ku górze, tylko tworzyły razem gęstą splątaną masę, która prosto wskazywała w kierunku na wschód.
Gdy Ingmar poznał jakie to było drzewo, przestraszył się. „To drzewo Judaszowe“, pomyślał, „na nim powiesił się zdrajca. Dziwna to rzecz, że tu się dostałem!“
Lecz nie poszedł dalej, tylko wciąż przyglądał się drzewu.
„Chciąłbym wiedzieć, czy Bóg mnie dlatego tu sprowadził, że myślał, iż postępuję w obec kolonii jako zdrajca?
Znów stał przez chwilę myśląc. „A jeżeli to wola Boża, ażeby ta kolonia istniała?“
Ingmar czuł się jak gdyby sparaliżowany na duchu, a wszystkie myśli, któremi się dręczył były gorzkie i bolesne.
„Broń się o ile możesz, a jednak to zły postępek, że nie przestrzegasz kolonistów, wiedząc o tem jakie plany knują przeciw nim“, mówił sobie w duchu.
„Zdaje się, jak gdybyś sądził, iż Bóg nie wiedział, czego chce, gdy twych najbliższych krewnych do tej obcej krainy sprowadził, Ale chociażbyś i nierozumiał Jego zamiaru, to tyle jednak pojmujesz, że nie mógł tego uczynić w myśli, aby to wszystko trwało zaledwie parę lat.
Być może, iż Bóg spoglądał na Jerozolimę i liczne spory, jakie panują w tym mieście, i myślał: Patrzcie, nawet tu potrafię stworzyć osadę, w której jedność rządzić będzie i ustanowię przybytek dla zgody i spokoju!“
Ingmar stał wciąż na tem samem miejscu a myśli jego staczały z sobą walkę. Stały naprzeciw siebie, jakby wojownicy i gwałtownie nacierali na siebie.
Nadzieja powrotu do domu, którą powziął niedawno, głęboko zakorzeniła się już w jego sercu, i walczył uparcie o to, by ją módz zatrzymać. Słońce zaszło ciemność szybko zapadła, a Ingmar stał wciąż jeszcze w cieniu wieczornym i walczył ze sobą.
Nakoniec złożył dłonie i modlił się: „Teraz proszę Cię o Boże, pomóż Ty mi, abym kroczył Twoją drogą“, rzekł.
Ledwie to powiedział, gdy odczuł dziwny spokój w duszy. Równocześnie znikła też z serca jego wszelka osobista wola i zaczął kierować się wolą nie swoją, lecz czyjąś obcą. Czuł wyraźnie jakgdyby ktoś był go wziął za rękę aby go poprowadzić. „To Bóg mnie prowadzi“, pomyślał.
Zszedł z „Góry złej Rady“, przeszedł napowrót przez dolinę Hinnom i minął Jerozolimę. Myślał wciąż o tem, aby pójść do kolonii i donieść kierownikom, co odkrył. Ale skoro doszedł do miejsca, gdzie droga zbaczała do Jaffy, usłyszał nagle poza sobą odgłos kopyt końskich. Obejrzał się. Jakiś dragoman, który był kilkakrotnie w kolonii pędził z dwoma końmi; siedział na jednym koniu, a drugiego prowadził za cugle.
„Dokąd jedziesz?“ zapytał Ingmar, dając mu znak, aby zwolnił w biegu.
„Do Jaffy“, odrzekł ów człowiek.
„I ja chciałbym dostać się Jaffy“, rzekł Ingmar szybko. Przyszło mu w tej chwili na myśl, że powinien użyć tej sposobności aby pospieszyć prostą drogą do pani Gordon, zamiast wprzód wrócić do kolonii.
Obaj zgodzili się wnet, że Ingmar pojedzie do Jaffy na drugim koniu. Koń był dobry i Ingmar kontent był z swego pomysłu. „Przebędę z łatwością w ciągu nocy tych siedem mil do Jaffy“, myślał, „i w ten sposób pani Gordon będzie mogła być w domu jutro popołudniu“. Ale po godzinie jazdy Ingmar spostrzegł, że koń jego kuleje. Zsiadł i przekonał się, że koń zgubił podkowę. „Co teraz uczynimy?“ spytał Ingmar Drogomana.
„Nie zostaje mi nic innego, jak powrócić do Jerozolimy i dać konia na nowo podkuć!“
Ingmar został sam w pośrodku drogi i nie wiedział co począć. Zdecydował się więc szybko, iść pieszo dalej do Jaffy. Nie wiedział wprawdzie, czy to było najlepszą rzeczą, jaką mógł uczynić, ale ta moc dziwna, która była nad nim pędziła go naprzód. Nie miał spokoju, nie mógł powrócić.
