<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Karol Śmiały
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1895
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Charles le Téméraire
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS.

KAROL ŚMIAŁY

PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO


GRÓDEK.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. CZAIŃSKIEGO.
1895.



PROLOG.

Batalja pod Poitiers.

Zanim opowiemy o księciu burgundzkim, należy wspomnieć kilka słów o samej Burgundji. Przypatrzeć się jak ten kraj powrócił do Francji, jakie były jego losy w czasie rządów Filipa Dumnego i kim był właściwie ten książę, pozyskujący sobie miano Dumnego w historji.
Stary Filip de Valois, który właśnie w tym czasie owdowiał i był zupełnie wolny, zamierzył, po ustaniu straszliwej epidemii, dziesiątkującej ludność w XIV stuleciu, ożenić syna Jana ze swoją kuzynką Blanką d’Artois, lecz skoro ujrzał młodą księżniczkę, oczarowany jej naturalnym wdziękiem i pięknością, sam ją pojął za małżonkę.
Liczył już 58 lat wieku, księżniczka zaś 18tą wiosnę życia.
Delfin Jan zaś poślubił, miasto kuzynki, wdowę po Filipie Burgundzkim, zabitym podczas oblężenia miasta Aiguillon.
Wdowa miała czteroletniego synka.
Synek ten, noszący nazwisko Filipa Rouvres, ponieważ urodził się w zamku tego nazwiska, a które do końca życia swego zatrzymał jako familijne, posiadał hrabstwo Boulogne i Auvergne, otrzymane od matki, a nadto hrabstwa Bourgogne i Artois darowane mu przez babkę Joannę de France.
Księstwo zatem syna było tak obszerne i wielkie jak królestwo francuskie.
Posłuchajmyż teraz czem było w owej epoce to królestwo.
Składały je przeważnie dobra królewskie; obejmujące terrytorium Laon, Reims i Compiegne; do tego Hugues Capet przyłączył księstwo Francuskie, mianowicie Paryż z Orleanem. Posiadłości te w tym stanie, w jakim znajdowały się w wieku XI, równały się dzisiejszym pięciu naszym departamentom: Seine, Seine et Oise, Seine et Marne, Oise i Loiret.
Veksin powiększył ich obszar, przez rewindykację w r. 1082; Artois przez małżeństwo w r. 1180; hrabstwo Auvergne, przez konfiskatę w r. 1198; hrabstwo Evreux, przez zdobycie go w r. 1200; Normandia, Turyngia, Anjon i Mienne również przez konfiskatę w r. 1205; Vermandois i Valois przez zdobycie; jak i Poitou i Berry — wicehrabstwo Nimes przez ustępstwo w r. 1259; hrabstwo Chartres przez kupno w r. 1286; Lyonnais przez zdobycie w r. 1307, nakoniec Delfinat przez odstąpienie w r. 1349.
Z tego łatwo spostrzeżemy, że pomiędzy prowincjami wymienionemi, jedna z nich, najgłówniejsza Normandja, powstała po za obrębem posiadłości królewskich, i należała w znacznej części do Edwarda III, który ją zdobył wskutek batalii pod Crecy.
Inne zaś prowincje, jak Auvergne, Turaine, Anjou, Maine, Berry, Valois, hrabstwo Chartres, bywały często podarowywane przez królów, jako wyposażenie ich synów, braci lub wnuków i chwilowo tym sposobem oddzielały się od posiadłości koronnych; powiedzieć nawet można, że odłączenie to było rzeczywiste, gdyż książęta w ten sposób wyposażeni, częstokroć prowadzili wojny z królami.
Czytelnik przebaczy nam to zboczenie od właściwego opowiadania, gdyż wyjaśnienie takie było konieczne dla zrozumienia przebiegu wypadków historycznych w ówczesnej epoce.
Delfin Jan zatem był ojczymem owego syna, który był tak potężnym, jak to już na wstępie powiedzieliśmy, że mógł nawet walczyć z samym królem; ojczym objąwszy na siebie prawa jego matki, tym sposobem zarządzał wszystkiemi posiadłościami swego pasierba.
Co zaś do starego Filipa de Valois, od chwili zawarcia małżeństwa, coraz bardziej upadał na siłach i wreszcie zmarł w r. 1350, w Nogent-le-Rotrou.
Delfin tedy pozyskał koronę francuską.
Historja naszych dziejów zaznaczyła jego imię w szeregu panujących monarchów, jako Jana Dobrego.
Nie trzeba wszakże przywiązywać zbytniej wagi do tego tytułu, nadanego przez historję; historja nigdy nie mówiła tym samym językiem, jakiego używamy w wieku XIX.
Ludwika XIII nazwała ona Ludwikiem Sprawiedliwym, ponieważ urodził się pod znakiem niebieskim: Waga!
W XIV wieku Jan Dobry rzadko zyskiwał to miano, przeciwnie, w owym to czasie, nienazywano go, ani doskonałym, ani najlepszym, ale po prostu: Janem zbyt ufającym, odurzonym, oczarowanym, nawet głupim.
Pod tem nazwiskiem znany był powszechnie całemu państwowemu ogółowi.
Można go też było nazywać Janem heroicznym, rycerskim, ponieważ Jan był rzeczywistym królem szlachty.
Wstąpienie jego na tron zaznaczone zostało dwoma edyktami, spowodowanemi szczególną sympatją dla szlacheckiej noblesy.
Pierwszy, obejmował odroczenie na nieoznaczony czas spłaty długów szlachetnych dłużników.
Drugi, nakazywał organizację Stowarzyszenia Gwiazdy.
Stowarzyszenie albo raczej Zakon Gwiazdy było Instytucją Inwalidów z pomiędzy rycerstwa.
Na placu tedy Saint-Denis począł się dźwigać posępny gmach, mający być schronieniem i przytułkiem inwalidów, rycerzy ubogich, należących do Zakonu Gwiazdy, okaleczałych już to podczas wojny, już to na turniejach. Budowa ta, jak mówiliśmy, rozpoczęta została, ale jednak budowy tej nie dokończono.
Rycerze Gwiazdy uczynili ślub niekorzystania z takiego poniżającego dobrodziejstwa króla, zaprzysięgając że raczej dadzą się porąbać w kawałki niż wziąć do przytułku.
Rzeczywiście nastąpiło to podczas walki w Poitiers...
Tam właśnie musimy się zwrócić i przyjrzeć się owej strasznej batalji.
Książe Galles, znany pod imieniem Księcia Czarnego, a to z tytułu zbroi, jaką zwykle nosił, pustoszył prowincje południowej Francji, gdzie posiadał część zwaną Guyenne.
Guyenne składała się z dwóch lennictw, obejmujących Gaskonią, Armagnac, Fezensac, Perigord, Poitou, hrabstwo Augouleme i Marchię.
Część tak znaczna posiadłości francuskich dostała się w ręce Anglików, skutkiem rozwiedzenia się Ludwika VII. z Eleonorą Guyenne a właściwie skutkiem małżeństwa tej ostatniej z Henrykiem Plantagenetem.
Czy potrzebujemy dodawać że Plantageneci, królowie angielscy pochodzenia francuskiego, zawdzięczają swoją nazwę gałązce pewnej rośliny (genista tinctorja), którą pospolicie Godfryd V., ich pradziad, nosił na swoim berecie podczas pokoju albo przypinał ją do hełmu w czasie wojny.
Urodzony nad brzegiem Loary, w cudnych jej okolicach w których genista tinctorja pokrywa góry Anjou, jakby złotogłowiem, Godfryd ztąd tu, z nad brzegów morza, przeniósł do swej ojczyzny i połączył ją ze swoją koroną.
Otoż tedy książę Czarny postępując wzdłuż Langwedoku wszystko palił ogniem i pustoszył. Przywiózł on do Bordeaux, z tej pierwszej zbrojnej wycieczki, pięć tysięcy wozów napełnionych łupem wojennym; następnie zdobycz swoją należycie zabezpieczywszy, pociągnął w kierunku Rouergue, Auvergne i Limousin, wreszcie dostawszy się w dół do Berry, spustoszył okolice nad brzegami Loary.
Król Jan zgromadził piękną armię, tak piękną jak nią była przed dziesięciu laty za Filipa Yallois — w Crecy — druga zaś jej część, która później bo w 59 lat, słynęła z dzielności pod rozkazami Konnetabla Albret — w Azincourt i pociągnął szybkim marszem naprzeciw księcia Czarnego.
Przy jego boku walczyli synowie: Karol, delfin Francji; Ludwik książę Anjou; Jan książę Berry i Filip książę Turingii.
Karol był tym, którego nazywa historja Karolem Mądrym: Ludwik umarł w Barri, podczas usiłowanego zdobycia królestwa Neapolitańskiego; Jan, odegrał bardzo smutną rolę, w zamięszaniach wszczętych za panowania Karola VI., a nakoniec Filip, był protoplastą i twórcą nowej gałęzi rodu i domu książęcego burgundzkiego.
Oprócz czterech synów, w świcie Jana znajdowało się mnóstwo książąt i hrabiów, stu czterdziestu baronetów — rycerzy z ich chorągwiami i dwóch kardynałów-legatów.
Mówiliśmy już że maszerował naprzeciw księcia Czarnego.
Lecz w tej epoce, umiejętność strategji spoczywała jeszcze w kolebce, dla tego też, pomimo kurjerów rozesłanych na wszystkie strony przez Anglików i Francuzów ani Jan nie wiedział gdzie się znajduje książę Czarny ani ten ostatni nie był świadomy, gdzie biwakuje król Jan.
Jan sądził, że ma przed sobą Anglików, tymczasem idąc naprzód gonił ich tylko.
Książę Czarny zaś w przekonaniu że ma po za sobą Francuzów, czekał w miejscu, przez co coraz bardziej oddalał się od nieprzyjaciela.
Zresztą, dawny to obyczaj angielski, szukania guzów i awantur w kraju nieprzyjacielskim.
Tak awanturował się Edward III w r. 1346, takich samych szukał guzów Henryk V. w r. 1415.
Gdyby to było w naszych czasach, w czasach tak znakomicie ulepszonej, udoskonalonej nauki strategji wojennej, cud jedynie mógłby zbawić zaawanturowanych Anglików.
Oszołomienie króla Jana mogło sprowadzić niczem niepowetowaną klęskę.
Król francuski rozporządzał 50.000 ludzi, strażą przednią i tylną, którą stanowiły wojska z prowincji lenniczych.
Książę angielski miał zaledwie 2.000 wojowników, 2.000 łuczników i dwa tysiące najemników, ogółem ośm tysięcy żołnierzy.
Nazywano najemnikami albo brigands, włóczęgów i wagabundów, których zwykle najmowano do boju w południowych krainach Europy; gromady te najemnych żołnierzy, odgrywały tę samą rolę w bataljach, jaką odgrywa obecnie tak zwana lekka kawalerja.
Nakoniec nadeszły jak najskrupulatniejsze wiadomości o nieprzyjacielu, z których król Jan dowiedział się tak o miejscu pobytu swego nieprzyjaciela t. j. obozu angielskiego, oraz o liczbie wojsk, jakiemi rozporządzał książę Czarny.
Wyliczyliśmy już siłę militarną księcia Galles i znamy ją doskonale.
Miejsce zaś jego pobytu znajdowało się na stokach górzystych Maupertuis, tuż przy Poitiers.
Stoki te stanowiły wzgórza spadziste, porosłe ciernistemi krzakami, oraz winnicami zamkniętemi płotami i przegrodami. Łucznicy angielscy rozłożyli się na samym ich wierzchołku, dokąd dostać się tak łatwo niepodobna, gdyż należało w takim razie wspinać się bardzo ostrożnie po wąskiej ścieżce mającej zaledwie dwanaście stóp szerokości, a bronionej z jednej i drugiej strony prostopadłemi ścianami wąwozu.
Książę Galles i jego wojsko wyglądało jak gromada błąkających się po wzgórzach studentów, zupełnie na łasce i niełasce właściciela posiadłości, w której nierozsądnie a nawet lekkomyślnie pozwolili sobie wyprawiać zabawy i igraszki dziecinne.
Król Jan przeciwnie mógł w razie potrzeby otoczyć swym 50 tysiącznym korpusem wzgórza a niewątpliwie w ciągu trzech dni swawolni ci chłopcy byliby zeszli na dół i prosili o zmiłowanie, bo zmusiłby ich do tego niedostatek i brak wszelkich zapasów żywności, jednem słowem: głód.
Zrozumiał to doskonale bohater czarny, gdyż skoro po niejakim czasie ukazali się dwaj legaci w obozie księcia, wysłani w tym celu aby zapobiedz niepotrzebnemu i bezcelowemu rozlewowi krwi, zdeklarował się oddać wszystko i ludność tychże i przez siedm lat wcale nie zaglądać do Francji.
Ale na taką propozycję król Jan tylko się serdecznie roześmiał, trzymał bowiem w swym ręku zuchwałego najeźdźcę i grabieżnika i nie miał wcale chęci puszczania go wolno, a nawet postanowił przetrzepać mu skórę.
Jakoż zażądał przedewszystkiem aby książę Galles zdał się na łaskę wraz ze stu swoimi rycerzami.
Książę Czarny odpowiedział, że chętnie wyda mu wojnę, chociaż zaszczytniej będzie, gdy po przegranej dostanie się do niewoli, i rzeczywiście dotrzymał słowa, gdyż istotnie wysłał do króla zapowiedź o stoczeniu walki na miejscu.
Talleyrand, jeden z delegatów zwrócił uwagę księciu, że może być w ciągu walki zabitym, na co książę z dumą szlachetną odpowiedział:
— Uważam za więcej zaszczytne dla księcia być zabitym, poledz w boju, niż dać się wziąć jak jeniec do niewoli.
Nie pozostawało zatem nic innego, jak stoczyć ową upragnioną walkę.
Z obu stron przystąpiono do przygotowań. Z jednej strony przygotowywano się do zaciętej walki, z drugiej do jeszcze zaciętszej obrony.
Król francuzki przedewszystkiem nakazał odprawienie mszy w wojennym obozie, komunikował się też sam i czterej jego synowie, następnie zwołał znakomitszych dowódców, celem przeprowadzenia koniecznej w tym razie narady wojennej. Wszyscy byli jednakowego zdania, jednogłośnie doradzając wydanie walki.
Zabrzmiały surmy bojowe.
Podzielono całą armię na trzy pojedyncze korpusy, czyli jak w owej epoce mówiono, na trzy odrębne batalje, każda z nich składała się z szesnastu tysięcy żołnierzy.
Tym sposobem każda z tych batalii przewyższała podwójnie liczbą swą, liczbę żołnierzy ze strony nieprzyjacielskiej.
Wszyscy dowódcy pojedynczych chorągwi, rozwinęli swoję sztandary, tak samo jak i król i dzielny i sławny rycerz, nazwiskiem Gotfryd de Charny rozwinął starożytną flagę Francji.
Pierwszym korpusem, czyli pierwszą batalją dowodził książę Orleanu; miał on pod swojemi rozkazami trzydzieści sześć sztandarów czyli pojedynczych chorągwi i siedmdżiesiąt dwa rycerskich znaków.
Delfin, którego nazywano księciem Normandji, a przy tej sposobności zaznaczyć nam wypada, że książę Normandji był pierwszym z książąt francuzkich noszących tytuł: „Delfina Francji“, oraz dwaj jego bracia: Ludwik i Jan dowodzili drugim korpusem czyli drugą batalją.
Nakoniec trzecia była naczelną, czyli kierowniczą, główną, a to stosownie do przyjętych i praktykowanych we wszystkich dawniejszych walkach francuskich ówczesnej epoki zwyczajów bojowych. Naczelnikiem tejże był sam król Jan, mając obok siebie najmłodszego swego syna Filipa, księcia Turaine, młodzieńca czternastoletniego.
W chwili ataku na nieprzyjaciela, król przywołał do siebie czterech rycerzy. Froissart zachował nam ich imiona.
Byli nimi: Eustachy de Ribeaumont, Jan de Landas, Guichard de Beaujeu i Guichard d’Angle.
— Dosiądźcie koni i jedźcie tak daleko, aż wreszcie zdołacie ujrzeć zgromadzonego na wzgórzach nieprzyjaciela. Pragnę koniecznie wiedzieć w jakim ustawiony jest porządku. Głównie chodzi mi o to, abym miał jak najdokładniejsze wiadomości o posterunkach Anglików, by w tym razie naradzić się, czy będziemy walczyli z nimi pieszo czy konno.
— Spełnimy wolę twoją, najjaśniejszy panie, z najzupełniejszem twojem zadowoleniem, odpowiedzieli śmiało czterej rycerze.
Natychmiast zsiedli z koni, kierowani własnym instynktem, konno bowiem występując mogli być łatwo spostrzeżeni i pochwyceni. Idąc z nadzwyczajną ostrożnością, dotarli prawie aż do samego centra obozu angielskiego.
Król oczekując na wysłanych rycerzy dosiadł pięknego, olbrzymiego wzrostu, białego konia, przejechał zupełnie zadowolony przed frontem uszykowanych wojsk, które przejrzał doświadczonem okiem i zawołał głosem bardzo donośnym:
— Otóż moi dzielni żołnierze, słyszałem nieraz jak wy wszyscy znalazłszy się czy to w Orleanie, czy w Chartres lub w Rouen, groziliście Anglikom i wyzywaliście ich na rękę do pojedynku, krzycząc: „Jesteśmy oko w oko z wami“, dalej więc w górę sztandary, lance do ręki i pójdźmy na harce, w zapasy jeden z drugim. Teraz nadarza się wam sposobność, Anglicy przed wami! Wybiła godzina w której możecie zadość uczynić waszemu zniechęceniu do waszego sąsiada i pomścić się krzywd, jakie od nich doznaliście i doznajecie, bo, zapewniam was, że dziś, dziś niewątpliwie powiedzie nas zwycięstwo, pokonamy całkowicie naszego nieprzyjaciela.
Na odezwę króla, cała armia jednym głosem zawołała:
— Bóg nam dopomoże a z jego pomocą odniesiemy niewątpliwe zwycięstwo.
W tym właśnie momencie, posłańcy króla przybyli z powrotem, a przedzierając się przez zbite w około niego tłumy, stanęli nareszcie przed obliczem monarchy.
Król postąpił naprzód ku nim kilka kroków.
— A więc, zacni panowie, zacni rycerze, jakie przynosicie nam wiadomości? — rzekł.
— Jak najpomyślniejsze, najjaśniejszy panie, a jeżeli podoba się Bogu, dzień dzisiejszy będzie dniem zwycięstwa i tryumfu dla naszego oręża! odpowiedzieli czterej rycerze. — Mówcież zatem, w jakim nieprzyjaciel nasz ustawił się porządku i w jaki sposób wypadnie nam z nim walczyć?
Wówczas rycerz Eustachy de Ribeaumont złożywszy ukłon królowi i odezwał się do niego w następujące słowa:
— Najjaśniejszy panie! Badaliśmy starannie i uważnie pozycje bojowe naszych nieprzyjaciół: są oni w sile najwyżej dwóch tysięcy ludzi a oprócz tego mają cztery tysiące łuczników i tysiąc pięćset brigantów czyli tak zwanych najemników.
— Tak jest znamy dobrze liczbę Anglików, ale chcę wiedzieć jak się ustawili i jakie zajmują miejscowości.
— Najjaśniejszy panie, odpowiedział rycerz, który w owej epoce pod względem fizycznym słynął jako najpiękniejszy a pod względem umysłowym, jako jeden z najdoświadczeńszych i najdzielniejszych, stoją na miejscu wybornem, mają tylko jedną batalję ale znakomicie uorganizowaną. Jedna tylko droga do nich prowadzi, ale tę zabezpieczają płoty i przegrody i krzaki, po za krzakami zaś ukryci są ich łucznicy tak że ich żaden strzał nie dosięgnie ponieważ droga jest nadzwyczaj wązka, tak że zaledwie czterech ludzi może iść jeden przy drugim, łatwo więc stawić im opór skuteczny. Na samym zaś szczycie wzgórza, uwieńczonego latoroślą winną, pomiędzy krzakami głogów i cierni, tamującymi przejście, ustawiono ludzi orężnych, pieszo. Tak więc broni wzgórza dwa oddziały naprzód łuczników, potem zbrojny o i znowu łuczników ukrytych w zaroślach, tym sposobem ci, którzy poważą się atakować obóz nieprzyjacielski będą mieli łuczników z boku i łuczników po nad swemi głowami. Zapewne wiesz dobrze najjaśniejszy panie że łucznicy nie są tak łatwi do pokonania.
— Dobrze rycerzu, odparł król. A teraz powiedzże mi jak ci się zdaje, jaka twoja rada, w jaki sposób mamy ich atakować i z nimi walczyć?
— Pieszo, najjaśniejszy panie, należy jednak wyłączyć z ogólnego marszu trzystu kawalerzystów, wybranych z pomiędzy najodważniejszych i najdzielniejszych, dosiadujących koni pewnie, a to dla użycia ich do rozerwania łańcuchów łuczników; gdy się to stanie, natychmiast, z największym pośpiechem, posuną się nasze batalje — żołnierz przy żołnierzu, dla zwalczania i rozbijania wszystkiego co się nadarzy na drodze, a jestem pewny że walczyć będą dzielnie nieustępując ani na krok przed nieprzyjacielem. Takie jest moje zdanie, najjaśniejszy królu. Jeżeli ktoś wie coś lepszego, coś bardziej rozumnego, niech raczy wypowiedzieć.
— Tego wcale niepotrzeba, rzecze król, ponieważ zdanie twoje rycerzu bardzo mi się podoba, i postąpię tak jak mi radzisz.
Wnet też król nakazał dwom marszałkom aby przejrzeli batalję po batalji i wybrali z nich trzystu najdzielniejszych wojowników, najlepiej umiejących kierować koniem i najsilniejszych a następnie, aby wykonali słowo w słowo te polecenia, jakie im wyda rycerz Eustachy de Ribeaumont.
Następnie nakazał aby wszyscy zeszli z koni, wyjąwszy trzystu przeznaczonych do przerwania i otwarcia szeregów uszykowanych na górze łuczników, w obozie angielskim.
Dalej wydał nakaz aby każdy z nich obciął swoją włócznią co najmniej pozostawiając trzy stopy długości a to dla łatwiejszego nią władania i ażeby odpięli od butów ostrogi.
W tym samym czasie Anglicy nie tylko umacniali pozycję swoją naturalnemi przeszkodami ale nadto i wykonywali sztuczne zastawy i zasieki, jak to dziać się zwykło w owych czasach wojen podjazdowych, nadto pokopali głębokie doły dla ukrycia tam swoich łuczników, a przy tem młodziutki książę korzystając z wolnego czasu w długiej a bardzo pięknej, energicznej przemowie starał się swych wojowników zagrzać do boju i wytrwałości w walce.
— Piękni panowie, mówił, jakkolwiek jesteśmy w bardzo małej liczbie, jakkolwiek rozporządzam drobną garstką wojowników w porównaniu z ogromnemi siłami naszego przeciwnika, niech was to ani przestrasza ani odejmuje serca, zwycięstwo nie zależy od wielości, ale od męstwa, wreszcie los wojny spoczywa zawsze w ręku wszechmocnego Boga, w jego pomocy, jakiej raczy nam udzielić. Jeżeli dzień ten zakończy się zwycięstwem, pozyskamy sobie sławę świata; jeżeli padniemy w poczynającej się walce, bo nie przypuszczam abyśmy dali się wziąć jak łup zwykły do niewoli, pamięć nasza będzie pomszczona przez mojego ojca i dwóch moich braci. Starajcie się stać silnie i walczyć z całem wrodzonem wam męstwem i jeżeli Bogu i świętemu Jezusowi podobać się będzie, stanę się dla was żyjącym przykładem; ujrzycie mię jutro na czele waszym.
Skoro skończył, zbliżył się do niego niejaki James d’Audley, doskonale obznajomiony ze sztuką wojenną i który dopomagał właśnie do sformowania angielskich szeregów i rzekł w te słowa:
— Panowie, raczcie mnie wytłumaczyć, ale postanowiłem uczynić ślub.
— Jaki? zapytuje go książę Czarny.
— Że jeżeli kiedykolwiek znajdę się w walce, którą będzie kierował król angielski lub jego syn, będę się starał być najpierwszym pomiędzy idącymi do szturmu, dalej że muszę zwyciężyć lub zginąć. Błagam cię więc, najłaskawszy książę abym dziś go spełnił, niech to będzie nagrodą za wszystkie moje usługi i wierne służby dla angielskiego tronu.
Książę uśmiechnął się i odrzekł:
— Pozwalam i zgadzam się rycerzu.
Przyczem podał mu rękę.
Rycerz ucałował ją serdecznie i w towarzystwie czterech giermków, których zawsze miał przy sobie a którzy zobowiązali się nieopuścić go ani żywego, ani umarłego, puścił się naprzód i zniknął w oddaleniu.
Wojska uszykowano w taki sposób w jaki radził je uszykować rycerz Eustachy de Ribeaumont. Trzysta rycerzy wybranych przez komendantów wprost skierowało się na przegrody, zawady i krzaki, ale zaledwie poczęli się wspinać na górę, gdy łucznicy ukryci po za gąszczami krzewów, gdzie nie dosięgały ich ani lance ani szable ludzi orężnych, wypuścili tysiące strzał z łuków a nadto długimi spisami przebijali i konie i ludzi; konie w ten sposób pokaleczone poczęły się mieszać i wspinać na tylne nogi zrzucając i gnietąc jeźdźców. Rycerze zatem ani krok dalej postąpić nie byli w stanie, trupy ludzi i koni zagrodziły im zupełnie drogę, nie mogli też z tego samego powodu i wycofać się i obronić przed strzałami. Jeżeli który z jeźdźców zdołał utrzymać się na koniu i popędził dalej, natrafiał na nowy szereg łuczników, zmiatających swojemi strzałami, co tylko pojawiło się przed nimi.
Było to wtedy kiedy James d’Audley celem spełnienia owego ślubu wystąpił ze swemi czterema towarzyszami naprzeciw i zaatakował z frontu komendantów jak Arnolda Daudeneham, dowódzcę jednej batalji francuzkiej i Jana Clermont drugiego komendanta drugiej batalji.
Pierwsze cięcie szabli Jamesa D’Audley obaliło Arnolda Daudeneham, ale szlachcic bretoński nie dał się zabrać do niewoli, pozostawiając resztę oddziału opiece innych, sam zaczął rzucać się to w tę to w ową stronę aby koniecznie być zabitym.
Zaledwie pięćdziesięciu a może sześćdziesięciu przebyło szczęśliwie zawady i dostało się aż na sam szczyt wzgórza, i rzuciło się między angielskie szeregi, na koniach poranionych, które z bólu szalonemi skokami czyniły wielkie zamieszanie w szeregach.
Pierwsza batalja pod dowództwem księcia Normandji pospieszyła im na pomoc, z jej to szeregów ubyło dwóch komendantów i trzystu ludzi nieugiętych i niezwalczonych jak żelazo.
Wnet też ze samego szczytu wzgórza w szalonym pędzie poskoczyła konnica angielska rzucając się na wdzierającą się batalję francuzką.
Ludzie księcia Normandji nie byli w stanie opierać się dłużej podwójnemu atakowi frontu i z boków, poczęli się mieszać a następnie, ci co byli na samym końcu w tyle, nie mogąc ustać, rzucili się do haniebnej ucieczki.
Z miejsca, na którem stał sam książę Czarny, widząc ten popłoch nieprzyjacielskiego wojska, krzyczał tenże:
— Do koni! Na koń! Na koń! panowie.
Na ten rozkaz wszyscy dosiedli swoich rumaków i wołając: „Święty Jerzy i Guyenne!“ pogalopowali ku nieprzyjacielowi. Batalja księcia Normandji słysząc te piekielne wrzaski, tem bardziej traciła ducha i pewność siebie.
W tej chwili, jeden z rycerzy angielskich, nazwiskiem Jan Chandos zbliżył się do księcia, mówiąc:
— Najjaśniejszy panie! stań na czele twego oddziału a dzień ten do nas będzie należał. Wezwijmy pomocy Boga i idźmy tam gdzie najkrwawsza walka toczy się, bo tam niewątpliwie będzie obecny sam król francuzki a ja go znam, on nie zdolny do ucieczki, nie odda swojej szabli, chyba wzięty do niewoli lub zabity. Mówiłeś książę nam, że dasz nam przykład, że zasłużymy sobie w dniu dzisiejszym na rycerskie ostrogi, otóż nadarza się bardzo przyjazna sposobność.
— Jedźmy tędy Janie, odpowiada książę i od tej chwili będziesz mnie widział ciągle na czele, nie ustąpię, nie cofnę się ani na krok.
Potem zwracając się do giermka, który niósł książęcy sztandar, dodał:
— Naprzód ze sztandarem, w imieniu Boga i Świętego Jerzego.
Rycerz niosący sztandar spełnił wydany rozkaz, postąpił naprzód, za nim książę a za księciem batalja poprzedzana przez tych wściekłych łuczników, posuwających się powoli krok za krokiem i wypuszczających na oddziały francuzkie nieprzejrzane ilości strzał z łuków, tworzących, można śmiało powiedzieć, ciemną, olbrzymią chmurę, zaciemniającą widnokrąg.
Przykład, jaki dawali dowódcy pojedynczych oddziałów, byłby niewątpliwie podziałał skutecznie na całą batalję, która jakkolwiek dziesiątkowana, byłaby bądź co bądź dotrzymała placu, ale głównym komendantem, jak już wspomnieliśmy, był książę Normandji, ów książę Karol, którego historja w przyszłości miała zaszczycić przydomkiem: Karola mądrego, otóż ów przyszły „Karol mądry“ widząc co się dzieje, uznał za najstosowniejsze, zabezpieczyć się od dalszych strat przez ucieczkę jak najszybszą, upatrzywszy więc odpowiednią chwilę wraz ze swoimi dwoma braćmi, przyszłymi książętami Anjou i Berry puścił się co koń wyskoczy w poprzek pól, w kierunku Poitiers.
Widząc ucieczkę syna króla i jego braci pierwsza batalja natychmiast poszła w rozsypkę, co jednak tem musi być usprawiedliwione że i panowie rycerze a nauczyciele młodych książąt, równie to samo uczynili pociągając za sobą ośmset lub dziewięćset lanc.
Jest faktem prawdziwym że książę Normandii zabezpieczywszy swoją osobę, wysłał p. p. Jana de Landas i Thibaulta de Vaudeney napowrót zatrzymując jedynie przy sobie swoich braci i około 20 lanc oraz p. de Saint-Venant, który, wedle słów Froissarta, uważał równie zaszczytnem tak czuwać nad bezpieczeństwem osoby królewskiego następcy, jak brać udział w toczącej się walce.
Król Jan, dla którego zniknięcie pierwszej armji jakby mgły rozchodzącej się pod wpływem promieni słonecznych, armii dowodzonej przez jego pierworodnego syna, pragnąc zapobiedz ucieczce dalszych oddziałów, co było bardzo łatwo dla tych, którzy dosiadali koni, nieustępując na krok, jakkolwiek już strzały łuczników angielskich dosięgały pierwszych szeregów, krzyczał co mu piersi starczyło:
— Zsiadać z koni! Zsiadać z koni!
I dla lepszego przykładu sam równie zesiadł z konia, dobył szabli, owej strasznej szabli w ręku królewskiego rzeźnika.
Za przykładem ojca zsiadł z konia i najmłodszy syn królewski Filip, książę de Touraine. Młody chłopczyna za całą broń miał tylko malutką szpadę, ale topór Jana, króla, wystarczył do obrony ojca i syna.
Wszyscy nareszcie rycerze zsiedli z koni, gromadząc się nie około osoby króla i jego syna, gdyż król chciał być sam na czele, ale formując się z boków tegoż.
Ostrożność a raczej manewr jakiego użył król Jan był rzeczywiście pomysłowym ale bardzo niebezpiecznym. Cała ta lawina rozproszonych oddziałów pędziła z prawdziwem szaleństwem do Poitiers. Poitiers przecież nie zważając czy nadbiegający są wrogami czy też przyjaciółmi pospieszyło się z zawarciem bram miasta.
Ta właśnie okoliczność, opowiada znowu w innem miejscu Froissart, mogła spowodować ogromne nieszczęście, bo widok tej gromady ludzi znużonych, zgnębionych, cisnących się do bram miasta przeważał resztę trzymających się jeszcze jako tako oddziałów i zdawało się że wszystkie wojska francuzkie, w razie pojawienia się choćby jednego tylko anglika pójdą w rozsypkę, lub haniebnie poddadzą się nieprzyjacielowi.
Lecz król Jan i jego wojownicy stali dzielnie, niewzruszeni jak przedmurze i w tem to właśnie przedmurzu Anglicy usiłowali zrobić wyłom. Z obu stron rozpoczęła się straszliwa walka, przyjęli w niej udział wszyscy spieszeni żołnierze.
Król Jan tymczasem dokazywał cudów waleczności.
Padali z kolei jeden po drugim ci, którzy mieli sobie powierzony sztandar królewski. Doszło nawet do ręcznych zapasów, ale topór króla za każdym razem robił straszny wyłom w szeregach nieprzyjacielskich. Był to lew, broniący zaciekle swego królestwa, swej ziemi i swego młodziutkiego syna.
Przy jego też boku walczyło młode lwiątko, które nie mogąc w niczem pomódz ojcu, wołało nieustannie:
— Ojcze strzeż się. Pochyl się na prawo! Odejdź w lewo!
Ojciec zaś pragnąc utrzymać w swojem dziecięciu umysł i wolę bohatera, odpowiadał na przestrogi:
— Śmiało! Śmiało! Filipie. Bądź mężnym moje dziecię!
Wezwanie to ojca do syna pozostało na zawsze wspomnieniem i faktem historycznym, czego najdotykalniejszym dowodem, nadanie w przyszłości Filipowi, przydomka: dumny, hardy!
Zobaczymy i przekonamy się później jak ta odrośl książęcego rodu Burgundzkiego, poczynająca się od Filipa Dumnego, wzmogła się przy Janie Nieustraszonym a nareszcie dosięgła najwyższej świetności za czasów Karola Śmiałego, o którym właśnie wkrótce będziemy opowiadali w dalszym ciągu naszej powieści obecnej.
Tymczasem walka wrzała w tym właśnie punkcie, w którym znajdował się król francuski, ponieważ jak twierdzi Jan Chandos, książę Czarny był przekonanym, że król nie cofnie się ani na krok, że nie ustąpi i będzie walczył do upadłego.
Bojownicy królewscy, mieli jednak pewien rodzaj odpoczynku.
Dwaj rycerze, którzy towarzyszyli blisko pół mili uciekającemu synowi królewskiemu wraz z jego braćmi, powrócili z ogromnym zapałem napowrót dla wzięcia udziału w toczącej się walce. Byli nimi, jak już wspominaliśmy, Jan Landas i Thibault de Vaudenay. Przyprowadzili oni ze sobą około siedm setek szlachetnych rycerzy.
Na swej drodze spotkali oni resztki batalji księcia Orleańskiego, który w najwyższym nieporządku ustąpiwszy z placu boju, teraz zmierzał w stronę uciekającego komendanta, którym był sam następca tronu.
Z pomocą, jaka się znalazła w tak stanowczej chwili, wraz z tem, co pozostało przy królu Janie, Francuzi byli trzy razy silniejsi od nieprzyjaciół; ale niestety paniczny przestrach ogarnąwszy pojedyńcze oddziały udzielił się równocześnie i całej armii.
Najdzielniejsi rycerze padali obok króla.
Takimi byli: książę de Bourbon, książę ateński, marszałek Clermont, panowie Robert de Duras, Richard de Beau Jeu, wice-hrabia de Rochechouart, Eustachy Ribeaumont, Jan de Lille, Gilian de Narbonne, de Chateauvillain, Montreheau, Argenton, Laucerre, Andry de Charny, Godfryd de Charny, wszystkich znaleziono owiniętych królewskimi sztandarami, jakby pośmiertnemi całunami, nakoniec zginęło na placu boju mnóstwo rycerzy i żołnierzy niższego stopnia, tak że stratę ogólną można było obliczyć co najmniej na dwa tysiące ośmset ludzi.
Król jednak walczył nieustannie stojąc nieporuszenie w jednem i tem samem miejscu.
Chwilę zaledwie odetchnąwszy, wypił nieco wody, którą zaczerpnął ręką jak to czynić zwykł najpospolitszy a spragniony robotnik.
Tyle już padło z jego ręki, tyle uciekło, nie bacząc na to, że pozostawiają w największem a nieuniknionem niebezpieczeństwie głowę koronowaną.
Już prawie wszyscy go odstąpili lub zginęli, jeden tylko malutki Filip towarzyszył ojcu.
Król słyszał głośne krzyki i nawoływania tak znakomitych dowódców jako i żołnierzy, dolatywał do niego wrzask wrogów, żądających poddania się króla Jana:
— Poddaj się królu! poddaj się, bo zginiesz!
Pomiędzy krzyczącemi znajdował się francuski rycerz, któremu powiędło się przedrzeć aż do osoby króla.
Był nim Dyonizy Morbeeque.
Dotarłszy aż do króla i stanąwszy naprzeciw niego, wcale nie dobywał oręża, unikając cięć królewskich i tylko wołał:
— Poddaj się królu! Poddaj się!
Król spostrzegł że nadaremne są jego wysiłki, że uledz nareszcie musi sile, a słysząc te wyrazy wymawiane po francusku, odstąpił parę kroków i otarłszy miecz z krwi, dał do zrozumienia że chce parlamentować. Jakoż zwróciwszy się do owego rycerza, zapytał:
— Kto pan jesteś?
— Jestem rycerzem francuskim, odpowiedział Dyonizy Morbecque.
— Zkąd przychodzisz? Wszak pozostajesz w służbie angielskiej?
— Popełniłem zbrodnię morderstwa i dla uratowania się od kary, uciekłem do Anglii, gdzie też wszedłem do służby u króla Edwarda.
— Gdzie jest mój kuzyn, książę Galles! pyta król; jeżeli go zobaczę, w jego ręce oddam mój miecz.
— Poddaj się mnie najjaśniejszy panie, a ja cię zaprowadzę do księcia Galles.
— Więc dobrze, niech się tak stanie, poddaję się panu, dodał król. Wolę raczej poddać się francuzowi niż anglikowi.
I rzucając zdala od siebie miecz, oddał mu swoją rękawiczkę.
Młody Filip, aby nie oddawać swej szabli, odrzucił ją na bok w przeciwną stronę.
Walka zatem została ukończona; wszakże król zanim go przymuszono do poddania się znajdował się w wielkiem niebezpieczeństwie.
W chwili, kiedy oddawał szpadę, o pięćset kroków od niego, najdalej znajdował się książę Czarny, zwycięzca, zatrzymał się w środku placu boju i myśląc więcej o swoich przyjaciołach, niż o nieprzyjaciołach, przywołał do siebie hrabiego Warwicka i p. Regnault Cobham, i zażądał od nich wiadomości co się stało z Audleyem.
— Powiedzcie mi panowie, mówił książę, czy nic nie wiecie o moim wiernym słudze Jamesie Audley, który wykonał ślub, jak to i wam zapewne wiadomo że utrzyma honor dnia dzisiejszego.
— Dopełnił tego ślubu, najjaśniejszy panie odpowiedzieli obaj szlachetni mężowie, wiemy o tem jak najdoskonalej i możemy zapewnić Waszą Miłość o wykonaniu ślubu przez szlachetnego Audleya, ale jest bardzo ciężko ranny i odniesiony został przez swoich giermków zdala od placu walki.
— Oto wiadomość smutna, która mi sprawia nadzwyczajne zmartwienie. Pragnąłbym osobiście przekonać się o stanie zdrowia tego dzielnego człowieka. Dla tego wyszukajcie go mi natychmiast; jeżeli można go będzie bez niebezpieczeństwa życia przenieść, każcie go przynieść tutaj; jeżeli zaś jest bardzo osłabiony, dajcie mi znać o miejscu jego pobytu, a ja sam udam się do niego.
Obaj szlachetni panowie, spełniając polecenie wnet udali się do rannego, któremu oświadczyli wolę księcia.
— Stokrotne dzięki synowi mojego króla, — odpowiedział James, za jego łaskawość, że się troszczy o taką nędzną figurę jaką jestem. Nie będę narażał go na trudzenie się jego aż tu do mnie.
Jakoż przywołał swoich giermków.
— Zanieście mię przed oblicze mojego księcia — rzekł — czuję się dość silnym i mam nadzieję że stanę tam bez niebezpieczeństwa.
Giermkowie a raczej jego masztalerze wzięli na ramiona lektykę, w której leżał ranny Audley i zanieśli go aż do miejsca, w którym czekał na wiadomości z pewnem zaniepokojeniem książę Czarny.
Nareszcie poznając lektykę, zsiadł z konia i nachylił się do James, skoro go postawiono z lektyką.
— Panie James pozwól mi podziękować i zarazem udzielić pochwały z dopełnienia tak pięknie i tak bohatersko złożonego ślubu, jesteś zaszczytem dnia dzisiejszego i odtąd uważam cię za najwierniejszego towarzysza broni i za najdzielniejszejszego z najdzielniejszych rycerzy.
— Najjaśniejszy panie, chętnie ofiaruję ostatek mego życia, abym jedynie mógł utrzymać i nadal twoje tak pochlebne o mnie zdanie.
— Od dnia dzisiejszego — mówił następnie książę — zatrzymuję cię przy sobie jako mojego nieodstępnego rycerza i ofiaruję ci 500 marek rocznego wynagrodzenia, które ci będą wypłacane z dochodów moich posiadłości w Anglii.
— Najjaśniejszy panie, składam dzięki Bogu i błagać będę, abym jak najdłużej cieszyć się mógł twoją niezasłużoną przezemnie łaską.
Poczem książę widząc że ranny jest bardzo osłabiony, bo prawie omdlewał po wyrzeczeniu tych kilku wyrazów, kazał go odnieść do swojego własnego mieszkania, aby tym sposobem nie brakło mu żadnej wygody i tego wszystkiego, czego jako ciężko ranny mógł potrzebować:
W tej chwili jednak spostrzegł książę wielką gromadę ludzi, zmierzającą ku niemu, ponieważ z krzyków i ruchów tej całej ciżby łatwo domyślał się że przychodzą z jakąś bardzo niezwykłą a może nawet i niespodziewaną nowiną, przeto zwrócił na nich szczególniejszą uwagę, czekając co dalej nastąpi.
Następnie obracając się do panów Warwicka i Regnaulta de Cobham, którzy to byli posłami wysłanemi do Jamesa, rzekł:
— Moi panowie, idźcie co żywo i dowiedźcie się co znaczy ten hałas i ten tumult takiej wielkiej ciżby ludzi. Czy przypadkiem król francuski nie został wzięty do niewoli?
Rzeczywiście, ludzie ci prowadzili króla francuskiego, wziętego do niewoli.
Tumult zaś powstał ztąd, że starano się wydrzeć króla francuskiego z rąk p. Djonizego de Morbecque. Mnóstwo anglików i Gaskończyków ubiegało się o zaszczyt prowadzenia króla Jana, każdy ciągnął go do siebie, wołając co mu sił starczyło:
— To ja go wziąłem do niewoli. On do mnie jedynie należy.
Jednem słowem, jak to wspomnieliśmy, król poddając się p. Morbecque równocześnie podpadł niebezpieczeństwu rozerwania go przez chciwych łupu czy zasługi. Broniąc się zaś każdemu mówił:
— Moi panowie, sądzę że zasługuję na to aby się obchodzono ze mną przyzwoicie, pragnę być doprowadzonym do mego kuzyna księcia Galles i niepotrzebnie kłócicie się panowie o moją osobę, ponieważ dzięki Bogu jestem o tyle bogatym, że mogę się okupić.
Lecz ci, do których się zwracał, tak byli rozżarci, że zupełnie nie zwracali uwagi na słowa królewskie i kłócąc się z sobą, rwali się do siebie lub wyrywali po prostu jeden drugiemu z rąk osobę króla.
Podczas najżarliwszej właśnie kłótni nadeszli p. Warwiek i Regnault de Cobham.
Kiedy zobaczyli w jakiem niebezpieczeństwie znajduje się król i kiedy posłyszeli spory gwałtowne, dobywszy szpad zawołali:
— W imieniu księcia Galles, nakazujemy wam abyście natychmiast ustąpili.
I wnet też dwóch baronów zsiadło z koni, złożyli głęboki ukłon królowi i stanąwszy po obu stronach króla wyrzekli:
— Najjaśniejszy panie, od tej chwili, my odpowiadamy za bezpieczeństwo twojej osoby i twojego syna i miej nadzieję że z pomocą Bożą doprowadzimy cię całego i zdrowego do naszego pana, księcia Galles.
— Idźmy — rzekł król Jan.
W pięć minut później wzięty do niewoli król stanął oko w oko z księciem Czarnym.
Wypadało teraz traktować więźnia a raczej jeńca, jako króla wziętego do niewoli, lub jako króla tylko.
Książę Galles postanowił postępować z królem Janem nie jak z jeńcem wojennym, ale jak z królem.
Było to bardzo szlachetnie, po rycersku i politycznie.
Wedle idei panujących w wieku XIV., wzięcie króla do niewoli tyle znaczyło, co zabranie państwa francuskiego, gdy król niewolnikiem i Francja w niewoli, a okup za króla mógł śmiało zniszczyć państwo francuzkie.
Wjeżdżając do Londynu książę Galles podał królowi białego konia, co tyle znaczyło jak gdyby nie jeniec ale król wkraczał do stolicy państwa.
Natomiast książę Galles szedł piechoto obok konia.
Po przybyciu do Londynu króla Jana, przyjął król Edward III. i na jego cześć dał wielką, świetną ucztę.
Podczas obiadu, podczaszy króla angielskiego zamiast nalać wina do puharu pierwej królowi angielskiemu nalał go królowi Janowi, co widząc młody książę Filip powstał a wymierzając policzek podczaszemu, rzekł:
— Kto ci pozwolił nalewać wino pierwej wasalowi o potem dopiero panu!
Podczaszy przerażony postąpieniem młodego księcia, z podziwieniem zwrócił się do swego pana, jakby go prosił o wyjaśnienie.
Lecz ten ostatni odpowiedział:
— Dziecko ma słuszność, król francuzki jest moim królem, bo jako władca Normandji, jestem jego wasalem.
Potem zwróciwszy się do młodego księcia dodał:
— Słusznie bardzo mości książę nazywają cię dumnym.
Król Jan przez ośm dni bawił w Anglji jako jeniec wojenny, po upływie zaś tego czasu powrócił do Paryża tak jak niegdyś Regulus powrócił do Rzymu.
Młodszy Filip de Rouvres umarł w r. 1361 i król Jan jako małżonek Joanny de Boulogne, posiadł majętności do niego należące.
W skutek ustąpienia mu przez króla Roberta księstwa Burgundzkiego, to ostatnie napowrót wróciło do Francji.
Powracając do Londynu — inne podobieństwo zachodziło pomiędzy królem Janem a Regulusem powracającym do Kartaginy — książę francuzki złożył na ręce kanclerza Burgundji listy donacyjne księstwa dla ukochanego syna księcia Turyngii.
Listy te doręczono mu w chwili zgonu króla Jana.
Król Jan zmarł 8 kwietnia 1364.
Młody książę natychmiast wprowadzony został w posiadanie; w d. 26. maja. Filip Dumny wyjechał z Dijon celem wzięcia udziału w uroczystości namaszczenia brata starszego. Należało się mu to z obowiązku jako księciu Burgundji.
Król Karol V. potwierdził tę donację uczynioną przez jego ojca i opuścił zamek w Burgundji, który od dawien dawna służył za mieszkanie dla książąt burgundzkich.
Zamek ten zbudowany na górze św. Genowefy.
Akt darowizny księstwa Burgundzkiego i ustąpienie z zamku, miało miejsce w dniu 3 czerwca 1364 r.
Prolog ten zatem wyjaśnił zapewne czytelnikowi dzieje burgundzkiego domu, którego odrośl główną stanowił Karol Śmiały.




