Kapitan Paweł/Tom II/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kapitan Paweł |
Wydawca | S. Orgelbrand |
Data wyd. | 1842 |
Druk | Drukarnia J. Wróblewskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | A. F. |
Tytuł orygin. | Le Capitaine Paul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
PAWEŁ ujrzawszy Małgorzatę bladą, skostniałą, wziął ją w swe objęcia, zaniósł do pierwszéj stancyi i złożył na krześle.
— Cóż ci się stało, powiedz? co tu robisz o téj godzinie?
— Ach! Pawle, jak najspieszniéj uciekać powinnam! mój ojciec umarł!...
— Biedne dziecię! rzekł Paweł ściskając ją, uciekasz od śmierci: zostawiasz ją w zamku, a znajdujesz w chacie.
— Tak! rzekła przytulając się do Pawła, śmierć tu i tam... lecz tam umierają w rozpaczy, tu zaś spokojnie... Oh! Pawle! gdybyś widział to, co ja widziałam!...
— Powiedz mi.
— Wiesz jakie wrażenie uczynił na mym ojcu twoj głos i twoja obecność?
— Wiem.
— Zaniesiono omdlałego, bez najmniejszego znaku życia do jego pomieszkania...
— Mówiłem do twojéj matki; czy to moja wina że mnie usłyszał?
— Zapewnie wiesz wszystko Pawle, gdyż musiałeś słyszyć będąc w przyległym gabinecie; mój ojciec! mój biedny ojciec! poznał mnie!... gdy stracił przytomność niezważając bynajmniéj na gniew matki, chciałam go odwiedzić, poszłam: drzwi były zamknięte, zapukałam; musiał przyjść do siebie, gdyż usłyszałam go pytającego się kto-tam!
— A twoja matka? zapytał Paweł.
— Mojej matki niebyło, wychodząc zamknęła go jak jakie dziecko, lecz gdy usłyszał i poznał mnie, kazał mi iść innemi schodami, przez przyległy gabinet. W mgnieniu oka przebiegłam i byłam na kolanach przy jego łóżku: pobłogosławił mnie!... błogosławieństwo ojca, jest błogosławieństwem Boga!...
— Tak! Bóg ci przebaczy!... płacz nad ojcem; lecz nie płacz nad sobą... jesteś ocaloną!...
— Jeszcze nie wiesz wszystkiego Pawle, słuchaj!
— Podczas, gdy klęczałam przy jego łóżku, usłyszałam chód mojéj matki, poznałam jej głos; mój ojciec poznał ją także, ucałował mnie jeszcze raz i dał znak, abym wyszła. Byłam posłuszną, lecz tak byłam odurzoną i wzruszoną, iż weszłam w inne drzwi, a zamiast wyjść na schody, weszłam do przyległego gabinetu; chciałam wyjść, lecz w téj chwili matka z kapłanem weszła do pokoju ojca; byłam zamkniętą, musiałam pozostać, blada jak śmierć.
— Boże! zawołał Paweł.
— Matka stanęła przy nogach. Czy rozumiesz? — ja patrzałam na ten smutny obrzęd — nie mogąc uciekać! — córka zmuszona słyszeć wyznanie ojca!... czy to nieokropnie... powiedz?... padłam na kolana, zamknęłam oczy, aby nie widzieć... błagałam, aby nie słyszeć... napróżno! mimowoli... Pawle!... przysięgam ci!... widziałam i słyszałam... tak! to nigdy nie wyjdzie z méj pamięci. Widziałam mego, ojca, bladego, wycieńczonego z sił, podniesionego i drżącemi usty wymawiającego słowa: pojedynek!... niewiara!... morderstwo!... na każde z tych słów, matka coraz bardziéj bladła; nakoniec, donośnym głosem, tak, aby przytłumić głos ojca, rzekła: „Nie wierz mu!... nie wierz mu!... kłamie... to szalony! nie wie co mówi... nie wierz mu!”... Pawle był to widok okropny... pot zimny płynął mi po czole... zemdlałam. — Nie wiem jak długo zostawałam w tym stanie; gdy przyszłam do siebie, pokój był ponury, dwie gromnice paliły się przy mym ojcu; poznałam, że wszystko już się skończyło!... Przez chwilę stałam nieruchoma, miotana naprzemian to bojaźnią, to chęcią ucałowania po raz ostatni zimnych zwłok ojca... bojaźń przemogła, jakaś niewidzialna siła popchnęła mnie ku drzwiom, wybiegłam, przez sale, galerye; nakoniec uczułam powiew wiatru, poznałam, iż byłam w parku... przypomniałam sobie, że mi mówiłeś, ii tu będziesz, — ciągnęło mnie cóś W tę stronę. Zdawało mi się, iż widma jakieś ścigają mnie, na zakręcie drogi... nie wiem, czy to urojenie... czy prawda... widziałam matkę jak upiora ponurą, wolnym krokiem idącą... bojaźń dodała mi odwagi, przybiegłam tu, gdy mi już sił zabrakło, wtenczas usłyszałeś mój głos wołający twej pomocy, i skonałabym, gdybyś nie przyszedł, tyle byłam strwożona!... lecz cicho!... — czy słyszysz?