Dużymi krokami Ingmar zdążał ku Jaffie i uszedł dobry kawał. Ale po chwili był przecie niespokojny. „Gdybym tylko wiedział jakim sposobem dowiem się, gdzie mieszka w Jaffie pani Gordon. Gdyby Drogoman był ze mną, to inna rzecz, teraz muszę chodzić od domu do domu i pytać się“. Ale chociaż uznawał, że ma wszelki powód do niepokoju, szedł przecie dalej.
Gościniec, którym szedł, był dobry i szeroki i nie trudno byłoby mu znaleść drogę, nawet gdyby noc była ciemna. Ale około godziny ósmej księżyc się ukazał a w jasnem jego świetle wystąpiły wyraźnie wszystkie wzgórza między którymi wiła się droga.
Ponad temi wzgórzami szła droga to w górę, to w dół. Zaledwie Ingmar pokonał jeden pogórek już miał przed sobą drugi. Czasem czuł się bardzo znużonym, ale obca potęga gnała go naprzód, nie pozwolił sobie zatrzymać się chociażby dla kilku minut wypoczynku.
Jedna godzina po drugiej mijała w ten sposób. Nie wiedział jak długo już był w drodze, ale wciąż jeszcze znajdował się między górami. Ilekroć wszedł na szczyt pagórka, sądził, że doszedł już tak daleko, że ujrzy dolinę Saronu i rozlegające się za nią morze. Ale widział tylko szeregi pagórków piętrzących, się przed nim.
Ingmar wyjął zegarek. Blask księżyca był tak jasny, że mógł z łatwością odróżnić tarczę i wskazówki. Było już około jedenastej „Ach więc już tak późno?“ pomyślał. „I wciąż jeszcze jestem wśród wzgórz judejskich.
Opanowywała go coraz większa tęsknota; nie mógł już chodzić, musiał biegać. Sapał, krew mu uderzała o skronie, a serce biło mu gwałtownie „Zniszczę się, rzekł“, „nie mogę iść dalej w ten sposób“. A jednak pędził wciąż dalej.
Z największym pospiechem schodził teraz z drugiego pagórka. Droga wydawała się równa i gładka w świetle księżyca, i Ingmar nie myślał wcale o możliwem niebezpieczeństwie. Ale gdy dostał się do doliny wszedł naraz w ciemny las. Nie widział już drogi przed sobą, ale biegł wciąż z tą samą szybkością. I nagle potknął się o kamień i upadł na ziemię.
Szybko podniósł się, lecz wnet spostrzegł, że zranił się w kolano, tak że z trudem tylko mógł chodzić. Usiadł więc na skraju drogi. „To pewnie wnet przejdzie“, myślał, „muszę tylko odpocząć przez chwilę“.
Lecz nie mógł w żaden sposób siedzieć spokojnie, ledwie, tylko pozwolił sobie odetchnąć.
„Widzę, że nie mam już władzy nad sobą“, rzekł. „Zdaje mi się, że ktoś mię popycha i wlecze do Jaffy.
Wstał znowu i mimo, że miał silny ból w kolanie nie troszczył się to, lecz szedł dalej, Po chwili jednak noga wprost odmówiła mu dalszej służby i Ingmar musiał usiąść na ulicy.
„Teraz koniec ze mną“, rzekł upadłszy na ziemię, jak gdyby przemawiał do obcej potęgi, która popychała go naprzód. „Teraz musisz wynaleść coś, aby mi pomódz“.
Zaledwie Ingmar to powiedział, gdy usłyszał zbliżający się turkot kół. Zbliżały się z ogromną chyżością. Prawie w tej samej chwili, gdy usłyszał turkot w dali, był już tuż blisko i poznał po chyżości że konie pędziły dzikim galopem przez pagórki. Przedewszystkiem słyszano bezustanne trzaskanie z bicza i wołania, któremi woźnica napędzał konie.
Ingmar szybko wstał z ziemi i usiadł na skraju drogi, aby go nie przejechano.