I.
Dobry książę.

Karol, przezwany Śmiałym, był wnukiem Filipa Dumnego, o którego pierwszym wojskowym debicie opowiedzieliśmy czytelnikowi w prologu i który stanowił tym sposobem gałąź drugiego domu Burgundzkiego.
Należy nam obecnie objaśnić czytelnika do jakiej to potęgi wzniósł się dom burgundzki, w chwili urodzenia się Karola t. j. w d. 10. listopada 1435 r.
Już opowiedzieliśmy w jaki sposób księstwo burgundzkie powróciło do króla Jana i jak stanowiło wyposażenie jego syna Filipa Hardego, a to skutkiem patentu na dniu 6. września 1363 r. potwierdzonego w roku następnym przez króla Karola V.
W jaki sposób, po zamieszaniach które przyczyniły się do wzniesienia na pierwszy stopień wielkości domu burgundzkiego, jak po traktacie zawartym pod Bretigny, którym oddzielone zostały najpiękniejsze prowincje; jak król równie mądry jak król Karol V. zatwierdził to nowe rozczłonkowanie Francji, bez widocznego żalu i czynienia jakichkolwiek w tym względzie uwag.
Należy nam przytoczyć tu ów pewnik, że przykładem dla przyszłości jest zawsze przeszłość.
Otóż, królowie francuzcy, nie robiąc zgoła żadnych kombinacji, co do tego, co się działo, znieśli feudalizm z równą stanowczością, jak go aprobował Karol, to jest stan wojenny istniejący dotąd we Franeji; brakło im tedy tej potęgi, zatem starali się w XIII. i XIV. w. stworzyć ją sztucznie. Przykład Filipa d’Anjou, który zostawszy królem Hiszpanii przez Ludwika XIV., okazał się nieprzyjacielem Francji, nie przeszkodził wcale Napoleonowi do uczynienia brata Józefa królem Hiszpanii, brata Ludwika królem Holandji, a swego przyrodniego brata Murata królem Neapolu i synowca Eugenjusza królem Włoch.
Cóż przez to usiłował zdziałać Napoleon? Oto chciał na nowo przywrócić feudalizm militarny.
Karol V. wykonywając patent króla Jana, który przeznaczył księztwo burgundzkie swemu młodszemu bratu, działał w tej mierze raz jako syn wykonywający z pobożnością wolę ojca, powtóre przywracając stan militaryzmu, szedł jedynie w ślad tradycji politycznej swego czasu.
Książę d’Anjou, brat młodszy Karola, starszy zaś Filipa, był rządcą prowincji Langwedocji a skutkiem tego wywierał wpływ na Prowancją i Włochy; nowy zaś książę burgundzki na cesarstwo niemieckie i Niderlandy.
Filip de Rouvres od którego nowy książę otrzymał dziedzictwo, miał poślubić Małgorzatę, córkę jedyną księcia Flandrji, ale małżeństwo to nie doszło do skutku.
Wdowa zatem mogła zawrzeć nowe śluby.
Małżeństwo to było na rękę Filipowi; Małgorzata dziedziczyła hrabstwa: Flandrji, Artois, Rethel, Nevers i Franch-Comté.
Lecz właśnie dla tego że małżeństwo dawało tak wielkie korzyści, pobudziło miłość Edwarda III ku niej, jakkolwiek przeznaczona ona była dla księcia Czarnego zwycięzcy pod Portier.
Wprawdzie Małgorzata kochała księcia Flandrji Filipa, ale miłość nie wchodzi wcale w rachubę w małżeństwach książęcych.
Ludwik de Mae był niezdecydowany. Karol V przeciwnie widząc z przerażeniem że w ten sposób, jego rywal, król angielski wzmoże się w większą jeszcze potęgę, nie chciał się dać osłabić i ofiarował oddać Flandrję, Lill i Douai, Flandrję francuzką, na północnej granicy państwa. To jednak nie wystarczyło.
Szczęściem a właściwie nazwać to można nieszczęściem, matka Ludwika de Male zamierzyła skojarzyć to małżeństwo jako księżniczka francuzka i córka Filipa Długiego. Jakoż udała się do syna, który się skłaniał ku Edwardowi III i wydobywszy prawą pierś, rzekła:
— Ludwiku, jeżeli nie zgadzasz się na zawarcie małżeństwa, którego pragnę ja i twój król, przysięgam ci, że odetnę sobie tę pierś, która cię wykarmiła i niech to zostanie na hańbę twoją i twojego imienia.
Ludwik de Male zgodził się a tak małżeństwo doszło do skutku w dniu 19 czerwca 1309 r.
Książę burgundzki zatem, otrzymawszy Burgundję wyczekiwał na odziedziczenie Flandrji, d’Artois, Rethel, Nevers, oraz stanie się panem Lille i Douai.
Karol V spodziewał się, że Francja zaabsorbuje Flandrję, ponieważ wymagały tego sprawy ludów połączonych pod jednem i tem samem panowaniem. Ale zawiódł się — różnica głęboko się między nimi zarysowała. Język i zwyczaje rozdzieliły Francuzów i Flamandczyków; bogaci Flamandczycy niezbliżyli się do Burgundczyków, lecz przeciwnie, Burgundja stała się prowincją Flandrji. Flamandzkie interesa wymagały tego, aby polityka synów Francji nachyliła się ku polityce angielskiej.
Połączenie nasze z naszym wrogiem było wprawdzie tylko handlowe w początku, ale póżniej ogólną polityką była polityka czysto-angielska.
Między Francją i Flandrją nastąpiło małżeństwo czysto polityczne, natomiast między Flandrją i Anglją zawarto śluby handlowe.
Małżeństwo to stworzyło bogactwo kraju, jak równie i samego księcia.
Z kolei, Filip w r. 1385 ożenił swego syna hrabiego de Nevers, z dziedziczką Hainaut z Holandji i przez to dokompletował Niderlandy.
W pięć lat później w r. 1890, kupił on od hrabiów d’Armagnac Charolais i tym sposobem dopełnił Burgundji.
Były to widoki na Anglję, a brama do Francji.
W drugiej generacji, oto co sprowadziła przezorność mądrego króla Karola V.
Wnuk tego Filipa Hardego, który pod Poitiers tak mężnie walczył, który w Londynie obdzielił policzkiem podczaszego Edwarda III, ponieważ obsługiwał króla angielskiego zamiast podać potrawy pierwszemu królowi francuzkiemu, jednem słowem Filip Dobry, połączył się z Henrykiem V, był świadkiem jego małżeństwa z księżniczką Katarzyną i nakazał, za wyłączeniem króla francuzkiego Karola VII, ogłosić królem francuzkim, króla angielskiego.
Co prawda zyskał przez zaparcie się swego ojczystego kraju Francji, pozycję dominującą nad rzekami Somą i Mouse, Namur Peron, drogi prowadzące do Paryża, a właściwie i sam Paryż, Bar-sur-Seine, Auxerre i Meaux.
Ale też i to prawda, że by dojść do tego celu, musiał wydać w ręce angielskie Dziewicę Orleańską.
Nareszcie w d. 4 sierpnia 1430, zmarł książę Brabancji.
Książę Burgundji posiadał w przybliżeniu prawie to wszystko, co otaczało Brabancję — posiadał Flandrję, Hainaut, Brukselę, królestwo Niderlandów, Louzain, Namur i Luksemburg. Brakowało mu jedynie Brabantu.
Brabant była prowincją środkową, Louvain, Bruksela. Bruksela była królową Niderlandów a jej damą honorową Louvain.
Brabant nie powrócił wcale do Filipa, lecz do jego ciotki Małgorzaty de Bourgogne, hrabiny Hainaut — i pasierbów jej Karola i Jana de Bourgogne, synów hrabiego de Nevers, zamordowanych w Azincourt.
Zapomniał że był wnukiem jednego, a opiekunem drugiego. Sięgnął po Brabant.
Wszystko to nieprzeszkodziło synowi Jana-sans-Peur, ojca Karola Śmiałego, pozyskać imię Filipa Dobrego.
Czytelnik przekonywa się że nie należy zbytniej wagi przywiązywać do tego przydomka: „Dobry“.
Mówiliśmy już że Jan „dobry“ znaczy tyle co: Lekkomyślny, utracjusz, warjat!
Filip inaczej to rozumiał, mianowicie znaczyło to u niego: zakochany, dworak, namiętny.
Rzeczywiście Filip, wedle pospolitego twierdzenia, był dobrym księciem, miał czułe serce szczególniej dla kobiet — wkrótce to zobaczymy — i z łatwością mógł płakać.
Opłakiwał też śmierć zamordowanych w Asencourt, i stał się sprzymierzeńcem Anglików, którzy to właśnie ich zamordowali.
Opłakiwał swego ojca Jana sans Peur i mszcząc się za morderstwo w Montereau, pozbawił tronu francuzkiego Karola VII.
Zresztą wiedział bardzo dobrze, co przyniósł ów mord i jaką cenę mordu wymódz na mordercach.
Dnia 21 września 1435, zdecydował się udzielić przebaczenie za ów mord i podpisał traktat pokojowy z królem Karolem VII.
Lecz na jakich warunkach udzielił on to przebaczenie. Oto pod warunkiem że mu ustąpią hrabstwo de Macon. d’Amiens, Bar-sur-Seine i Ponthieu.
W Pikardji posiadał już Peronne, potrzeba mu jeszcze było Montdidier, Roye, Saint-Quentin, Corbie, Amiens, Abbeville i Doullens.
Przekonywa się szanowny czytelnik, że warunki na których opierało się to przebaczenie, były dość trudne.
Co prawda zgodził się aby miasta, które były miastami królewskiemi, mogły być napowrót odkupionemi, gdyby Francja posiadała dość złota, na uskutecznienie tego wykupna.
Zresztą, król Karol wyrażał się z wielkim żalem o śmierci Jana sans Peur, zaprzeczał aby brał w niej jakikolwiek udział i ustanowił raz na zawsze w Montereau, nabożeństwo żałobne w dniu śmierci tegoż.
Czekajcież! Dobry książę miał swoje księstwo uzupełnić, które jego syn zamierzył zamienić na królestwo.
René, książę de Bar, został wzięty do niewoli w czasie bitwy pod Bulggeville. Osadzony on został i trzymany był od czterech lat w wieży pałacu w Dijon. Dobry książę w układach pokojowych w Arras, ani słówka jednego o nim nie wspomniał.
Stało się to nie skutkiem jakoby zapomnienia, przeciwnie Dobry książę wybornie pamiętał o swoim dotychczasowym więźniu — bo nawet król Karol VII zrobił w tym razie dość wyraźną uwagę.
Na co Dobry książę raczył natychmiast udzielić następującą odpowiedź:
— Zobaczymy to później!
Do wydania stanowczej w tym względzie odpowiedzi skłoniła księcia okoliczność, że więzień podczas swego osadzenia w wieży zamku przez śmierć swojego brata księcia d’Anjou, księstwo tego nazwiska oraz hrabstwo Prowancja miał odziedziczyć, a nadto ponieważ Joanna II. umierając, powołała go na tron neapolitański.
Tak bogaty więzień, wychodząc ze swej klatki, w której przesiedział już lat cztery, nie wątpliwie zmuszonym byłby na sprawach swego więzienia pozostawić choćby kilka piórek ze swego bogactwa.
René rzeczywiście pozostawił dwa: Neuchatel w Lotaryngii, Clermont w Aragonii.
Oprócz tego zapłacił jeszcze ośmdziesiąt tysięcy talarów złotem.
Był to ten sam René, którego później i z zupełną słusznością nazywano w Prowancji dobrym królem René, o którym Jerzy Chatelain, napisał bardzo piękną kronikę, rozpoczynającą się tym wierszem:

Widziaiem młodego króla,
Który był prawdziwym pasterzem;
Jego małżonka była również piękna
Wplatała ona kwiaty w swe włosy.
Z kijem pasterskim w ręku,
Z kapelusikiem włożonym na ucho,
Strzegła swoich baranków,
Tak, że nie zaginał żaden.

Co się tycze księcia Filipa, już powiedzieliśmy, że był on bardzo dobrym dla kobiet, jak równie był bardzo dobrym i dla swych naturalnych dzieci.
Pewnego dnia, nie mając nic lepszego do roboty, przystąpiliśmy do bardzo przyjemnego zajęcia a to do przejrzenia archiwum miejscowego w Lille, a nadto do zbadania Izby rachunkowej, jakoż znaleźliśmy Bóg wie ile listów i aktów, dopełnionych przez dobrego księcia, przeważnie na korzyść mamek i żywicielek potomków naturalnych króla, oraz wykazy plac dla matek i karmicielek.
Zresztą wiek XV nazwano wiekiem galanterji i był on rzeczywiście wiekiem panowania kobiet.
Porachujmy.
Izabella Bawarska, która Francję doprowadziła do upadku i sprzedała.
Walentina Medjolańska, pocieszająca króla opłakującego niewiarę małżeńską królowej i zdradę jego brata.
Joanna, która wyratowała królestwo.
Agnieszka Sorel, dama niewypowiedzianej piękności, która Karolowi VII podała sama miecz do ręki, jakim wypędził Anglików z Francji.
Jacquelina de Heinaut, dzielna i odważna hrabina, małżonka czterech z rzędu mężów, która mężniej broniła swych posiadłości, niż własnej osoby.
Religja owego czasu, nie była panną, ale kobietą.
Być może jednak że poważni Flandryjczycy surowiej patrzyli na to.
Zgoda! Przeczytajcie legendę o hrabinie, która wydała na świat 365 dzieci.
Trzysta sześćdziesiąt pięć dzieci dla jednej kobiety, to za wiele; możnaby śmiało zaprzeczyć tej legendzie, nie ulega jednak zaprzeczeniu 36 naturalnych potomków hrabiego de Cleves; nie ulega również zaprzeczeniu, że Jan de Bourgogne, arcybiskup z Cambrai, przy nabożeństwie uroczystem, przez siebie celebrowanem, obsługiwany był urzędowo przez 36 synów naturalnych i ich potomków — nadto także nieulega zaprzeczeniu że Filip Dobry, ze swemi trzema prawemi małżonkami, i dwudziestu siedmioma metresami miał szesnastu naturalnych potomków.
Podczas gdy święci z Voucouleurs, Dziewicę Orleańską, oswobodzicielkę Francji spalili na stosie, co robi Dobry książę, który ją zaprzedał w ręce wrogów?
Przygotowywał się do zawarcia trzeciego małżeństwa i organizował emblematyczny Zakon Złotego Runa.
Ta trzecia jego żona, która miała wydać na świat naszego bohatera Karola, była infantką portugalską a angielką z matki, nazwiskiem Filipa Lancaster — co zaś do jej ojca, był to dzielny naturalny potomek Jana I, który dał podstawę i był założycielem nowej dynastji w Portugalji, jak drugi bastard tegoż Transtamare w Kastylii.
Były to czasy pomyślne dla naturalnych dzieci, wiadomo bowiem powszechnie, że samo szczęście im wszędzie sprzyjało. Czyliż w dwanaście lat później Dunois, nie wyraził się w ten sposób, że nie jest zgoła synem bogatego i śmiesznego Canny, ale że jest synem naturalnym Orleanu.
Otóż, w dniu swego ślubu z brunatną portugalką, Dobry książę, jak już powiedzieliśmy, założył emblematyczny Zakon Złotego Runa, który nosił dewizę:
„Nie będę nigdy innym“.
Nigdy dewiza podobna do tej nie była bardziej zwodniczą, mająca podwójne znaczenie.
Złote Runo! Nie byłoż to złożenie hołdu tym blond włosom, które flamandcy malarze, od Van-Dycka aż do Rubensa, nadawali swym najwidoczniejszym utworom flamandzkich dziewic? Nie byłże to tryumf kobiety północnej nad kobietą południa? Zwycięztwo niewątpliwe, stanowcze blondynki nad brunetką?
A ta dewiza: Innym nigdy nie będę! nie byłaż ona rodzajem przysięgi wykonanej publicznie, że od dzieciństwa aż do ostatnich dni nie będzie uwielbiał innej kobiety, tylko ją, Flamandkę? Nie byłaż to obietnica uczyniona wszystkim przedstawicielom piękności z Gand i Bruges, pozostania im wiecznie wiernym i niezmiennym wielbicielem?
Małżeństwo to dało powód do uroczystości niebywałych, o jakich dotąd jeszcze nie słyszano, do uroczystości i obchodów olbrzymich rozmiarów, do szalonych bombansów. W Bruges, uroczystości te mogły przyprawić króla o bankructwo.
Bruges, skutkiem siedmnastu kantorów bankierskich rozmaitych narodowości, należało bez zaprzeczenia do najbogatszych miast.
W ulicach rozścielono jak najpiękniejsze, jak najbogatsze kobierce Flandrji. W ciągu ośmiu dni, wino płynęło w ulicach strumieniami; lew rozlewał wino reńskie — jeleń rozlewał wino de Beaune. Podczas uczty weselnej — nosorożec strumieniami wylewał różaną wodę i małmazję.
Tak więc książę Burgundji doszedłby do szczytu swych bogactw i swej potęgi, gdyby miał syna, i gdyby ten syn mógł tytułować się księciem Burgundji, Lorrain, Brabantu, Limburga i Gueldre, hrabią Flandrji i d’Artois, hrabią — palatynem Heinaut, Holandji, Zelandji, Namour i Zutphen, panem Fryzji, Salins i Malines.
Ten syn urodził się, jak już mówiliśmy, d. 10 listopada. 1435 r. i zamiast tytułu hrabiego de Nevers, jakim mianował się jego ojciec i dziad, otrzymał na swym chrzcie, tytuł hrabiego de Charolais.
Urodzenie to dopełniło najbardziej upragnionych życzeń księcia i podniosło do szalonej wysokości dumę tego, którego cudzoziemcy tytułowali, „wielkim księciem Zachodu“.
Dajmy obraz tego szaleństwa, tej radości przechodzącej wszelkie granice.
Dobry książę zmuszonym był kazać ogolić sobie głowę, na skutek choroby, wkrótce też wydał edykt na mocy którego nakazuje wszystkim panom golić głowy podobnie jak ją ogolił sobie książę.
Pięciuset szlachty spełniło rozkaz, a skoro książę wkrótce nabrał przekonania, że wielu z nich może uchylić się od wykonania woli jego, delegował Mersara Piotra de Vacquembac, aby sprawdził głowy spodziewanych rebelantów i nakazał im włosy ogolić.
Zresztą z urodzeniem następców książęcych to samo się dzieje, co ze szczęściem gdy ono przechodzi zwykłe granice, albowiem w chwili to szczęście, te dobra, to bogactwo podnosi się i wzrasta do takiego stopnia, do jakiego wyżej dosięgnąć już nie może, nastaje pewien rodzaj spoczynku, później zmniejsza się coraz bardziej, ubywa go, a nieraz całkowicie ginie, przepada.
Niepodobna przecież ani w siódmym, ani w ósmym roku życia, wyprowadzać jakichś stanowczych przepowiedni, ani sądzić o usposobieniu i charakterze młodziutkiego hrabiego.
Uczył się bardzo dobrze i okazywał umysł bystry — wychowanie księcia dzieliło się między ćwiczenia fizyczne bronią a właściwą nauką. W tej epoce mało bardzo arystokracji umiało czytać i pisać, wedle wszelkiego przypuszczenia, jego dziad Jan sans Peur niepotrafił nawet podpisać swego imienia; pan de Barante, który odnalazł jego pieczęć, nie mógł bez względu na nadzwyczaj ścisłe poszukiwania, znaleść gdziekolwiek jego podpisu.
W dziesiątym roku życia, Karol umiał już czytać i pisać, czytał albo kazał sobie odczytywać prywatnie rozmaite historje i opowiadania Lancelot du Lac i Gauvain’a. W dwunastym, dano mu do ręki łuk i wkrótce też zasłynął jako bardzo dzielny strzelec-łucznik.
W piętnastym, pozwolono mu oddawać się przyjemnościom polowania, do czego nabrał nadmiernego gustu; szczególną namiętnością hrabiego było polowanie na odyńce.
Gdy psy trzymały w osaczeniu dzika, żądał swego dzirytu, rzucał nim na zwierzę i prawie zawsze, za jednym ciosem kładł go trupem.
Lubił również polowanie na ptactwo; lecz uważał je jedynie jako rozrywkę dla zabicia czasu i nigdy nie stało się ono jego namiętnością, jak polowanie na dziki, zamiłowanie to wzrastało u niego nie z powodu gustu, ale raczej z przyczyny niebezpieczeństwa, na jakie zawsze był narażony.
Później zaczął się oddawać ćwiczeniom ciała i w szesnastym roku życia mógł śmiało stawić czoło wszystkim młodym ludziom swego wieku, niemniej też w wyścigach odznaczał się zawsze jako najpierwszy z szybkobiegaczów.
Powód tego wszystkiego uczucie pychy rozwijało się w nim coraz gwałtowniej, zresztą pozostawał on w bardzo dobrej szkole. Starał się też o jak największą elegancję w stroju i z największą przyjemnością występować lubił w dużym orszaku masztalerzy i paziów, lubił śpiew, ale sam nie śpiewał, gdyż miał głos fałszywy.
Ber d’Auxy i Sir de Rosembos wybrani zostali jako guwernerowie i kierownicy jego wychowania w młodzieńczych latach.
Tym sposobem dorósł do 18 lat życia.
Książę, jego ojciec, sądząc że nadszedł nareszcie czas, złożenia przez syna examinu w sztuce wojennej, wyznaczył natychmiast zapasy i turnieje w Brukseli.
Młody hrabia miał wystąpić na nich pierwszy.
Ale księżna interweniowała; nieszczęśliwa matka drżała z obawy, aby ukochanemu dziecięciu nie wydarzył się jaki wypadek.
Książę przecież obstawał przy swojem.
Izabela żądała przedewszystkiem aby młody hrabia obznajmił się z tego rodzaju rycerską zabawą.
Książę rzucił okiem w około, upatrując kogoby obrać jako nauczyciela fechtunku dla swego potomka i wybrał z pomiędzy wielu rycerzy, Jakóba de Lalaing, jako najgodniejszego do udzielania lekcji przyszłemu dziedzicowi i władcy Burgundji; wszyscy przyklasnęli wyborowi, ponieważ nie było bardziej uzdolnionego nauczyciela z liczby ogólnej miejscowych rycerzy.
Zadecydowano że lekcje te odbywać się mają w parku Brukseli, w obecności jedynie tylko kilku osób.
Księżna prosiła również o pozwolenie być przytomną przy lekcjach.
Dwóch tedy walczących zjawiło się na koniach, każdy z nich na wejściu do alei, mającej stanowić dla nich pole popisu — każdemu z nich podano kopię, następnie na znak księcia, dwaj, przeciwnicy rzucili się jeden ku drugiemu.
Hrabia Charolais skruszył swoją kopię o tarczę p. Lalaing, który nie mógł się utrzymać silnie w strzemionach.
On też wcale nawet nie dotknął hrabiego Charolais, kopja jego poszła w kierunku po nad hełmem młodego księcia.
Książę doskonale to spostrzegł, że p. Lalaing oszczędza młodego hrabiego i mocno się zaczerwieniwszy ze wstydu czy z gniewu zawołał:
— Sir Lalaing, mój przyjacielu, wybrałem cię na to, abyś walczył z moim synem, nie zaś abyś go oszczędzał. Jeżeli masz zamiar postępować nadal w ten sam sposób, to zechcesz ustąpić miejsca drugiemu.
Przeciwnie księżna, równocześnie rzuciła dziękczynne spojrzenie doświadczonemu i wytrawnemu rycerzowi.
Jakób jednak poszedł jedynie za radą księcia. Przyniesiono inne kopje. Rycerz i jego młody przeciwnik znowu natarli jeden na drugiego i obiedwie kopje zostały skruszone.
Tym razem, księżna poczęła robić wyrzuty panu Lalaing, mówiąc że uderzenie było zbyt gwałtowne.
Poprobowano nowej walki dwa lub trzy razy, jednakże hrabia Charolais dotrzymywał wybornie placu.
Księżna i książę wrócili do siebie, przekonani oboje, że hrabia podczas turnieju zachowa się tak, jak na rycerza przystało.
Rzeczywiście, kiedy nadszedł dzień przeznaczony na turnieje, młody książę w towarzystwie swego kuzyna hrabiego d’Etampes i młodych rówieśników Filipa de Croy, Jana de Tremoille, Charles de Temant, jak niemniej guwernera p. Ber d’Auxy i Sir de Rosembos, wstąpił na plac boju, jaki przygotowano w obrębie magistratu miasta Brukseli i skruszył pomyślnie aż ośmnaście kopji. Ogłoszono go też jednozgodnie zwycięzcą i otrzymał nagrodę od obecnych na turnieju dam.
Te walki improwizowane były jedynie przygotowaniem do walki daleko poważniejszej, rozpoczęto bowiem wojnę przeciwko Gandawczykom. W skutku jednak odmowy ojca, aby mu dał dowództwo nad wychodzącą do boju armią, młody książę zaprzysiągł na Świętego Jerzego, że jeżeli go zostawią w Dijon lub w Brukseli, pójdzie chociażby nieuzbrojony i połączy się z walczącymi, aby uśmierzyć zrewoltowanych Gandawczyków.
Dwa słowa o rewolcie Gandawczyków.




