Jerozolima/Część II/Jerozolima święte miasto Boże

<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Jerozolima
Wydawca Księgarnia H. Altenberga
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Felicja Nossig
Tytuł orygin. Jerusalem
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jerozolima święte miasto Boże.

Rzecz ma się istotnie tak, że nie wszyscy ludzie są dość silni aby mogli długo wytrzymać w Jerozolimie; nawet ci, którym klimat nie szkodzi, ani nie nabywają zraźliwych chorób, ulegają jednak często. Chorują na śledziona, albo wpadają w obłąkanie, słowem ponoszą śmierć w świętem mieście. Niema człowieka, któryby przepędziwszy kilka tygodni w Jerozolimie, nie był słyszał, że mówiono o kimś, co nagle umarł: „Jerozolima go zabiła“.
Kto po raz pierwszy słyszy coś takiego, dziwi się naturalnie nie mało. „Czyż to możliwe?“ pyta. „Jakim sposobem miasto może zabić człowieka? Ludzie ci myślą zapewne co innego.“
Przebywając potem jeszcze w Jerozolimie i zwiedzając to i owo, trudno niepomyśleć sobie: Ciekaw jestem, co też ci ludzie rozumieją przez to, jeżeli mówią, że Jerozolima zabija? Chciałbym wiedzieć, gdzie jest owa Jerozolima, co ludzi zabija?
I może ktoś poczuje naprzykład ochotę przedsięwzięcia wędrówki po całej Jerozolimie. Przejdzie więc najpierw przez bramę Jaffy, zwróci się na zachód, minie potężną czworoboczną wieżę Dawida i dostanie się na wąską ścieżkę ciągnącą się wzdłuż murów miasta ku bramie Słońskiej.
Tuż obok muru znajduje się turecka kasarnia, skąd rozchodzi się dźwięk wojennej muzyki i chrzęst broni. Potem przechodzi się obok wielkiego ormiańskiego kościoła, który jest prawdziwą twierdzą z silnymi murami i zaopatrzonemi bramami. Cokolwiek dalej wznosi się potężny szary budynek, zwany grobem Dawida, a widok jego przypomina, że kroczymy po wzgórzu Świętym, wzgórzu Królów.
I przychodzi nam na myśl, że cała ta góra pod nami jest sklepieniem, pod którym siedzi król Dawid, na ognistym tronie, złotym płaszczem odziany i dzierży dziś jeszcze w swem ręku berło nad Jerozolimą i Palestyną. Myślimy o tem, że te gruzy zalegające ziemię, to ruiny upadłych zamków królewskich; że to wzgórze wprost nas, to góra Zgorszenia, gdzie zgrzeszył Salomon, że ta dolina, w którą spoglądamy, to głęboka dolina Himrom, która niegdyś po brzegi zapełnioną była trupami ludzi, zabitych wówczas, gdy Jerozolimę zniszczyli Rzymianie.
Dziwne ogarnia nas tu uczucie. Słyszymy niejako gwar wojenny, nadciągające do napadu wojska i szturmujących na wielkich wozach królów«
„Oto Jerozolima przemocy, gwałtu i wojny“, myślimy, i przeraza nas myśl wszystkich krwawych czynów i całej zgrozy roztaczającej się przed duszą naszą.
I może na staje chwila, iż pytamy się, czy może to jest owa Jerozolima, co ludzi zabija. Ale natychmiast ściągamy ramionami i myślimy. „Nie, to niemożliwe; zbyt dawno już, że dźwięczały tu oręże i płynęła krew strumieniami.
Lecz idźmy dalej.
Skoro skręcimy o róg muru i dojdziemy do wschodniej części miasta przedstawia się widok zupełnie odmienny. Jesteśmy wtedy po świętej stronie miasta. Tu przychodzą nam na myśl starzy arcykapłani i słudzy kościelni. Obok muru jest „Plac Skarg“, gdzie rabini w długich czerwonych lub niebieskich aksamitnych kaftanach opłakują wyroki Sądu Bożego. Tu wznosi się góra Moria wraz z wspaniałym placem przed świątynią. Przed murem okolica obniża się ku dolinie Josafata z wszystkiemi jej grobami, a z drugiej strony doliny widać Getsemans i górę Oliwną, gdzie Jezus wzniósł się ku niebu. Widać tu także słup w murze, gdzie stanąć ma w dzień Sądu ostatecznego Chrystus, trzymając jeden koniec cienkiej, jak włos nitki, gdy Mohamed na górze Oliwnej trzymać będzie drugi jej koniec. A potem umarli po tej nitce przechodzić będą przez dolinę Josafata, i sprawiedliwi dojdą na drugą stronę doliny, niesprawiedliwi zaś wpadną w ogień Gehenny.