Nareszcie wóz zjechał z długiego stoku, z którego poprzednio zbiegł Ingmar i teraz widział dobrze kto to był. Wóz był prosty, zwykły na zielone pomalowany, z tych jakie są używane w Dalarne. „Ach tak“, pomyślał Ingmar, „jest w tem coś niesamowitego; takich wozów nie ma w Palestynie“. A woźnica wydał mu się jeszcze dziwniejszy. Był także z ich okolicy i wyglądał jak Dalarczyk w małym czarnym kapeluszu i z włosami obciętymi równo dokoła głowy. A do tego jeszcze zdjął surdut i był w zielonej sukiennej kamizelce z czerwonymi rękawami. Był to strój z Dalarne, co do tego nie było wątpliwości. Koń był również dziwny. Było to wspaniałe, duże i silne zwierzę, kruczo czarne i tak czysto i staranne pielęgnowane, że formalnie lśniło się. Człowiek w wozie nie siedział, lecz stał pochylony nad koniem i bił go po głowie biczem, aby go napędzać. Ale koń nie czuł bicia jak się zdawało, nie był też wcale zmęczony od strasznego pośpiechu, lecz pędził jakby dla zabawy.
Gdy człowiek z wozem zbliżył się do Ingmara zatrzymał konia silnem szarpnięciem. „Możesz pojechać ze mną jeśli chcesz“, rzekł.
Ale chociaż Ingmarowi zależało tak bardzo na tem aby prędzej wyruszyć, nie miał jednak ochoty korzystać z propozycyi i to nietylko dlatego, iż wiedział, że wszystko to były widma i czary, lecz także dlatego iż człowiek ów miał bardzo nieprzyjemną twarz pokrytą bliznami, jak gdyby często brał udział w bójkach; a nad jednym okiem miał ponadto świeżą ranę pochodzącą od pchnięcia nożem.
„Jadę prędzej, niżeś ty zwykł jechać“, rzekł człowiek ten, „zdaje mi się, że ci spieszno“.
„Czy koń twój pewny?“ zapytał Ingmar.
„Jest wprawdzie ślepy, ale zupełnie pewny“.
Ingmar drżał na całem ciele. Człowiek wychylił się z wozu i spojrzał mu w twarz.
„Bądź tylko dobrej myśli“, rzekł, „domyślisz się przecie, kto mnie wysyła“. Gdy Ingmar to usłyszał odzyskał całą odwagę. Siadł na wóz i z szaloną szybkością pognali przez dolinę Saronn.


∗             ∗

Pani Gordon przyjechała do Jaffy dla pielęgnowania przyjaciółki, która nagle zachorowała. Była to żona misyonarza, który był zawsze życzliwym dla kolonistów: użyczał im nieraz swej pomocy.
Było to owej nocy, kiedy Ingmar Ingmarson wybrał się w drogę do Jaffy. Pani Gordon czuwała przy chorej do północy i dopiero co zastąpił ją ktoś inny. Gdy wyszła z pokoju chorej widziała, że noc była jasna i przejrzysta, a księżyc świecił tak cudownem srebrzystem światłem, jakie widzi się tylko na wybrzeżu morskiem. Wyszła na balkon i spojrzała na wielkie ogrody pomarańczowe, na stare miasto zbudowane na stoku skały i na bezbrzeżne błyszczące morze.
Pani Gordon nie była w samem mieście, lecz w niemieckiej kolonii, leżącej na małem wzgórzu przed miastem. Właśnie przed balkonem ciągnie się poprzez kolonię szeroki gościniec. W jasnym świetle księżyca mogła pani Gordon widzieć dobry kawał drogi, ciągnący się między domami i ogrodami.
W tem ujrzała pani Gordon, że jakiś człowiek szedł bardzo powoli i ostrożnie gościńcem. Był słusznego wzrostu a w świetle księżyca wydawał się jeszcze słuszniejszym niż był, także wyglądał, jak olbrzym. Ilekroć doszedł do jakiegoś domu, zatrzymywał się i oglądał go dokładnie. Niewytłumaczonym sposobem przyszło pani Gordon nagle na myśl, że człowiek ten miał w sobie coś tajemniczego i nieziemskiego, jak gdyby to był duch, który szukał domu do którego mógłby wniknąć, by śmiertelnie przestraszyć biednych mieszkańców.
Nareszcie doszedł ten człowiek do domu, gdzie na balkonie stała pani Gordon. Dom ten oglądał dłużej niż każdy inny, obszedł go dokoła i pan Gordon słyszała, że pukał do szyb i potrząsał drzwiami. Wychyliła się mocniej z balkonu, aby widzieć, co się stanie, i teraz ujrzał ją ów człowiek.
„Pani Gordon“, rzekł cichem i ostożnym głosem „chciałbym pomówić kilka słów z panią“.
Równocześnie odchylił głowę, aby spojrzeć na nią i poznała Ingmara Ingmarsona.
„Pani Gordon“, rzekł „przedewszystkiem chciałbym pani donieść, że przyszedłem tu sam z własnego popędu i że żaden z braci w kolonii nie wie o tem“.