II.
Lew Flandrji.

Przyczyny wojen między poddanymi a książętami są tego rodzaju, że historycy mają obowiązek wyjaśnienia ich jak najskrupulatniej.
Otóż zatarg pomiędzy Gandawczykami a ich władcą i panem oddawna już istniał. Filip Dobry miał już do nich urazę o to, że go opuścili najhaniebniej podczas oblężenia Calais.
Bruges zrewoltowało się; książę uśmierzywszy bunt pokonał miasto i rozpoczął rządy surowe absolutne, bez względu na przywileje i prawa miasta. Miał on zamiar doprowadzić do tego samego stopnia i Gandawę tak jak ukorzył miasto Bruges, wykonywając w niej rządy despotyczne.
Lecz Dobry ksiażę pomiędzy wielu przymiotami, posiadał i zdolności polityczne, mianowicie umiał wyczekiwać na stosowną chwilę do działania.
Wyczekując ciągle, zwolna czynił rozmaite próby.
Otóż w r. 1440, z wielką radością i zadowoleniem przeniósł Radę Flandrji do Courtrai, która do obecnej chwili miała swoje miejsce pobytu w Gandawie.
W r. 1448 naznaczył z winną absolutnością nowy podatek na sól.
Ipres i Bruges, poddały się temu bez najmniejszego oporu. Gandawa przeciwnie odmówiła zapłatę bezprawnie nałożonego podatku.
Miasto rządziło się samo — często też zmieniało i kształt swego rządu.
Byłto jego przywilej.
Na czele rady stało 26 sędziów i trzynastu z nich urzędowało z tytułem radców, w sprawach miasta i w sprawach zarządu skarbami i trzynastu zaś innych w charakterze sądców czyli starostów, byli oni zarazem sędziami, i wymierzali sprawiedliwość.
Mieszkańcy dzielili się na trzy główne kategorje: na mieszczan, ludzi zawodowych czyli rzemieślników i tkaczów.
Mieszczanie wybierali trzech radców i trzech starostów czyli sędziów; ludzie zaś zawodowi i tkacze mianowali razem pięciu radców i pięciu sędziów.
Taki kształt i forma rządu zaprowadzony został od chwili, gdy Filip Piękny odniósł zwycięstwo nad Flamandczykami.
Tymczasem, miasto postanowiło zmienić tę formę rządu, a byli nią tak zwani: dziekani.
Każdy z 52 rzemiosł miał swojego jednego dziekana. Dziekani miasta, wedle prawa, byli naczelnikami i pierwszemi samodzielnemi rządcami czyli sędziami miasta, nazywano ich wielkiemi dziekanami, stanowili oni rodzaj delegatów, czyli przedstawicieli króla. Każdy dziekan miał w swem zachowaniu sztandar cechowy, to jest tego zawodu, na którego czele stał i przysługiwało mu prawo zwołania wszystkich członków należących do tego samego zawodu czyli cechu.
Dostatecznem było, aby taki dziekan w piątek to jest w dniu targowym, utkwił na placu swój sztandar a wnet około sztandaru kupiły się grona osób należących do zawodu czyli do cechu, którego sztandar został wywieszony.
Rzadko się bardzo zdarzało, aby zatknięcie takiego sztandaru, odbyło się bez pewnego rodzaju zamieszek.
Książę niezadowolony odmową zapłaty podatku od soli i szukając sposobności zastosowania względem Gandawy tych środków despotycznych, jakiemi dotknął miasto Bruges, oświadczył Gandawczykom, że rozdziela urząd wielkiego dziekana od urzędu zarządcy czyli sędziego; czyli mówiąc inaczej, odejmuje im władzę delegatów ze swego ramienia i prawo reprezentowania miasta.
Nareszcie we wrześniu 1449 Dobry książę wprowadził silne garnizony wojskowe w Termonde, w Gavre i Rupelmonde, nakazał zatarasować kanały, na nowo zadekretował opłatę podatku od soli a nadto nałożył taksę na zboże i omłot ziarna.
Gandawczycy powtórnie najsilniej się temu oparli, odmawiając zapłaty.
Książę tedy odebrał wszelką władzę magistratowi miasta, skasował tak starostów jako i zarządców czyli sędziów, i zabronił w całej Flandrji słuchania rozkazów i rozporządzeń członków rady miejskiej w Gandawie.
Już od dawien dawna książę byłby stanowczo załatwił się z miastem i jego rządami gdyby nie zwracał uwagi na Wschód.
Miasta flamandzkie były pod jurysdykcją Francji i często, w wypadkach nadzwyczajnych, zwracały się ku niej. Lecz w r. 1450 Francja poczęła się wyłamywać z pod wpływów Anglii i Karol VII., król Bourges, coraz wyraźniej przybierał rolę i działanie jako prawdziwy król francuski. W r. 1453 Anglicy we Francji nic już zgoła nie posiadały wyjąwszy jednego, jedynego miasta Calais.
Jest prawdą że książę de Bourgogne zyskał daleko więcej na królu francuzkim, niż na nim ten ostatni, a zyskałby też jeszcze dwukrotnie gdyby została zdeklarowana między nimi wojna. Przez Auxerre i Peronne, trzymał on w szachu Paryż, zaś naokoło Paryża, w jego najbliższych okolicach usadowili się członkowie bractwa Złotego Runa Nemours, Montfort i Vendôme. Co ważniejsze: książę Orleanu, więzień w Asincourt, którego Filip po dwudziesto pięcio letniem więzieniu pragnął wykupić za sumę wynoszącą na dzisiejszą monetę trzy miljony, książę Orleanu ozdobiony orderem Złotego Runa i któremu oddał za żonę własną krewną, był z wszelką pewnością gotów dozwolić mu swobodnego przejścia przez Loarę. Nie ma podobno nic czulszego nad nieprzyjaciela zastarzałego, z którym się tylko co przyszło do zgody, z którym się pojednano.
Co się tycze króla Francji, jakąż miał broń przeciwko księciu de Bourgogne?
Jego najwyższa władza nad francuskiemi prowincjami; jego wpływy na Gandawę i Liége, te dwa demokratyczne wabiki, jakiemi mógł on przyciągnąć księcia, gdyby tenże nabrał chęci wyruszenia z armią przeciwko Francji.
Było to w owym czasie i szczęściem i nieszczęściem, siłą i słabością księcia Filipa, że on posiadał tak wielkie i tak ludne miasta. Absolutyzm rządził wszędzie, ci królowie Anglii, Francji i Hiszpanii, ten cesarz Niemiec, nawet i sam Papież, byli panami życia i śmierci swoich poddanych; tam jednak jest życie gdzie wolność.
Książę de Bourgogne jeden tylko panował nie nad umarłymi ale nad żyjącymi i wkrótce też dowiedział się z oburzeniem, że ci żywi odmawiają mu posłuszeństwa.
Na szczęście swoje książę równocześnie powziął wiadomość, że Anglicy pod wodzą Talbota wylądowali w Gujennie.
To zajęło tak Karola VII., że nie miał dość czasu myśleć o załatwieniu się natychmiastowem z ludnością Gandawy.
Od tej chwili tedy rozpoczęła się walka, o której wspominaliśmy a w której hrabia de Charolais, odbył pierwszą swą ogniową próbę, jako wojownik.
Gandawczycy teraz uczynili krok mający na celu rozbrojenie swych panów, którzy im zaprzysięgli, że będą zaoszczędzać życie ich samych i w osobach członków ich rodzin, żon i dzieci.
Sire de Comines, ten sam który pozostawił tak piękne pamiętniki o Ludwiku XI., Sir Comines, pan na Clyte, wielki rządca Flandrji wystąpił w tej mierze jako pośrednik.
Dobry książę domagał się przedewszystkiem wydania trzech mężów, którzy podatek nałożony na sól najenergiczniej zwalczali. Temi właśnie byli: Daniel Sersander, Lievin Potter i Lievin Snowt.
Gandawczycy odmówili.
Tymczasem trzej wymienieni zbrodniarze w obec księcia a bohaterzy w obec swych współbraci postanowili oddać się na łaskę i niełaskę Dobremu księciu.
Udali się więc do Termonde, uklękli pokornie przed nim i prosili o przebaczenie.
Książę Dobry skazał Sersandera na wygnanie na lat dwadzieścia do okolicy oddalonej od Gandawy o mil dwadzieścia; Potter również na wygnanie przez lat piętnaście, do okolicy oddalonej o mil 15 a Snowta na lat dziesięć do miejscowości odległej o mil dziesięć.
Taka to była właśnie łaska, jaką tych ludzi obdarzył Dobry książę.
Gandawczy dowiedziawszy się o postanowieniu księcia, doprowadzeni zostali do rozpaczy i zwątpienia.
Z dzwonnicy zabrzmiał olbrzymi dzwon, przezwany Rolandem, którego dźwięki zdawały się wymawiać i głosić wyrazy: Ro-land-ro-land-ro-land! Straszliwy ten dzwon, jako dzwon alarmowy, miał na sobie napis:
„Nazywam się Roland; kiedy odzywam się zwykłym tonem, zapowiada to pożar — gdy brzmię całą siłą — będzie wojna“.
Dla tego to wybuchło powstanie w mieście Gandawie — było to, jak się wyrażał sam książę Dobry, że dzielni mieszkańcy zrewoltowali się doprowadzeni do ostateczności jego tyranią.
Roland nieustawał huczeć swym potężnym głosem.
Objaśniliśmy kilku słowami organizację polityczną Gandawczyków — byłoby ono niezupełnem, gdybyśmy nie powiedzieli nic o organizacji wewnętrznej, społecznej.
Być może przekonamy się z tego, że Gandawczycy byli niedobrymi, złymi ludźmi, jak to stwierdzają w swych podaniach historycy piszący o Burgundji.
Przypominacie sobie, że za panowania Ludwika-Filipa, dzienniki rządowe mówiły o rewolucjonistach Lyonu, mianowicie nazywały ich: „nieszczęśliwi tkacze jedwabiu* „bracia flamandzkiego Lollarda“, którzy na swych chorągwiach mieli napisy:
Albo żyć pracując, albo umierać walcząc.
Gdybyście chcieli dowiedzieć zkąd pochodzi ten wyraz: „Lollard“ to wam powiemy, że składa się ze słowa lulla, usypiać, po szwedzku, albo z niemieckiego starożytnego narzecza: lullen co znaczy śpiewać, a raczej nucić po cichu.
Lollardzi zatem byli męczennikami pracy, którzy nucili sobie po cichu, pocieszając się tem w swej niedoli. Nazywano ich także: „boghards“ co znaczy modlić się.
Co zaś do kobiet, one były nazywane: beguines. Chcąc to zrozumieć idźcie do starożytnych miast Flandrji a tam zobaczycie jeszcze owe beguinki. Są to kobiety złączone w stowarzyszenie zakonne, ale nie klasztorne, są to zakonnice nie wykonywające ślubów, lecz dobrowolnie poświęcające się życiu zakonnemu, jakkolwiek nie przeszkadza im to wychodzić za mąż. Pospolicie opuszczają one swoje maluchne cele na zwiedzanie ubogich domków, chat i lepianek robotników, dokąd wstępują wnosząc słowa pociechy i miłości religijnej — celem ich życia szerzenie religii i miłości chrześcijańskiej, dwóch jedynych pociech w życiu człowieka.
Usposobienie Flamandczyka i nastrój jego myśli jest smutny; jest to północ deszczowa, północ mglista, północ, siedlisko błota; północ lodowata jest rajem w porównaniu z Flandrją.
Skoro pójdziemy dalej, głębiej, będziemy mieli Holandją, kraj stworzony sztucznie, którego życie i istnienie zależy od dziury, jaka się może wytworzyć w tamie; w dniu w którym Ocean pomyliłby się w swych prądach wodnych, pokryłyby fale te sześćdziesiąt miast; ta cała przestrzeń kraju zamieniłaby się w obszary morskie.
Otóż gdzie natura darzy takim smutkiem, należałoby spodziewać się jakiejś radości, jakiegoś wesołego usposobienia w domach niestety, brak tu nawet ożywiającego promienia słońca, któreby ogrzały ogniska tych nieszczęśliwych, zrozpaczonych mieszkańców.
Flamandczycy żyją towarzysko, cisną się jeden do drugiego, jak gdyby pragnęli się ogrzać. Nadają oni związkom łączączym mężczyznę i kobietę nazwę miłości, jak równie stosunek towarzyski między mężczyznami oznaczają uczuciem przyjaźni. Nie nazywają też stowarzyszenia w Lille, stowarzyszeniem, ale „przyjaźnią Lille“ przyjaźnią d’Aire.
Ich dewizą: Wszyscy za jednego i jeden za wszystkich“.
W razie spotkania się, witają się: „mój przyjacielu, mój obrońco albo moja tarczo“!
Jakież dźwięki mają ich dzwony? Dźwięki lojalne. Co one zapowiadają? Boskie prawo! Skoro wychodzi z domu ich Jacquemart ze swoją żoną Jakubiną, aby na kowadle żelaznym młotem uderzać godziny cóż wówczas śpiewają?
Śpiewają psalm: Quam jucundutn est, fratres, habitare in unum. (Jakże jest przyjemnie żyć w zgodzie).
Niech historycy prawią co im się tam podoba, ale flamandczycy nie są złymi ludźmi, kto braterstwo i przyjaźń podniósł do wysokości obowiązku i cnoty, ten nie może być wcale złym człowiekiem.
Jakież życie Flamandczyków?
Celem ich życia: przemysł!
Czemże jest sama Flandrja?
Wytworem przemysłu: Flandrją zachodnią pokonała morska woda i Flandrja wschodnia odniosła zwycięstwo nad wodą słodką.
Przemysł czyni to samo co zwycięzcy, staje się panem zdobytego kraju.
Jakiem prawem mógł książę Filip powiedzieć do przemysłu: Jestem hrabią Flandrji od lat dziesięciu, dwudziestu, trzydziestu!
Przemysł mu bowiem odpowiedział:
Jestem ja właśnie hrabią Flandrji wcześniej niż ty, nie możesz zaś po mnie dziedziczyć, bo jestem nieśmiertelnym!
Następnie ubogi robotnik, który się mianował panem Gandawy, opłacił drogo ten zaszczyt i nie była ona dla niego taką jak dla Karola V. synekurą, który podobnież zaliczał się do obywateli miasta Gandawy. Miał on zużyć na to bardzo wiele czasu. Times is money, czas to złoto, powiadają Anglicy, ci flamandczycy Wielkiej Brytanji; — w epoce pokoju dzwon wzywa robotnika i rzemieślnika na zebrania lub na wybory; w dniach niebezpieczeństwa zaś, Roland powołuje ich do broni, a skoro Roland grzmi swą żelazną piersią, nie znajdzie się nikt, coby natychmiast nie odpowiedział: „Oto jestem!“
Roland bowiem jest tym duchem ożywiającym całą tę ludność handlową; tych robotników, wyrobników, rzemieślników; to duch który swym głosem ze spiżu brzmi i grzmiał zawsze w okolicznościach ważnych, w chwilach stanowczych, we wszystkich momentach nadzwyczajnych w życiu miasta — gdy dźwięczy, zapowiada nieuniknioną ludu agonię i wówczas tem potężnem brzmieniem porusza tłumy, doprowadza do zawrotu głowy, tak że nikt zgoła wówczas nie ma ani własnej woli, ani przytomności umysłu, ani pamięci co czyni.
Wszyscy jak jeden człowiek porywają za broń, od młodzieńców 20 letnich aż do starców, których gnębi ciężar sześciu dziesiątków życia, nawet księża i zakonnicy stają do szeregu!
Z miasta wychodzi czterdzieści pięć tysięcy zbrojnych bojowników.
Robotnik lub mularz zamianowanym zostaje dowódcą.
Bez wątpienia jeden z tych murarzy-architektów i inżynierów, który buduje tak katedry i świątynie jak niegdyś Michał-Anioł i jak on też wytwarzają machiny wojenne.
Owoż tedy Gandawczycy rozpoczęli kroki nieprzyjacielskie.
Czatowali oni i korzystając z chwili, w której gubernator Gandawy udał się do kościoła dla wysłuchania mszy, podstąpili pod bramy cytadeli i oświadczając że prowadzą więźniów, weszli; posterunek wojskowy nie podejrzywając podstępu puścił ich swobodnie. Skoro tam dostali się, miasto zostało zdobyte.
W kilka dni później, zamek de Poucques i Schendelbeke wpadł tym sposobem w ich ręce.
Tymczasem jeden z panów, mianowicie Lalaing skorzystał z czasu rzucając się z kilkoma innymi panami ku Audenarde. Miasto nie było zaopatrzone w żywność i Lalaing uciekł się do podstępu prawdziwie pańskiego, namówił mieszkańców aby wprowadzili do miasta dla bezpieczeństwa swoje bydło i zapasy żywności i skoro nareszcie bydło i zapasy miał w rękach, odpędził mieszkańców.
Tak trzymał się w mieście od 14 do 30 kwietnia, poczem nadeszła mu pomoc i został oswobodzony.
Przy tem jednak oswobodzeniu wywiązała się zaciekła walka. Rycerze lekkomyślnie dostali się aż do środka zastępów Gandawczyków, to jest wparli się pomiędzy ich piki i byliby niezawodnie czyn ten nierozsądny przypłacili własnem życiem, gdyby nie łucznicy pikardyjscy, którzy zaatakowali z boku Gandawczyków i złamali ich szeregi wypuszczeniem mnóstwa strzał.
Zwyciężeni jednak nie ustępowali, ale walczyli, walka zakończyła się aż pod bramami Gandawy.
W walce tej szczególniej odznaczyli się rzeźnicy, ich chorąży raniony w obie nogi, walczył ciągle czołgając się na kolanach.
Cała ta korporacja wedle miejscowych tradycji uważała się za potomków pewnego podrzutka hrabiego Flandrji i przyjęła tez tytuł: Prince-kindern czyli dzieci księcia.
Chorąży nazywał się Korneljusz Sneyssan.
Z pomiędzy rycerzy, którzy najdalej zapuścili się w szeregi Gandawczyków, był jednym z najpierwszych dzielny Jakób Lalaing, którego widzieliśmy w parku Brukseli udzielającego lekcji fechtunku młodemu księciu Charolais.
Była chwila, w której otoczony ze wszystkich stron, jakkolwiek bronił się jak lew, niewątpliwie poniósłby śmierć na miejscu, gdyby nie giermek pana de Bouvignies, który spostrzegłszy niebezpieczeństwo grożące dzielnemu rycerzowi, spiął konia ostrogami i nie mając przy sobie żadnej zgoła broni, oprócz zwykłej procy w rękach, rzucił się mu z największym impetem na pomoc, koniem rozbił otaczających go wojowników tak, że dokoła utworzyła się swobodna przestrzeń. Jakób de Lalaing skorzystał z tego aby się cofnąć, ujrzawszy jednak że obrońca tak niespodziewany nie spieszy za nim, powrócił napowrót i był świadkiem jak dzielny giermek otrzymawszy pchnięcia lanc spadł prawie na pół umarły z konia.
Jakób Lalaing na nowo dobył miecza, a posiłkowany przez kilku swoich również ciężko rannych, literalnie wyrąbał dzielnego giermka, którego rzeżnicy pokłówszy lancami, byliby niewątpliwie za chwilę rozsiekali.
Nie podobna było przeprowadzić formalnego oblężenia Gandawy, w tym razie bowiem nie podobna kusić się na akt tak gwałtowny, książę bowiem nie rozporządzał ani odpowiednią liczbą koniecznych w tym względzie wojowników, ani nie posiadał niezbędnych machin oblężniczych.
Pozostawiwszy tedy załogi wojskowe we wszystkieh sąsiadujących z Gandawą miastach, sam udał się do Termonde, gdzie nakazał natychmiastowe i najspieszniejsze budowanie mostu z posiadanych czółen, aby tym sposobem owładnąć obu brzegami Skaldy i módz przejść przez rzekę po drugiej stronie Gandawy, szczególniej od strony północnej i na nowo rozpocząć walkę w kraju tak zwanym Waes.
Kraj Waes, tak jak obecnie i przedtem tył krajem bogatym, przeciętym w rozmaitych kierunkach kanałami, przerznięty rowami i fosami — niegdyś jego mieszkańcy gromadzili się pod sztandarami miasta a Gandawczycy nazywali go państwem, tak jak Dobry książę tytułował Waes hrabstwem Flandrji.
Trudność dostania się do owego hrabstwa sprawiła to, że mieszkańcy w poprzednio prowadzonych wojnach, nigdy nic zgoła nie ucierpieli.
Lecz skoro most został nareszcie zbudowany, zastęp zbrojny wymaszerował, celem przeprowadzenia badania stanu owego kraju — zastęp prowadzony był przez sir Lannoy i Humieres, bastarda Renty i Jakóba de Lalaing mieli oni nadto ze sobą dostateczną liczbę łuczników stanowiących straż przednią.
Zastęp ten przedewszystkiem opanował wieś Lokeren. Tu znajdowała się szczupła załoga Gandawczyków, która zrejterowała, gdy tymczasem mieszkańcy schronili się do kościoła i tam silnie zabarykadowali.
Rycerze poszli w pogoń za Gandawczykami, natomiast łucznicy poczęli rabować — mieszkańcy zabarykadowani w kościele uderzyli na alarm w dzwony. Wkrótce też ze wszystkich prawie wież kościelnych dały się słyszeć odgłosy dzwonów zwołujących ludność do broni.
Wszyscy w liczbie około 3000, ustawili się po za płotami, następnie skierowali się w stronę tam, opanowali kanały a nakoniec dostali się aż na most w Termonde, tamując drogę i powrót oddziałom księcia.
Równocześnie pokazały się olbrzymie smugi ognia i chmury dymu zaciemniły powietrze. Paliła się wieś Lokeren, którą dobrowolnie podpalili sami mieszkańcy, aby w ten sposób pozbyć się łuczników.
Wypadało teraz zatem walczyć jawnie, na otwartem polu, a wojownicy widząc z jaką ogromną masą przeciwników będą mieli do czynienia, poczęli żałować swej nieroztropnej i lekkomyślnej wyprawy.
Ale był tam Lalaing, mąż, który posiadał gruntowną znajomość sztuki wojennej i doświadczenie w jaki sposób należy postępować w tego rodzaju forsownych wyprawach. Rzucił się on wprost na piki, w stronę, w której bastard Renty zaatakowany chwiał się i skłonnym był do opuszczenia swego sztandaru — na ten widok łuczniki na nowo oprzytomnili się, a nabierając odwagi stanęli nieprzebytem murem na placu boju, zrzucili z siebie ciężkie pancerze, które im zawadzały, zaatakowali z boków ociężałych Flamandczyków, niezdolnych do szybkiej obrony i stawienia im oporu.
Teraz jednak wypadało wycofać się koniecznie bądź co bądź z tak fatalnej pozycji.
Znowu też Lalaing dał z siebie skuteczny przykład, skierował bowiem konia ku kanałowi i w bród go przebył. Rzeczywiście znalazł się tam w bezpiecznem miejscu, lecz to nie dosyć, bo i innych wypadało koniecznie zabezpieczyć Dla tego dziesięć razy z rzędu przebywał kanał niosąc pomoc tym, którzy znajdowali się po drugiej stronie. W tej walce tak upornej ubito pod nim pięć koni. W ostatniej chwili, gdy już sądził że uratował wszystkich, spostrzegł swego brata Filipa zaatakowanego przez nieprzyjaciół, po raz zatem jedenasty przebył kanał i po krótkiej utarczce zdołał go uratować.
Książę w nagrodę tak wielkich zasług i pragnąc uczcić męztwo Lalaing’a pozwolił mu zasiąść przy stole, przy którym wraz z synem spożywał obiad. Hrabia Charolais, dyszący żądzą zmierzenia się orężem, zapytał Lalaing’a kto mu też najwierniej towarzyszył podczas całej tej wyprawy.
— Na honor, mości książę, odpowiedział Lalaing, z błazna waszej książęcej mości Andrzeja de la Plume, miałem przez czas kampanji nieodstępnego towarzysza, który się nawet na chwilę odemnie nie oddalił.
Korzyści wszakże odniesione dotąd przez Flamandczyków były bardzo nieznaczne, chociaż niepodobna wątpić o odniesieniu przez księcia stanowczego wkrótce nad nimi zwycięztwa.
Hrabia d’Etampes, który zdobył Audenarde i tam się stale pomieścił w niedługim czasie, po bardzo zaciętej, krwawej walce, stał się panem Nivelles. Dwustu ludzi cofnęło się i zabarykadowało się w kościele, dzwonili oni nieustannie na alarm. Burgundczycy podłożyli ogień pod kościół, dzwonnica runęła, dzwony spadające zgnietły dzwonników i wszystko zamieniało się w ruinę, ale mimo to nikt nie myślał o poddaniu się.
Następnie Holendrzy przywołani na pomoc, pospieszyli ze swojemi oddziałami.
Między Flamandczykami i Holendrami toczyła się walka na śmierć i życie i zdaje się że r. 1830 nie został jeszcze spalony ostatni lont. Wpadli oni do kraju Waes, do owego kraju przeciętego kanałami, opanowali je i sądzili że tym sposobem są jakby na własnem śmietniku. Na tym terenie tylko Holendrzy mogli byli pokonać Gandawczyków.
Gandawczycy z wielkim, prawie nadludzkim wysiłkiem stawili opór temu napadowi. Oprócz wojennago bractwa: „Białe kapy“ zorganizowali bandy przezwane „Bractwem Zielonego namiotu“, a którego naczelnym kierownikiem i dowódcą był bastard Blanström.
Nazwa ta „Zielony namiot“ wzięta została skutkiem tej okoliczności, że bractwo z obowiązku winno biwakować w otwartem polu pod namiotami. Poznajemy w tem stowarzyszeniu wojennem dawną organizację Suewów, prowadzących wojnę przeciwko Cezarowi. Po piętnastu wiekach, dzieci robią i mówią to, co robili i mówili ich pra-pra-praojcowie.
Część tych ochotników, należąca do prostego ludu, wybrała sobie za naczelnika nożownika.
Był to człowiek chłodnie odważny, a przytem mający wzrost i siłę istnego olbrzyma. Podobał się on tak całej rzeszy, że głośno wypowiadała:
— Jeżeli zwyciężymy, zrobimy go hrabią Flandrji.
Wskutek fałszywie podanej wiadomości, dał się on obałamucić i zamiast pochwycić na zasadzce nieprzyjaciela, pochwycony został sam w sposób zdradziecki. Powodem tego było zmylenie drogi prowadzącej do Hulste. Wzięty do niewoli z dwoma tysiącami ochotników, Poprowadzony został do księcia.
Ten ostatni starał się kilku przynajmniej ocalić, a głównie tych, którzy prosić będą o łaskę, ale ani jeden z nich nie przyjął tej propozycji. Jednogłośnie zawołali oni:
— „Lepiej śmierć niż proźba o ułaskawienie!“
Wszyscy tedy zostali poprowadzeni pod szubienicę, a mając już sznur na szyi, jeszcze wołali donośnym głosem:
— „Boże! przyjmij tych, którzy umierają za dobrą sprawę, ponieważ są męczennikami!“
Doprowadzeni do ostatnich granic rozpaczy i zwątpienia, Gandawczycy wysłali posłów do mieszkańców miasta Brouges, wzywając ich o pomoc, a do króla francuskiego poszła deputacja, aby wyjednać u niego wstawienie się za nimi.
List do Karola VII. istnieje jeszcze. Jest to pismo treści wzniosłej i szlachetnej, w której Gandawczycy, w wyrazach dobitnych zanoszą skargę na księcia burgundzkiego, przypisując mu wszelkie dotychczasowe nieszczęścia, jakim ulegli, a nadto żalą się równie na najgorszą administrację kraju.
Poselstwo do miasta Brouges miało majestatyczną, i wspaniałą asystencją, składało się ono bowiem z dwunastu tysięcy zbrojnych wojowników.
Cały ten zastęp dotarłszy do bram miasta Brouges, znalazł je zamknięte.
Bada miasta Brouges, dowiedziawszy się o spodziewanem ich przybyciu, czekała po za murami miasta.
— Panowie z Gandawy, zapytali wszyscy delegaci rady, czego od nas żądacie.
— Przychodzimy domagać się od was pomocy i opieki, jak to zwykle bywa pomiędzy braćmi, odpowiedzieli posłowie.
Rada odrzekła:
— Naradzaliśmy się z ludem a lud zadecydował, abyśmy w całej tej sprawie zachowali się neutralnie.
Dwanaście tysięcy zbrojnych, mogąc bez przeszkody siłą wedrzeć się do miasta, prosili pokornie, aby im pozwolono wejść tam na chwilę, dla zagaszenia pragnienia i zasycenia głodu.
Ale mieszkańcy odrzekli:
— Najdrożsi przyjaciele, wiedzcie o tem, że nie chcemy i niewpuścimy ani jednego obcego przybysza do miasta, wszakże wyszlemy wam tutaj co potrzeba i chleba i piwa. Jedzcie, pijcie i bądźcie tak dobrzy odejdźcie sobie.
Gandawczycy jedli, pili a następnie jak przyszli tak odeszli.
Po ich powrocie, owe 12.000 ambasadorów zbrojnych, opowiedziało swoim rodakom, co właściwie się wydarzyło. Postanowiono zatem zwrócić się do księcia i żądać postawienia z jego strony szczegółowych warunków.
Wszakże książę na to żądanie dał odpowiedź, iż nie myśli wchodzić w żadne układy z rebelantami, że przedewszystkiem Gandawczycy powinni zdać się na łaskę lub niełaskę, w przeciwnym bowiem razie będą do tego zmuszeni siłą.
Gandawczycy postanowili walczyć do ostatka, bez niczyjej pomocy, opierając się jedynie na swych niezaprzeczonych prawach.
Roland tedy dzwonił jeszcze płaczliwiej niż przedtem, i nowi bojownicy nadciągali, wyrastając jakby z pod ziemi.
W obec stanowczego i nieuniknionego niebezpieczeństwa odwaga wzrastała. Rodzaj szału opanował wszystkich, widząc trzydzieści tysięcy wojowników zapełniających ulicę, wydało im się że są niezwyciężeni, nieobliczali bowiem ilość walczących tak jak Ocean, który otaczał ich krainę a który także nieoblicza ani siły, ani ilości swych fal.