Idąc tedy myślimy: „Oto Jerozolima śmierci i Sądu, tu otwiera się niebo i piekło. Ale i to nie jest Jerozolima, co zabija. Trąby sądu ostatecznego zbyt są dalekie i zgasły już ognie Gehenny“.
Okrążamy mury miasta i dochodzimy nakoniec na północną stronę miasta. Przechodzimy teraz wyschłą, pustą jednostajną okolicą. Tu widzimy łysy szczyt skalny, który ma być prawdziwą Golgotą, tam znów leży jaskinia, gdzie Jeremiasz tworzył swoje pieśni żałobne. Tu obok muru znajduje się staw Bethesda, tam ciągnie się via Dolorosa popod ponurymi łukami. Oto jest Jerozolima rozpaczy, cierpień, udręczeń i przebaczenia.
Zatrzymujemy się na chwilę i patrzymy w zamyśleniu na tę ponurą surowość. „Lecz i to również nie jest Jerozolima, co zabija ludzi“, myślimy i idziemy dalej.
Ale skoro zwrócimy się na północny zachód i na zachód, jakaż zmiana! Tu w nowej części miasta, powstałej na zewnątrz muru, wznoszą się piękne pałace misyonarskie i wielkie hotele. Tu leży obszerna grupa budynków rosyjskich: Kościół, szpital i olbrzymia gospoda, w której zmieścić się może odrazu dwadzieścia tysięcy pielgrzymów. Tu konsulowie i księża budują sobie piękne wille, tu pielgrzymi uwijają się pomiędzy sklepami, napełnionymi świętościami. Tu widzimy plantacye i jasne szerokie ulice, tu jadą powozy, tu znajdują się sklepy, banki i biura informacyjne.
Z drugiej strony rozlegają się okazałe kolonie rolnicze żydowskie i niemieckie, oraz wielkie klasztory i różnorodne dobroczynne zakłady. Tędy kroczą mnisi i mniszki, dozorczyni chorych i diakoni, popy i misyonarze. Tu mieszkają mężowie nauki, którzy badają przeszłość Jerozolimy, i stare damy angielskie, którym zdaje się, że nie mogłyby żyć gdziekolwiek indziej.
Tu są wspaniałe szkoły misyonarskie, w których uczniowie otrzymują bezpłatną naukę, mieszkanie, wikt i odzież, ażeby mieli sposobność poznania swych dusz. Tu stoją misyonarskie szpitale, gdzie chorych błaga się formalnie, aby przybyli i dali się leczyć, aby ich można nawrócić. Tu odbywają się religijne zebrania i msze, gdzie staczają się walki o dusze ludzkie.
Tu katolicy o protestantach, metodyści o kwakierach, luterani o reformowanych, prawosławni o Ormianach rozszerzają potwarze. Tędy zazdrość kroczy, a fanatyk podejrzewa fanatyka, tu nie znają miłosierdzia, lecz ku większej sławie Bożej nienawidzą wszystkich ludzi.
I tu nareszcie znaleźliśmy to, czegośmy szukali. Oto Jerozolima, pogoni na dusze, oto Jerozolima złych, języków, oto Jerozolima kłamstwa, potwarzy i obmowy. Tu trwa bezustanne prześladowanie, tu popełniają się mordy bez broni. To jest Jerozolima co zabija ludzi.


∗             ∗

Od chwili, kiedy chłopi szwedzcy przybyli do miasta świętego, wszyscy członkowie gordonistycznej kolonii zauważyli wielką zmianę w całym sposobie zachowania się innych ludzi wobec nich.