„Czy stało się jakie nieszczęście?“ zapytała pani Gordon.
„Nie, nie stało się wprawdzie nieszczęście, ale byłoby dobrze, gdyby pani wróciła domu.“
„Jutro przejadę“, rzekła pani Gordon“.
Ingmar namyślał się przez chwilę, potem rzekł najpowolniejszym tonem:
„Najlepiej byłoby, gdyby pani tej nocy jeszcze wyjechała.“
Pani Gordon była cokolwiek zniecierpliwiona; myślała o tem, jakby to było nie wygodne, gdyby musiała budzie cały dom, i zdawało jej się też, że ten chłop nie jest znów tak ważną osobistością, aby miała stosować się do niego. „Gdybym tylko mogła się dowiedzieć, co się stało“, myślała, i zapytała Ingmara, czy ktoś zachorował, lub czy pieniędzy brak w kolonii. Ale zamiast odpowiedzi, Ingmar odwrócił się i zabierał się do odejścia.
„Czy odchodzicie już?„ zapytała pani Gordon.
„Otrzymała pani wiadomość, i może pani uczynić, co się pani podoba“, odrzekł Ingmar nie odwracając się.
Wtedy zaczęła pani Gordon pojmować, że musiało się stać coś ważnego i szybko powzięła postanowienie. „Jeżeli poczekacie chwilę, to możecie ze mną pojechać!“ zawołała za odchodzącym.
„Dziękuję, ale mam lepszą sposobność do jazdy, niż pani może mi ofiarować.“
Pani Gordon otrzymała od właściciela domu doskonałe konie. Z szybkością lotu przejechała przez równinę Saronu a potem między pagórkami aż do gór Judejskich.
Gdy już zaczęło świtać, powóz wjeżdżał właśnie na długie wzgórze, leżące przed starem gniazdem zbujeckim Obu Gosz. Była bardzo niezadowolona z siebie że tak łatwo dała się nakłonić do powrotu, ten chłop, który nie znał stosunków, nie był przecie dość zaufania godny, aby się do niego stosować! Kilkakrotnie myślała już o tem, aby przerwać podróż i wrócić do Jaffy.
Gdy minęła szczyty długiego szeregu pagórków i zjeżdżała znów na dolinę, spostrzegła człowieka siedzącego przy drodze. Podparł ręką głowę i wyglądał jak gdyby spał. Lecz gdy powóz przejeżdżał, spojrzał w górę i pani Gordon widziała, że był to Ingmar Ingmarson.
„Wszak to nie możliwe, żeby już tak daleko zaszedł?“ pomyślała. Kazała zatrzymać wóz i zawołała Ingmara, a gdy Ingmar poznał jej głos ucieszył się niezmiernie. Wstał szybko, pytając: „Czy pani w drodze do kolonii?“
„Tak“, odrzekła pani Gordon.
„To doskonale“, rzekł Ingmar. „Musi pani wiedzieć, że byłem właśnie w drodze po panią, ale potknąłem się i skaleczyłem się w kolano, i musiałem tu przesiedzieć całą noc“.
Pani Gordon była przestraszona. „Jakto czy nie byliście tej nocy w Jaffie, Ingmarze Ingmarsonie?“ zapytała.
„O nie“, odrzekł. „Nie byłem w rzeczywistości, tylko w śnie; bo skoro zdrzemałem się śniło mi się, że chodzę po ulicach Jaffy, szukając panią“.
Pani Gordon namyśliła się; nie rzekła ani słowa, a Ingmar uśmiechał się z zakłopotaniem, gdy tak długo milczała.
„Czy mogę jechać z panią?“ zapytał. „Nie mogę teraz iść pieszo“.
Pani Gordon natychmiast wysiadła z powozu i pomogła Ingmarowi wsiąść, ale potem stała znów na ulicy w zamyśleniu. „To rzecz niezrozumiała“, rzekła z cicha, a Ingmar musiał ją na nowo obudzić.
„Proszę mi nie wziąść tego za złe“, rzekł, „ale byłoby dobrze, gdyby pani wróciła do domu o ile można najrychlej“.
Wsiadła do powozu, ale znów zapadła w głębokie zamyślenie. Ingmar musiał je przerwać na nowo. „Przepraszam panią“, rzekł, ale muszę pani coś powiedzieć. Nie otrzymała pani żadnej wiadomości od Chlifforda?“
„Nie“, odrzekła pani Gordon.
„Słyszałem, że rozmawiał wczoraj z amerykańskim konsulem; zamierza on popełnić dziś coś złego, podczas nieobecności pani.“
„Co mówicie?“ zapytała pani Gordon.