III.
Jaki ojciec, taki i syn.

Gandawczycy wyszli z miasta.
Część ich armii, najsilniejsza, zajęła biwaki pod Baerselle, tuż przy Rupelmonde i usadowiła się obozem, miała ze sobą bardzo liczną i dobrze zorganizowaną artylerję. Każdy korpus a właściwie każda baterja miała swoją śmigownicę, na której wyryte było tegoż nazwisko.
Książę zdecydował się atakować tę armię całą jaką posiadał siłą. Podzielił więc wojsko na trzy batalje.
Komendantem przedniej straży zamianowany został hrabia de Saint Pol, a pod jego rozkazami był Corneille, bastard Burgundii, Jakób Lalaing i sir Saveuse.
Książę dowodził samym środkiem mając przy sobie syna hrabiego Charolais.
Tylna straż pozostawała pod rozkazami hrabiego Etamps i Jana księcia de Cleves; składała się ona przeważnie z samych Niemców.
Książę i hrabia, wedle obyczaju otoczeni byli wielu rycerzami. Hrabia nie mógł powstrzymać się od radości, że nareszcie pierwszy raz bierze udział w wojnie; była to organizacja sanguiniczna t. j. taka w której krew przeważa, w której instynkt rzezi, chęć niszczenia zastępuje uczucie towarzyskie — w której zmysł wojenny stanowi główny punkt, główny cel życia.
Plan batalji był bardzo prosty, walka bowiem wydana została nieszczęśliwym ludziom, którzy o sztuce wojennej, o strategii nie mieli najmniejszego wyobrażenia.
Filip wysłał przeciwko armii nieprzyjacielskiej swoją przednią straż i po pierwszem starciu oddział ten umiał się pozornie cofnąć, aby tym sposobem wyprowadzić Gandawczyków z ich oszańcowania. Jeżeli wystąpią będą zgubieni i wówczas książę rzuci się na nich z całą swoją armią.
Był to krok stanowczy zupełnie zniesienia ubogich ludzi, którzy rzeczywiście nie domyślając się podstępu, wystąpili z granie swego oszańcowania.
Co większa rzucili się oni w pościgu za ustępującą przednią strażą, która teraz złączyła się z główną armią.
Nareszcie kiedy już zbyt daleko posunęli się, zabrzmiały wszystkie trąby i wszystkie części oddziału dały równocześnie ognia.
W tym samym czasie poczęli strzelać i łucznicy, przydając swe dalekonośne strzały, które przebijały skórzane kaftany i dla dzielnych mieszkańców Gandawy stanowiły granicę trudną do przebycia a jeszcze trudniejszą do cofnięcia się.
Wówczas to hrabia do Saint-Pol znalazł się w bardzo przykrem położeniu, zmuszony był bowiem powstrzymać zapał wszystkich tych młodych rycerzy, którzy bądź co bądź chcieli odznaczyć się męstwem.
Zmuszony był nawet powstrzymywać się wołając na każdego po imieniu i ostrzegając że jeżeli tak dalej będą działać bez zachowania należytej ostrożności mogą spowodować przegraną; żołnierz winien zawsze słuchać swego przełożonego i nie wolno mu działać na własną rękę.
Najbardziej niecierpliwym i niepohamowanym był Korneljusz, bastard burgundzki — chciał koniecznie zsiąść z konia aby walczyć razem z łucznikami, słyszał bowiem, że coś podobnego miało miejsce w dawniejszej bitwie pod Poitieres, Crecy i Asincourt. Z trudnością też utrzymywał go guwerner p. de Saint-Seine.
Skoro nareszcie Gandawczycy zaczęli się mięszać pod nieustannie padającemi strzałami, niepodobna już było utrzymać młodzieży.
Bastard Bourgogne, jeden z pierwszych, wziąwszy lancę do ataku, rzucił się w ślad za uciekającymi, ze wszystką swoją służbą i pierwszy też został ukarany za swoją zuchwałość a właściwie lekkomyślną odwagę.
Nie miał wcale halsztuka przy pancerzu, zapewne myśląc że skoro się goni uciekającą hołotę nie potrzeba brać na siebie całego uzbrojenia.
Jakiś wieśniak, przyciśnięty przez niego, odwrócił się i wbił mu lancę w gardło; lanca wyszła po nad szczękę i dosięgła mózgu.
Młodzieniec padł trupem na miejscu.
Był wszakże pomszczony. Wszyscy, których tylko pochwycono do niewoli a naliczono ich bardzo wiele, byli uduszeni albo powieszeni.
Książę rozpaczał.
Choćbym udusił lub powiesił tysiące, nie wynagrodzi się mi wcale strata, jaką poniosłem.
Namiętnie on przywiązał się do tego bastarda jak gdyby do prawego syna.
Ciało jego zostało przeniesione uroczyście do Brukseli i na skutek woli księżnej odbył się niesłychanie wspaniały pogrzeb.
Inny syn naturalny został z tytułu bastardem, był on synem szlachetnej panny, nazwiskiem Marja de Thiefleries. Przyjął on tytuł bastarda burgundzkiego, który odtąd nosił.
Lecz ze swej strony hrabia Charolais, był równie bardzo zmartwiony; przez cały ciąg tej batalji pod Rupelmonde, nie przyjmował wcale udziału w walce, lecz jedynie towarzyszył straży przedniej.
Dla pocieszenia go, książę wysłał hrabiego do kraju Waes, żeby dowiedział się, czy mieszkańcy nareszcie przyjmują poddaństwo.
Karol znalazł tam wojsko Gandawczyków, usadowione w pewnego rodzaju zasieku. Widocznie musieli mieć między sobą inżyniera, gdyż miejscowość odznaczała się wybornem ufortyfikowaniem.
Nastał nieznośny, trudny do wytrzymania upał; bardzo wielu rycerzy omdlało w swych pancerzach, dwóch nawet udusiło się.
Hrabia Charolais bądź co bądź chciał ich atakować.
Usposabiała go do tego okoliczność wielce przyjazna, mianowicie to, że wojsko było nadzwyczaj strudzone i wyczerpane na siłach, że upał osłabił wszystkich; zrobiono mu uwagę że pozycja niepodobna do zdobycia z powodu strategicznie przeprowadzonej obrony, ale hrabia odpowiedział, że go ani siła, ani liczba wojowników nieustrasza.
Ber d’Auxy, jego guwerner, sir Temant i sir Crequy otoczyli go dokoła, aby tym razem znowu poskromić jego niewczesny zapał i nawet ośmielili mu oświadczyć, że jako gorący młodzian, zaszkodzi swym nierozważnym krokiem sprawie ojca, lecz książę obstawał przy swoim.
Nakoniec, nie opierał się dłużej.
— Przynajmniej, rzekł, pozostańmy w tem miejscu, w obec tych bandytów i niech tymczasem sprowadzą artylerję i pomocnicze oddziały. Posiłki nadejdą niewątpliwie jutro rano, wówczas dopiero będziemy ich atakowali.
Na to jednak nie zgodziła się otaczająca go rada i przymusiła młodego księcia do posłuszeństwa. Cofnął się wówczas wyrywając sobie włosy i płacząc z wściekłości krzyczał:
— Będę kiedyś panem, nadejdzie taki dzień w którym przed moją wolą wszystko ukorzyć się musi.
Rzeczywiście stał się nim później, na swoje nieszczęście i nieszczęście całego domu burgundzkiego.
Tymczasem w odpowiedzi na list Gandawczyków, król francuzki wystąpił z pośrednictwem do ich księcia, ale, jak to już raz wspomnieliśmy, król francuzki atakowany przez Anglików, niepokojony przez Delfina, następcę tronu francuskiego, o którym wkrótce będziemy musieli również dać szczegółowe objaśnienie, nie mógł zbyt gorąco, ani tak stanowczo, jak tego chciał, nastawać na sąsiada księcia i zmusić go do zaprzestania nieprzyjacielskich kroków. Zaledwie uzyskawszy zawieszenie broni na sześć tygodni, dalej już wcale w sprawę tę nie mięszał się i kroki wojenne na nowo rozpoczęły się.
Idźmy jednak krok za krokiem za księciem, rozpoczynającym na nowo walkę.
Musimy też równocześnie opowiedzieć i o zdradzie, jaka miała miejsce w tym okresie.
Książę wystąpił do tej nowej walki z miasta Lille i skierował się do Courtrai.
Forteca Schendelbeke znajdowała się na jego drodze, Gandawczycy mieli dwa garnizony złożone z dwiestu ludzi.
Przed twierdzą znajdowała się mała wieża, która broniła wejścia do twierdzy; w niej było ukrytych dwudziestu wojowników.
Armia burgundzka przedewszystkiem rozpoczęła walkę oblężeniem owej wieży.
Łucznicy ustawili się w ten sposób, że mogli swemi strzałami zabijać wszystkich, ktokolwiek pokaże się na murach.
Wszakże mury były bardzo silne i znacznej wysokości a przytem Flamandczycy zachowywali niezwykłą ostrożność, nie wychylając się po za nie.
Cały świat wie, jak rycerze z powołania brzydzili się i gardzili i do obecnej chwili jeszcze gardzą zwykłymi chłopami, udającymi wojskowych. Zażądano tedy drabin — na nieszczęście znaleziono tylko jedną i tę ustawiono pod murem.
Zaledwie ją ustawiono, natychmiast jeden z rycerzy, sir Fallarens, wstąpił na nią.
Nieszczęśliwym zrządzeniem losu, tuż przy samych prawie podwojach fortecy, znajdował się otwór, rodzaj strzelnicy, w którym na straży z piką stał Gandawczyk. Otóż skoro rycerz już wyszedł na kilka szczebli i zbliżył się do wspomnianego otworu, stojący tam Gandawczyk z taką siłą wymierzył mu cios piką, że tenże runął z drabiny na ziemię.
Krewny zranionego Fallarensa, niezwracając uwagi na grożące mu niebezpieczeństwo, z kolei dostał się na drabinę, krzycząc że musi pomścić swojego krewnego; jakoż dobywszy miecza począł wspinać się po szczeblach w zamiarze przebicia nim Gandawczyka, gdy wychyli się z swego okienka. Wszakże, ów chłop, jak pogardliwie nazywano wszystkich Gandawczyków, okazał się być jednym z dzielniejszych wojowników, albowiem nie tylko nie wychylił się z otworu, lecz przeciwnie z taką zręcznością użył swej piki, że przełamał wisir hełmu rycerza i przebił nim twarz i ten równie jak poprzedni na pół umierający spadł w fosę.
Pięciu lub sześciu dalszych rycerzów, kuszących się na zabicie owego chłopa, uległo temu samemu losowi.
Nareszcie sir Montaigu, który dowodził owem oblężeniem nakazał przynieść słomy i faszyny, które złożono pod bramą fortecy i podłożono pod nie ogień.
W tym czasie przyniesiono drugą drabinę, a przyniósł ją jeden z giermków nazwiskiem Jan de Floré, wszedł na nią a następnie począł rąbać mur toporem i zdołał wyrąbać mały otwór.
Po trzech godzinach zaciętego oporu i walki z obu stron, wieża została wzięta szturmem. W boju padło trzynastu z załogi, pozostałych zaś siedmiu powieszono.
Takim to sposobem wieżyczka, główna przeszkoda do wejścia do fortecy została usunięta. Nadeszła tedy kolej na samą fortecę. Pięć dni trwała walka zanim ją zdobyto. Cały garnizon, nie wyłączając dowódcy, który był szlachcicem, powieszono na gałęziach drzew, otaczających cytadelę.
Następnie książę pomaszerował dalej ku zamkowi Poucques.
Zamek ten był blokowany ze wszystkich stron; mosty zwodzone zostały podniesione, palisady z kretesem spalono, most jednak główny pozostał nietknięty, ponieważ podniesiony na łańcuchach całkowicie zakrywał wejście i był też ostrzeliwany przez oblężonych.
Burgundczycy przekonawszy się że niepodobna wziąć zamku szturmem, posłali po artylerją.
Artylerja wkrótce nadciągnęła.
Upatrzono też w załomku murów otwór tak wielki jak okno i jak się przekonano mur był w tem miejscu bardzo cienki.
Pomiędzy sztukami armat, jakie pospieszyły na pomoc oblężonym, znajdowała się jedna nazywana „bombardierka.“ Sporo też zbiegło się rycerzy, aby przypatrywać się jej działaniu. Nieszczęście przyniosło tu i Jakóba Lalaing, który jakkolwiek był ranny w nogę, nie chciał pozostać w spokoju i wziął udział w walce.
Baterja ustawiona przez oblężonych, była zabezpieczona od strzałów armatnich ze strony Gandawczyków ubitą faszyną i ziemią.
Jakób Lalaing pospieszył tu, by się temu przypatrzeć jak inni i przekonać się o skuteczności strzałów bombardierki. Lekkomyślny bardziej niż młodzieniec, wychylił się zanadto, ukazując całą głowę.
Ze strony Gandawczyków na platformę zatoczono małe armatki zwane „ruchomemi“, gdyż je można było przenosić na ramionach i ustawiać wszędzie wedle upodobania. Skoro zostały ustawione i nabite, jakiś chłopiec przytknął lont. W chwili huku strzału armatniego, gdy się rozwiał dym, ujrzano Lalainga rozciągniętego na ziemi.
Rzucono się do podniesienia go, niestety, padł ofiarą niepotrzebnej ciekawości, odłam kuli zgruchotał mu czaszkę.
Wielki smutek opanował całą armię, a szczególniej samego księcia.
Jedyną pociechą w tem niespodziewanem nieszczęściu, jak pisze ówczesny kronikarz, była pewność, że tak rozumny i dzielny wojownik niewątpliwie dostanie się do raju.
Skoro forteca została wzięta, wszyscy znajdujący się tamże wojownicy zawiśli na szubienicy, z wyjątkiem dwóch księży, jednego trędowatego i trojga dzieci. Jedno z nich właśnie zapalało lont, ale książę o tem zgoła nie wiedział i mały zuch mógł się tym sposobem od śmierci uratować.
Jakoż w krótkim bardzo czasie zdołał dostać się do Gandawy.
Po zdobyciu zamku Poucques, książę rozpoczął oblężenie Gavre. Była to forteca, którą Gandawczycy niegdyś zdobyli szybkiem wkroczeniem do takowej.
Książę również uciekł się do zdrady.
W ciągu sześciu dni nieustającej prawie kanonady, kapitan Van Speek, pod pozorem że kiedy w ciągu sześciu dni mury zgoła nieucierpiały, zapewnił ich najsolenniej że niewątpliwie książę poda jak najlepsze warunki.
Jakoż poprosił aby mógł układać się o takowe i otrzymał żądane zezwolenie.
Udał się tedy do obozu księcia i tam długo układał się tak z księciem, jak i z bastardem burgundzkim.
Wróciwszy wszakże do zamku, oświadczył swoim, że rozprawa nie doprowadziła do pożądanego rezultatu, że należy zdecydować się ponieść śmierć w tych murach, bo zapewne pomocy znikąd nie otrzymają żadnej. Co się tycze zwycięstwa o tem nawet nie może być mowy.
Wszystko to było tak wiarogodne i przyjęte z taką pewnością przez oblężonych, że kiedy kapitan oświadczył w końcu chęć udania się samemu natychmiast do Gandawy, celem sprowadzenia koniecznych posiłków, nikt mu zgoła drogi nie tamował.
Jakoż Van Speek wyjechał, zabrawszy ze sobą porucznika Jana Dubois i czterech żołnierzy.
Zastali oni posterunek na drodze niezbyt silnie strzeżony, zabili więc szyldwacha i poszli dalej.
Należało też przebyć rzekę Skaldę, przepłynęli się i prosto skierowali się do Gandawy.
Tutaj otoczyła ich cała ludność pytając z wielką ciekawością o wiadomości.
Zdrajca opowiedział im, że armja księcia nadzwyczaj zmniejszyła się a to skutkiem panujących w obozie chorób, nadto opuściła go znaczna liczba wojowników, ponieważ dotychczas jeszcze nie mieli wypłaconego żołdu. Jednem słowem, mówiąc krótko a węzłowato książę stoi obecnie na czele zaledwie 4.000 ludzi i Gandawczykom przyjdzie łatwo zwycięztwo, skoro wyjdą z miasta i rzucą się na armję księcia.
Dobre wiadomości pociągają zawsze za sobą dobry skutek, obudzając nadzieję a przytem jakże Gandawczycy nie mieli uwierzyć kapitanowi, który dotychczas wiernie służył i którego sami na tę godność wybrali.
Postanowiono tedy zaatakować księcia i plan odpowiedni ułożono.
Van Speek udał się do Gavre; jednakże zamiast tam pojechać, zwrócił się wprost do obozu księcia, zawiadamiając go iż tuż za nim postępują i Gandawczycy.
Tak więc nareszcie Dobry książę będzie miał swych nieprzyjaciół na otwartem polu, czyli mówiąc po prostu, sam się nasuwa na nastawione miecze!
Ponieważ walka zapowiadała się mordercza, i ponieważ znał doskonale szalone męstwo swojego syna, przeto postanowił go ztąd usunąć.
Nikt nie przeczuwał nawet że walka tak blizka.
Książę przywołał hrabiego i wyrażając wielkie zaniepokojenie o stan zdrowia księżnej, nakazał mu więc, aby natychmiast udał się do Lille i dowiedział się, czy zdrowa.
Młody książę odjechał zgoła niczego nie domyślając się, skoro jednak przybył do Lille i przekonał się że jego matka znajduje się w najlepszym stanie zdrowia, przeniknął podstęp jakiego użyto aby się go pozbyć.
— O! niewątpliwie, zawołał, ojciec mój wie, że będzie walka — dla tego mnie stamtąd usunął. Nic to jednak nie pomoże, gdzie on jest i ja tam być muszę. Walka ta, to spór o moje przyszłe dziedzictwo, byłbym nikczemnym, gdybym dozwolił żeby wpadło w inne ręce. Przysięgam na Boga, że w tej uroczystości wezmę udział, jeżeli to tylko będzie jeszcze możliwem.
Co powiedziawszy, niesłuchając ani rad, ani przestróg, ani próśb matki dosiadł co żywo konia i popędził na złamanie karku.
W dniu 22. lipca dotarł już prawie do obozu, dojechał bowiem do przednich straży i tym natychmiast dał się poznać.
O godzinie 8 rano, w chwili gdy większa część rycerzy zabawiała się wieszaniem na szubienicy pochwyconych jeńców i w chwili kiedy książę jadł śniadanie ze swym synem, którego silnie strofował, za niesłuchanie jego rozkazów i za powrót zakazany mu do obozu, dano znać że Gandawczycy opuścili miasto i maszerują tutaj w sile czterdziestu pięciu tysięcy wojowników.
— Pozdrówcie ich ode mnie, gdyż są pożądani wielce, rzekł książę i wkrótce zostaną pobici i rozproszeni jak niesforna trzoda.
Wnet też dał rozkaz gotowania się do walki, przywdział zbroję, jaką zwykł nosić tylko podczas wielkich uroczystości i dosiadł konia wraz ze swoim synem, przybyłym do obozu tak niespodziewanie, hrabią Charolais.
Następnie sprawiwszy szyki objechał je dokoła, naznaczając każdej batalji właściwe miejsce i ostrzegając, aby dowódcy pełnili swe obowiązki z należytem poświęceniem i męztwem, zawołał:
— A więc moi przyjaciele wkrótce ich będziemy mieli na ostrzu naszych mieczy! Uderzcie z całą siłą na tę bandę, na tę czerń zuchwałych mieszczuchów. Będziemy bogaci dzisiejszego wieczoru!
Mnóstwo szlachty prosiło też księcia, aby ich policzono do rzędu rycerzy, na co książę chętnie zgodził się.
Gandawczycy zbierali się w porządku i w szyku bojowym; trzykrotnie zatrzymywali się aby w należytej formie uporządkować i ugrupować swoje oddziały.
Skoro nareszcie znaleźli się wprost Gavre rozwinęli się bojowo na polach otaczających to miasto, opierając swe prawe skrzydło o l’Escaut, front uformowali z najdzielniejszych swych wojowników, uzbrojonych w piki.
Po skrzydłach ustawiona była artylerja, z ochroną bardzo liczną pieszych żołnierzy, uzbrojonych toporami, mieczami obwieszonemi i młotami żelaznemi.
Kawalerja pod dowództwem Jana de Nivelles, którego nazwisko stało się przysłowiem, formowała dwa skrzydła.
Nakoniec w drugiej linji, byli robotnicy, mało obyci z bronią, ludzie już przeżyci, w podeszłym wieku, wieśniacy, a głównie ci, którzy przybyli z kraju Waes.
Bagaże i wozy stanowiły tył obozu.
Rozpoczęła walkę straż przednia książęca prowadzona przez marszałka de Bourgogne — lecz pierwsze jej natarcie zostało skutecznie odparte. Miała ona rozkaz nie wysuwania się zbyt daleko od głównych sił.
Pan de Beauchamps, którego sztandar widziany był pośrodku Gandawczyków, otrzymał polecenie aby się natychmiast cofnął, na co tenże odpowiedział:
— Gdzie jestem, tam zostanę.
Jednakże wkrótce przekonał się, że się cofnąć musi, gdyż Gandawczycy posuwali się mężnie krok za krokiem.
Ta olbrzymia masa ludzi, zdawała się poruszać jak jeden człowiek.
Książę tedy wysłał naprzeciwko nim swoją lekką artylerję i tysiąc łuczników pod dowództwem Jakóba de Luxemburg.
Ale artylerja i łucznicy nadaremnie czynili usiłowania i tracili tylko czas.
Nagle pomiędzy ściśniętemi szeregami, których nie mogła rozerwać ani artylerja, ani kawalerja, ani łucznicy, dał się słyszeć niezwykły straszny huk, jeden bowiem z wozów, na którym pomieszczono proch, eksplodował. Wówczas Mathieu Kerkhoven, obawiając się, aby ogień nie objął innych wozów zawołał z całych piersi:
— Miejcie się na ostrożności.
Ten krzyk powtarzany w szeregach, złudził wszystkich, myślano że atakują ich od tyłu; zrobiło się też wielkie zamięszanie w samym centrum i cała tak sztucznie a dzielnie sformowana kolumna zawahała się, rozprzęgła. W drugiej zaś linji sformowanej z wieśniaków i starców, równe zamięszanie, co większa, wszyscy w przekonaniu że są atakowani przez pierwsze szeregi, że zostały one złamane przez nieprzyjaciół, rzucili się do ucieczki. A ponieważ naprzeciw było Escaut, tam więc pobieżono.
Na drodze jednak zatrzymała je rzeka Skalda. Pomimo niebezpieczeństwa rzucili się wszyscy w wodę. jednakże w połowie drogi czując że zbyt ciężki rynsztunek ciągnie ich w głębinę, napowrót zapragnęli wrócić ku brzegom. Już było zapóżno, bo brzegi zajmował nieprzyjaciel i tych, którzy zdołali dopłynąć do brzegu spychano w wodę uderzeniem kolbą. Dobry książę wzbronił najsurowiej brać do niewoli kogokolwiek, można się więc było spodziewać, że cała ta masa uciekających pochłoniętą zostanie przez fale rzeki.
Prócz tego książę widząc takie zamieszanie, taki popłoch w szeregach nieprzyjacielskich, uważał za stosowne skorzystać z tak szczęśliwej sposobności i poruszyć całą swą armią, wnet też zawoławszy:
— Matko Boska Burgundzka! — rzucił się do walki, wraz z łucznikami, którzy dotychczas ani na krok nie poruszyli się na zajmowanem stanowisku.
Dwa tysięcy Gandawczyków okopało się na polach otaczających Escaut; reduta ta była broniona z trzech stron przez rzekę Elbę, z czwartej zaś strony przez wielki rów, ogrodzony silnym płotem.
Burgundzka przednia straż uniesiona zapałem wojennym dostała się właśnie na tę ufortyfikowaną przestrzeń.
Książę, dla którego nie istniały żadne przeszkody, w towarzystwie swego syna, nieodstępującego od jego boku, posiadając wyborne konie, przesadził nie tylko rów ale i ów płot i znalazł się pośród zebranych tu Gandawczyków.
Rzucono się z okrzykiem zwycięztwa na obu zuchwałych jeźdźców.
Skoro jednak w rycerzu, okrytym białą zbroją, poznano swego pana, swego księcia, którego życie ochraniać mieli święty obowiązek, gdy nadto w rycerzu okrytym złotą zbroją, poznano również i jego syna, dziwny przestrach opanował atakujących i zatrzymali się zniżywszy z pokorą wymierzone ku nim lance.
Te pięć minut, uratowały tak księcia jak i jego syna.
Wszakże skoro tak książę jak i jego syn dobywszy miecze zaczęli rozdawać na wszystkie strony ciosy i przeciwnicy zrozumieli, że równie posiadają życie i bronić go powinni. Po chwilowem więc wstrzymaniu się od walki, z tem większą zaciętością rzucili się na obu walczących, pod księciem zraniono konia, syn zaś jego otrzymał cios w nogę i dopiero nadbiegli na pomoc łucznicy pikardyjscy, obronili tak księcia jak i jego syna. Wówczas to zawiązała się walka na śmierć i życie i Gandawczycy pokonani zostali.
Padło w tym dniu, wedle ówczesnych dziejopisów 20.000 ludzi. Żaden bowiem z Gandawczyków nie chciał się poddać i każdy bronił się do ostatniego.
Dowódcy opowiadają że ci ludzi prości, nieobeznani z bronią, nie służący nigdy w szeregach wojennych, oderwani od swych prac wiejskich, od warsztatów, w tym boju tak zaciętym, zasłużyli sobie niewątpliwie nazwisko prawdziwych bohaterów i wiekopomnych rycerzy.
Pomiędzy zabitymi było nadto dwustu księży i mnichów.
Cała rada miejska, kobiety i dzieci, oto wszystko co pozostało z nieszczęśliwego miasta Gandawy, oprócz tych jeszcze, których rzeka wyrzuciła trupy na brzegi.
Co chwila na powierzchni rzeki wypływały nowe zwłoki.
Zaznaczyć tu należy niewłaściwe postępowanie mieszkańców Escaut, działających bądź to pod wpływem panicznego przestrachu, czy też z ostrożności koniecznej w takich wypadkach, czy też wprost kierowani okrucieństwem. Oto skoro z miasta ujrzano uciekających Gandawczyków, których niewielka ilość zdołała nareszcie przedostać się na drugi brzeg rzeki — mieszkańcy zamiast otworzyć im bramy, takowe zamknęli i tym sposobem wydali na śmierć nieuniknioną.
Okropny to był widok, gdy nazajutrz, po ukończeniu walki, gdy nareszcie zamilkły wrzaski bojowe i ucichły strzały, gromada kobiet wyszedłszy z miasta znalazła tysiące trupów, a pomiędzy nimi najukochańsze osoby. Matki znajdywały swych synów, siostry pomordowanych braci, ojcowie swe dzieci zeszpecone strzałami i cięciami miecza, z pogruchotanemi czaszkami.
Jak strasznym musiał być ten obraz ludzkiej rzezi, jak bolesnem wrażenie sprawione widokiem tylu nieszczęśliwych ofiar, gdy sam jej sprawca, ten Dobry książę od łez wstrzymać się nie mógł.
Płakał.
Tymczasowo winszowano mu znakomitego zwycięztwa.
— Niestety, rzekł złamanym boleścią głosem. Widzicie przecież jaką poniosłem stratę, bo ci wszyscy, których ta kara śmierci zmiotła z tego świata, byli moimi poddanymi. Z nich miało dochód państwo i oni to żywili i swojego króla.
Poczciwy pomazaniec boski!
Książę był tyle wspaniałomyślnym, że zabronił jakichkolwiek nadużyć względem tych kobiet, które z płaczem i krzykiem rzucały się na leżące trupy. Obok tego wydał polecenie aby nie przeszkadzano w pogrzebie nieszczęśliwych ofiar.
Odbył wjazd do miasta na tym samym koniu, na którym walczył i który otrzymał pchnięcie lancą.
W bramie przyjęli go najstarsi obywatele miasta, wystąpiwszy boso i w koszulach tylko, w towarzystwie 2000 mieszkańców, błagając o łaskę dla zdobytego miasta.
Później też ją otrzymali.
Łaska ta była karą.
Miasto straciło prawo wymierzania sprawiedliwości, swój dawny zarząd i byt i zamienione zostało na równi z innemi na zwykłą gminę bez przedstawicieli urzędów.
Dwie bramy zostały raz na zawsze zamurowane.
Pomimo takiego srogiego obejścia się Dobrego księcia, u stóp jego złożono banderę Gandawy, noszącą na sobie wyobrażenie lwa flamandzkiego i wszystkie inne sztandary i chorągwie cechów oraz pojedyncze oznaki rozmaitych zawodów i korporacji rzemieślniczych.
Książę po złożeniu mu wszystkich tych emblematów władzy miejskiej oraz oznak cechowych, dał znak. Na ten znak zbliżył się herold Burgundji i chorągwie, sztandary i inne oznaki zapakował do worka.
Taki był początek pierwszej próby rycerskiego zawodu hrabiego Charolais, który obiecywał zostać tym, jakim rzeczywiście został później, uzyskawszy sobie tytuł „Karola Śmiałego “.