— Słyszę, rzekł Paweł gasząc światło; ktoś idzie.
— Patrz, mówiła Małgorzata chowając się z Pawłem za firanki, nie omyliłam się; to ona!...
W téj chwili drzwi otworzyły się, margrabina ubrana czarno, blada jak trup, weszła powoli i zamknęła drzwi na klucz, nie widząc ani Pawła, ani Małgorzaty; przeszła przez pokój i zbliżyła się do Acharda, tak jak się była zbliżyła do margrabiego.
— Kto tam? drżącym głosem zapytał starzec.
— Ja.
— Ty pani! zawołał z oburzeniem, po co przychodzisz do umierającego?...
— Przychodzę dobić z nim targu.
— Potępić mą duszę, nieprawdaż?
— Nie! owszem uratować ją. Achard! na tym świecie potrzebujesz tylko jednéj rzeczy. Księdza?
— Odmówiłaś mi...
— Jeżeli zechcesz będzie tu...
— Każ go zawołać... lecz zmiłuj się — nie odwlekaj!... chwile są krótkie!...
— Dobrze; lecz gdy ci powrócę spokojność w niebie, powrócisz mi moją na ziemi...
— Cóż mogę uczynić dla ciebie? rzekł zamykając oczy, aby uchronić się od spojrzeń téj kobiety, któréj widok męczarnią był dla niego.
— Potrzebujesz księdza, aby umrzeć!... wiesz co ja potrzebuję, aby żyć?...
— To krzywoprzysięztwem, chcesz mi otworzyć drogę do nieba?...
— Nie, przebaczeniem!...
— Przebaczeniem?... już odebrałem...
— Od kogo?
— Od tego, który tylko sam tylko miał mi prawo je udzielić.
— Jakto? czy Morlaix powstał z grobu? rzekła margrabina nawpół z obawą, nawpół z ironią.
— Nie! — lecz czyliż zapomniałaś pani, że na ziemi pozostał syn jego...
— Widziałeś go więc!
— Tak!...
— I powiedziałeś mu wszystko?
— Wszystko!...
— A papiery udowodniające jego urodzenie?
— Margrabia nie umarł... papiery są tam — i wskazał na szafkę.
— Achard! zawołała margrabina padając na kolana, miej litość nademną!...
— Pani! tak się uniżasz? — ty na klęczkach przedemną?...
— Tak! rzekła błagającym głosem, tak; ja na kolanach przed tobą błagam cię!... mój honor jest w twym ręku... honor, jednej z najdawniejszych rodzin Francyi... te papiery stanowią moje życie, honor, istność — moje imię, a wiesz co dla imienia mego wycierpiałam, aby go utrzymać bez skazy?... miałeś mnie za wyzutą z uczuć, kochanki, żony, matki; nie!... lecz jedne po drugich powoli tłumiłam w sobie... walka ta była okropną!... długą!... Dwadzieścia lat mam mniéj jak ty, ty umrzesz!... a ja będę żyć! jednak patrz starcze; moje włosy są bielsze od twoich!...
— Co ona mówi? zapytała się Małgorzata Pawła, zaglądając do przyległego pokoju; — Mój Boże!...