Z początku były to tylko drobnostki Naprzykład że angielski ksiądz metodystyczny nie kłaniał im się, lub że nabożne siostry Siońskie które mieszkały w klasztorze obok łuku Eue Homo, przechodziły na drugą stronę ulicy, skoro ich spotykały, jak gdyby się bały zarazić się, gdyby się do nich zbliżyły.
Żadnemu z kolonistów nie wpadło na myśl gryść się tem, ani też nie troszczyli się o to, że kilku przejezdnych amerykanów, którzy zwiedzili kolonię i spędzili cały wieczór na uprzejmej rozmowie z swymi rodakami, nie przyszli już następnego, mimo przyrzeczenia, a nawet udawali, że nie poznali panią Grorgon i Miss Yong, gdy je spotkali na ulicy.
Poważniejszą już było rzeczą że gdy młode kobiety z kolonii przyszły do wielkich nowych sklepów poza bramą Jaffa, kupcy greccy ośmielili się woląc za niemi słowami, których, one wprawdzie nie rozumiały, które jednak wyrzeczone były takim tonem i z taką miną, że musiały się rumienić.
Koloniści wmawiali sobie przez pewien czas że było to tylko przypadkowe. „Zapewne w chrześciańskiej części miasta rzucono na nas jaką potwarz“, mówili, „ale to wnet przeminie“.
Starsi Gordoniści przypomnieli sobie, że już kilkakrotnie krążyły o nich złośliwe pogłoski. Mówiono o nich, że dzieci swych nie uczą niczego, i że żyją na koszta pewnej bogatej, starej wdowy, którą w zupełności obrabowali, że chorym swym pozwalają umierać bez pielęgnacyi, gdyż nie chcąc przeszkadzać Bogu, i że wiodą życie rozpustne i leniwe, chociaż na zewnątrz udawają, że pracują nad wprowadzeniem prawdziwego chrześcijaństwa.
„Może niektóre z tych pogłosek pojawiły się na nowo“, mówili Koloniści. „Ale potwarz zginie wnet, jak i wówczas, nie ma w niej bowiem ani ziarnka prawdy, którem mogłaby się żywić“.
Zdarzyło się jednak, że kobieta z Betlejem, która codziennie przynosiła mi owoce i jarzyny, nagle przestała przychodzić. Odnaleźli ją i starali się ją nakłonić, aby przyszła, ona jednak wzbraniała się z całą stanowczością sprzedawać nadal Gordonistom swoje fasole i marchew.
Było to już wyraźnym znakiem. Koloniści zrozumieli teraz, że musiano puścić w obieg o nich coś bardzo haniebnego i coś takiego co się ich wszystkich tyczyło i było rozpowszechnione we wszystkich warstwach ludności.
Niebawem potwierdziło się to przypuszczenie. Kilka Sióstr Gordonistek stało pewnego dnia w kościele Świętego grobu, gdy przechodziła grupa rosyjskich pielgrzymów. Dobroduszni ci ludzie uśmiechali się do nich, pozdrawiali je i mówili, że są chłopami, podobnie jak oni. Lecz w tej chwili przeszedł ksiądz prawosławny i szepnął pielgrzymom kilka słów. Ci natychmiast przeżegnali się i zagrozili Szwedom pięściami. Wyglądało tak, jak gdyby mieli ochotę wygnać ich z kościoła.
W pobliżu Jerozolimy jest kolonia niemieckich chłopów, sekciarzy. Chłopi ci przed wielu laty wywędrowali do Jerozolimy. Tak w ojczyźnie swej, jak i w Jerozolimie doznali oni wiele prześladowań, i starano się nawet wytępić ich zupełnie. Mimo to powiodło im się dobrze, tak iż obecnie mają wspaniałe i wielkie kolonie w Jafie i Kaifie oprócz tej, którą założyli w samej Jerozolimie. Jeden z tych chłopów niemieckich przyszedł pewnego dnia do pani Gordon i powiedział jej otwarcie, że słyszał złe rzeczy o jej ludziach.
„To ci misyonarze obmawiają was“, rzekł, wskazując na zachodnią część miasta. „Naprawdę Gdybym nie był doświadczył na sobie, że można być niewinnie prześladowanym, nie byłbym wam nadal sprzedawał mięsa, ani mąki. Ale dla nich było to solą w oku, że w ostatnich czasach przybyło wam tylu zwolenników, to rzecz jasna.