IV.
Drugi pełny nadziei następca.

Zwycięztwo pod Gavre, które opłakiwał Dobry książę, złożyło pieczęć na jego wielkości. Gandawa była zdobyta podobnie jak Bruges, zdobyta w własnych murach, książę burgundzki mógł teraz śmiało rościć sobie prawo do tytułu hrabiego Flandrji.
Przytem wspomnieć należy, że nie było to zwycięztwo odniesione jedynie nad Gandawą, ale nadto i nad Francją, pod której jurysdykcją pozostawała Gandawa i Państwo a raczej cesarstwo niemieckie, które tę jurysdykcję nadało Francji.
Co znaczyło to gwałtowne wzbicie się księcia, co zamierzał dokonać przez te zwycięztwa?
Grecja zbliżała się szybkim krokiem do upadku, Konstantynopol został zdobyty przez Mahometa, w d. 29 maja 1453 roku, na dwa miesiące przed walną bitwą pod Gąyre. Mówiono że Turcy maszerują na Rzym, że Mahomet zaprzysiągł się iż koń jego będzie jadł owies ze żłobu ustawionego na ołtarzu w katedrze św. Piotra. Przypomniano sobie wówczas, że każdy nowy Sułtan, przypasując szablę do boku w koszarach Janczarów i pijąc wodę z podanej mu tam czary, takową po opróżnieniu, wypełniał złotem a potem wręczając ją napowrót zwykł przemawiać:
— Do widzenia się w czerwonym jabłku!
Czerwone jabłko, to Rzym.
Otóż z upadkiem Konstantynopola usunięta została główna przeszkoda zagradzająca dotychczas drogę do Rzymu i przed trzema wiekami zastępy krzyżowników to jest bojownicy krucjaty, kierowali się do Jerozolimy przez Konstantynopol, tak obecnie Turcy zamierzali przez toż samo miasto maszerować prosto do Rzymu.
Papież Mikołaj V. był w wielkiej obawie, zwołał on wielkim głosem wszystkie państwa europejskie i chrześcijańskie do obrony Stolicy św. Piotra a głównie zwracał się ku potężnemu „księciu zachodu“.
Przypomniano też sobie, że tym zachodnim księciem był „Dobry książę“.
Ze swej strony książę śnił złote sny.
Dla czegoby on, wybrany jako najpierwszy pomiędzy pierwszymi nie miał pokonać Turków? Dla czegoby nie zdołał wypędzić Mahometa z Konstantynopola? Dla czegoby jak Baudouin Flandrji, nie mógł zostać cesarzem Wschodu.
Papież gotów był namaścić go na tę wielką godność, jeżeli mu powiedzie się ukorzyć i zniweczyć potęgę Osmanów.
Rzeczywiście, czy był ktokolwiek godniejszy od niego do ozdobienia swej głowy cesarską koroną?
Czy może miał się zwrócić papież do cesarza niemieckiego Fryderyka III.? którgo nazwano „Miłośnikiem Pokoju* zamiast zwać po prostu „Niedołęgą.“ Tego dziwaka czy skąpca, nicującego własną odzież dla oszczędności i wytwarzającego „Zakon wstrzemięźliwości i umiarkowania“, gdy tymczasem on, „Dobry książę* zawiązał bractwo „Złotego Runa“ do którego należą wszyscy, najszlachetniejszego po chodzenia szlachcice Europy. Fryderyk III. nareszcie, który odmówił pomocy i wsparcia Matiasowi Corwinowi, królowi Węgier przeciwko Turkom a następnie gdy dzielny jego sąsiad został pobity, zapragnął przez niego oderwać Wiedeń i całą Niższą Austrję.
Albo n. p. Karol VII. król francuzki, którego nazywają Charles de Gonesse i królem de Bourges, który się widział zmuszonym pewnego dnia do oddania i zdjęcia z nogi butów przez swego szewca, ponieważ w kasie królewskiej nie znalazło się nawet tyle pieniędzy, aby można było zapłacić za zrobienie pary butów; wreszcie gdy Dobry książę paradował na pięknym koniu, choć ten otrzymał cztery pchnięcia lanc i dokonał na nim tryumfalnego wjazdu do Gandawy. Król Karol VII jeździł na koniu, który za pierwszym strzałem armatnim ze strachu padł na cztery nogi — nakoniec ten sam Karol VII. który przysięgał się zawsze na św. Jana, gdy tymczasem hrabia Charolais choć jeszcze był dzieckiem, przysięgał się na św. Jerzego.
Można było zatem stanowczo zadecydować że nowa krucjata wkrótce zostanie zorganizowaną a to dla oswobodzenia Konstantynopola od Turków i że tym naczelnikiem krucjaty niewątpliwie będzie „Dobry książę“.
Zebranie w tym względzie naznaczone zostało na dworze burgundzkim.
Jednego pięknego poranku, ujrzano przybywającego dla wzięcia udziału w wspomnionej wyżej krucjacie, delfina Francji w własnej osobie, to jest przyszłego Ludwika XI.
Jakim to szczególniejszym zrządzeniem losu, to serce oschłe i chłodne, zdołało zagorzeć zapałem wojennym, jakim sposobem ten umysł niespokojny, ten duch wahający się zdobył się na stałe postanowienie?
Oto po prostu był on wygnany z królestwa przez swojego ojca.
Rzućmy pobieżnym wzrokiem na stan ówczasowej Francji, również zgnębionej trzema ciosami okrytej trzema jeszcze krwawiącemi się ranami, jako to: Crecy, Poitiers i Azincourt.
Mimo to, jakkolwiek okryta ranami, jakkolwiek zgnębiona, Francja, przez podwójny cud jaki uczynił nad nią Bóg, posyłając jej w pomoc dziewicę i kurtyzankę, Joannę d’Arc i Agnieszkę Sorel zdołała jeszcze w roku tym, w którym urodził się hrabia Charolais, wypędzić od siebie Anglików.
Lecz w jak okropnem położeniu pozostawili Francję żołnierze Edwarda III. opuszczając ten kraj nieszczęśliwy!
Prowincje północne przedstawiały prawdziwą pustkę, środkową zaś Francję ten sam los spotkał. Tu znikły całkowicie dawniej uprawiane pola, znikli też z nimi razem i ci, którzy zajmowali się tą uprawą. Beacją całą pokrywały krzaki, krzaki te w niedługim czasie zamieniły się na lasy, w których szukały się wzajemnie obie armje, z wielką trudnością — wieśniacy uszli do miast, miasta marły głodem. Niepochowane trupy sprowadziły zarazę, umierający zatruli powietrze żyjącym.
Ubodzy ludzie nie mający dostatecznego funduszu na zakupienie zapasów, na kupienie nawet drzewa, zabierali drzwi i okna wielkich domów, wyludnionych przez śmierć zmarłych na zarazę. Miasta paliły się zatruwszy pierwej same siebie.
W Paryżu stan ten był okropniejszym; większa część domów zupełnie została opróżniona i pozbawiona dawnych swoich lokatorów — ludzie królewscy z ciekawością dowiadywali się o zmarłych, o ich dziedzicach, o spadkobiercach, aby w ten sposób coś zyskać dla siebie. Idąc przez ulicę pytali się:
— Dla czego ten dom zamknięty?
— Ach panowie, odpowiadali jednozgodnie najbliżsi sąsiedzi, zamknięty, ponieważ wszyscy w nim wymarli.
— Czy nie ma żadnego spadkobiercy, któryby ten dom objął na mieszkanie?
— Żadnego — spadkobiercy ze strachu uciekli i pomieścili się gdzieindziej.
— Gdzież mianowicie?
— Nic o tem nie wiemy.
Rozporządzenie wydane pod dniem 31. stycznia 1432 r. wzbraniało burzenia i palenia domów opustoszałych.
Zdawało się że Anglicy dla tego opuścili Paryż ponieważ nie mieli już tu nic do czynienia.
Za Anglikami, po ich ustąpieniu, przybył Karol VII., rzucił okiem na miasto i napowrót odjechał, nie chcąc nic zgoła wiedzieć o konającem z głodu i chorób mieście.
Jedne tylko wilki gromadziły się dla zdobyczy; gromadami wielkiemi pojawiały się podczas nocy i natrafiwszy na padlinę, rozrywały ją w kawały. Skoro zaś nie było nic dla nich na pastwę, doprowadzone głodem do szaleństwa, rzucały się na dzieci i na dorosłych ludzi.
Udusiły, mówi pismo francuzkie: „Bourgeois de Paris“ wychodzące w owym czasie (Francja zawsze miała swoje dzienniki), udusiły one w tym kraju równin od 60 do 80 z górą osób, pożarły między Montmartre a bramą Saint-Antoine czternaście i następnie zjadły dziecko spotkane na placu Chats, dusz przy budynku Innocents.
Już w czasie zdobycia Rouen i podczas kiedy Henryk V. bawił w tem mieście, zawiadomiono króla angielskiego że wilki bezkarnie przebiegają i pustoszą niższą Normandją i nie znaleziono na to innego środka, jak ustanowić naczelnika strzelców polujących na te drapieżne i żarłoczne zwierzęta.
Mimo to wszystko jednak Francja przeszła w stan konwalescencji a przeciwnie Anglja zapadła na chorobę.
Bez wątpienia w wojnach domowych była ona dobrze napoczęta celem naszych Burgundczyków i Armagnac, bo powróciwszy do siebie na cały głos, ile jej sił starczyło, powołała lud do wewnętrznej wojny domowej.
Rezultatem tej epilepsji wojowniczej była znana w historji wojna domowa pod tytułem: Wojna Białej i Czerwonej Róży.
Kto był lekarzem Francji!
Nie był nim, trzeba to przyznać, ani żaden król, ani żaden rycerz, ani nawet ksiądz, lecz była nią dziewczyna pochodząca z prostego ludu.
Bo i czemże była dziewica Joanna d’Arc.
Wieśniaczką z Vaucouleurs. Kto była Agnieszka Sorelle?
Córka ubogiego człowieka Jana Soreau adwokata z Touraine, otrzymawszy szlachectwo przezwała się Agnieszką Sorelle albo inaczej Suralle i przybrała sobie za herb „gałązkę złotą jałowcu“.
Po tych dwóch ubłogosławionych kobietach następuje: Jakób Coeur i Jan Bureau.
Kimże był Jakób Coeur?
Bogaty kupiec, pół Francuza, pół Turka, po części można powiedzieć poganin i zrobiwszy olbrzymi majątek w Bejrucie, w Syrji, miał zaufanie i przywiązał się do Francji uciemiężonej i gnębionej przez Anglików, zrujnowanej przez jej książęta, szarpanej przez wilków. Wszedł on do służby króla jako skarbnik, do tego króla który chodził prawie boso nie mając za co sprawić butów, dopiero póżniej, kiedy go król podniósł do godności szlacheckiej, przyjął za herb „trzy serca“. Otoczywszy je dokoła heroiczną dewizą: „Dla dzielnych serc nie ma nic niepodobnego“. (A vaillants coeurs rien d’impossible).
Kto był Jan Bureau?
Adwokat i urzędnik izby obrachunkowej, zajmował się on studjami nad artylerją; kiedy, w jaki sposób i w jakim celu? Nic o tem zgoła nie wiadomo, to tylko pewnem, że ten człowiek zawdzięcza swoją sławę piórowi, to jest temu co pisał w swoim gabinecie, a mianowicie:
Zauważył on że w walce pod Crecy, Poitiers i Azincourt, przeważyli zwycięstwo tylko sami łucznicy, ponieważ rycerze ze swoimi kopiami, ze swojemi mieczami i wojennemi toporami zmuszeni byli działać bardzo blisko, gdy tymczasem łucznicy prażyli z znacznej odległości swemi strzałami daleko — nośnemi nieprzyjaciela.
Widzieliśmy już jaką pomocą dla Dobrego Księcia byli łucznicy w wojnie z Gandawczykami, mianowicie łucznicy pochodzący z prowincji Pikardji.
Jan Bureau tedy tak wyrozumował: Ponieważ łucznicy swojemi strzałami, które najwyżej na odległość stu kroków, mogą zabić albo ranić ciężko człowieka, zniszczyli tym sposobem całe armje, to tym sposobem kulami wypuszczonemi z działa to jest kartaczami niosącymi na 500 a czasami nawet na 1000 kroków, można zabić pięciu lub sześciu ludzi, w takim razie zniszczenie armii będzie tem pewniejsze a bezpieczniejsze dla tych, którzy tą bronią poczną walczyć i jej jedynie w wojnie użyją. Co większa, przy oblężeniach i przy szturmie do twierdz, strzały łuczników odbijają się od murów, gdy tymczasem kule armatnie robią w nich wyłomy, a nawet całkiem burzą.
Godny pamięci ten człowiek zakomunikował swoje spostrzeżenie królowi Karolowi VII, który go zamianował swoim naczelnikiem generalnym artylerji i podniósł do stanu szlacheckiego.
Jan Bureau obrał sobie wówczas jako herb trzy wojłoki, tak jak poprzednio Jakób Coeur obrał za godło szlacheckie: „trzy serca“, nie otoczył się jednak dewizą jak poprzednik, ale natomiast lud uczcił go przysłowiem:
Wojłok wart szkarłatu. (Bure vaut escarlate).
Francja tedy zaczęła oddychać.
Szlachta przecież podniosła straszne krzyki.
Przeciwko Joannie d’Arc — jako czarownicy.
Przeciwko Agnieszce Sorel — że jest kurtyzaną.
Przeciwko Jakubowi Coeur — jako przeciwko kupcowi z kraju pogańskiego.
Przeciwko Janowi Bureau — jako skrobipiórkowi.
Dunois zaś był tak wściekły, że uciekł z posiedzenia Rady królewskiej.
Wszyscy ci mali ludzie, którzy nieśli pomoc i ratunek Francji, byli wielkim solą w oku, kolcem w sercu, ponieważ oni to ją niszczyli i doprowadzali do ruiny.
Postanowili zatem, aby działać w sposób niegodny obywatela, aby wszystkie te ratunkowe środki odrzucić na bok, a postarać się o zaprowadzenie takiego stanu, z pomocą którego zdołaliby na nowo pozyskać swoje dawne prawa i przywileje.
Utworzono zatem ligę przeciwko królowi.
Do ligi tej przystąpili: naprzód książę Alençon, który się oddał lidze duszą i ciałem, dalej: Bourbon, Vendome, Tremoille, Chabannes, Sanglier, bastard Burbon, dawniejszy zabijacz ludzi i oprawca, który pomimo swego królewskiego pochodzenia powinien być poniżony jak zwykły zbrodniarz i wyrodek natury.
Wszyscy związali się najsolenniejszem i uroczystem słowem.
Brakowało jedynie naczelnika ligi.
Książę Orleański był jeszcze w Anglji; książę burgundzki układał się o okup, co się ciągnęło dość długo; ponieważ jak już wspominaliśmy, szło tu o sumę wynoszącą trzy miljony na naszą dzisiejszą monetę, suma nadzwyczajna, dla wykupienia syna człowieka, którego ojciec Filipa zamordować kazał; bo jeżeli przypuścimy że ten syn wywoła zamieszanie, to w takim razie i trzy miljony zostaną wydane napróżno.
Dla czegożby jednak Delfin Francji nie miał być naczelnikiem ligi?
Rzeczywiście Delfin był mężem jedynie do tego przeznaczony; syn przeciwko ojcu, to przecież wydarzało się w królewskich rodach.
Delfinem wówczas był przyszły Ludwik XI.
Już mówiliśmy czem był w istocie ów przesławny Karol Śmiały, powiedzmy teraz jaki był ów przyszły Ludwik XI.
Delfin Ludwik XI był mieszaniną ducha, przenikliwości, chytrości, śmiałości, tchórzostwa, rozumu, niecierpliwości, uporu i okrucieństwa. Zamiast nazywać go Wasza królewska Mość, nazywano Waszą Niespokojnością!
On dzień i noc rozmyślał nad rozmaitemi przedmiotami, mówi Chatelain, i często roił zbyt śmiałe i zuchwałe plany w swej głowie.
Głównym zaś rysem jego charakteru był niepokój i niecierpliwość; coś go parło, coś ciągnęło go do nieustającego ruchu i działalności. Gdy w sercu Delfina nie postało jeszcze ani uczucie przyjaźni, ani przychylności dla kogokolwiek, ponieważ nie miał ani wierności, ani wiary, więc w umyśle jego panował jakiś złośliwy duch.
Odznaczał się szczególną inwencjonalnością w czasach pospolitych, w obmyślaniu mianowicie prostych bardzo środków, nieustannie dążył do ruchu i pragnął być czynnym, żądając ciągle zmiany miejsca.
Dokąd miał dążyć było to dla niego obojętne. Byłby on z pewnością jak córka niegodziwa Seryjusza Tuljusza przejechał wozem po ciele swego ojca.
Odziedziczył on po swoim ojcu tylko miłość do prostego ludu. Karol VII, który nie wiedział co ma począć ze straszliwym tym chłopcem, wysłał go do Poitou w Bretanji, gdzie szlachta powstała przeciwko królewskiej władzy, aby tam zaprowadził pokój.
Z początku szło wszystko dobrze.
Pierwszym buntownikiem, na którym spoczęła ręka młodego księcia był porucznik marszałka de Retz, wstrętny Gilles de Laval, na którym z kolei spoczęła też i ręka króla, który był spalony a właściwie uduszony, ponieważ król pozwolił wydobyć jego ciało z płomieni na podwórcu, na którym znaleziono kości zwapniałe czterdziestu dzieci.
Otóż do tego to człowieka, będącego postrachem całej Bretanji, do Lavala przedewszystkiem zabrał się młody książę.
To jednak nie wystarczyło dla szlachty, starali się wszelkiemi sposobami i środkami pozyskać dla swojej sprawy księcia wysłanego przeciw nim.
Delfin przyjął ich oferty, nie czyniąc wielkich ceregieli.
Wtedy to wybuchła sławna rewolucja, znana w historji pod nazwą: Praguerie.
Król Karol VII po świętach wielkanocnych spędzonych w Poitiers siedział właśnie przy stole, gdy wszedł kurjer, w butach i przy ostrogach, cały pokryty kurzem, który go zawiadomił że Saint-Maixent będzie zdobyty wkrótce.
— Przez kogo? zapytał król, przecież już nie ma Anglików.
— Przez księcia d’Alençon i p. de la Roche.
Król przywołał Richemonta, ten zaś zgromadził swoich ludzi, wszyscy udali się w drogę wraz z czterema stami lansierów — dopadli do miasta galopem i dowiedzieli się że już dwadzieścia cztery godzin mieszczanie walczą w obronie miasta królewskiego.
O zwycięztwie teraz ani na chwilę wątpić nie było można.
Księciu d’Alençon i jego wojsku pozwolono odejść. Książę d’Alençon był z rodu królewskiego, nie chciano więc na niego się rzucać.
Natomiast wojownicy p. de la Roche zostali częścią ścięci, częścią uduszeni lub utopieni — on sam tylko miał to szczęście że od śmierci ratował się ucieczką.
Dunois także brał udział, ale Dunois był człowiekiem rozumnym, widział on jak mieszczanie i prosty lud z Saint-Maixent bronili się przeciwko szlachcie, pojął tedy, że mieszkańcy t. j. mieszczanie i uboższy lud trzymał stronę króla, który domagał się zaprowadzenia bezpieczeństwa na drogach, potrzebnych do tem łatwiejszego zaprowiantowania miasta, a tem samem i cen tanich na produkta z powodu uporządkowania komunikacji.
Był zatem jednym z pierwszych, którzy się poddali.
Zastał on króla na czele 4800 jeźdźców i 2000 łuczników, których on trzymał na własnym żołdzie.
Było to pierwsze wojsko, pierwsza płatna i zaczątek przyszłych sił zbrojnych pozostających na żołdzie króla czy państwa.
Po Dunois przybył książę d’Alençon, następnie książę Burbon i nareszcie Delfin. O Tremoille i Sangler król nie chciał wcale nic słyszeć.
Dunois został przyjęty otwartemi rękami, znał bowiem król jego wartość i udał, jakby nic zgoła pomiędzy nimi nie zaszło.
Ale jakim sposobem książę mógł przyjąć ułaskawienie, gdy je innym odmawiał.
— Najłaskawszy panie, rzekł do swojego ojca, przyobiecałem wszystkim ułaskawienie, muszę zatem powrócić tam napowrót, gdy czynisz w tem wyjątki.
Król znając dobrze swego syna odrzekł:
— Ludwiku, bramy są dla ciebie zawsze otwarte, a jeżeli uważasz że dla ciebie za małe, powiedz, a wnet każę łamać mury.
Ta wojna sprowadziła dwa dobre rezultaty.
Książę Bourbon posiadał w środku Francji Corbeil i Vincennes. Odebrano mu je; dalej wysłano Delfina na granice, do jego własnych dóbr, był to rodzaj przygotowującego się dla niego dziedzictwa, małe królestwo.
Ktoby znał młodego księcia nie zdziwiłby się ani odpowiedzą króla, ani surowem postępieniem z synem, młodym Ludwikiem.
Dobry Karol VII lubił kobiety; Ludwik przeciwnie nie uganiał się za niemi a nawet pogardzał metresami króla.
Jak mówi tradycja, razu pewnego obdarzył on siarczystym policzkiem Agnieszkę Sorelle, był to czyn nacechowany gburowatością i brakiem rycerskiej grzeczności a wcale nie odpowiadającej wysokiej godności młodego księcia i nie przynosił mu zgoła żadnego zaszczytu.
Należało to do mniejszych błędów księcia, który zgoła nie odznaczał się jako rycerz. Wszakże tradycja obwinia go o daleko okrutniejsze postąpienie. Kiedy Agnieszka umarła podczas połogu, twierdzono iż nie było to przyczyną jej śmierci, lecz raczej została ona otruta.
Zresztą jakkolwiek Delfin był jeszcze młodzieńcem, niebezpieczeństwem zagrażało, kto mu się nie podobał. Zwykle tacy bardzo prędko umierali; miał on w części podobieństwo z księciem Glocester, o którym pisze sam Scheakespeare — trucizną zatruwał jego oddech, kiedy kogo nienawidził, dość mu było wydać oddech a wnet tenże umierał.
Niecierpiał pierwszej swej małżonki, Małgorzaty Szkockiej i rzeczywiście też nie cieszyła się ona długim żywotem. Byłaby prawie zupełnie przez niego zapomnianą, gdyby nie wypadek dość osobliwy, że pocałowała w usta śpiącego poetę Alain Chartier, co narobiło wiele hałasu.
Ludwik, w chwili odjazdu, potrzebował pieniędzy i w tym względzie zwrócił się do Jakóba Coeur. Jakób Coeur był negocjantem przy dostarczaniu funduszów; bez wątpienia myślał on, że jeżeli pożyczał pieniędzy ojcu, może pożyczyć także i synowi, a być może że obdarzony proroczym wzrokiem, przewidywał przyszłość jak niemniej miał nadzieję że będzie błogosławieństwem Francji gdy ten zły syn zostanie królem Francji.
Jakób Coeur zatem pożyczył pieniędzy Delfinowi; nasz historyk wielki Michelet twierdzi, że ta okoliczność była przyczyną popadnięcia w niełaskę, niech nas Bóg strzeże, abyśmy byli przeciwnego zdania i nie uznawali słuszności słów Micheleta.
Delfin w Delfinacie i zaopatrzony w fundusze, rzecz bardzo naturalna, zaraz zawiązał intrygi, znosił się on piśmiennie z księciem d’Alencon, który powrócił z wygnania — korespondował też z królem Kastylji — z księciem Burgundzkim, z papieżem, którego był wasalem z powodu księstwa Valentinois.
Później, kiedy fundusze otrzymane od Jakóba Coeur, zaczęły się wyczerpywać, kiedy Ludwik zmuszonym był wyszukać sobie nowe źródło, z któregoby czerpał i wreszcie ze względu że jego posiadłości przynosiły mu bardzo szczupły dochód, przyszła mu jenjalna myśl, sprzedawania dyplomów szlacheckich.
Wszak papież sprzedawał indulgencje! Jakoż codziennie Delfin uszlachcał to kupców, to zwykłych rolników, którzy z herbami szlacheckiemi w kieszeni zajmowali się uprawą swych pól, chodząc za pługiem.
Niektórzy, jak głosi tradycja, otrzymywali szlachectwo bezpłatnie, wyrządzali mu tylko pewne przysługi, za które Delfin wynagradzał ich jako wierne sługi. Mianowicie towarzyszyli mu oni w wycieczkach nocnych, nie pytając zgoła gdzie i w jakim celu idzie, łamali parkany lub płoty, lub przystawiali drabiny do balkonów.
Tym parkanem złamanym były sztachety w parku, tym balkonem, był balkon znajdujący się przy zamku Sassenage.
Co robił Ludwik w tym zamku Sassenage? Była to tajemnica pomiędzy damą owego zamku a nim; sekret wielce interesujący, który potomkowie Meluziny zapewne łatwiej zwierzyliby się z niego każdemu prędzej obcemu niż jej mężowi.
Szlachta nie bardzo się tem troszczyła że przyszły król Francji brał pieniądze ze sfer najniższych, mianowicie u tych nowo kreowanych szlachciców. Ograniczano się jedynie na złośliwych przypowiastkach o szlachcie delfińskiej i to była jedyna ich zemsta.
Ale Ludwik zaniepokoił i kościół i duchowieństwo, pozwolił sobie bowiem wdawać się i w nominowanie biskupów Delfinatu. Pod tym względem podniósł się straszliwy krzyk oburzenia przeciwko niemu, Delfinowi i jego sprzymierzonemu księciu d’Alençon.
Książę d’Alençon!
Król tym razem był zdecydowany wytoczyć księciu proces.
Dunois, współwinny w pierwszem sprzysiężeniu, miał rozporządzenie przyaresztowania go w drugiem.
Rzeczywiście w d. 27. maja 1456, dopełnił aresztowania. Kiedy Dunois schwycił co w swoje ręce, tego już nie puścił. Dawniejszy dusiciel i morderca ludzi Chabannes otrzymał rozkaz pochwycenia równie Delfina, nie mógł on mu przebaczyć, że go niegdyś wykluczono z listy osób ułaskawionych przez króla.
Delfin głównie rachował na swego wuja księcia Burgundzkiego i na swego ojca chrzestnego księcia Sabaudji.
Dowiedział się on, że ojciec maszeruje z wojskiem ku Lyonowi, przedmiotem tej wyprawy był sam Delfin — próbował jednak opierać się i w tym celu nakazał pobór do wojska wszystkich od lat 18 do 60 roku.
Nikt nie usłuchał.
Nie pozostawało zatem nic innego, jak ratować się ucieczką.
Chociaż z drugiej strony ucieczka nie była znowu tak łatwą. Chabannes przygotował mu zręczną zasadzkę, chciał on oddać Delfina wraz z Delfinatem, czyli mówiąc inaczej oddać ptaszka wraz z klatką.
Ale Ludwik odznaczał się nadzwyczajną zręcznością i sprytem, mógł więc wywieść w pole nawet dawnego kapitana od dusicieli. Pod pozorem polowania, jedną stroną wysłał swoich strzelców, a drugą stroną sam się wymknął.
W tym czasie kiedy Chabannes uganiał się za strzelcami, on przebrawszy się, dosiadł konia i popędził galopem ku Bugey, następnie przebywszy Valromey, czyli po forsownej jeździe blisko trzydzieści mil, nie schodząc z siodła, znalazł się nareszcie w Franche-Comté.
Przybywszy tu odetchnął; Franche-Comté było ziemią należącą do księcia Burgundzkiego.
Karol VII, skoro dowiedział się o przybyciu swego syna na dwór Dobrego księcia, zapytał się jak go książę przyjął.
— Wybornie.
— Dobrze — rzekł król Karol VII. — książę będzie ukarany za to przez tego samego którego przyjął. Wziął sobie bowiem dobrowolnie lisa, który mu zje wszystkie jego kury.
Prawdziwy lis, nikt o tem nie wątpił!
Gdy wszelkiemi sposobami i środkami utrzymywał wszystkich w przekonaniu, że koniecznie powinni stawiać opór królowi, pisał równocześnie do ojca, że będąc chorążym świętego rzymskiego państwa, nie mógł oprzeć się wezwaniu papieża i musiał spełnić czego żądano od niego, a mianowicie złączył się ze swoim chrzestnym ojcem księciem Burgundzkim, wybierającym się na walkę z Turkami, w celu wyswobodzenia i obrony wiary katolickiej.
Zacny Apostoł przewidział naprzód ten wypadek, że książę Burgundzki mógłby powziąć zamiar wydania go w ręce ojca i oddał się w opiekę Papieża.
Ale nie; próżne były jego obawy, Dobry książę i jego małżonka przyjęli go z serdecznością i obchodzili się z nim jakby z prawdziwym królem; on przeciwnie starał się być jak najmniejszym, aby powstać później tem większym.
Jego pragnieniem nie było wcale poprowadzenie tej pięknej armii księcia do Konstantynopola, dla oswobodzenia Jerozolimy, i uwolnienia od pogańców świętego miejsca, lub też zrobienia swego wuja Cesarzem Wschodu, on zamierzył poprowadzić ją do Paryża, aby narzucić ojcu kuratelę i samemu ogłosić się królem Francji.
Tytuł króla francuskiego miał czarowny powab i warto było zaryzykować grubo, byle go tylko otrzymać.
Zamiar Delfina stał w prostem przeciwieństwie z zamiarami Dobrego księcia.
Miał on wzrok bystry, skierowany już ku tej Francji i wnet też przeniknął najsłabszą jej stronę.
Król zamierzył rehabilitować pamięć Joanny d’Arc (7. lipca 1456) było to potępieniem jurydycznem tych, którzy nakazali spalenie jej na stosie, a tem samem i potępienie tego który ją wydał w ręce wrogów.
Nadto, dobrze obliczając wszystko, Filip nie czuł się zbyt zdrowym, jakkolwiek pozornie za zdrowego uważać go było można: cierpiał on z jednej strony na Flandrję, z drugiej strony na Holandję.
Co gorsza, nowy owładnął go niepokój. Mówiono powszechnie że córka króla Karola VII. poślubia Władysława, króla Czech i Węgier. Otóż, Władysław pochodził właściwie z domu Luksemburgskiego a król Francji mógł mieć niejakie pretensje do Luksemburga, jako dziedzictwa swego teścia. Śmierć uregulowałaby ten proces, lecz któż mógł przypuszczać że Władysław umrze w 19 roku życia?
Dobry książę zatem pomimo swej potęgi znajdował się w dość niewygodnem położeniu, którego on sam należycie wyjaśnić sobie nie był w stanie, ani też nikt inny nie potrafił, chyba że zaliczymy do tych nowoczesnego historyka, rozwiązującego stanowczo ową kwestję.
Mówiliśmy już o usiłowaniach królów i innych monarchów XIV. wieku starających się wszelkiemi siłami o przywrócenie dawnych feudalnych czasów. Chcieli oni tedy, wyrażając się nowoczesnym stylem, polityczny a niesocjalny wznowić feudalizm.
Początkowe stosunki feudalne były bardzo naturalne; właściciel posiadłości miał najsłuszniejsze prawo do ziemi, na której zrodził się, gdzie zrodzili się równie jego ojciec, dziad, i pradziad, gdzie ród jego zakorzenił się.
W XIV. i XV. wieku przeciwnie, apanaże, małżeństwa, całą tę przeszłość feudalną zburzyły. Filip Hardy, francuz z urodzenia, był księciem Burgundji, bardzo właściwie, bo Burgundja była ziemią francuską, ale Francuz hrabia Flandrji, księciem Luksemburgu, palatynem Holandji!
A zatem w państwach podległych księciu Burgundzkiemu mówiono po flamandzku, walońsku, holendersku, niemiecku i po francusku; pięć języków i być może pięć dialektów, prawdziwa wieża Babel, wszystko się nienawidziło, pogardzało sobą wzajemnie i zazdrościło.
Rzecz dziwna! Kraje zupełnie sobie równe, jak Liége i Luksemberg, Holandja i Flandrja, a przeciwnych charakterów.
A już wówczas, w tej epoce, Francja wywierała pewien wpływ na wszystkie ludy, przez Mases i Littich, gdzie mówiono po francusku przez Marek z pochodzenia niemiecką a francuzką ze wspólności interesów i z uczucia serca.
Nawet sam książę Burgundzki, pod wpływem jednej z rodzin pikardyjskich, Croy, przyjmując ją u siebie i oddając jej swe serce, zaszczepił Francją z tem wszystkiem, co było najniebezpieczniejszego, najbardziej niepokojącego, najwięcej rozkładowego, bo przytulił do swej piersi demona nowoczesnej polityki, Ludwika XI.
O tak! Pokorny i łagodny a jednak chytry, podstępny Delfin przejrzał, jedząc chleb przy stole książęcym, przeniknął jaka jest słaba strona rusztowania, na którem stał tron Dobrego Księcia.
Przebywał on w Genappe, małem miasteczku na drodze z Paryża do Brukseli; prowadził dom bardzo skromny, nie miał żadnego dworu, żył z pensji wyznaczonej mu przez księcia, z posagu swej żony i z jałmużny jaką szlachetny książę rozdawał na wszystkie strony.
Czem on właściwie zajmował się w Genappe?
Pozornie, niby niczem.
Zapalony czytelnik, kazał sprowadzić swoją bibljotekę i zajmował się czytaniem przez cały dzień. Znał dobrze wynalazek sztuki drukarskiej, śledził jej postęp z nadzwyczajnem zaciekawieniem a po wstąpieniu na tron przywołał do Paryża drukarzy ze Strasburga.
Lecz przy tych tak gorliwych studjach, czynił wszystko, co mogło jego ojca doprowadzić do zwątpienia i rozpaczy. Z oddalenia więcej niebezpieczny niż z bliska, imponował mu środkami szatańskiemi, na sposób i podobieństwo Franciszka Moora (patrz Zbójców Schyllera), w ciągłej trzymał go obawie i niepokoju przez tych, którzy go otaczali, halucynacje przejściowe starego króla zamieniły się w trwogę nieustanną; wszystko to, co spożywał, lub to co pił, wydawało mu się być dziwnego smaku, jakby skutkiem domieszanej trucizny, z obawy aby nie umrzeć z otrucia, konał powoli odmawiając sobie pokarmu i napoju, jednem słowem z głodu.
W chwili kiedy Karol VII umierał hrabia Charolais, przygotowany przez swego królewskiego gościa, który pod pewnym względem poróżnił się z ojcem, zapytał, czy Karol VII mógłby go przyjąć we Francji.
Wszystko złożyło się jak najlepiej.
Ludwik XI został królem!
Nigdy, zresztą śmierć ojca nie była z taką obchodzona radością, jak to okazywał sam Delfin — teraz wcale nie ukrywał się ze swemi uczuciami, lecz owszem okazywał jawnie zadowolenie z tak pożądanego wypadku, który go natchnął filozoficznemi refleksjami.
— Ach, rzekł do najbliższych siebie, czemże jest świat i jakież to różne losy zsyła Pan Bóg nie jednemu na tej ziemi. Oto np. ja, najuboższy syn królewski ja, com od dzieciństwa znał jedynie cierpienia, męki i nędzę, trochę i ból, wyłączenie mnie z dziedzictwa i z miłości mego ojca, ja co żyłem z pożyczek i żebraniny, tak równie jak moja żona, nie mając na własność ani piędzi ziemi, nieposiadając nawet kamienia pod którym złożyłbym moją głowę — bez jednego grosza w kieszeni, żywiony z łaski i z miłosierdzia przez mojego wuja, dziś staję na pewnym gruncie, bo Bóg nagle, niespodzianie zsyła na mnie nieokreślone, niewypowiedziane szczęście. Jestem najbogatszym, najpotężniejszym królem chrześcijańskim, potężniejszym o wiele niż był mój ojciec, ponieważ mam obok siebie mego wuja, którą przyjaźń na zawsze pragnę zachować i zachowam.
I w istocie tak był uradowany nadzwyczajnie tem szczęściem i tak niecierpliwym by jak najprędzej używać rozkoszy panowania, że otrzymawszy poselstwo natychmiast bez pożegnania wuja, który okazywał mu tyle bezinteresowanej życzliwości, ani kuzyna, którego uczynił pomimo woli jego buntownikiem, odjechał. Nie pozostawił nawet królowej ani powozu, ani wózka do odbycia podróży, mówiąc jej już prawie na wsiadaniu, żeby sobie pożyczyła karjolki od swej kuzynki, hrabiny Charolais!