„Ma na myśli zniszczyć całą kolonię."
Teraz pani Gordon zebrała nareszcie swoje myśli. Zwróciła się do Ingmara i wypytała go dokładnie o to co słyszał.
Siedziała znów przez chwilę w głębokiem zamyśleni., Potem rzekła nagle do Ingmara:
Cieszę się bardzo, żeście już tak pokochali pokochali kolonię, Ingmarze Ingmarsonie.“
Ingmar zarumienił się po uszy i zapytał panią Gordon, skąd wie o tem, że on tak pokochał kolonię.
„Stąd wiem, że byliście tej nocy w Jaffie i prosiliście mnie, abym wróciła do domu.“
I opowiedziała Ingmarowi, że go widziała w nocy i co mówił do niej. Ingmar usłyszawszy wszystko odrzekł, że to jest najcudowniejsza rzeczy jaka mu się w życiu zdarzyła.
„Jeżeli się nie mylę, to dożyjemy do dziś wieczora jeszcze większych rzeczy,“ rzekła pani Gordon, „gdyż teraz jestem pewną, że Bóg chce mam dopomódz.“
Była teraz spokojną i dobrej myśli i rozmawiała z Ingmarem, jak gdyby nie groziło żadne niebezpieczeństwo.
„Musicie mi teraz opowiedzieć, czy nie zdarzyło się coś podczas mojej nieobecności,“ rzekła.
Ingmar zamyślił się a potem zaczął usprawiedliwiać się, że nie umie mówić po angielsku.
„Ale potrafię was zrozumieć,“ rzekła pani Gordon.
„Wszystko szło w ogólności zwykłym trybem,“ rzekł nareszcie.
„Ale macie mi z pewnością coś do powiedzenia,“ rzekła pani Gordon.
„Nie wiem, czy słyszała już pani o młynie Bazama Paszy?“ zapytał Ingmar.
„Nie, o cóż to chodzi? zapytała pani Gordon. „Nie wiedziałam nawet, że Bazam Pasza ma młyn.“
„Tak,“ rzekł Ingmar, „gdy Bazam Pasza został niedawno gubernatorem Jerozolimy, myślał zapewne o tem, że to wielka niewygoda dla tutejszych ludzi, iż mają tylko ręczne młynki do mielenia zboża. Kazał więc założyć w jednej z pobliskich dolin młyn parowy. Nie dziwię się jednak, że pani nie słyszała o tym młynie, gdyż nie był on prawie nigdy w ruchu. Bazam Pasza zatrudniał w nim ludzi, którzy nie umieli się z nim obchodzić, i tak zawsze było coś w nieporządku. Przed kilku dniami Bazam Pasza posłał z zapytaniem czy któryś z Gordonistów nie potrafiłby wprowadzić w ruch młyna. Poszło więc kilku z naszych i naprawili go.
„To dobra nowina,“ odrzekła pani Gordon, cieszy mnie to, że mogliśmy Bazamowi Paszy wyrządzić grzeczność.“
„Bazam Pasza był tak uradowany że zaproponował kolonistom, aby się stale zajmowali młynem. Chciał im odstąpić młyn bez czynszu dzierżawnego. „Możecie cały zarobek zatrzymać dla siebie,“ rzekł, jeżeli tylko będziecie utrzymywali młyn w ruchu.“
Pani Gordon spojrzała na Ingmara oczekująco i zapytała: „I cóż odpowiedzieli koloniści?“
„Odpowiedź nie trudna,“ odrzekł Ingmar, „nie mogli przecie odpowiedzieć nic innego, tylko że chętnie zajmą się młynem, lecz nie wolno im za pracę swą przyjąć wynagrodzenia.“
„Tak, to zupełnie słusznie,“ rzekła pani Gordon.
„Nie wiem, czy to tak zupełnie słusznie,“ rzekł Ingmar, „gdyż teraz nie chce im już Bazam Pasza dać młynu. Mówi, że nie może im odstąpić młynu. jeżeli nie chcą przyjmować pieniędzy za pracę. Powiada, że nie powinno się przyzwyczaić ludzi tutejszych, że wszystko mogą dostać darmo. I mówi też że wszyscy ci, którzy sprzedają mąkę, lub posiadają młyn, oskarżyliby go przed sułtanem.
Pani Gordon milczała.