Pani Gordon zapytała go, co im zarzucają.
„Mówią że prowadzicie tu w koloni rozpustne życie. Nie pozwalacie ludziom żenić się, jak Pan Bóg rozkazał, i dlatego rozszerzyło się wieść, że nie wszystko jest tu w porządku.“
Koloniści z początku nie chcieli wierzyć. Ale wnet zmiarkowali, że powiedział prawdę i że wszyscy ludzie w Jerozolimie sądzili, iż wiodą rozpustne życie. Z chrześcjan jerozolimskich nikt nie chciał więcej mówić z nimi. Przejezdni misjonarzy jeszcze czasami odważyli się wejść do kolonii. Lecz gdy stamtąd wracali potrząsali głową znacząco. Nie zauważyli wprawdzie nic zdrożnego, lecz mniemali, że mogą, się tam dziać rozmaite złe rzeczy, chociaż się to na zewnątrz nie objawia.
Amerykanie zaś — począwszy od konsula, aż do ostatniej dozorczyni chorych, najgłośniej wygadywali na Gordonistów. „Hańba to dla nas wszystkich Amerykanów“, mówili, „że ludzi tych nic wypędza się z Jerozolimy.“
Koloniści, jako mądrzy ludzie zrozumieli, że nie da się nic na to poradzić, i trzeba ludziom pozwolić mówić aż przeciwnicy ich z czasem sami poznają, że krzywdę im wyrządzili.
„Nie możemy przecie chodzić od domu do domu i mówić, że jesteśmy niewinni“ mówili, i pocieszali się tem, że żyją między sobą tak zgodnie i szczęśliwie. „Biedni chorzy jerozolimscy nie boją się nas jeszcze, mówili: „Poczekajmy aż ta burza przejdzie, jest to próba, którą Bóg nam zesłał.“
Z początku Szwedzi znosili tę srogą potwarz z największym spokojem. „Jeżeli ci ludzie są tak zdziczali“, mówili, „ze mogą sądzić iż my, biedni chłopi przybyliśmy tu do świętego miasta, gdzie zmarł nasz Zbawiciel, po to, ażeby prowadzić życie rozwiązłe, to sąd ich nie wiele wart, i wszystko jedno, co mówią o nas“.
Gdy ludzie nie przestawali okazywać im pogardę, cieszyli się myślą, że Bóg uznał ich za godnych, by cierpieli prześladowanie i hańbę w tem samem mieście, gdzie ukrzyżowano i wyszydzono Chrystusa.
W październiku jednak, nadszedł pewnego dnia list do córki burmistrza Gunhildy. Był to list od ojca, w którym donosił jej, że matka umarła. List nie był wcale surowy, jak Gunhilda może oczekiwała. Ojciec nie czynił jej wyrzutów, donosił jej tylko o chorobie i pogrzebie. Można było poznać, że stary burmistrz myślał sobie: Muszę ją, oszczędzać, i tak będzie dość nieszczęśliwą.“
Napisał cały list w uprzejmym tonie aż do ostatniego wiersza i do podpisu swego nazwiska. Ale tu nagle owładnął nim powstrzymany gniew, szybko i głęboko zanurzył pióro w kałamarzu i napisał dużemi i nieforemnemi literami na brzeg papieru:
„Matka twoja byłaby może pokonała zmartwienie z powodu twego wyjazdu, umarła jednak, gdy przeczytała w gazecie misyonarskiej, że wy tam w Jerozolimie prowadzicie rozwięzłe życie. Tego nikt nie byłby się spodziewał ani po tobie ani po tych wszystkich z którymi wyjechałaś.“
Grunhilda włożyła list do kieszeni i nosiła go cały dzień przy sobie, nie mówiąc znikim o tem.