V.
Król umarł; niech żyje król!

Król Karol zmarł dnia 22 lipea 1461 r. Książę Burgundzki nakazał całej swojej szlachcie, aby wszyscy wraz ze zbrójnemi pachołkami i wojskiem stawili się w Saint-Quentin.
Nie wiedział jeszcze, jak nowy król we Francji przyjętym zostanie.
Ludwik również o tem nie wiedział i dla tego także zatrzymał się w Avesne. P. de Brese, naczelnik sprawiedliwości w Normandji, pierwszy doradca zmarłego króla, pospieszył naprzeciw przybywającemu nowemu panu, jednakże, skutkiem przezorności zatrzymał się w Bavay i posłał po dalsze rozkazy do króla Ludwika XI p. d’Aisy.
Rozkazy były krótkie i stanowcze.
— Powiedz p. Brese, odrzekł król na zapytanie posła, że ma się uważać od tej chwili za więźnia i oczekiwać na dalsze moje rozporządzenia.
Było to wcale zachęcające dla innych.
Ludwik miał wielką ochotę przyaresztowania senechala tj. naczelnika sprawiedliwości, ale nieodważył się na to, albowiem tenże znajdował się na ziemi należącej do Dobrego Księcia.
Nakoniec przekonany że nie natrafi na opór we Francji, kazał odprawić mszę żałobną z dodatkiem Requiem, na którem był obecnym z wujem, który właśnie przyłączył się do niego. Poczem wydał rozkazy aby się gotowano do podróży do Reims, gdzie udał się wprost dla dopełnienia aktu koronacyjnego.
We Francji bardzo szczerze opłakiwano zmarłego króla, lecz tylko lud rzeczywiście płakał nad królem, co do szlachty płakała ona nad sobą, gdyż pogrzeb zmarłego monarchy był zarazem ich pogrzebem; równie Tanneguy de Chatel, wnuk sławnego Tanneguy, który to w Montereau dał pamiętny cios toporem, z własnych pieniędzy wyłożył 30,000 talarów dla uświetnienia pogrzebu, uważając go za niedość pompatyczny i nieodpowiedni dla króla.
Rozumiała dobrze szlachta że przy nowym monarsze, którego niezbyt rycerskie obyczaje dobrze znali, nie mogli się spodziewać niczego dla siebie dobrego.
Po wykrzyku, głosem donośnym pod stropem bazyliki w Saint Denis, tych wyrazów: „Król umarł, niech żyje król!“ Dunoi dodał po cichu następne słowa:
— Niech się każdy stara sam o siebie!
Brese już dawno o tem myślał i widzieliśmy jak się mu powiodło przy pierwszem wystąpieniu.
Po nim przyszła kolej na księcia de Bourbon, był to dawny współwinowajca Delfina, jeden z najpotężniejszych książąt w królestwie: był on gubernatorem w Guyenne, książę Auvergne, hrabia de Fores, pan na Dombes i Beaujolais etc., czyli jednem słowem mógł przebyć z Bordeaux do Savoie nie przechodząc na inne, obce terrytorium. Niegdyś Delfin obiecał mu miecz konnetabla; sądził że go znajdzie w Avesnes; gdy przeciwnie skoro tam przybył, utracił przedewszystkiem godność gubernatora Guyenne.
Król postanowił na tej stacji a raczej na tej głównej drodze przechodów angielskich, sam czuwać.
Rządząc się analogicznym motywem, odebrał gubernatorstwo bastardowi Orleańskiemu i Damartinowi z Poitou.
Królewski celnik nie życzył sobie aby z tej strony, w tym punkcie odbywały się kontrabandy polityczne.
Zresztą Ludwik XI, z tytułu angielskich sporów, chciał patrzeć jasno na sprawy Anglji. Róża biała zwyciężyła Róże czerwone, Jork pokonał Lancastrów. Nowy król w Anglji mógł przez nagłe wtargnięcie do Francji stać się bardzo popularnym, młody Edward i twórca królów Warwick mogli w tym względzie znaleść odpowiednie sposoby i środki; Dobry Książę już od dawnego czasu był zaprzyjaźniony z Anglikami, gdy nowy król dopiero od wczoraj z królem francuskim się pojednał; wszystko, czego się po nim było można spodziewać ograniczało się na tem, że zachowa się zupełnie neutralnie. I rzeczywiście najpierwsze co uczynił skoro dowiedział się o nastąpionej śmierci Karola VII, że wysłał posła do księcia Burgundzkiego; lecz Ludwik XI powziąwszy o tem wiadomość, wysłał Jana Reilhac, aby tego posła przytrzymał i listy, jakie niósł tenże, zabrał.
Było to pierwsze zawiadomienie Dobrego Księcia, a raczej pierwsza przestroga, że on w swoim wnuku znajdzie człowieka, który nie lubi napróżno drapać się w brodę.
Drugą zaś przestrogę otrzymał, gdy nowy król na widok wielkich przygotowań, jakie czynił jego krewny, do obrzędu koronacyjnego w Reims, rzekł do p. Croy:
— Dla czego mój wuj drogi koniecznie sprowadza na tę uroczystość tak wiele ludzi. Czyliż nie jestem królem lub czy ulice nie są tak bezpieczne jak wówczas, kiedy biedna Joanna czyniła dla mojego ojca to, co czynić dla mnie zamierza teraz mój wuj?
I w rzeczywistości nic nie zagradzało drogi, nie tylko dawnym dworakom ale nadto i nowym pochlebcom. Każde miasto, każda wieś, każda osada wystąpiła z delegacją i wypowiadała mowy; lecz Ludwik XI był daleko mniej przystępny, niż później Henryk IV, który twierdził, że mówcy winni sami temu że im głowy pokrywa siwizna; skoro zaś z daleka ujrzał jakieś poselstwo; dawał zaraz rozkaz żeby się nie zbliżało, albo jeżeli niespodzianie nadeszło, żądał aby mówcy krótko i treściwie wypowiadali swoje żądanie. Zwykle odzywał się:
— Tylko bez komplementów!
Często zaś odwracał się tyłem do mówiącego, i nie słuchał przemów.
Rzadki wypadek podobnego traktowania przez króla jego poddanych.
Bywali jednak mówcy, których król słuchał z uwagą od początku aż do końca. Dla czego? Dotąd historja nie wyjaśniła jeszcze tego szczególnego faktu.
Jednym z takich był biskup z Lisieux, nazwiskiem Tomasz Basin, który dla Ludwika XI był jak najgorzej usposobiony i z Amelagard pisał kroniki napojone trucizną; wypowiedział on przed nowym królem długą przemowę o potrzebie obniżenia podatków, a król nie tylko wysłuchał go z wielką cierpliwością, lecz nawet prosił bardzo usilnie aby mowę tę napisał, aby mógł tym sposobem dobrze się nad nią zastanowić. Rezultatem medytacji było to, że biskup — ekonomista musiał zrzec się biskupstwa.
Otóż w ten sposób to słuchając perorujących mówców lub odwracając się do nich tyłem, król przybył do Reims. Tu, kto nie znał króla francuskiego, mógłby przysiądz, że będzie koronowanym albo sam Dobry Książę albo jego syn hrabia Charolais. Obadwaj byli w świetnych strojach, dosiadali wielkich koni strojnych w aksamity i swą postawą dominowali nad tłumem. Król przeciwnie jechał pokorny i ubogo ubrany, konia miał daleko nędzniejszego niż konie księcia, wprawdzie postępował przodem, miał jednak postawę prędzej służącego niż panującego monarchy. W orszaku znajdowała się cała szlachta burgundzka; hrabia Nevers, hrabia d’Etampes, pan Ravenstein, z Francuzów prawie nikogo albo bardzo mało. Po za szlachtą burgundzką szły konie i muły niosące bagaże, przystrojone herbami księcia na aksamicie i z dzwonkami u szyi, dwieście wspaniałych powozów z chorągwiami i banderami książęcemi, wioząc srebrne i złote naczynia, aż do win reńskich i wina z Beaume, przeznaczonego na uroczystość — w końcu szły szeregi wołów z Flandrji i owce z Ardenów, mające stanowić potrawę dla gości.
Mówiono że Dobry książę udając się w podróż do Francji, sądząc że będzie przejeżdżał przez pustkowie, zaopatrzył się w należyte zapasy i prowiant.
Ztąd też wypadło, że cała ta uroczystość była raczej obrazem targu, niż aktu solennego takiego jak koronacja.
Co się tycze króla, on się wcale nie zajmował materjalną częścią owej uroczystości, raczej samo niebo stanowiło dla niego przedmiot rozmyślań; nie odwrócił nawet oczów, i nie przestawał żegnać się krzyżem; modlił się cały dzień i modlił w nocy, modlił w kościele i na przechadzkach w podróży, modlił się nawet przed czapką położoną na stole. Jego czapka a raczej kapelusz przedstawiała się jak rodzaj pudła z relikwiami, znajdowało się bowiem w niej trzy czy cztery Matki Boskie, do których wznosił swoje modły.
W przeddzień koronacji, znajdował się jeszcze o północy w kościele, gdzie się komunikował, modlił i słuchał mszy, oczekując z utęsknieniem na ampułki z świętym olejem, które miano sprowadzić z Saint-Remy. Skoro zaś dowiedział się że już je przyniesiono, pobiegł ku drzwiom, przyjął takowe na klęczkach, ze złożonemi na piersiach rękami, bijąc pokłony przed olejem, przed flaszeczkami nim napełnionemi, przed wszystkiem.
Pomiędzy obrządkami przywiązanemi do wielkiego aktu koronacji królewskiej, był i ten, że króla zupełnie nagiego, w tym stanie jak był Adam, ojciec ludzkości całej, przed popełnieniem grzechu, wystawiano na ołtarzu, ale zwyczaj, rzecz bardzo naturalna od bardzo dawna został zniesiony.
Tymczasem Ludwik XI przywrócił go na nowo z całą ścisłością; było to dla niego wielkie upokorzenie, gdyż nawet całkowicie ubrany wydawał się bardzo brzydkim, a cóż dopiero mówić gdy go sprezentowano w całej jawności z liściem figowym.
Najznakomitsi prałaci i książęta rozbierali go, poza dwoma firankami i oto wnet ujrzano chudą, bladą postać, która przed ołtarzem padła na kolana i przyjęła namaszczenie, jakie arcybiskup umieścił na jego czole, oczach, ustach, końcach łokci, lędźwiach i na pępku.
Ludwik obawiając się, czy ceremonja dopełniona została z całą programową a raczej historyczno-tradycyjną ścisłością, zapytał:
— Czy w rzeczywistości już namaszczony zostałem?
Wielkiej potrzeba było pracy żeby go pod tym względem uspokoić.
Wtedy pozwolił się ubrać; parowie włożyli na niego wszystko od koszuli aż do płaszcza a następnie posadzili go na tronie, wysokim na dwadzieścia siedm stóp!
Poczem wziął pierwszy z parów, książę Burgundzki, najbliżej stojący przy królu, koronę, trzymał ją jakiś czas nad głową króla, wreszcie z pewną powagą włożył mu ją i w tym samym czasie zawołał:
— Niech żyje król! Montjoje! Saint Denis!
Następnie poprowadził króla do Sanctuarium, tłumacząc w jakich mianowicie wypadkach, winien złożyć koronę, kiedy ją znowu włożyć na głowę, wstąpić na ołtarz, zejść z ołtarza, na czem ceremonja została ukończona i Ludwik ukląkł przed księciem — chcąc pasować innych na rycerzy, powinien być sam przedewszystkiem pasowany. Książę uderzył go płazem pałasza po krzyżu i król mógł to teraz powtórzyć na innych.
Uczta, jaka po tem wszystkiem nastąpiła, odznaczała się wystawą wspaniałą i niezwykłą obfitością. Król siedział na tronie, który teraz nie był wzniesiony na wysokość 27 stóp, lecz stał porówno ze stołami, a ponieważ korona mu zawadzała, gdyż spadała aż na uszy, zdjął ją bez dalszego namysłu, przysunął się do stolika i zaczął rozmawiać bez najmniejszego zakłopotania. Ale z kim? Może z książętami?
Bynajmniej, ale z Filipem Pot, który nie należał wcale do wielkich panów, nie mógł zasiadać wraz z nimi za stołem biesiadnym, i stał poza krzesłem króla.
Ceremonia zakończyła się złożeniem podarków które ofiarował królowi książę, następnie przysięga złożona przez wasalów.
Książę wykonał ją w całej obszerności, nietylko co do ziem posiadanych we Francji, ale nadto co do posiadłości znajdujących się w cesarstwie, jako to: co do Brabantu, Luksemburgu, Hainaut, Zelande, Normande etc, W tej chwili wydało się jakby książę Burgundji wierzył w to że jest prawdziwym królem Francji i że wykonywa tę przysięgę przed samym sobą.
Mogli wierzyć w to i w Paryżu, ponieważ przy wjeździe który odbył sam ze swoim orszakiem, otrzymał ze wszystkich stron oznaki wysokiego szacunku i czołobitności.
Książę Burgundzki, jak już wspominaliśmy, posiadał własny hotel w Paryżu, który kazał naprzód jeszcze na swoje przybycie przygotować, przygotowania te okazały się koniecznemi, albowiem książę Filip od lat dwudziestu sześciu nie odwiedził Paryża.
Przybył też do Paryża w dniu 20 sierpnia, pozostawiwszy w Saint-Denis Ludwika XI, gdyż tam odbywało się nabożeństwo żałobne za zmarłego króla. Król przyjechał tedy dopiero nazajutrz i wysiadł w hotelu, jaki w Porcherons posiadał Jan Bureau.
Książę w towarzystwie 240 szlachty wyjechał naprzeciwko niemu.
Magistrat i korporacje miasta oczekiwały króla przed bramami Saint-Denis, z Coeur Loyal, heroldem miasta Paryża. Magistrat wręczył królowi klucze a Coeur-Loyal przedstawił mu pięć bogato przybranych, na pięknych koniach dam, stanowiących jakby pięć liter wyrazu Paryż.
Król pojawił się na czele 12 tysięcy konnicy. Ledwie go zmuszono, aby na ten dzień tak uroczysty, tak solenny, zmienił nieco swoją codzienną toaletę — ubrany był też w purpurowy kaftan, w szatę białą z atłasu i baret na głowie. Jechał na koniu a to na znak jego władzy, jako monarcha, a szambelanowie utrzymywali nad jego głową baldachim.
Prawie tuż za nim postępował książę burgundzki, ubrany wspaniale, siedząc na pysznym koniu; siodło było wykładane brylantami, jak niemniej i uzdeczka i blacha na czole; suknie jeźdźca lśniły również drogiemi kamieniami; sakiewkę, którą miał u pasa, składały kosztowne perły, jednem słowem na sobie i obok siebie miał drogich kamieni co najmniej za miljon.
Król udał się wprost do Notre-Dame, aby pomodlić się Bogu. We wszystkich ulicach przez które przejeżdżał, znajdowały się transparenty i przedstawienia rozmaitych scen najpiękniejszemi zaś ze wszystkich były syreny na ulicy Ponceau, tj. obraz żywy przedstawiający trzy młode dziewczęta, stojące po pas w wodzie i śpiewające przy akompaniamencie lutni i liry. Ich górna część ciała była obnażona, dolne zaś części korpusu ukryte w wodzie. Do tej tajemniczej a tak czarownej sceny, wybrano trzy najpiękniejsze z całego miasta dziewice.
Kiedy zbliżano się do hal i kramów, jeden z rzeźników wykrzyknął:
— O dzielny i szlachetny książę Burgundji! Bądź pozdrowiony w mieście Paryżu. Nie byłeś tu już od dawien dawna, myśmy też do ciebie tęsknili nieustannie.
W Notre Dame, król ucałował relikwie, wykonał przed biskupem przysięgę, pasował kilku rycerzy i nakoniec udał się do zamku na przygotowaną ucztę.
Nowo pasowani rycerze, mieli wystąpić w turnieju urządzonym w hotelu de Tournelles. Gdzie tylko bawił książę burgundzki i jego syn, tam zawsze odbywały się uroczystości, a te nie były kompletne, jeżeli ich nie przeplatały turnieje rycerskie.
Do walki turniejowej zapisali się: hrabia Charolais, Adolf Cleve, bastard burgundzki, panowie Gruthures, Esquerdes i Miraumont.
Król sam nie brał udziału w walce rycerskiej — był zanadto rozsądnym, aby szukać przyjemności w turnieju, którego rezultat nie był nigdy pewny, gdzie rozdawano i otrzymywano ciosy; być może rozdawać te ciosy zgodziłby się na to po części, ale otrzymać je, nie nigdy! Na samym końcu walki turniejowej zjawił się zupełnie nieznany rycerz, który po kilku próbach z bronią, wpadł pomiędzy zebranych rycerzy i rozpędził ich na wszystkie strony.
Jak się później wykryło, był to kroi w własnej swej osobie, który dał dotkliwą nauczkę panom, szlachcie rycerskiej, później zaś ukryty za firanką śmiał się do rozpuku, że swem wystąpieniem narobił tyle popłochu.
Król nie pokazał się wcale na tych uroczystościach, bo jakążby na nich mógł odegrać rolę, będąc jedynie tylko obojętnym widzem? Wkrótce po przybyciu swojem do Paryża, zdjął ze siebie swe paradne ubranie i następnie przebrał się w swój zwykły strój, jakim malują go nam dawni historycy: w grubym, szarym płaszczu, w kapeluszu z filcu, w szarawarach używanych do konnej jazdy i w kamaszach.
Zamknął się on w swoim posępnym pałacu jak sowa, której barwy nosił i wychodził jedynie tylko wieczorami jak puszczyk. Zamiast wystąpić w hałaśliwym orszaku bogato ubranych dworzan i panów, zamiast otoczyć się szeregiem paziów i giermków, jak niegdyś jego wielki wuj, książę Orleanu, albo jak jego ojciec Karol VII., wymykał się cichaczem, ukradkiem po nocy, z niejakim p. Bische, którego ojciec króla dawniej używał do czynności szpiegowskich, a który nadto miał polecenie starania się w sposób jak najdelikatniejszy, najgrzeczniejszy nakłonić hrabiego Charolais do tego, żeby pozwolił królowi odkupić miasta leżące po nad brzegami rzeki Saomy.
Król Francji miał to mocne, niczem nie tamowane przekonanie, że od Dobrego księcia powiedzie się mu wydostać wszystko, czego chciał, uważał go bowiem zawsze za bardzo słabą głowę, z którym da się zrobić co tylko będzie się mu podobało; zupełnie inne zdanie miał o młodym hrabi. Prowadził on go zawsze za pośrednictwem swego przyjaciela Bische na nocne pohulanki, ukazywał mu piękne kobiety, wyrządzał mu rozmaite bardzo zobowiązujące hrabiego przyjacielskie usługi, nazywając nieustannie „kochanym kuzynem“ nakoniec oddał mu też i pałac, z tytułem gubernatora Normandji i z przywiązaną do tej godności pensją 36 tysięcy franków, wszystko to jako dowód szacunku dla starego księcia, któremu, jak sam twierdził, nie miał sposobności tego osobiście okazać.
Kiedy wreszcie ten, pomimo najsolenniejszych próśb, chciał wyjechać z Paryża, król Ludwik zwołał radę stanu, uniwersytet, biskupstwo Paryża, jednem słowem wszystkie duchowne i świeckie władze, ukazał im księcia i rzekł:
— Panowie, patrzcie, oto jest mój wuj, jedyny człowiek w świecie, któremu należy się odemnie wdzięczność — jemu zawdzięczam moje życie i moją koronę. Pragnie on teraz powrócić do domu, gdy ja tymczasem zamierzam odbyć podróż do Turyngji — jest on tak wielki że nie mogę mu narzucać żadnego żądania, nie znajduję też nic, coby godnem było jego osoby, więc nakazuję wam abyście na cześć tego męża urządzili procesję powszechną, i modlili się za niego, za mnie i za szczęście całego państwa. Jest on moim ojcem i wybawicielem i chociaż wiadomo dobrze Bogu jak mu dobrze życzę, pragnę abyście mu wypowiedzieli w waszych modlitwach — że nie jestem w stanie tyle zrobić dla niego, ile poczuwam się do obowiązków wdzięczności, a zawdzięczam mu wszystko, wszystko panowie bez wyjątku i do grobowej deski wypłacić się mu nie mogę.
Dobry książę oblał się rumieńcem wstydu, słysząc taką przesadę uznania, taką lawinę pochwał niezasłużonych.
Procesja rzeczywiście odbyła się w dniu 23 czy też 24, poczem król udał się w podróż. Dobry książę towarzyszył swemu wychowańcowi aż do samego miasta, tu król tak się uczuł zasmuconym z powodu rozstania się, że gotów był przerwać i zawiesić dalszą swoją podróż, jednakże ostatecznie zdobył się na wypowiedzenie słów pożegnania, co księcia wzruszyło do łez.
W sześć dni później, książę burgundzki odjechał z kolei, zarzucony i obsypany pochwałami i wszelkiego rodzaju najbardziej wyszukanymi pochlebstwami. Wprawdzie był on przekonany że to tylko zręcznie odgrywana komedja, że sobie uczynili z niego jedynie tylko żart, ale przecież w żaden sposób dowieść tego nie był w stanie — wszystkie role odegrano z taką finezją, z takim delikatnym odcieniem, że przeciwko nim nie powiedzieć nie było podobna.
W odległości trzech mil za Paryżem, Filip ujrzał biegnącego ku niemu człowieka, który pędząc na koniu, zdawał się być zdjęty strachem panicznym. Był to gubernator paryski, który dopiero teraz przypomniał sobie o rozkazie jaki mu król przed sześciu dniami wydał, a to oddania księciu burgundzkiemu kluczów od fortecy, aby tenże wprowadził tam garnizon jaki miał przy sobie — błagał on księcia by nie wspominał wcale królowi o jego opieszałości w spełnieniu otrzymanego rozkazu przed tak dawnym czasem, bo w takim razie zaniedbanie to byłoby surowo ukarane.
Cóż na to odrzekł Filip.
Oto pocieszał on gubernatora i umacniał w jego obawie, nadto ofiarował mu podarek i odesłał napowrót wraz z kluczami.
Co do hrabiego Charolais, odbył on rodzaj pielgrzymki w prowincjach Burgundji, gdzie ujrzał dzienne światło, gdzie będzie księciem i gdzie od czasu dzieciństwa noga jego nie postała.
Po tej wycieczce, zamierzył połączyć się z królem w Tours.
Tutaj obsypano go jeszcze czulszemi niż starego księcia komplementami.
Jednego dnia, kiedy hrabia Charolais z księciem de Maine wyjechał na polowanie, powrócił tenże sam do zamku a hrabia gdzieś zniknął.
Król wpadł w straszny gniew, Nigdy nikt nie widział go bardziej zaniepokojonym, bardziej wzruszonym. Nakazał on dzwonić we wszystkich wsiach, zapalić pochodnie i wysłał na wszystkie strony posłańców.
Niepokój jego wzrastał z każdą chwilą upłynioną coraz bardziej, obgryzł on cały kij z kory jaki trzymał w ręku i uczynił ślub że nie przyjmie pokarmu, ani napoju, póty, dopóki nie dowie się co się stało z kuzynem.
Nakoniec o jedenastej godzinie w nocy, przyniesiony przez hrabiego Crevecoeur list pisany przez zaginionego hrabiego, uspokoił go zupełnie.
Hrabia w rzeczywistości zbłąkał się, ale znalazłszy wyborne miejsce do spoczynku, napisał że wróci ale dopiero nazajutrz.
Scena ta cała, była tak zręcznie i mistrzowsko odegrana przez królewskiego aktora, że niepodobna było zrozumieć czy to tylko komedja czy istotna a naturalna prawda.
Przedstawiła się sposobność do wywołania między synem a ojcem zupełnego oziębienia stosunków. Można sobie wyobrazić że król z tego skorzystał.

Koniec tomu pierwszego.


I.
W którym lis poczyna zjadać kury.

Wspominaliśmy już, że w Anglji rozpoczęta wojna pomiędzy stronnictwem białej i czerwonej róży, zakończona została zwycięztwem rodziny Lancastrów. Bitwa pod Towton, rozstrzygnęła zwycięztwem na korzyść tej ostatniej.
Anglicy pomścili się za nas. Nigdy prawie ani w bitwach pod Crecy, ani Poitiers, ani pod Azincourt, tak wiele Francuzów nie zaległo placu boju, jak teraz Anglików, padłych w boju pod Towton. Liczono trupów i pokazało się że było ich trzydzieści sześć tysięcy sześćset szesnaście.
Wieczorem podczas batalji Edward IV został królem.
Matka hrabiego Charolais pochodziła z domu Lancastrów, czyli mówiąc inaczej, ze stronnictwa które zwyciężyło. Książę przeciwnie, poświęcając związki rodzinne dla polityki, zdeklarował się za stronnictwem Jorka.
Król ustępując żądaniom hrabiego Charolais, przyobiecał udzielić schronienie Małgorzacie (róża czerwona) skoro przybędzie do Francji.
Rzeczywiście skoro przybyła została przyjęta bardzo przyjaźnie, trzymał nawet z nią do chrztu nowonarodzonego syna księżniczki Orleańskiej, późniejszego Ludwika XI. Jedynie tylko co do samego wsparcia i pomocy musiała ona wyczekiwać na stosowną chwilę.
Ta chwilowa odmowa była konieczną, ponieważ książę Burgundzki z Edwardem IV. traktowali co do zawieszenia broni. Król wydelegował do swojego wuja poselstwo w tym celu a przytem upoważnił posłów do zapytania się jako o rzecz nadzwyczaj ważną, pobierania na swoją korzyść podatku od soli w Burgundji. Naturalnie książę kategorycznie odmówił.
Ludwik XI wszakże inaczej z tego skorzystał, mianowicie zakazał swoim poddanym dopomagania anglikom, nawet zaprzestania z nimi wszelkich stosunków handlowych. Zakaz ten rozciągał się nawet na poddanych francuskich księcia. Ze swej strony książę wysłał pp. de Croy, de Chimay, jako posłów, mających zanieść skargę do króla co do jego z księciem postępowania.
Tymczasem król nie przyjął zgoła posłów księcia i pozwolił jedynie tylko na to, aby jako ludzie zupełnie prywatni spotkali się z nim w galerji pałacu.
Pan de Chimay poddał się takiemu żądaniu króla i przy spotkaniu chciał wyłuszczyć cel swego posłannictwa, lecz król nie dał mu skończyć i rzekł:
— E! cóż to za człowiek, ten wasz książę Burgundzki, czy rzeczywiście ukuty jest z tego samego metalu co inni książęta?
— Tak jest, najjaśniejszy panie, odparł śmiało ambasador, ponieważ dał waszej królewskiej mości schronienie i bronił przeciwko rozsrożonemu z gniewu ojcu królowi Karolowi wówczas właśnie gdy żaden z panujących monarchów nie chciał dać waszej królewskiej mości przytułku.
Król nasunął kapelusz na oczy i wszedł do swej komnaty.
Ludwik XI. ukrywał mianowicie pod pozorną niewdzięcznością dla księcia Burgundzkiego i pozorną równie szlachetnością względem Małgorzaty d’Anjou cel polityczny: pragnął on przywabić do siebie Małgorzatę i skorzystać z jej dotychczasowego położenia, aby za kęs chleba, jaki jej miał zamiar ofiarować, mógł za bezcen odkupić od niej Calais. Calais, jak już mówiliśmy, było jedynem miastem jakie jeszcze w tem królestwie posiadali Anglicy.
Ludwik nie tracił nadziei.
Podobny on był jednak do człowieka patrzącego zezem, gdy przypatrywał się niby Anglji, miał wzrok przeważnie zwrócony na Hiszpanię w której wrzało.
Szybko zabrał się do układów i porozumiewał się z mieszkańcami miasta Liege, śmiertelnemi wrogami księcia Burgnndzkiego — tytułował ich swoimi kumami, było to jego najulubieńsze oznaczające przyjaźń wyrażenie i zobowiązał się bronić ich przeciwko każdemu, ktokolwiek by ich zaczepił.
Zachodzi pytanie jakich korzyści spodziewał się Ludwik XI. z tego pobratania się z mieszkańcami miasta Liege.
Zaburzenia w właściwym a oznaczonym czasie! zresztą zobaczymy go wkrótce przy robocie.
Otóż to właśnie zwróciło jego spojrzenie ku Hiszpanji.
Don Juan Aragoński, dla przypodobania się swojej drugiej żonie, historja nie mówi wcale jakim sposobem, czy to podstępnym, czy też zbrodniczym, pozbył się swego syna Don Carlosa z Viany, dziedzica Nawary.
Katalończycy byli zrozpaczeni niespodzianą śmiercią tego księcia, który z przywiązania do nich zrzekł się prawa do tronu Neapolitańskiego i nie znał innego szczęścia na ziemi, nad pracę w samotności nad Homerem i Platonem; cień owego nieszczęśliwego księcia, jak głosi tradycja ludowa, powracał zwykle w nocy, błąkał się w ulicach Barcelony, głośno płacząc, lamentując i skarżąc się na zbrodnię dokonaną przez jego ojca.
Hrabia de Foix, zięć Don Juana Aragońskiego, żywił nadzieję posiadania kiedyś Hiszpanji i pobudził równie króla Francji, był on francuskim wasalem i żądał od króla Ludwika XI pomszczenia pamięci haniebnie zamordowanego. Ludwik XI widział już Roussillon w perspektywie i zdeklarował się z całą pobożnością i pietyzmem zabrania się do sprawy tyle mającej rozgłosu.
Ludwik XI podobne rzeczy nadzwyczaj lubił.
Co prawda Warwick zbroił flotę morską która miała wylądować we Francji, lecz Ludwik niewiadomo z jakiej przyczyny nie obawiał się Warwicka, i jego przygotowania nie czyniły na królu najmniejszego wrażenia.
Tylko to nieszczęście, że nie posiadał zgoła pieniędzy na wojnę z Hiszpanią.
Gdzie się te pieniądze podziały? Być może wiedział o tem Warwick, ten nieprzyjaciel, ten wróg, którego król wcale nie obawiał się.
Ludwik XI. naznaczył podatek na wino, zniósł pragmatyczną sankcję, zamianował biskupów sam, na własną rękę i kazał się im opłacać za udzielone prebendy — nakoniec kazał obwieścić wszystkim a to dla pozyskania sobie pobożnych, zanim cokolwiek przedsięweźmie przeciwko Hiszpaniji, pielgrzymkę do świętego Michała w Greve i do świętego Zbawiciela w Redon.
Był to nadzwyczaj zręczny manewr i środek łatwego zbadania Bretanji, nie dowierzał on naturalnie swemu księciu i zanim wyjechał do Pyreneów, wcale się nie gniewał, dowiedziawszy się co pozostawia on po za sobą.
Książę Bretanji zwrócił całkowicie swój słuch i swój wzrok na to, co się robiło podczas owej pielgrzymki.
Nie tracił jednakże czasu nadaremnie. Król który nie życzył sobie, aby w swych pobożnych medytacjach był przeszkodzony, w dniu swego wyjazdu do Pirenei nakazał przy odgłosie trąb, zapowiedzieć, że ktokolwiek ośmieli się pójść za nim, ten będzie karany śmiercią. Tym sposobem więc nie wyjechał jako król ale wprost jak zwykły pielgrzym. Wiedział on bardzo dobrze, jak to trudno królom, patrzeć i słuchać; korona, zwłaszcza taka jak jego wiadomo powszechnie, była dlań ciężarem — ta korona właśnie od razu zamknęła mu oczy i zatkała uszy.
Podróż odbywał zaledwie z pięcioma służącemi, ubranemi ubogo tak jak i on, z ogromnemi różańcami na piersiach — straż przyboczna postępowała za nim w pewnem oddaleniu, z Janem Bureau i jego artylerją.
Ludwik XI. nazywał Jana Bureau, swym skarbnikiem, a właściwie „mistrzem obrachunku“ i bez wątpienia z tej to zasady, później armaty nazywano ultima ratio regum.
Skoro król odprawił swoje nabożeństwo, przemknął się po cichu, ukradkiem, nieznacznie z zachodu na południe, zwiedził w tem przejściu Nantes i zapragnął zobaczyć w szczegółach i miasto Roszellę, niezmiernie zaciekawiony jak też wygląda mała Rzeczpospolita. Z Roszelli ponieważ było bardzo blisko do Bordeaux, niezaniedbał go również zwiedzieć rozpatrując się we wszystkiem z wielką starannością. Lecz jednego dnia, kiedy on miasto oglądał ze strony morza, sam również był oglądany ze stojącego tam statku angielskiego. Zrozumiano doskonale że Ludwik wypłynąwszy na małem czółenku nie ma zamiaru atakowania brzegów angielskich lub też zabrania angielskiego statku — natomiast okręt powziął projekt zdobycia małego czółenka i puścił się za nim w pogoń.
Król sam pochwyciwszy za rudel, począł czółnem kierować. W tej chwili dobry rudel więcej był wart niż berło królewskie. Statek wojenny angielski z trudnością posuwał się po niezbyt głębokiej w tem miejscu wodzie i król w ten sposób został uratowany.
Bez wątpienia, ta chwila ratunku podała myśl królowi, na pamiątkę grożącego mu wówczas niebezpieczeństwa, udarował miasto Bordeaux wszystkiemi, jakie się tylko dały, przywilejami.
Bordeaux miało swój wymiar sprawiedliwości w Tuluzie, co było absurdem — król zatem nie tylko ofiarował miastu własną jego jurysdykcję, ale nadto tej jurysdykcji poddał całą okolicę.
Nakoniec w Bayonne nadał port wolny.
Obecnie zatem nabrał jak najsilniejszego przekonania, że te miasta nigdy nie przejdą pod panowanie angielskie i że ich Anglicy windykować napowrót nie ośmielą się.
Don Juan z wielką obawą patrzał na zbliżanie się króla, napisał nawet do niego, grożąc mu Anglikami i nadzwyczajnem uzbrojeniem Warwicka, ale już poprzednio powiedzieliśmy, że Ludwik doskonale wiedział, co znaczy to wylądowanie Anglików.
Dla tego też nawzajem odpowiedział:
— Miej się na ostrożności! Anglicy jak przybyli tak sobie odjadą z powrotem, ale ja nie mam zamiaru dopóty z tąd odjeżdżać, dopóki nie wymierzę ci odpowiedniej kary.
I w dalszym ciągu podróżował.
Ażeby raz położyć tamę i zniszczyć ciągłe pogłoski i opowiadania o tajemniczej śmierci don Carlosa de Viana, wypadało aby Don Juan odstąpił Roussillen. Teraz zaś Ludwik powziął wiadomość ze źródła bardzo pewnego, że Don Juan nie popełnił żadnej innej zbrodni, jedynie tylko zamknął Don Carlosa w wilgotnej izbie, podobną wilgocią odznaczały się wszystkie w ogóle więzienia — cóż na to poradzić?
Pani Rambouillet powiada, że w Vincennes, znajduje się pokój, który tak działa jak arszenik.
Ludwik zwrócił się ku północy — podróż zatem została dokonana. Teraz mógł się zająć Anglikami, mógł ich niepokoić.
W rzeczywistości oni go zawsze nabawiali niepokoju.
Nieszczęśliwa Małgorzata d’Anjou towarzyszyła mu od stacji do stacji, prosząc, błagając po drodze o pomoc w ludziach i pieniądzach. Nakoniec jednego dnia ofiarował jej dwadzieścia tysięcy liwrów, ale pod tym głównym warunkiem, że jeżeli na nowo tron obejmie, odstąpi Calais Francuzom.
Być może że Shakespeare znał ten układ pisząc swojego „Żyda Weneckiego“.
Prawdą też jest, że w tym czasie Ludwik XI spadkobierczyni Lancastru posłał z Bretanii 60.000 franków.
Na przypadek, gdyby Warwick się żalił, Ludwik XI miał na poczekaniu dwie wymówki: Po pierwsze że był wnukiem Małgorzaty d’Anjou i nie mógł żadną miarą odmówić jej wsparcia, jakby istotnej jałmużny. Cóż znaczyło 20.000 franków? Zresztą on tej sumy nie dał jej wcale w prezencie, ale w rodzaju pożyczki i do tejże przywiązywał dość trudne warunki.
Powtóre te 60.000 franków przysłane z Bretanji, pochodziło wprost od księcia, a on nie miał najmniejszego prawa wzbraniania księciu używać swych pieniędzy, jak mu się podobało.
Co się tycze pomocy w ludziach, których domagała się Małgorzata, to rzecz inna. Ludwik nie dał jej ani jednego żołnierza; jeżeli zdołała zwerbować ich sobie gdziekolwiek, to jej szczęście! Zalecił jej szukać szczęścia w Normandji, gdzie jak wiadomo zamianował gubernatorem hrabiego Charolais, być może, w przewidywaniu tego co ma nastąpić. Zupełnie pewny przyjaźni swojego kuzyna, nie zwracał zgoła uwagi, co się tam dzieje za jego gubernatorstwa.
Jeżeli wreszcie którego dnia Charles przypomni sobie, że przez swoją matkę należy do rodziny Lancastrów i dla nadania jej świetnej barwy zapragnie polać czerwoną różę krwią normandzką, bardzo dobrze, wtedy Ludwik wystąpi przeciwko swemu kuzynowi i skwituje się przez odwołanie go z gubernatorstwa.
Wskutek tego Warwick nabrał przekonania że we Francji nie pozostaje mu nic do czynienia bo wypłynąwszy z flotą wspaniałą i potężną zadowolnił się jedynie krążeniem około Normandji i Poitou; nie ulega też najmniejszej wątpliwości i to, że wzdłuż brzegów tych prowincji, najeżonych baterjami przez Jana Bureau, manewrowała także armja, postępując krok za krokiem i niespuszczając z oka żadnego poruszenia okrętów angielskich.
Ostatecznie zatem, jak już to powiedzieliśmy, Warwick przeświadczony że mu się nie nie powiedzie, postanowił wylądować w Bretanii przy mieście Brest.
Ludwik XI nie posiadał się z radości — bo to mogło zamieszać i zawikłać stosunki Bretańczykom z Anglikami i spowodować spór. Warwick nie mógł lepszego wybrać miejsca, nawet sam król niebyłby zdolny wskazać mu innego a tak zgodnego z zamiarami i planami Ludwika XI.
Lecz nagle król zdawał się tracić głowę, tak skomplikowana była jego dotychczasowa polityka.
Uwolnił Delfinat od prawa polowania.
Zgodził się aby do połowy spalonemu miastu Tuluzie, podarować podatki na przeciąg stuletni.
Oddał hrabstwo Roussillon, hrabiemu Foix, który go zbyt wiele kosztował z powodu zatargów tajemnych politycznych.
Nakoniec nadał księciu Sforza, który dom d’Anjou wypędził z Włoch i który odmówił Orleanom przypadającego im dziedzica od Walentyny Visconti — dał jednem słowem temu tyranowi, temu uzurpatorowi Genuę i Sabaudję, przyobiecując nadto możność odkupienia Asti od starego księcia Orleanu, który książę burgundzki zamierzał sam kupić.
Ludwik XI, pytamy się otwarcie, w jakim celu to wszystko czynił?
Otóż posłuchajcie.
Król nadzwyczaj wiele wagi przywiązywał do utrzymania Roussillonu, jak niemniej i Asti, ale jeszcze więcej do miast nad Somą i starał się też jakimkolwiekbądż sposobem czy to dobrowolnie, czy też siłą odebrać Filipowi Dobremu. Pragnął mieć całą Francję, Francję zupełną, Francję ściśle złączoną, jednem słowem francuską Francję.
Odbierze niewątpliwie Roussillon hrabiemu de Foix, który go trzymał aż do obecnej chwili.
Odbierze też niemniej Genuę, Savone i Asti od Sforsy, który prowadząc życie rozbójnicze, niewątpliwie może każdej chwili być zabitym, otrutym lub zamordowanym.
Ale hrabia de Foix i książę Medjolonu byli jego przyjaciółmi, jeden z nich pożyczy mu znakomitych pieszych wojsk t. z. Basków, drugi swoją kawalarję lombardzką. Będzie zatem miał piechotę i kawalerję, drobną armję, którą on bardzo łatwo doprowadzić może do wymordowania się wzajemnego, ponieważ Baskowie nienawidzą Lombardczyków. A skoro wymordują się Baskowie i Lombardczycy, oszczędzi tym sposobem swoich chłopów, którzy ubogą Francję wspierają, uprawiając jej grunta, jej pola, jej role; tak długo, podczas panowania Karola VII. leżące odłogiem.
Gdy zaś obecnie ma swoją piechotę złożoną z Basków i kawalerję lombardzką, jak sobie poczynać będzie ze starym księciem burgundzkim, za którego modły nakazał on swoim członkom rady, uniwersytetowi i Biskupstwu paryskiemu?
Widocznie jednak nie odniósł książę żadnej korzyści z nakazanych modłów w Paryżu, gdyż ciężko, obłożnie zachorował. Księżna nawet pospieszyła do księcia żeby go pielęgnować, opuszczając dla niego dzisiejsze schronienie w domu bigotek, to samo uczynił i hrabia Charolais, który oddalił się z prowincji zostającej pod jego władzą, jako gubernatora.
Ludwik byłby także tam pospieszył, nikt bardziej nad niego nie tracił tyle przez przypuszczalną śmierć starego księcia; utraciłby bowiem swoje miasta nad Somą. Dopóki stary książę pozostawał przy życiu, dopóty jeszcze żywił nadzieję odebrania tych nieszczęśliwych miast, które wraz z miastem Calais, spędzały sen z jego powiek. Skoro książę umrze, nie można się niczego spodziewać od hrabiego Charolais, stanowczo on odzywał się o konieczności posiadania tych miast i odstąpićby ich nie odstąpił za żadną w świecie cenę.
Istnienie tedy trzech miast zawisło na słabej nitce, na kruchej podstawie życia, zużytego już zupełnie starca.
Hrabiowie Croy zabrali się tedy do pracy. Oprócz p. Chimay, wszyscy trzymali stronę króla francuskiego. Doradzali oni staremu księciu i wyjaśniali mu, że sprawa jego i korzyść wymagały, aby miasta nad Somą mogły przejść w posiadanie Ludwika XI.
Stary książę wcale temu nie wierzył, ale jednak zgadzał się, chciał bowiem jak późniejszy Ludwik XIV umrzeć spokojnie.
Podpisał cesje, a właściwie retrocesje, za kwotę 400 tysięcy talarów, w tem jednak przekonania że Ludwik nie zdoła zebrać potrzebnej na to kwoty.
Król zażądał jedynie odroczenia zapłaty na termin czteromiesięczny, obowiązał się on zapłacić w dwóch ratach w d. 12 września i w d. 8 października.
W dniu 12 września rzeczywiście nadeszła pierwsza rata w kwocie 200,000 talarów a w d. 8 października reszta wymaganej na wykup sumy.
Wszystko to odbyło się w przytomności hrabiego Croy.
— Croy, Croy, mówił książę odsyłając pieniądze do skarbca, Croy nie powinien był służyć dwom panom. Były to słowa i lamenty podobne do Augusta, który niegdyś wołał: „Warusie, Warusie! oddaj moje legiony!