„Tak więc ta sprawa z młynem spełzła na niczem,“ rzekł Ingmar. „A koloniści byliby zarabiali przynajmniej na chleb do własnego użytku a prócz tego byłoby to wielką korzyścią dla ludzi tutejszych, gdyby młyn był w ruchu. Ale teraz nie ma co o tem myśleć.“
Na to również pani Gordon nie dała odpowiedzi. „Czy więcej nic się nie zdążyło?“ zapytała, chcąc rozmowę sprowadzić na inne tory.
„Jeszcze zdążyło się coś z panną Young i ze szkołą. Czy i o tem pani nie słyszała?“
„Nie’“ rzekła pani Gordon.
„Otóż Achmed Effendi, dyrektor szkół muzułmańskich w Jerozolimie, przyszedł przed kilku dniami do nas i rzekł: mamy w Jerozolimie wielką szkołę dla dziewcząt, dla kilkuset dzieci, które jednak niczego tam nie robią, tylko krzyczą i biją się. Kto przechodzi obok szkoły słyszy, że tam huczy i szumi głośniej niż morze śródziemne w porcie jaffejskim. Nie wiem, czy nauczycielki umieją czytać i pisać, ale wiem tyle, że dzieci niczego się od nich nie uczą. Nie mogę zaś sam udać się tam, ani posłać mężczyznę, któryby zrobił porządek, ponieważ religia nasza zabrania nam wejścia do szkoły żeńskiej. Ale wiem o jednej rzeczy, która byłaby dobrą dla tej szkoły, rzekł Achmed Effendi, to jest, gdyby panna Young zechciała ją objąć. Wiem, że jest bardzo uczona i że umie po arabsku. Nie odmówię jej najwyższego wynagrodzenia, jeżeli zechce objąć naszą szkołę.“
„I cóż,“ zapytała pani Gordon,“ jak się ta rzecz skończyła?“
„Zupełnie tak samo jak z młynem,“ odrzekł Ingmer. „Panna Young powiedziała, że gotowa jest objąć szkolę, lecz że nie przyjmie zapłaty za swą pracę. Ale Achmed Effendi odrzekł: Przywykłem płacić tym, którzy dla mnie pracują; nigdy nie przyjmowałem łaskawych darów.“ Ale panna Young nie dała się nakłonić, odszedł zatem nie załatwiwszy sprawy. Był bardzo rozgniewany i powiedział pannie Young, że na nią spadnie odpowiedzialność za to, że tyle biednych dzieci wzrastać będzie bez nauki i wychowania.“
Pani Gordon milczała przez chwilę, poczem rzekła: „Widzę, Ingmarze Ingmarsonie, że sądzisz, iż w tym wypadku źleśmy postąpili. Zawsze to dobrze usłyszeć mniemanie rozumnego człowieka proszę Was więc, abyście mi powiedzieli, co jeszcze macie nam do zarzucenia.“
Ingmar namyślał się długo. Pani Gordon otoczona była taką powagą, że nie było to dla niego łatwą rzeczą podnosić zarzuty.
„A więc powiem,“ rzekł w końcu, „że mojem zdaniem, nie jest to rzeczą tak konieczną, ażeby ażeby koloniści żyli w tak wielkiem ubóstwie.“
„O jakże moglibyśmy tego uniknąć?“ zapytała pani Gordon z uśmiechem.
Ingmar wahał się jeszcze dłużej z odpowiedzią niż pierwszy raz, potem rzekł: „Gdyby pani pozwoliła swoim ludziom pracować za opłatą, nigdy nie byliby w takich kłopotach, jak w obecnej chwili“.
Pani Gordon zwróciła się gwałtownie do Ingmara: „Zdaje mi się, że skoro prowadziłam kolonię tę tak, że żyliśmy przez szesnaście lat ze sobą w zgodzie, w miłości, to nowy przybysz powinien powstrzymać się od wprowadzania zmian“.
„Teraz pani gniewa się na mnie, a sama pani przecie nalegała ażebym mówił“, rzekł Ingmar.
„Wiem dobrze, że jesteście dla nas życzliwi“, odrzekła pani Gordon. „I mogę wam też powiedzieć, że mamy jeszcze dużo pieniędzy, ale w ostatnim czasie posyłał ktoś stąd fałszywe sprawozdania o nas do naszych bankierów w Ameryce, i dlatego nie chciano nam dalszych pieniędzy posyłać. Ale właśnie teraz dowiedziałam się, że pieniądze są już w drodze“.
„To co pani mówi, cieszy mnie bardzo*, odrzekł Ingmar, „ale u nas w domu sądzą ludzie, że lepiej jest polegać na własnej pracy, niż na oszczędzonych pieniądzach“.
Pani Gordon nic na to nie odpowiedziała a Ingmar zrozumiał, że najlepiej będzie milczeć.