Nie wątpiła o tem, że ojciec napisał prawdę o tem, co spowodowało śmierć jej matki. Rodzice jej byli zawsze bardzo poważani i zważali ogromnie na dobrą swą opinię; to też nikt w kolonii nie cierpiał tyle co ona z powodu iż byli narażeni na potwarze. Nic jej to nie pomogło, iż czuła się niewinną, uważała się mimoto za shańbioną, i zdawało jej się, że nie może się już pokazać między ludźmi. Martwiła się przez cały czas, a ukłucia złośliwych języków bolały ją jak palące rany. A oto pozbawiły one matkę jej życia.
Gertruda i Gunhilda mieszkały w jednym pokoju i były zawsze najlepszymi przyjaciółkami, Ale nawet w obec Gertrudy zmilczała Gunhilda o tem, co jej ojciec napisał. Myślała, że nie powinna zepsuć Gertrudzie szczęścia. Ta bowiem była, zachwycona pobytem w Jerozolimie, gdzie wszystko przypominało jej Zbawiciela.
Lecz raz po razie Gunhilda brała do ręki list i spoglądała nań. Nie miała odwagi czytać go; z samego patrzenia już ściskało jej się serce czuła palący ból „Gdybym tylko mogła umrzeć,“ myślała. „Nigdy już nie będę wesołą, o gdybym umrzeć mogła!“
Siedziała i spoglądała na list; zdawało jej się, że zawiera on truciznę, która może ją zabić, i spodziewała się, że ±o się prędko skończy.
Następnego dnia Gunhilda wracała przez bramę Damaszku. Wyszła była do miasta i wracała do kolonii.
Dzień był nadzwyczaj upalny, co się tam często zdarza w październiku, przed nastaniem pory deszczowej. Gdy Gunhilda wyszła z ciemnego miasta, gdzie domy i półłuki chronią od słońca, zdawało jej się, że jaskrawe światło słoneczne uderzyło w nią gwałtownie i miała ochotę skryć się napowrót pod chłodne, cieniste sklepienie bramy. Zdawało jej się, że ta słoneczna droga, która słała się przed nią, była niebezpieczna. Miała takie uczucie jakby musiała przechodzić przed strzelnicą, właśnie w chwili, gdy żołnierze strzelają do celu.
Ale dla tej odrobiny słońca nie chciała się wrócić. Słyszała wprawdzie o niebezpieczeństwie udaru, lecz nie wierzyła w to. Zrobiła tylko to, co się robi w razie silnej nawałnicy. Podciągła do góry ramiona, zawiązała chustkę silniej dokoła karku i zaczęła szybko iść naprzód.
Podczas drogi zdawało jej się. jakby słońce tam w górze na niebiosach miało błyszczący łuk w ręku i wysyłało ku niej jedną strzałę po drugiej. Tak zdawało się w istocie, że słońce nie ma nic lepszego do czynienia, tylko mierzyć wprost do niej. Ostry palący ogień padał na nią, i to nie tylko z nieba, nie, wszystko dokoła niej iskrzyło się i kłuło ją w oczy. Nawet z ziarn piasku w murze wytryskały małe spiczaste strzałki wprost na nią, a zielone szyby w pobliskiem klasztorze lśniły się tak, że nie mogła w nie patrzeć. Stalowy klucz wetknięty w drzwi wysłał ku niej mały, złośliwy promień, a toż samo błyszczące liście krzaka rycynusowego, który może dlatego tylko przetrwał lato, aby tu stać ku jej udręczeniu.
Dokąd spojrzała, na niebie i na ziemi, wszędzie iskrzyło i paliło się. A jednak nie zdawało jej się jakoby upał ją dręczył, lecz raczej ten straszny biały błysk słońca, który wnikał do oczu i palił w mózgu.
Gunhilda czuła taką złość i nienawiść do słońca, jak biedny szczuty zwierz leśny czuje ku temu, kto godzi na jego życie. Zebrała ją dziwna ochota stanąć i spojrzeć oko w oko swemu prześladowcy. Przez chwilę opierała się, ale nagle odwróciła się i spojrzała ku niebu. Tak, w istocie, słońce słało tam, jak wielki białawo-błękitny promień. Podczas gdy Gunhilda patrzyła, niebo zczerniało zupełnie, słońce zeszczuplało w małą iskrę, o ostrym, niebezpiecznym blasku i Gunhildzie zdawało się, że iskra ta oderwała się z swego miejsca na niebie i strzeliła w dół z sykiem, by ją trafić w kark i zabić.