resztą przy wszystkich kupnach, król wymagał zakładnika: nie miał wprawdzie syna, więc zastępował synami innych.
Parodjując słowa Jezusa Chrystusa mówił:
„Pozwólcie waszym dzieciom przychodzić do mnie“. Później zaś kiedy te dzieci do niego przyszły, nie puszczał ich od siebie. Tym sposobem zdobył sobie dziedziców domu Albert, synów księcia d’Alençon. hrabiego Foix, małego księcia Orleanu, którego był chrzestnym ojcem.
Ożeniwszy hr. Foix ze swoją siostrą, zapragnął ożenić księcia Orleanu ze swoją córką — przyszła małżonka księcia miała dopiero 2 lata życia.
Była to przezorność na swojem miejscu, dostania w swoje ręce młodego księcia Orleanu, w tym czasie kiedy on Genue, Savone i Asti to jest najpiękniejsze części dziedzictwa tego dziecka wydawał, czyż w zamian tego dziedzictwa Sforza nie dopomoże mu do zabrania Sabaudji?
Wyczekując na wydanie Sabaudji, Ludwik zamiast niej brał książąt.
Jednego dnia, stary książę Filip de Bresse, wypędzony przez swego syna, posunął się aż do Lyonu; król Francji jego zięć, pochwycił księcia i wysłał do Loches.
Loches, był górą magnesową z tysiąca i jednej nocy, skoro raz kto dotknął się do niej nogą, już się ztamtąd żadną siłą oderwać nie mógł.
Z tego samego domu, z którego Ludwik wziął sobie żonę tj. w domu Sabaudzkim była jeszcze jedna córka na wydaniu, zaproponował tedy do jej ręki króla angielskiego.
Hrabia Charolais przewidział zamiar króla i udaremnił go, proponując na małżonkę króla angielskiego Elżbietę Rivers, jakkolwiek Warwick, który pragnął ożenić króla Edwarda z osobą wymienioną przez króla francuskiego i bez względu na słowa burmistrza Londynu twierdzącego, że zanim król poślubi tę kobietę, małżeństwo to będzie kosztowało życie dziesięciu tysięcy ludzi.
Tym razem zatem Ludwik XI został pobity przez hrabiego Charolais; była to odpłata za miasta nad Somą, między królem a hrabią stosunki tym sposobem wyrównały się.
Dobry książę był w Hesdin. Król posłał mu królowę i księżniczki, potem pojechał sam starając się być jak najuprzejmiejszym i schlebiając starcowi Książę wcale już nie wspominał o nieszczęśliwych miastach, jakby wcale ich nie żałował, król sądził że książę o nich najzupełniej zapomniał. Zaczął go tedy namawiać do sprzedaży Boulogne i Lille, książę w pierwszej chwili nie stawiał żadnego oporu. Wreszcie wyrzekł:
— Charolais, na to niepozwoli.
Dziki ogień błysnął w oczach Ludwika XI:
— Dobrze! Pozwól mi tego synalka doprowadzić do rozumu, a zaręczam, że ci go oddam tak miękkiego jak rękawiczkę.
Filip przypomniał sobie jak to Ludwik nauczył rozumu jego ojca. Działo się to w lesie, rozmowa ta prowadzona była na uboczu a stary książę obawiając się aby ten lis, który teraz niby ułaskawił się, nie wystawił pazurów tygrysa, ratował się na razie ucieczką.
Król nie miał wcale chęci odbywania napróżno podróży — zwiedził zatem równocześnie flandryjskie i pikardyjskie miasta: Abbeville, Arras, Tournai, zawsze wierny swemu programowi, w bardzo skromnej odzieży, bez orszaku i parady, jak zwykły prywatny człowiek, zawsze on czuł pewną odrazę do uroczystych przyjęć, owacji publicznych i przemówień.
W Abbeville wyczekiwali na niego zebrani miejscowi mieszkańcy na placu Marka i w ulicach z nim sąsiadujących, lecz król kazał blisko kwadrans zatrzymać się przed miastem swemu orszakowi, zsiadł z konia i poszedł sam i piechotą do miasta, jak gdyby był osobą zwykłą w odzieniu podróżnym.
Poznano w nim przecież obcego przybysza. Zebrani powstrzymali go przemocą i zapytali:
— Czy spotkałeś pan na drodze króla?
— Króla? To ja jestem.
Lecz dzielni obywatele, widząc go w starym kapeluszu, w sukni poplamionej, wzięli za idjotę lub też za żartownisia i zaczęli pozwalać sobie dość szyderskich dowcipów — trafili jednak dobrze, bo rzeczywiście Ludwik w swoim czasie uchodził za żartownisia i kuglarza. Król wcale nie bronił się, że jednak dowcipki te poczynały być trochę zbyt uszczypliwe, sprawa mogła wziąć zły kierunek i zakończyć się dla dowcipkujących niekoniecznie pomyślnie. Na szczęście zbliżył się orszak królewski, który tym sposobem sprawdził i potwierdził poprzednie słowa Ludwika jako on sam był królem — w przeciwnym bowiem razie gdyby to nie nastąpiło, Ludwik mógł srogo później na nich się pomścić, chociaż z drugiej strony groziło mu przedtem ukamienowanie przez mieszczan.
Od tego też dnia, skoro wjeżdżał do jakiego miasta, obierał ulice jak najmniej ludne, równie też mieszkał w domach stojących na uboczu i często już dawno wyjechał z miasta gdy dopiero mieszkańcy powzięli wiadomość że bawił w mieście król.
Wskutek takiego zachowywania się króla, zwykle po miastach, po przybyciu króla, urzędnicy czuwający nad porządkiem zamykali wszyskie bramy, oprócz jednej — jeżeli zaś miasto nie miało bram mieszkańcy barykadowali ulice pozostawiając swobodną tylko główną. Król tedy musiał koniecznie przejeżdżać albo przez bramę otwartą, albo przez tę ulicę, która wcale nie była zabarykadowana i nie tamowała przejazdu.
Pewnego dnia przejeżdżając przez ulicę incognito, zmuszonym był napisać list, lecz wszyscy sekretarze mieli rozmaite polecenia i nie było komu spełnić żądania króla. Dobry król Ludwik, jakkolwiek był człowiekiem światłym, nie lubił własnoręcznie pisać — otóż tedy ujrzawszy w swoim orszaku człowieka, który miał u pasa zawieszony kałamarz, zawołał go do siebie.
Nieznajomy z wielką skwapliwością pospieszył na rozkaz króla, otworzył kałamarz, aby ztamtąd wydobyć pióro, gdy oto wypadły z niego dwie kostki.
— O, o! zawołał, cóż to tam za karmelki czy cukierki nosisz przy sobie?
— Remedium contra pestem, odpowiedział zapytany.
— Wydajesz mi się być lekkomyślnym, owszem przemówił król, zachwycony tak dowcipną odpowiedzią, biorę cię ze sobą.
I człowiek ten rzeczywiście odtąd pozostał w służbie królewskiej.




II.
Dwóch kuzynów.

W czasie tych nieustannych podróży króla Francji, hrabia Charolais, bawił w Gorcum w Holandji.
Jednego pięknego poranku, Olivier de la Marche, koniuszy dworu hrabiego, przybył do księcia Burgundzkiego — przysłany on był przez jego syna z wiadomością, która dla starego księcia miała doniosłe znaczenie.
Pewien rodzaj brawa, przezwanego bastardem Rabempre, dawny sługa księcia, a obecnie od niejakiego czasu zostający w służbie króla francuzkiego, został pochwycony w Gorcum w chwili, w której właśnie dowiadywał się o sposobie i trybie życia hrabiego, o godzinach, w których wychodzi on na przechadzkę i jakie zwykle osoby towarzyszą mu na spacerze. Przyaresztowany w kościele, w którym się chciał ukryć, wspomniony bastard plątał się w swoich odpowiedziach, z czego hrabia wnioskował, że ten człowiek, wysłany został przez króla francuzkiego, celem uprowadzenia go, jak to już miało miejsce przed dwoma laty z Filipem de Bresse i potwierdzał podejrzenie hrabiego jeszcze silniej ten fakt, że towarzysz owego bastarda, widząc go aresztowanym, natychmiast ratował się sam ucieczką — pozostawiwszy łódź w porcie Hermus. W łodzi zauważono około — 40 ludzi załogi.
Wszyscy mniej więcej ze dworu hrabiego tego samego byli przekonania.
Ztąd wniosek najprostszy że Ludwik XI. nareszcie zrzucił maskę i że zaprzysiągłszy nieprzyjaźń, czy tam pomstę swemu rywalowi, starać się będzie bądź co bądź usunąć go choćby podstępem.
Hrabia Charolais skorzystał też z chwili. Ten pozorny pokój, ta zgoda na oko, już mu oddawna ciężyła. Zdrada Croya była teraz dokładnie uwidocznioną. Ci ludzie rzeczywiście byli potężni, posiadali już bowiem Marchją niemiecką, Luksemburg, Marchją angielską, Boulogne i Guignes, Marchją francuską, miasta nad Somą, Hainaut był w ich rękach, otrzymywali podatek należny królom od wina w Valenciennes, wszystkiego tego dokonali w ciągu dwóch lat, zwolna, raz po razie, cios po ciosie. Gdy król francuzki ze swoją chciwością stał po za tymi ludźmi, szli oni naprzód z niepokonanem męztwem i zuchwałością przechodzącą wszelkie możliwe granice.
Hrabia wszystko to wyjaśnił i dał poznać księciu, który zamachom tym oddawna przypatrywał się zaniepokojony i w manifeście wydanym przez siebie wypowiedział wojnę Croy na śmierć lub życie. Najbojaźliwsi ze dworu usunęli się, dwóch z nich w chwili grożącego niebezpieczeństwa, zdołało odszukać schronienie przy starym księciu. Filip obiecał go popierać i bronić, wziął tedy lancę i wyszedł zataczając się i wołając o pomoc.
Nikt jednak nie pokazał się, przeciwnie wszyscy rozbiegali się przerażeni, niektórzy z nich że książę oddawna umarł, uważali go za błąkające się widmo po śmierci.
Od tej chwili młody książę zmienił swoje postępowanie — pozwolił upaść hrabiemu Charolais i przybrał dawną skórę Karola Straszliwego, jak go z samego początku zatytułowała opinja publiczna.
Pierwszym jego krokiem było skazanie na śmierć skarbnika ojca — była to pomsta datująca się od czasów dzieciństwa; prawdopodobnie skarbnik miał mu niegdyś odmawiać szafowania pieniędzy. Następnie od dnia 24 kwietnia 1465 r. zaprowadził podatek, który musiał być płacony w maju — nakoniec wydał rozkaz do całej szlachty w Bourgogne i Niderlandach aby się stawili pod sztandarami w dniu 7 maja.
Stało się.
Dnia 7 maja Karol uczynił przegląd 1400 ludzi zbrojnych i ośmiu tysięcy łuczników, nielicząc w to artylerji zaopatrzonej w śmigownice, tudzież rzucających ogniste pociski, żołnierzy z mieczami trójsiecznemi i wozów.
Przeciwko komu to uzbrojenie?
Widocznem było że zbroi się przeciw wielkiemu krzyżackiemu pająkowi jak twierdzi Chatelain.
Karol nie żaden polityk i człowiek odznaczający się brakiem należytej cierpliwości skorzystał ze sposobności — wywołał nadzwyczajne poruszenie między książętami przeciwko królowi.
Jakąż nową tyranię popełnił Ludwik XI?
Chciał on wprowadzić prawo łowieckie.
— Właściciel, mówi Michelet, zamykał pod klucz swoich włościan; od nieba aż do ziemi wszystko do niego należało, lasy, ptactwo w powietrzu, ryby w wodzie, zwierz w gąszczy krzaku, fale wód które tam płynęły, nawet dzwony, których głos rozlegał się w powietrzu.
Tam, gdzie panu przysługiwało prawo, dzik, koza, jeleń, zając, królik, mogły śmiało zjadać zielone zboże, gołębie pożerać kłosy.
Jednakże w dniu, w którym robiły one zbyt wielkie szkody, pan zbierał sforę psów, konie, służbę — polował na jelenia, na dzika i na sarny, a co zostało nie zjedzone i nie zniszczone przez te zwierzęta, niszczyły kopyta pańskich koni lub nogi pańskich sfor psów lub ludzi należących do obławy.
W Delfinacie w tym samym czasie, kiedy zostali pozbawieni szlachectwa szlachetni, a uszlachetnieni gbury, pierwszą myślą reformy Ludwika XI. była reforma prawa polowania, poprobował wprowadzenia takowego u p. Montmorency. Mając zaszczyt przyjmowania u siebie króla, szlachetny pan chciał uczcić tę wizytę królewską urządzeniem wielkiego polowania, w tym też celu nakazał przywieźć do dworu sidła i sieci, oszczepy i mnóstwo innych narzędzi niszczących.
Król tymczasem, niezawiadamiając wcale o tem owego pana, nakazał staremu słudze, aby te wszystkie nagromadzane narzędzia podpalić a skoro wybuchnie ogień i spłoną, polowanie samo przez się nie będzie mogło się odbyć.
Mówiono, że przygotował równocześnie edykt, na mocy którego ci, którzy posiadają jakiekolwiek narzędzia lub sieci służące do myślistwa, obowiązani są złożyć je w królewskim urzędzie.
To samo rozporządzenie zabraniało tak książętom jak i zwykłej szlachcie polować, pod karą osobistą lub pieniężną.
Pewien szlachcic w Normandji polował i upolował zająca wbrew zakazowi królewskiemu i z oświadczeniem że on jest królem na swoim gruncie, tymczasem król przekonał go, że nie jest nim i że rozporządzeniom królewskim poddać się powinien, a ponieważ tego nie uczynił przeto król kazał mu odciąć ucho.
Zdawałoby się że Ludwik XI. jest nieprzyjacielem polowania, przeciwnie był on zapalonym myśliwym a wszystkie te rozporządzenia dążyły jedynie do tego, aby on tylko jeden w całem państwie mógł polować.
Potem król wydał postanowienia jedne bardzo słuszne, drugie bardzo haniebne: mianowicie co do pierwszego, zapłacił rolnikom szkody zrządzone.
Można czytać w jego księdze wydatków:
Jednego talara ubogiej kobiecie, której charty królewskie zadusiły owcę.
Jednego talara innemu, któremu pies króla nazywający się Magnet, zadusił gęś blisko Blois.
Jednego talara pewnemu człowiekowi, któremu chart zadusił kota, blisko Mont-Louis, na drodze za Tour do Amboise.
Nakoniec:
Jednego talara ubogiemu którego łucznicy przechodząc przez pola, aby wydostać się prostą linią na drogę zniszczyli zboże.
Na taki sposób nie ma ani właściciela ziemi, ani chłopa, jeżeli król który jest panem nad panami, liczy się z chłopem.
Można sobie wyobrazić jak to oburzyło szlachtę.
Król właśnie odebrał im wojnę a teraz odbiera im polowanie, cóż im zatem w końcu zostać ma!
Najbardziej ze wszystkich książąt oburzony był książę Bretanji, który w swych posiadłościach był prawdziwym królem i przez tę rękę tak złośliwie sięgającą po wszelkie prawa i przywileje szlachty, mógł bardzo wiele stracić, będąc ograniczonym w swojej dziedzinie.
Postanowił tedy spłatać królowi równego figla i wysłał do niego wielkie poselstwo.
Ludwik przyjął je bardzo uprzejmie, a nawet usiłował przewodniczącego poselstwa przeciągnąć na swoją stronę, lecz kiedy król sądził że już go skaptował, poselstwo nagle, bez opowiedzenia się wyjechało, uwożąc ze sobą brata królewskiego księcia de Berry.
Chciano wedle panujących podówczas zwyczajów, starszych przez młodszych pokonać, to jeszcze było najlepsze, bo niejednokrotnie i na ojca nastawiano syna.
Dnia 22 marca oświadczył publicznie książę bretański, że jest nieprzyjacielem każdego, kto byłby nieprzyjacielem księcia Burgundzkiego, nawet nie wyłączając i samego najjaśniejszego króla.
Trzy armje zatem miały wyruszyć przeciwko Ludwikowi XI.
Jedna armja burgundzka i flamandzka, pod dowództwem Karola.
Druga armja bretańska pod komendą księcia Bretanji.
Trzecia armja niezadowolonych pod naczelnictwem księcia de Bourbon.
Taka potęga militarna mogłaby nawet zastraszyć dzielniejszego wojownika niż Ludwik XI., on się jednak wcale nie przeląkł, dla tego że nie był właśnie wielkim wojownikiem.
Trzeba i to zaznaczyć że z 27 prowincji całego państwa on tylko posiadał czternaście.
Rozporządzał jednakże znakomitemi oddziałami strzelców z lukami, wyborną ordynansową kompanją i bardzo piękną a dzielną artylerja.
Brakowało pieniędzy.
Takiemu genjalnemu człowiekowi jak Ludwik XI., nigdy nie może brakować pieniędzy. Brakło mu wprawdzie pieniędzy na kupienie nowego kapelusza, ale znalazło się dwieście tysięcy talarów na zapłacenie kupionych miast nad Somą.
Alboż nie miał dobrych przyjaciół między kupcami weneckimi i bankierami we Florencji.
Alboż sądzicie, że to było napróżno, daremnie, bez celu, że pozwolił Piotrowi Medyceńskiemu, swojemu przyjacielowi i wiernemu doradcy pomieścić w herbie trzy lilje francuskie?
Wówczas miał król projekt i nosił się oddawna z myślą, którą nareszcie postanowił przy sposobności urzeczywistnić.
Sposobność ta właśnie nadarzyła się.
Tym zamiarem, tą myślą, tą ideą, była poczta, poczta konna, która miała się następnie zamienić na pocztę posyłkową i listową. Było to naśladownictwo poczty zaprowadzonej niegdyś w cesarstwie rzymskiem, ale Ludwik XI. jak Moljer, brał dobre, gdzie mu się tylko nadarzyło.
Co cztery mile miała być urządzona jedna stacja pocztowa, którędy przejeżdżali kurjery królewskie, ale tylko królewskie nie inne pod kara śmierci.
Król zapłacił sumę, olbrzymią na owe czasy licząc, że za każdego konia po przebyciu stacji wypadało dziesięć sous, na przestrzeń czteromilową.
Tym razem siecią pajęczą otoczył się do koła, wiadomości przychodziły do centrum, z rozmaitych stron — rozkazy zaś z centrum rozbiegały się na wszystkie strony jak rozstrzelone promienie słoneczne.
Następnie zawarł aljans z Czechami i Wenecja.
Wenecja zapożyczyłaby mu galary i statki, Czechy atakowałyby Luksemburg.
Jego inni sprzymierzeńcy, których liczba zawsze wprawiała wszystkich w zdumienie, znaleźli się również.
Sforza wysłał swojego własnego syna Galeas do Delfinatu z 800 ludźmi zbrojnymi i czterema czy też trzema tysiącami zbrojnych pieszych. Ferdynand, bastard, trzymał na uwięzi prowensalczyków swemi okrętami Hrabia Foix przysłał Basków.
Król tedy wyruszył w pole. Jego zamiarem było przerznąć wojsko z jak największą szybkością i pokonywać przeciwników pojedynczo, to jest każdego z osobna.
Taktyki tej trzymał się później sam Napoleon.
Armja francuzka nie odznaczała się wielką liczbą, ale wybornym porządkiem i organizacją, jak niemniej wyćwiczeniem, tak, że oprócz nieprzyjaciela, nikt zgoła nie obawiał się jej zbliżenia: chłopi, duchowni, kupcy nawet czuli się między nią jak najbezpieczniejszymi, stokroć spokojniejszymi i pewnymi niż w samym Paryżu. Nigdy, mówi ówczesny świadek, żołnierz nie miał tak powabnej postawy i takiem nie odznaczał się duchem karności, jak żołnierz francuzki.
Ludwik pomaszerował wprost na Burbończyków. Pozostawił po za sobą Bourges, nietroszcząc się wcale ani o samo miasto, ani o jego garnizon wojenny, była to taktyka jakiej trzymają się obecnie, w naszych czasach. W ciągu trzech dni zdobył Sancere, Saint-Amand, Montrond, Montlucon. — Miasta te same otworzyły swe bramy, widząc łagodne postępowanie swego zwycięzcy.
W przeciągu miesiąca, wszystko byłoby pokończone w Berry, gdyby wojsko księcia burgundzkiego nie trzymało miasta Burges, pokończone byłoby i w Bourbon, gdyby marszałek Burgundzki nie obsadził Moulins.
Ludwik rachował na jedną rodzinę, którą obsypał swemi dobrodziejstwami, była to rodzina Armagnac.
Napisał on do hrabiego, że oczekuje go wraz z synem, a Armagnac na to odpowiedział, że dom jego zawsze wiernie służył Francji i że król nie zawiedzie się na jego przywiązaniu do tronu.
W rzeczywistości Ludwik, czego właściwie dobrze objaśnić nie podobna, od piętnastu lat bastarda Armagnaca obsypywał dobrodziejstwami, oddał mu namiestnictwo Guyenne i Delfinatu, czyli jednem słowem oddał mu klucze, wyrażając się po gospodarsku, pozwolił zawiesić klucze do pasa od Alp i Pirenejów.
Ten bastard d’Armagnac, był nędznikiem już karanym za fałszerstwo i morderstwo, on to właśnie poślubił własną siostrę.
Na ostatku pozostawił sobie Ludwik księcia de Nemours, któremu darował olbrzymie dobra około Paryża, w dyecezjach Meaux, Chalons i Sens. Co większa dziedzictwu temu nadał tytuł parostwa a jego posiadacza pomieścił pomiędzy parami Francji, między księciem Burgundzkim a księciem Bretanji.
Rano pewnego dnia król nakoniec otrzymał zawiadomienie o przybyciu tego Nemoursa i niezmiernie się zdziwił usłyszawszy jego prośbę o udzielenie mu karty bezpieczeństwa.
Poseł od Nemoursa, miał jeszcze i inne żądanie a mianowicie porozumienie się z biskupem Bayeux, który znajdował się w armji królewskiej, ażeby wydać Ludwika XI. książętom, raz dostawszy się do rąk książąt, reformator koronowany musiałby przyjąć postanowienie rady familijnej, złożonej z biskupa Bayeux, i innego jeszcze biskupa, z wyboru którego należał do niej biskup, ośmiu prawników i dwunastu rycerzy.
Ludwik XI przeczuł sprzysiężenie.
Nemours przerzucił się na stronę książąt a hrabia Armagnac przyprowadził tymże sześć tysięcy Gaskończyków przyrzeczonych królowi francuskiemu.
Sądzono że Ludwik jest zgubiony a w najgorszym razie straci zupełnie odwagę.
Bynajmniej.
Znał on okolice doskonale, był to kraj, w którym niegdyś walczył i pokonał własnego ojca, chodziło więc tylko o to, aby książąt oślepić przez szybki a niespodziany napad. Pomaszerował tedy do Verneuil, zdobył i zniszczył miasto i nakazał szturm i wzięcie Gannatu przez marszałka de Comminges, Sallazar, Giresme i Guillaume Cousinot. W ciągu czterech godzin miasto zostało zdobyte; król kazał sobie przynieść jajko i wypił go, podczas kiedy brano szturmem zamek — poczem założył nocną swoją kwaterę w Aigueperse. Nazajutrz obsadziła jego armja wieś Mosat i Marsat — wreszcie wydał walkę armji książąt.
Książęta nie ośmielili się wystąpić do jawnego boju. Książę Bourbon, ukrył się w młynie; książę Nemours stawił się u króla, który mając dziwną jakąś słabość do tego człowieka, dał ucho łaskawe jego protestowi i zgodził się na zawieszenie broni, które obejmowało Auvergne, Bourbonnais, Berry a nawet Marchię Burgundzką, na wypadek gdyby burgundczycy powstrzymali się od dalszych kroków nieprzyjacielskich.
Ze swej strony książęta przysięgli, że królowi, jako swemu legalnemu panu będą służyli przeciwko każdemu.
Wojna ta zakończyła się cudownym sposobem dzięki znakomitej znajomości strategji. Zresztą już był czas po temu aby się skończyła, hrabia Charolais stał o dziesięć mil tylko od Paryża, a król był oddalony co najmniej sto mil od tego miejsca; gdyby Ludwik utracił stolicę, ryzykowałby równie i utracenie korony i całego państwa, o czem wiedział doskonale.
Lecz niczego zgoła nie pominął coby mogło zabezpieczyć Paryż, pozostawił tam Karola de Melun, jednego z najzręczniejszych, któremu najzupełniej wierzył, dowódców, w towarzystwie Jana la Balue, biskupa d’Evreux, mianowanego nie dawno na tę godność a któremu król zamierzał wkrótce wyrobić nawet kapelusz kardynalski.
Karol de Melun ogłosił dawne rozporządzenia o strzeżeniu miasta; straże wnet zostały na rozmaitych punktach ustawione, założono łańcuchy zamykające ulice, odebrane niegdyś mieszkańcom przez Karola VI.
Ludwik nadto napisał do ludności miasta Paryża — dziękował on za ich dla niego wierność, chociaż jeszcze w tym względzie nie dali najmniejszego dowodu, że Paryż jest jednem z miast najukochańszem jego sercu, i zawiadamiał ich, że przyszłe im królowę, aby tam w stolicy państwa nastąpiło jej rozwiązanie.
Równocześnie ze wszystkich ambon, we wszystkich świątyniach, duchowieństwo przemawiało na cześć króla.
Tak cudownie, jak już opisaliśmy, zakończona wojna a wreszcie i artylerja Jana Bureau, której nic oprzeć się niezdołało, prawdopodobnie miały wpływ na modlitwy duchowieństwa. Duchowieństwo bowiem nie odznaczało się wielką życzliwością dla Ludwika.
Hrabia Charolais i hrabia Saint-Pol byli w Saint-Denis.
Razu jednego zapragnęli oni porozumienia się z naczelnikiem miasta Janem Popincourt, panem de Sarcelles i p. Piotrem Leferre, do których należała straż bramy od strony Saint-Denis a to w celu zażądania od nich prowiantów dla Burgundczyków, jednakże wszyscy trzej jednocześnie żądaniu temu odmówili i za pierwszem poruszeniem nieprzyjacielskiem tychże, zdecydowani byli kazać strzelać do nich.
Hrabia oczekiwał książąt, nie wiedząc zgoła że są pobici i że się poddali już królowi.
Występował on jako zastępca księcia Berry, brata króla i imieniem tegoż odbierał wszędzie podatki, cła; w Lagny kazał otworzyć magazyny solne i spalił rejestra podatkowe.
Nagle dowiedział się hrabia Charolais, że król powraca jako zwycięzca i ma zamiar wydać mu bitwę. Przeszedł więc most na Sekwanie pod Saint-Cloud i pomaszerował naprzeciw przeciwnikowi, aby mu tym sposobem przeciąć drogę i niedopuścic do wejścia do Paryża.
Następnie oczekiwał na przybycie z Anjou księcia Bretanii i księcia de Berry; potem zaś pomaszerował ku Fontainebleau, aby zbliżyć się do nich jeszcze więcej.
Ludwik wysłał księcia de Maine, aby tym dwom pomocniczym wojskom hrabiego przejście utrudnił, jednakże książę de Maine nie wierzył wcale w to, aby mu się powiodło w czemkolwiek utrudnić a raczej opóźnić połączenie się, zwrócił swój marsz do Chartres i na nowo w Beaugency zetknął się z królem.
Co zamierzał król?
Czy projekt jego był na to obliczony aby zetrzeć się z księciem Bretanii, czy też z hrabią Charolais?
Zamiar jego polegał na tem że pragnął nie spotkawszy się ani z jednym, ani z drugim, ale jakkolwiek ten manewr należał do najznakomitszych obliczeń strategicznych, potrzeba było, żeby się przedewszystkiem powiódł.
Hrabia de Bresé twierdził, że bretończyków łatwiej będzie można pokonać niż wojska księcia Burgundzkiego i doradził też królowi aby pierwszych zaatakować. Zrobił on przytem bardzo słuszną uwagę, że między bretańczykami znajdują się hrabiowie Loheac, Bueil i Dunois, dawni dworacy i przyjaciele Karola VII, którzy bez najmniejszej wątpliwości nie ośmielą się walczyć przeciwko jego synowi.
— Ależ przecież, rzekł król śmiejąc się, pan sam niegdyś podpisałeś tę ligę dobra publicznego?
— Prawda, odpowiedział równie ze śmiechem tenże, oni mają mój podpis, a wasza królewska mość ma moją osobę.
— Ej, Ej! czy czasem przez obawę nie chcesz pan doradzać mi zrzeczenia się walki?
— Co się tycze tego, to za pierwszą sposobnością dowiodę, że tego wcale nie myślę.
— A więc idźmy tedy ku Paryżowi, nie tracąc serca.
Król Ludwik był upartym, jak wszyscy wojownicy.
Przeciwnie hrabia Charolais widząc się osamotnionym i widząc bretańczyków powolnie postępujących, chętnie bardzo unikał starcia, to jednak nie leżało w projektach i planach hrabiego de Saint-Pol.
W dniu 14. pisał król do Paryża, że w dniu 16. niezawodnie tam przybędzie i nakazał swemu generałowi lejtenantowi Karolowi Melun, aby mu przysłał doniesienie tam wraz z marszałkiem Ruault. Poczem puścił się w dalszy pochód.
W dniu 16. rano, stanął w Chartres; maszerując przez noc całą.
Przybywszy tam, powziął wiadomość że armja hr. Charolais znajduje się w Montlhery.