— Słuchaj! Bóg chce, aby się wszystko odkryło...
— Tak! tak; mówił zwolna Achard, sądzisz więc, że ty cierpiałaś, że dla tych cierpieli Bóg ci przebaczy, jak przebaczył owej kobiecie niewiernéj.
— Tak! — nim spotkali Chrystusa, ludzie chcieli ją ukamienować... Ludzie, którzy od dwudziestu pokoleń przyzwyczaili się czcić i szanować moje nazwisko, moją rodzinę, gdyby dowiedzieli się: co dzięki Bogu! dotąd było zakryte, tylkoby wzgardę ku niemu czuli! — O! tak!... tyle wycierpiałam, że Bóg! mi przebaczy; ale ludzie?... są nieubłagani!... oni nie przebaczają! zresztą, czy ja sama wystawiona jestem na ich obmowę! Nie mamże ze wszech stron cierpień, które znosiłam dotąd dla dwojga dzieci; z których tamten jest starszym!... On jest moim dzieckiem, wiem to dobrze, jak Emanuel i Małgorzata; lecz mamże nadawać im tamtego za brata?... Czy zapominasz, że w obliczu prawa on jest synem margrabiego d’Auray? Czy zapominasz, że on jest pierworodnym, głową familii?... Czy zapominasz, że wszystko jest jego własnością? — godność, majątek? aby odzyskać to, tylko potrzebuje wezwać prawo na pomoc, a w tenczas co zostanie Emanuelowi? — co zostanie Małgorzacie? — Klasztor!...
— Oh! tak! rzekła Małgorzata półgłosem wyciągając ręce ku margrabinie; tak klasztor, w którym mogłabym modlić się za ciebie matko!...
— Cicho!... rzekł jéj Paweł.
— Nie znasz go pani! mówił umierający osłabionym głosem.
— Nie; ale znam świat... może gdy znajdzie imie, którego jest pozbawiony; majątek, którego nie ma; — tobie się zdaje, że się wyrzeknie imienia i majątku?...
— Tak, jeżeli tego będziesz żądać od niego.
— Jakimżebym prawem o to prosiła? jakbym śmiała go prosić, aby oszczędził Emanuela i Małgorzatę. Powie: „nie znam cię! nigdy cię nie widziałem!... wiem tylko tyle, że jesteś moją matką”...
— Achardzie! zaklinam cię!... oddaj mi te papiery!...
— Te papiery należą do niego.
— Potrzebuję ich koniecznie!...
— Pani! miej litość nademną!...
— Nikt tu nie przyjdzie, mówiła margrabina. Ten klucz jest zawsze przy tobie... mówiłeś mi — Czyliż go wydrzesz z rąk konającego?...
— Nie! zaczekam!...
— Pozwól mi umrzeć spokojnie!... zawołał porwawszy krucyfiks, i wyciągając go ku margrabinie: — Wychodź! wychodź!... w Imie Chrystusa!...
Margrabina padła na kolana. Siły starca zaczęły słabnąć, złożył ręce na krzyż na piersiach, trzymając w ręku obraz Zbawiciela.
Margrabina zasunęła firanki, aby nie widzić męczarni konającego.
— Okropność! okropność! mówiła Małgorzata. Klęknijmy i módlmy się!...
Przez chwilę panowało głuche i uroczyste milczenie... przerwane zostało, przez jęki konającego: jęki te stawały coraz słabszemi, cichszemi, nakoniec milkły. I wszystko się skończyło, starzec umarł!.....
Margrabina powoli podniosła głowę, z uwagą natężyła słuch, i nieroztwierając firanek wsunęła rękę, którą po chwili wyciągnęła z kluczem; wówczas podniosła się, i postąpiła ku szafie, W chwili, gdy miała ją otwierać, Paweł śledzący najmniejsze jéj poruszenie, rzucił się do pokoju i ujął ją za rękę.
— Oddaj mi ten klucz matko! Maria umarł: te papiery należą do mnie!...
— Bożka sprawiedliwości!... zawołała margrabina cofając się i padając na Krzesło, — to mój syn!.....
— O! Boże! to mój brat!....
— Paweł otworzył szafę i wyjął szkatułkę z papierami.