Gunhilda krzyknęła z przestrachu. Podniosła rękę i trzymała ją nad karkiem, uciekając równocześnie.
Gdy biegła przez pewien czas po drodze na której wznosił się biały wapienny kurz jak dusząca chmura, ujrzała wielką kupę kamieni, rumowisko zwalonego domu. Pospieszyła tam i udało się na szczęście znaleźć wejście do piwnicy.
Ogarnął ją przyjemny chłód, i tak było ciemno że nie widziała nic ani na dwa kroki przed siebie.
Stanęła plecami do wejścia i dała oczom swym wypocząć w ciemności. Nic tu nie świeciło i nie iskrzyło się. Zrozumiała teraz co mógł odczuwać biedny, nieszczęsny list, gdy udało mu się wśliznąć się w swą norę, przed prześladowaniami myśliwca. Teraz gorąco i para i światło i iskry słoneczne stały jak oszukani myśliwi tam na dworze przed jej kryjówką. Cała ta zgraja stała z roziskrzonymi łukami i czekała, lecz ona była w pewnym ukryciu.
Zwolna przyzwyczaiły się oczy Gunhildy do ciemności, odkryła kamień i usiadła, aby czekać. Przez długie godziny jeszcze nie będzie miała odwagi opuścić tę jaskinię. W każdym razie nie pierwej, zanim słońce obniży się o tyle, że straci już swą władzę na niebie.
Ale Gunhilda siedziała zaledwie krótką chwilę w ciemności, gdy tysiąc słońc i palących iskier zaświeciło się przed jej oczyma, a w mózgu jej wszystko zaczęło się kręcić w kółko.
Porwał ją tak silny zawrót, że zdawało jej się, iż ściany sklepienia kołują bezustannie dokoła niej. Była tak pomieszana, że musiała oprzeć się o ścianę, aby nie upadła.
„Ach Boże, ono mnie i tu prześladuje!“ jęknęła.
„Musiałam coś bardzo złego uczynić, że słońce mnie tak nienawidzi“, rzekła.
W tej chwili przypomniała sobie list i śmierć matki, i straszne swe zmartwienie i pragnienie śmierci. Nie myślała o tem wszystkiem gdy była w prawdziwem niebezpieczeństwie życia, myślała tylko o ratowaniu się.
Szybko wyjęła Grunhilda teraz list i wyszła do światła, aby go czytać. Widziała, że słowa stały w nim takie same, jakie miała w pamięci i jęczała z bólu.
I wkrótce zabłysła w niej myśl, która wydala jej się lekką i milą i pocieszającą.
„Czy nie rozumiesz“ rzekła sama do siebie „że Bóg ma zamiar uwolnić cię od życia“.
Wydało jej się to pięknem i wielką łaską Bożą, Nie mogła sobie jasno tego uprzytomnić, gdyż zmysły jej były nieco pomieszane. Uczuła znowu zawrót głowy, cała piwnica kręciła się dokoła niej i ponad jednem okiem jej tańczył iskrzący się promień.
To jedno jeszcze pamiętała, że Bóg pozwala jej opuścić życie, podążyć do matki w niebie i ujść całej swej boleści.
Witała położyła zrazu ręce na kark, ale natychmiast zdjęła je znów i wyszła spokojnie na światło słoneczne, jak gdycby szła przez kościół.
Ochłodła już była cokolwiek i gdy wyszła na wolne powietrze nie zauważyła z początku myśliwych, ani łuków ani iskrzących się strzał.
Lecz skoro postąpiła kilka kroków, było znów tak, jakby z zasadzki wszystko się ku niej rzuciło.
Wszystko na ziemi dokoła niej lśniło się i iskrzyło, a słońce z sykiem strzeliło ku niej ostrym promieniem i ukłuło ją w kark.
Postąpiła jeszcze kilka kroków, potem upadła, jakby piorunem rażona.
Kilku ludzi z kolonii znalazło ją w parę godzin później. Jedną ręką przyciskała do serca, druga wyciągnięta trzymała list, jakby chciała wskazać co ją zabiło.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Felicja Nossig.