Pani Gordon przybyła dość wcześnie do kolonii; było zaledwie pół do dziewiątej: Przez ostatnią pół godzinę była niespokojna, myślała o tem, czego się dowie po przybyciu do koloni. Gdy ujrzała wielki budynek i zauważyła, że wszystko dokoła było spokojnie, westchnęła swobodniej. Oczekiwała była prawie, że jeden z potężnych duchów, o których tak często jest wzmianka w podaniach wschodnich, wziął na plecy całą kolonię i odleciał z nią.
Gdy zbliżyli się do domu usłyszeli śpiew. „Zdaje się, że tu wszystko w porządku“, rzekła pani Gordon, gdy powóz stanął przed bramą. „Słyszę, że właśnie odbywa się modlitwa poranna“.
Miała własny swój klucz do jednych drzwi wchodowych i otworzyła nim, aby nie przerywać modlitwy. Ingmarowi trudno było chodzić, kolano zesztywniało mu zupełnie. Pani Gordon objęła go więc ramieniem i pomogła mu wejść na środkowe podwórze Tu Ingmar szybko usiadł na ławce. „Niech pani szybko wejdzie i zobaczy jak rzeczy, stoją“, rzekł Ingmar.
„Przedewszystkiem muszę wam zrobić okład na kolano“, odrzekła. „Mamy jeszcze dość czasu przed sobą; słyszycie przecie, że odbywają właśnie modlitwę poranną“.
„Nie“, rzekł Ingmar, „tym razem musi się pani poddać mojej woli. Niech pani szybko wejdzie i dowie się, czy coś się tu stało“.
Ingmar spoglądał za panią Gordon, gdy wchodziła na stopnie i szła przez otwartą sień ku sali zbornej. Gdy otworzyła drzwi, słyszał, że ktoś głośno mówił w środku, ale nagle umilkł. Potem drzwi zamknęły się i było znów cicho.
Ale Ingmar czekał ledwie pięć minut, gdy nagle drzwi sali zbornej otwarły się z łoskotem. Ukazało się czterech mężczyzn, którzy nieśli piątego między sobą. Milcząco zeszli ze schodów i przeszli przez podwórze, przechodząc obok Ingmara. Ten przychylił się i spojrzał w twarz temu, którego nieśli był to Clifford.
„Dokąd go niesiecie?“ zapytał.
Ludzie zatrzymali się. „Niesiemy go do trupiarni, gdyż jest nieżywy“.
Ingmar zerwał się przerażony!
„Jakim sposobem umarł? zapytał.
„Ludzka ręka go nie dotknęła“, rzekł Ljung Björn.
„Jakże umarł?“ zapytał Ingmar powtórnie.
„Opowiem ci, jak się to stało“, rozpoczął Ljung Björn. Po skończonej modlitwie porannej, wstał Cliffort i prosił o głos. Powiedział, że chce nam donieść wiadomość, która nas ucieszy. Dalej jeszcze nie doszedł, gdy drzwi otwarły się i weszła pani Gordon. Ale gdy ją ujrzał umilkł i twarz jego posiniała. Z początku stał spokojnie, ale pani Gordon przeszła przez salę, a gdy zbliżyła się do niego, on zasłaniając sobie twarz ramieniem cofnął się wstecz. To wydawało się nam wszystkim tak dziwnem, że powstaliśmy z miejsc, a Cliffort teraz przyszedł do siebie. Wzburzony zacisnął pięści, wyciągnął ją gwałtownie i jakby dla obrony, jak ktoś walczący z ogromnem przerażeniem, i przystąpi!ł do pani Gordon. „Skąd się pani tu wzięła?“ rzekł do niej. Pani Gordon spojrzała nań spokojnie i poważnie i rzekła: „Bóg mi dopomógł“. — „Tak widzę to“, odrzekł, a oczy prawie wystąpiły mu z jam z przerażenia. „Widzę też, kto pani towarzyszy!“ — „Ja zaś widzę, kto tobie towarzyszy“, rzekła pani Gordon. „To szatan towarzyszy ci“.
Wtedy zdawało się, że Cliffort nie może dłużej wytrzymać widoku pani Gordon, i znów cofnął się wstecz zasłaniając ramieniem twarz. A pani Gordon szła naprzeciw niego z wyciągniętą ręką, ale nie dotknęła go ani palcem. „Widzę, że szatan stoi za tobą“, powtórzyła, a głos jej brzmiał głośno i strasznie.
I wszystkim nam wydało się, że widzimy stojącego za nim szatana, wyciągnęliśmy ręce i wskazywaliśmy na tego, któregośmy widzieli. I równocześnie wołaliśmy: Szatan! Szatan!
Ale Cliffort przesunął się przez nasze szeregi, a chociaż nikt z nas nie dotknął się go, krzyczał tak głośno, jak gdybyśmy na niego natarli i go bili. W ten sposób skulony cofał się wciąż, aż doszedł do drzwi. A gdy miał je otworzyć, zawołaliśmy raz jeszcze: Szatan! Szatan! I wtedy widzieliśmy, że upadł twarzą na ziemię i leżał. A gdyśmy się zbliżyli i dotknęli się go, był martwy“.
„Był zdrajcą“, rzekł Ingmar, „i zasłużył na w karę“.
„Tak“, rzekli tamci „zasłużył na karę“.
„Ale cóż on właściwie przeciw nam zamierzał?“ zapytał jeden z ludzi.
„Chciał nas zgubić“.
„Ale w jaki sposób?“
„Tego nikt nie wie!“
„Nie, i nikt się też nie dowie“.
„Dobrze, że zginął“, rzekł Ingmar.
„Tak, dobrze, że zginął“, powtórzyli inni.
Przez cały dzień koloniści byli bardzo zirytowani. Nikt nie wiedział, co Cliffort chciał im wyrządzić złego, i czy niebezpeczeństwo zostało usunięte z jego śmiercią. Godzinę za godziną spędzali na modlitwie i śpiewach w sali zbornej. Czuli się jak gdyby wzniesieni ponad ziemię przez świadomość, że Bóg walczył w ich obronie.
W ciągu dnia zauważyli kilkakrotnie że tłumy ludu, najgorszej hołoty, jaka była w Jerozolimie, zbierały się na pustych polach dokoła kolonii i oglądali dom. Koloniści myśleli że Cliffort może zamierzał urządzić zbiegowisko dzikich tłumów, które miały wypędzić ich z domu. Ale wszyscy ci ludzie odeszli i dzień przeminął bez dalszych wypadków.
Wieczorem przyszła pani Gordon do Ingmara, który siedział na łóżko z podwiązanem kolanem. Dziękowała mu gorąco za pomoc i starała się okazać mu swoją życzliwość!
„Ingmarze Ingmarsonie“, rzekła między innymi, „chciałabym wam powiedzieć, że cieszyłabym się bardzo, gdybym mogła odwzajemnić wam się jakąś usługą. Czy nie chcielibyście powiedzieć mi co wam dolega, aby mogła wam pomódz?“
Pani Gordon wiedziała, co Ingmar chciał uzyskać w Jerozolimie. Innego dnia nie byłaby nigdy przyrzekła dopomódz mu w takiej rzeczy, ale w tej chwili cała kolonia wypadła z równowagi. Pani Gordon nie leżało nic tak bardzo na sercu, jak widzieć Ingmara szczęśliwym, ponieważ oddał jej i kolonii tak wielką usługę“.
Ingmar, usłyszawszy jej propozycyę spuścił szybko oczy. Przez długi czas namyślał się, zanim odpowiedział.
„Musi mi pani jednak przyrzec, że nie weźmie mi pani za złe mojej prośby“, — rzekł. I pani Gordon przyrzekła, że będzie pobłażliwą.
„Zdaje się“, rzekł Ingmar, „że sprawa dla której tu przyjechałem, przeciągnie się jeszcze długo, i będzie mi bardzo nudno, jeżeli nie będę miał roboty, do której jestem przyzwyczajony“. — Pani Gordon dobrze to rozumiała. — „Jeżeli więc chce Pani wyświadczyć mi usługę“, ciągnął Ingmar dalej, „to byłoby dla mnie ważną rzeczą, gdyby pani mogła tak urządzić, abym mógł dostać młyn Barama Paszy. Pani wie, że ja nie ślubowałem, iż nie będę zarabiał pieniędzy, a miałbym robotę, która sprawiłaby mi przyjemność!
Pani Gordon spojrzała bystro na Ingmara, lecz, on siedział z przymkniętymi oczami, a twarz jego była bez wyrazu. Była zdziwioną, że nie prosił o nic innego, ale równocześnie była bardzo ucieszona tą prośbą. „Dlaczegóż nie miałabym pomódz wam w tej sprawie“, rzekła. „Nie może w tem być nic złego. A oprócz tego dobrze będzie, że spełnimy życzenia Barama Paszy“.
„Tak wiedziałem, że mi pani pomoże, rzekł Ingmar. Wyraził jej jeszcze swoją wdzięczność, a gdy się pożegnali byli oboje bardzo z siebie zadowoleni.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Felicja Nossig.