III.
Bitwa pod Montlhery.

Ludwik XI straż przednią powierzył hrabiemu de Brese, który miał tylko rekognoskować pozycją.
Lecz, czy to zarzut króla uraził go, czy też ten zdrajca miał zamiary zdradzenia po raz drugi, rzekł:
— Postaram się zbliżyć tak jednych jak drugich, że będzie można odróżnić Francuzów od Burgundczyków.
Doniesiono o tem Ludwikowi XI, który zmarszczywszy się, dał cichy jakiś rozkaz.
Ludwik nie miał zamiar rozpoczynać dziś dopóty bitwy, dopóki nie nadejdą spodziewane posiłki.
Ale nie był jednak panem położenia. Pomimo jego rozkazów, Brese wystąpił i rzucił się na pierwsze szeregi, pierwszy też stał się ofiarą.
— To sąd boży, wyrzekł wówczas Ludwik XI.
Przednia straż ustąpiła.
Król tedy stanął na czele wojsk i zaatakował mężnie nieprzyjaciela: spotkał się on z Saint-Polem i odrzucił go na bok z wojskami; szczęściem znajdował się po za nim las, do którego mógł się schronić.
Tymczasem łucznicy usadowili się po za swemi spiczastemi palami i wozami; przyniesiono im zaraz dwie beczki wina burgundzkiego, co znakomicie skrzepiło ich odwagę.
Skoro hrabia Charolais powziął wiadomość, w jakim stanie znajduje się walka, chwilę stał niezdecydowany i wysłał naprzód bastarda burgundzkiego.
Czy tam pójdzie także? Byłoby bardzo niebezpiecznie ruszyć od razu całe siły, gdyby p. Rouault wyszedł z Paryża, książę wzięty byłby w dwa ognie.
Lecz przybył p. Contay!
Prędko, prędko, najłaskawszy panie. Jeżeli pan chcesz wygrać bitwę, zamiast nakazywać spoczynek tym szlachcicom w połowie drogi, należy raczej zwrócić ich wszystkich ku Francuzom; Francuzi bowiem pójdą szeregami, a tym sposobem wzmocnią się, sprawa ta wymaga nadzwyczajnego pospiechu.
Hrabia Charolais nie namyślał się długo; ale ponieważ we wszystkich swych działaniach zdradzał zawsze dążenie do ostateczności, poprowadził szlachtę wprost na wroga nie dając im najmniejszego zgoła odpoczynku; zmuszeni oni byli przebywać pola zasiane zbożem i grochem i nadzwyczaj się znużyli.
Doszedłszy do wsi Montlhery, zapalili ją. Wiatr pędził na Francuzów iskry, dym i płomienie, co spowodowało zamieszanie — król i jego wojska musiały rejterować.
Na wyżynach Ludwik XI dał rozkaz zatrzymania się, ale hrabia Charolais rozogniony chwilową pomyślnością, ścigał ich z całą zaciekłością.
Król zatem zmuszony był przyzwać swoje tylne straże, stojące pod dowództwem księcia Maine, lecz ten je uprowadził.
Wszyscy mniej więcej byli zdrajcami.
Przecież ten książę de Maine, był już naprzód zapłacony, król dał mu posiadłości Dunois.
Powiedzmy śmiało, że po większej części wszyscy ci mężowie mieli chory wzrok jak dawniejsi ich przodkowie, nie widzieli bowiem będących bardzo blisko nich wielkich duchów przeszłości.
Hrabia Charolais nie ustawał w posuwaniu się naprzód i wysunął się blisko milę poza wieś Montlhery.
Król spostrzegłszy jego nieroztropność, postanowił przeciąć mu wszelki odwrót.
Gdyby się był hrabia jeszcze o 500 kroków tylko dalej posunął, byłby zgubiony.
Usiłował też powrócić galopem, musiał się przebijać, poznano go i kawalerja rzuciła się ku niemu ze wszystkich stron. Jakiś piechur uderzył go piką zadając tak silny cios w pancerz, że go aż zagiął.
Kiedy hrabia stanął przed zamkiem, do którego jak sądził, łatwo schronić się mu powiedzie, spostrzegł że jest obsadzony przez łuczników królewskich. Zwrócił się tedy w lewo, by tym sposobem wydobyć się na płaszczyznę, ale ścigała go gromada przeszło dwudziestu zbrojnych konnych, otrzymał on nawet pchnięcie miecza, między hełmem a pancerzem, który jego giermek źle zawiązał.
Jeden z jeźdzców pochwycił go za ramię, wołając:
— Najłaskawszy panie, znam pana dobrze, poddaj się zatem i nie chciej narażać na niechybną śmierć.
Szczęściem rzucił się między ścigających jeźdźców, jak utrzymuje tradycja, syn jednego z lekarzy przybocznych hrabiego nazwiskiem Jan Cadet, a jak inni twierdzą, jakiś Robert Cottereau i tym sposobem uratował hrabiego Charolais.
W tej samej chwili, równie szczęśliwym trafem, przybył bastard burgundzki ze swemi ludźmi i trzydziestoma łucznikami skupionemi około sztandaru. Sztandar ten już tyle razy był rąbany, że zaledwie miał jedną stopę długości.
Hrabia w tak ważnej chwili, pośród niebezpieczeństwa odzyskał nareszcie przytomność słyszano go jak wołał:
— Moi przyjaciele, brońcie waszego księcia! Nie pozostawiajcie go w niebezpieczeństwie. Co do mnie nie opuszczę go chyba przez śmierć, jestem tutaj na to abym z wami żył lub umierał.
Jego koniuszy, Filip Oignies, który niósł małą chorągiew, został zabity przy jego boku.
Pomiędzy Francuzami rozeszła się pogłoska że król zginął.
Król przekonał się, że niepodobna zatamować inaczej tej pogłoski, jak jedynie ukazawszy się swoim.
Zdjął tedy hełm i przebiegł front armji wołając:
— Nie, moi przyjaciele, nie zginąłem, oto przed wami wasz król, brońcie go odważnie.
Mówiliśmy już że łucznicy burgundzcy ukryli się za wbitemi palami i za wozami bagażowemi i że wypuszczając strzały z tego dla nich tak zabezpieczonego ukrycia, wypili równocześnie dwie beczki burgundzkiego wina, które kazał im otworzyć i wypić hrabia Saint-Pol — ale kawalerzyści francuzcy zamiast ich atakować z frontu, przesadzili przeszkody i wpadli na nich z całym impetem.
Skoro jeźdźcy barona Ravensztein i hrabiego de Saint-Pol ujrzeli ten manewr, rzucili się między własnych łuczników i rozbijali ich i maltretowali. Ponieważ wszyscy ci łucznicy byli to ludzie młodzi, nieobeznani należycie ze sztuką wojenną, bo zaledwie może tylko w turniejach używali swych kopji, nie mogli dotrzymać placu, zmięszali się i poczęli uciekać, ścigani przez Sabaudczyków i Delfinistów.
Filip Lalaing dał się zabić, pochodził on z tego sławnego rodu Lalaingów, którzy nieustępują nigdy z placu boju.
Król śledził ze wzgórzy wsi Montlhery przebieg całej walki, mając przy sobie zaledwie kilka osób ze swej przybocznej straży.
Hrabia zaś znajdował się na płaszczyźnie i otoczony był tak szczupłą garstką wojska, że król ze stoma co najwyżej jeźdźcami mógł go łatwo pokonać, lub przymusić do ratowania życia ucieczką.
Tymczasem hrabia de Saint-Pol, który się dotąd zaoszczędzał, wyszedł z lasu pod koniec dnia i zgromadziwszy około 40 koni, powoli, krokiem za krokiem zbliżył się i połączył z hrabią Charolais; coraz bardziej gromadziły się pojedynczo przybywające kupy zbrojnych, tak że otworzył się oddział mający około 800 wojowników.
Hrabia Charolais postanowił tedy przejść do ataku zaczepnego, ale nie miał przy sobie wcale łuczników, jakimże tedy sposobem bez nich zdołałby rzucić się na Francuzów, którzy stali na wzgórzach i po za oszańcowanemi okopami, które Burgundczycy sami dla siebie zrobili.
Chwila wszakże była bardzo pomyślna, Francuzi byli w dość kłopotliwem położeoiu; Brese odprowadził a raczej uciekł z przednią strażą, to samo uczynił książę Maine z arjergardą, tylko jeden król, dowodząc swymi ludźmi zacięty toczył bój.
Bez króla, który walczył tak jak niegdyś Henryk IV. w swych najlepszych dniach, batalja byłaby przegrała.
Nadszedł wieczór.
W obozie burgundzkim panowała wielka niezgoda, armja rozproszona na pojedyńcze bataljony była kompletnie unicestwiona, łucznicy pobici przez kawalerją ze swojej własnej partji, powrócili w stanie opłakanym. Wysokość kłosów zboża nie pozwalała widzieć dobrze całego pogromu.
Pozostało jedynie dwóch książąt, gdy ich armje prawie z kretesem zostały zniszczone.
Hrabia Saint-Pol i p. Hautbourdin rozporządzili zestawienie wozów celem uformowania pewnego gatunku barykady. Nie wiedziano zgoła o istotnym stanie armji króla francuskiego, widziano jedynie rozpalone ogniska, z tego więc wyprowadzono wniosek, że zapewne noc spędzi na dawnej swej pozycji.
Hrabia Charolais mocno cierpiał z otrzymanej rany, rozbrojono go i opatrzono. Przyniesiono dwa pęczki słomy, ażeby miał na czem siedzieć i zjeść kolację. Znajdowano się między trupami, już zupełnie obdartemi i obnażonemi, niepodobna uwierzyć z jaką nadzwyczajną szybkością odbywała się taka haniebna operacja; jeden z trupów odzyskał przytomność i zażądał pić, hrabia ofiarował mu część swoich ziółek, on nie pijał nigdy wina — potem przywoławszy swego lekarza kazał go opatrzyć.
Któż zatem wygrał dzień? Było to bardzo trudne zadanie do rozstrzygnięcia.
Hrabia siedział na słomie, jego kapitanowie pomieścili się na obalonych drzewach i poczęli radzić nad tem, co dalej czynić należy.
Hrabia Saint-Pol był zdania, że trzeba porzucić bagaże, zająć się artylerją i skierować marsz ku Burgundji. Niebezpieczeństwo było nadzwyczaj wielkie, w tem dzisiejszem położeniu, pomiędzy wojskiem króla a Paryżem. Karol Melun wpadł na inny koncept, mianowicie uważał za najwłaściwsze zrobić wycieczkę — lecz w takim razie niewątpliwie można było być zmiażdżonym.
Hautbourdin poparł w tym względzie p. Melun.
P. Contay innego był zdania.
Cofnąć się, znaczyło narazić się na zgubę; schronienie hrabiego, nie byłoby schronieniem, ale po prostu ucieczką, zanim uszliby dwadzieścia mil, wszyscy rozpruszyliby się na różne strony i hrabia samby pozostał. Najwłaściwiej, dodał Contay, trzeba skorzystać z nocy, zszeregować się na nowo, wzmocnić i doprowadzić armję do porządku.
— Jeżeli Bóg Monsignora dziś uratował z tak wielkiego niebezpieczeństwa, jawny dowód że zgadza się z jego życzeniami.
Hrabia zgodził się, wydał stosowne polecenia, zachęcił swoich ludzi, kazał im wydać wino i zasnął, gotów zerwać się na równe nogi za pierwszym odgłosem trąby wojennej.
Podczas jego snu, hrabia de Saint-Pol wysłał straże na zwiady.
Ze straży tych w krótce sprowadził jeden oddział furmana który miał dzbanek wina, drugi zaś nadszedł z pochwyconym zakonnikiem Franciszkanem.
Obaj jednakowe dali wiadomości, że król wymaszerował z obozu, pozostawiwszy tylko słabą straż w zamku.
Zakonnik nadto twierdził, że spotkał króla cofającego się do Corbeil, a być może że był to tylko manewer a właściwie król dąży do Paryża.
— I oto, zawołał Comines, są ludzie którzy głośno wykrzykują, że trzeba go ścigać, gdy tymczasem przed godziną słali się pod jego nogi.
Rzeczywiście to cofanie się króla uwolniło hrabiego od wielkiej nieprzyjemności.
Ludwik XI. zatrzymał się w Corbeil, wyczekując na wiadomości z Paryża.
On sam równie był niespokojny.
Szczęściem hrabia zamiast go ścigać, z radością głosił o swojem zwycięztwie, jak to zwykle było jego obyczajem. Nakazał on trąbami na wszystkie cztery strony placu walki ogłosić, że jest gotów przyjąć na nowo walkę, jeżeliby król książę lub jaki dowódzca miał tę śmiałość i wyzywał go do niej.
Naturalnie nikt mu nie rzucił rękawicy i hrabia ogłosił się zwycięzcą.
Od tej chwili, mówi Comines, wytworzyła się w nim zuchwałość zwykła wszystkim książętom, że nie słuchał nikogo i pogardzał każdą dobrą radą, idąc za swoją wolą.
Ze swej strony król widząc Paryż zupełnie spokojny, wszedł do niego.
Paryż nie posiadał żadnej wiadomości o tem co zaszło: król skorzystał z tego zapowiadając nowiny ułożone wedle jego rozumienia całej sprawy. Hrabia Charolais opublikował swoje zwycięztwo na wszystkich rogach pola bitwy, król tymczasem ogłosił to samo zwycięztwo na wszystkie strony miasta Paryża.
Poczem najspokojniej zasiadł do stołu.
U kogo?
U swego wiernego sługi Karola de Melun.
U niego właśnie założył swoją główną kwaterę, chociaż wiedział dobrze, że jego naczelny wódz najhaniebniejszej dopuścił się zdrady, sądząc jednak że to wcale nie pora do czynienia jakichkolwiek zarzutów, wysłuchał z doskonałą cierpliwością powodów i motywów, dla których niby ów wierny sługa nie pospieszył mu z pomocą, nawet tyle miał krwi zimnej, że uznał te powody jako słuszne i z tego tytułu zaszczycił go bardzo pochlebnymi komplementami, jak niemniej wszystkich obywateli i wszystkie obywatelki, jakie zgromadziły się przy obiedzie.
Na zawiadomienie króla, że bitwa została wygrana i burgundczycy ratowali się ucieczką, wielka banda, złożona co najmniej z trzydziestu maruderów, wyruszyła aż pod Montlhery, celem obdarcia uciekających, zebrania porzuconej broni i wozów, które stały pod opieką zaledwie Opatrzności.
W Montlhery znaleźli oni hrabiego Charolais, który wciąż jeszcze nakazywał otrębywać na wszystkie strony świata swoje zwycięstwo.




IV.
Pielgrzymka do Matki Boskiej w Clery.

W tym okresie, kiedy hrabia nadaremnie marnował czas, król korzystał ze swobodnych chwil, zabierając Paryż; dom po domu, plac po placu, ulica po ulicy, z początku miał tylko dwieście lanc, później 400 a następnie 1000.
Zamianował następnie na miejsce Karola de Melun hrabiego d’Eu, jakkolwiek pierwszego traktował ciągle z uprzedzającą grzecznością nazywając „drogim przyjacielem“ i obdzielał pieniądzmi czerpanemi z Bóg wie jakiego źródła.
Ludwik XI. po swoim powrocie do Paryża, rzeczywiście wysilał się na rozmaite sztuki, na rozmaite sposoby. Sądzono w pierwszej chwili że do Paryża wtargnął jakiś Marjusz lecz tymczasem był to „August“. Biskup paryski pierwszy przybył do króla z wizytą kondolencyjną, król słuchał jego przemowy z godną pochwały cierpliwością i taktem nadzwyczajnym, wreszcie kiedy prałat ukończył swe miodopłynne ustępy, prosił go o błogosławieństwo.
Zmniejszył znacznie niektóre podatki, zwłaszcza na wino zakupywane na drobne miary — nadto udzielił pozwolenie tak duchowieństwu, jak członkom uniwersytetu i rozmaitym urzędnikom kupowania wina bez najmniejszej opłaty.
Przechodził się piechotą po ulicach Paryża a ludność przyjmowała go wesołemi, radosnemi okrzykami.
Na jednym z tych spacerów spotkał król wychowańca z Chatelet, który w dniu, kiedy Burgundczycy zbliżyli się do bram Paryża wołał na całe gardło:
— Paryż zdobyty! Niech żyją Burgundczycy!
Człowiek ten, skutkiem trudnej do usprawiedliwienia łagodności sędziów, skazany został tylko na jeden miesiąc więzienia i na kilkanaście rózeg. Spodziewano się że co najmniej będzie powieszony, gdyż zawezwano kata i sędzia miał z nim cichą rozmowę. Rozmowa ta ograniczyła się do następnych poleceń:
— Bij dobrze i wcale nie oszczędzaj tego nicponia, żeby raz na zawsze te cięgi zachował w żywej pamięci.
Król nakazał sprowadzić łuczników z Normandji, ale szlachta normandzka tym razem stanowczo oparła się temu.
Ludwik XI zwrócił tedy szczególną uwagę na okolice Paryża — dowiedział się nadto że książęta byli zebrani w Etamps, ale zebranie to niedoprowadziło do pożądanego celu, przekonali się bowiem dotykalnie, że jest niepodobieństwem połączyć się i utworzyć na nowo silną ligę.
Co sę tycze materjalnej strony, to kraj nie był w stanie wyżywić pięćdziesięciu tysięcy ludzi, w której to liczbie znajdowało się dziesięć tysięcy konnicy.
Musieli zatem wyjść z Montlhery i wojska swoje rozstawić po rozmaitych odleglejszych miejscach.
Zresztą armja ta składała się z ludu, a pomiędzy nimi niektórzy byli usposobieni wrogo dla siebie; każdy dowódca był księciem, który w drugim takim samym jak on księciu upatrywał swego nieprzyjaciela.
Naprzód Armagnac i Burgundczyk stanowili ową dwójkę starych atletów, którzy od dawna walczyli ze sobą w Paryżu jako stronnicy, jeden krzyża białego, drugi krzyża czerwonego; za nimi szli Niemcy i Włosi, Gibelini i Welfi, nakoniec niecierpiany powszechnie książę de Berry, który to z dziwną niechęcią wyrażał się o walce pod Montlhery, gdy tymczasem Aleksander, a raczej Cezar owego uroczystego dnia, hrabia Charolais, rozparty i napuszony jak paw po ukończeniu bitwy, z gryzącem szyderstwem wyrażał się o tych co się spóźnili i dopiero po załatwieniu się z bojem i walką, raczyli przybyć jako niby jej uczestnicy.
— Jak się zdaje, wszyscy tutaj są ranni, odezwał się z przekąsem książę de Berry, co mię bardzo boli. Byłoby tysiąc razy odpowiedniej gdyby nie zaczynali wcale tej nieszczęśliwej walki, bo przecież musimy wziąć na swoje sumienie to nieszczęście dotykające wszystkich. Nawet ty kuzynie, otrzymałeś jak uważam, także ranę.
— Głupstwo! Nic sobie z tego nie robię, odpowiedział hrabia, uderzając się w piersi. To nawet najlepiej powinno cię przekonać żem przybył w czasie właściwym i nie spóźniłem się biorąc uczestnictwo w boju.
Poczem zwrócił się do Burgundczyków, przemawiając:
— Słyszycie moi kochani to, co mi tu mówi mój kuzyn? On jest straszliwie zgryziony że 700 lub 800 dzielnych żołnierzy otrzymało rany, że ich widzi chodzących po mieście i utykających na nogi; choć ich wcale nie zna, boleść bodzie jego serce. Cóżby dopiero powiedział, gdyby mu znany był prawdziwy stan rzeczy! Wkrótce może nawet na miejscu przystąpiłby do pokojowych układów i nas wszystkich pozostawił w błocie. Mógłby wreszcie, przypomniawszy sobie wojny toczone przez króla Karola i księcia Burgundzkiego, mojego i jego ojca, i spowodować to, że Francuzi i Bretoni wystąpiliby przeciwko nam.
W tym czasie, kiedy hrabia w podobny sposób prowadził dysputy i książęta kłócili się między sobą, król nie mogąc zgromadzić w około siebie kilku, choćby trzech nawet, sprzymierzeńców, zgodnych z jego wolą i zamiarami, udał się do Normandji, aby tam zrewoltować umysły miejscowej szlachty.
Był to czyn i krok nadzwyczaj śmiały ze strony króla, opuszczać Paryż w tak ważnej i decydującej o przyszłości chwili, król jednak namiętnie lubił podobnie zuchwałe wybryki, takie nieraz lekkomyślne przedsięwzięcia, ponieważ w każdym takiem wystąpieniu tkwiła myśl i bardzo dobrze skombinowane obliczenie. Powodzenia w podobnych razach napełniały go niczem nieokreśloną radością i dawały mu przedsmak owej samodzielności, owej siły, jaka łamie mury i największe przeszkody usuwa, jak domki z kart, jak źdźbła słomy!
Zresztą pokładał on najzupełniejszą ufność w nowomianowanym gubernatorze, w hrabiu d’Eu, a jeszcze więcej w przywiązaniu do korony miejscowej ludności paryskiej.
Co zaś do mieszczan, ci niezbyt go lubieli, uważając w nim te same wady, jakie oni posiadali.
Wnet też dowiedzieli się i książęta o tem niespodziewanym odjeździe króla do Normandii i zaraz wydali rozporządzenia do wymarszu, zbliżyli się powoli i nieznacznie aż do Lagny.
Skoro członkowie parlamentu i noblessa miejska powzięła wiadomość o bytności książąt tak niedaleko, bo w miejscowości odległej zaledwie od Paryża pięć lub sześć mil, wszyscy zwrócili się natychmiast do hrabiego d’Eu żądając najusilniej, aby wysłał ambasadorów do księcia, prosząc go o zawarcie pokoju na jak najkorzystniejszych warunkach.
Hrabia Eu odpowiedział, że jest to równie jego niezłomnem postanowieniem i że będzie korzystał z pierwszej, najbliższej sposobności, celem przeprowadzenia tego zamiaru.
Sposobność nie dała na siebie długo czekać, książę de Berry przysłał właśnie czterech heroldów z czterema listami, jeden list był adresowany do mieszczan, drugi do parlamentu, trzeci do przedstawicieli duchowieństwa, czwarty do członków Uniwersytetu.
Książęta żądali, aby do nich wysłano sześciu szlachetnych obywateli, z którymi oni ułożą się o warunki zawrzeć się mającego pokoju.
Miasto posłało im dwunastu: Wilhelma Chartier, biskupa-idiotę, Tomasza Courcelles, jednego z sędziów, skazujących niegdyś Joannę d’Arc na śmierć; Oliwę, trzech Thuillierów, w liczbie których jeden był teologiem, drugi adwokatem a trzeci wekslarzem; sześciu kanoników.
Deputacja tak pompatycznie dobrana przedstawiła się książętom w zamku Beaute! Przyjął ją książę Berry siedząc. Bohaterzy z Montlhery stali wieńcem obok niego, sala była przybrana w insygnia wojenne i w broń. Był tam również i Dunois, który także stał pomimo swoich sześćdziesięciu sześciu lat i dręczącej go pedogry.
Książę Berry nic zgoła nie odzywał się; hrabia Charolais wyrzucił tylko z ust potok groźb, ukazując im zwycięztwo tak świetnie zaznaczone pod Montlhery, natomiast Dunois oświadczył zebranej deputacji, że jeżeli miasto Paryż nie otworzy swych bram przed niedzielą, w poniedziałek nastąpi generalny szturm.
Był to właśnie piątek, deputacja zatem nie miała zbyt wiele czasu do namysłu.
W sobotę nastąpiło wielkie zebranie w Paryżu, rozpoczęły się na olbrzymią skalę narady, ma się rozumieć bardzo burzliwe.
Pod oknami gmachu magistratu stali na straży halabardnicy i łucznicy miejscy, aby tym sposobem zabezpieczyć naradzającym się swobodę wyrażenia otwarcie ich opinii.
Lecz o dwieście kroków stąd, na ulicy, hrabia d’Eu czynił przegląd trzech tysięcy konnych jeźdźców, tysiąca pięćset piechoty, łuczników konnych i łuczników normandzkich to jest piechoty z Normandji.
Znaczyło to, jakby mówił:
„Panowie obywatele, zastanówcie się dobrze i rozważcie co czynicie i miejcie się na ostrożności“.
Tymczasem mieszczanie radzili.
Niektórzy z nich w bardzo szumnych frazesach dowodzili że byłoby to wielką nieroztropnością trzymać bramy zamknięte i nie otworzyć ich na przybycie książąt — przeciwnie należy ich wpuścić, każdego z osobna z najwyżej 400 wojakami czyli wszystkiego razem 1600 ludzi.
Ta rada, która dawała punkt wyjścia i była jakby mostem dla mieszczaństwa, które nigdy prawie nie zdobyło się jeszcze na stanowczość, byłaby niezawodnie przyjęta przez wszystkich, gdyby nie krzyk, rozlegający się pod oknami sali obrad a zapowiadający zbliżanie się wielkiej masy ludzi.
Nadbiegł lud wielkiemi gromadami, pragnący ostatecznie zdania sprawy z obrad tak niewcześnie rozpoczętych, obrad, jakie miały na celu wydanie miasta na rabunek nieprzyjaciela. Lud dowiedziawszy się o tem, przychodził aby rozpędzić owych niefortunnych radców, albo poprostu skręcić im karki, jako zdrajcom.
Demonstracja zapowiadała się bardzo energicznie, spieszyły bowiem do magistratu nieprzejrzane tłumy.
Hrabia Eu, na wielkie przerażenie obradujących, pozwolił tłumowi wznosić straszliwe wrzaski pod oknami magistratu, poczem wszedł osobiście do sali obrad i zapytał, jakie mianowicie postanowienie ma zawieźć zebranym panom książętom.
Posłowie tedy przyjęli jednozgodnie zdanie większości i rozeszli się.
Była to niedziela.
Odpowiedź od rady nadeszła do obozu książąt w tych słowach: Że niepodobna nic postanowić, dopóki nie zaciągnie się zdania króla, czy się na to zgadza.
— Więc — rzekł Dunois wielkim głosem do posłów, którzy przybyli z wyżej wymienioną odpowiedzią — jutro rozpoczniemy szturm.
— Jak się państwu podoba, odparli posłowie.
Następny dzień jednak minął, nikt się zgoła nie pokazał, przeciwnie królewskie wojska zrobiły wycieczkę i przyprowadziły ze sobą 60 koni.
W dniu 28 sierpnia nadciągnął do Paryża król na czele dwunastu tysięcy, pięćdziesięciu wozów prochowych i siedmset beczkami mąki. Ludwik znał dobrze swoich paryżanów i wiedział że wiernymi mu pozostaną, dopóki nie poczną cierpieć niedostatku; dla tego też postarał się o to, aby mieli obfitość jedzenia i napoju, i Paryż zawsze miał nadmiar zapasów żywności.
Książęta obsadzili wyższy brzeg Sekwany ale dolne brzegi pozostały w mocy króla. Zapasy zaś żywności nadchodziły nie z góry rzeki ale z dołu.
Król nawet sprowadził pasztety z węgorza z Mantes i ogłosić kazał publicznie, że sprzedają się one po zniżonej cenie do połowy.
Gdy tymczasem otaczający Paryż cierpieli niedostatek, głód — stało się więc przeciwnie temu, jak się dziać zwykło podczas forsownych oblężeń i szturmów.
Książę de Maine miał litość nad swym wnukiem, księciem de Berry, i posłał mu zapas jabłek, kapusty i rzodkwi.
Już to po raz drugi mieszczanie widzieli wchodzącego do miasta króla z całą siłą jakby cudem odnowioną, a przecież przed niedawnym czasem zamierzali go zdradzić; po raz drugi też zdjęci byli obawą słusznej bardzo na nich pomsty. Król zemścił się ale łagodnie; po prostu ograniczył się na wygnaniu z miasta tych mianowicie radców i obywateli, którzy radzili wydać Paryż książętom — co zaś do biskupa Wilhelma Chartier zemsta na tem stanęła, że przez całe życie słówka do niego nie przemówił a po śmierci kazał mu wypisać stosowny nagrobek.
Ze wszystkiemi wszakże tak postępował, jakby jego upragnionym zamiarem było przedłużenie walki; oświadczył też publicznie że pójdzie wprost na nieprzyjaciela, zażądał więc od opata z Saint-Denis, wydania starożytnej chorągwi Francji (Orijlamme) ale ją zamknął bardzo starannie w swoim pałacu w Tournelles.
Liczył on na głód i na układy.
Żeby się przekonać, jakiego też apetytu są wojska książąt, pozwolił paryżanom na sprzedanie artykułów żywności oblegającym.
Byli to ludzie zarośli na twarzy, wynędzniali, bosi, gdyż żaden z nich nie miał nawet obuwia, przytem dokuczało im robactwo wszelkiego rodzaju, byli tak głodni, że serów nawet wcale nieoskrobywali, ale je natychmiast połykali prawie.
Kupcy opowiadali, co widzieli. Tego właśnie dowiedzieć się jedynie pragnął król. Kazał następnie zawrzeć bramy miasta i nie pozwolił na dalszą sprzedaż artykułów spożywczych.
Oblegający zaledwie mieli do żywienia się niedojrzałe winogrona.
W tym czasie też rozpoczął porozumiewać się z nimi, dyplomacja była ulubionem jego zajęciem.
Pierwsi, którzy do niego przyszli, byli Armagnaki. Król nie okazał wcale gniewu, lecz przeciwnie układał się z nimi; miał on zapewne na myśli, później dokuczyć im jak należy.
Następnie przybył hrabia Saint-Pol, który z chęcią zgodziłby się na zostanie konetablem. Rozmawiał długo z Ludwikiem XI i zapewne teraz wyglądał już nie jak obnażona szabla, lecz po prostu jako nędzna pochwa od szabli.
Układano się także i z Janem de Calabre — tym samym, któremu Antoni de la Salle ofiarował swój romans p. t. „Mała Joanna z Saintre“ i „Dama z piękną ciotką“ ale dyskusja nie przyniosła pożądanego skutku i upadła.
Być może żądania jego były wygórowane a dla króla osoba jego okazała się niepotrzebną.
Król rzeczywiście z górą patrzył na wszystkie te figury.
Dnia 26 sierpnia wysłał król pieniądze dla mieszkańców miasta Liege.
W dniu 30 t. m. mieszkańcy ci zrewoltowali się i wyzwali księcia Burgundzkiego do walki na śmierć lub życie.
W dniu 4 września książęta żądali zawieszenia broni, król zgodził się.
Zawieszenie broni tak z jednej jak z drugiej strony miało na celu otworzenie swobodnych porozumiewań się co do zawarcia przyszłego pokoju.
Na jakich warunkach?
Ludwik XI w pierwszej chwili, kiedy mu je przedstawiono, uśmiał się bardzo serdecznie.
Wedle nich miało być dane: księciu de Berry, Normandja i Guyenne — hrabiemu Charolais, Pikardja — księciu Bretanii, Saintonge księciu de Lorraine, biskupi Toul i Verdun, i sto tysięcy talarów w złocie, w gotówce, czyli w monecie brzęczącej na dopomożenie w walce o zdobycie Neapolu i Metzu.
Król przedłużał te porozumiewania się aż do nieskończoności.
Co miało go wybawić, to przyczyniło się do jego zguby.
Za nim stał prosty lud, przeciw memu zaś był kler, panowie i mieszczanie.
Każde miasto posiadało załogę wojskową, ale również każde miasto miało swoją noblessę i swych szlachciców.
Ci panowie i ta szlachta dała się we znaki Ludwikowi XI przez ciąg całego panowania. Jego życie było bezustanną walką, wiecznie trzymał on dłoń na głowni miecza. Wprawdzie przy końcu życia odzyskał on władzę i wpływ nad dominującem tem stronnictwem, ale aby tego dokonać musiał kazać zdjąć głowy dwom znakomitościom: Armagnacowi i Saint Pol.
W chwili kiedy sądził że wszystko już trzyma w swym ręku, omylił się najfatalniej bo wszystkiego mu brakło.
Naprzód tedy książę du Maine, który na los szczęścia zapewnił sobie swoje urzędy przez księcia Berry.
Następnie kontroler generalny finansów Doriole, który znajdując zapewne finanse króla w stanie bardzo nędznym, zgodził się regulować takowe u swojego brata.
Wreszcie i komendant z Pontoise, pisał do marszałka de Rouault, prosząc, aby go zechciał wytłumaczyć przed królem, ponieważ na wielkie swoje zmartwienie, będzie zmuszony wydać swoją pozycję książętom.
Dalej pani de Brese, wdowa, po panu Brese zabitym pod Montlhery, która niewątpliwie uwiadomiona o śmierci swego męża, wydała Rouen, w porozumieniu się z biskupem z Bayeux.
Nakoniec hrabia de Nevers, zamknięty w Peronne, który wprawdzie nie wydał miasta, ale pozwolił go zabrać, zostawszy sam jeńcem. Król widział że jest opuszczonym, zgranym jak skrzypce, jak mówią szulerzy i że ostatecznie jeżeli coś nie postanowi i Paryż i jego samego zabiorą.
Jednego dnia na przykład znalazł stojącą na ściężaj otwartą Bastylję a działa zagwożdżone; trzeba zaś wiedzieć że gubernatorem tejże był ojciec dawnego komendanta Paryża Karol de Melun.
Król zaczął się układać; był to bowiem człowiek zdolny do największych poświęceń i ofiar, chirurg bez serca i miłosierdzia, nikt lepiej jak on nieznał się na obcinaniu sobie członków.
Zresztą łatwo mu one odrastały, jak rakowi oderwane cząstki organizmu i na nowo chwytał prowincją jaką, by ją już więcej z rąk nie wypuścić.
Król udał się tedy do hrabiego Charolais.
— Pokój jest zawarty, rzekł do niego, Normandczykowie żądają księcia i wnet go będą mieli.
Król spędził bardzo przykrą noc, zanim zdołał zdecydować się na tak niespodzianą propozycję.
Normandję, Normandję odstąpić, prowincję która sama jedna opłacała prawie trzecią część podatków całego królestwa, tę dojną krowę, zaopatrującą w mleko całą Francję! Zamianować dla niej księcia czyli inaczej mówiąc, samowolnie stworzyć sobie nowego zdrajcę.
Zamianować księcia normandzkiego, to tyle waży, że ktokolwiek nim zostanie, trzeba mu będzie oddać klucz do Francji; tyle waży co otworzyć dla Anglików Sekwanę, tę wielką drogę prowadzącą z Hawru do Paryża!
Saintonge ustąpić Szkotom, uznać tego starego niedołężnego Karola VII, tego człowieka, który w chwili niebezpieczeństwa jedną prowincję ofiarował za armię, jest to zneutralizować Rochellę, która tym sposobem stanie się wrogiem zawsze gotowym do rzucenia się.
Odstąpić markę Szampanię księciu de Lorrain? Zdradzić Toul i Verdun, sprzymierzeńców szczerych, jedynych od wielu wieków, chociaż książę de Lorrain wcale nawet nie oświadczył się z hołdami wasala.
Trzeba było jednak dopełnić tego ustępstwa, tego całopalenia, najgłówniejszem zaś było to, aby Paryż oswobodzić od niepotrzebnych ataków i udręczeń, aby uczynić go wolnem i spokojnem miastem. Wszak wyraźny stał warunek w pokojowym traktacie, stało na papierze czarno na białem. Scripta manent! Tak jest, co napisane pozostaje na papierze, ale dopóty tylko, dopóki papier nie zostanie spalonym, nie zbutwieje albo go się nie podrze.
Król zdawał się być wolnym nareszcie od tej zbieraniny.
Dnia 3 listopada pożegnał bardzo serdecznie hrabiego Charolais w Villier-le-Bel.
Wtedy ten zawiadomił go o niespodzianym zupełnie fakcie, mianowicie, że poślubi księżniczkę Joannę, córkę Francji.
— Ależ, mój kuzynie, ty masz już lat trzydzieści a moja córka dopiero dwa.
— Poczekam trzynaście lat — odpowiedział hrabia Charolais. — Zdaje się, że można czekać, gdy się zawiera małżeństwo z córką swojego monarchy, tem więcej, gdy ta córka przyniesie mi w posagu Szampanię.
— Ah, powiadasz — bąknął Ludwik — że ci przyniesie w posagu Szampanię.
— Tak jest, z tem wszystkiem co do niej należy, z miastami: Langres i Sens, Laon i Vermandois.
— Im więcej spodziewasz się — odparł Ludwik — tem dłużej czekać musisz.
— Bynajmniej, bo mam nadzieję że za to wyczekiwanie otrzymam tymczasem Ponthieu.
— Dobrze, niech będzie za lat trzynaście, dostaniesz Szampanię.
— I Ponthieu natychmiast.
— Tak jest i Ponthieu.
I król podpisał umowę.
Hrabia Charolais odjechał.
— Chwała Bogu, że sobie poszedł na cztery wiatry, bo gdyby dłużej tu pozostał, niewątpliwie żądałby dla swego syna Ille de France; wyczekując dłużej dla siebie zechciałby Paryża.
Potem rzucając się na kolana zawołał:
— Najświętsza Marjo Panno z Clery, przysięgam ci, że każę zrobić mojemu złotnikowi Andrzejowi Mangot, Ludwika XI ze srebra przedstawiającego moją osobę, jeżeli mi dopomożesz, abym pomału zdobył napowrót to wszystko, co mi mój drogi brat i moi kochani kuzyni zabrali za jednym zamachem.
W dniu 25 listopada król udał się w pielgrzymkę do obrazu Matki Boskiej z Clery, aby tym sposobem ponowić swój ślub.
W drodze otrzymał list od księcia de Berry, który go zawiadamiał, że pokłócił się z księciem Bretanji ze względu odstąpionej nieprawnie prowincji Normandji.
Ludwik XI pokazał ten list księciu Burbon, mówiąc:
— Patrz, mój brat nie może porozumieć się z moim kuzynem z Bretanji. Nie chcę aby tak serdeczni przyjaciele kłócili się ze sobą i odbiorę napowrót dla mojego brata Normandję.
I rzeczywiście, tym właśnie krokiem, rozpoczął Ludwik XI nową swoją czynność.
Ale niezapominajmy że opisujemy żywot Karola Śmiałego, należy więc nam pójść i towarzyszyć mu aż do miasta Liege i Dinant.




V.
Ziomkowie z Liege.

Jeżeli będziecie kiedy przechadzać się nad uroczemi brzegami rzeki Maas, przekonacie się że ona między miastem Sedanem i Mesieres wytwarza długi, krzywy łuk, jak gdyby pragnęła oddalić się raz na zawsze od Luksemburga i pozostać francuską, chociaż w takim razie musiałaby na nowo zrobić zwrot przeciwny. Wszakże są to tylko daremne usiłowania, kierunek nadany przez Opatrzność od niepamiętnych czasów, i kształt ziemi, nie pozwala na podobne wynaturzenie się prądów wodnych. Musi ona chcąc nie chcąc mieszać się z niemieckiemi strumieniami, oblewać swemi falami Niderlandy — wszakże jakby w nagrodę jej uporu, jest ona w dalszym swym biegu znowu francuską, zwłaszcza gdy płynie tuż pod murami bogatego i silnie zaludnionego miasta Liege. Jest to jakby ostatnie pożegnanie, ostatnie już wspomnienie po ojczystej ziemi, ostatnia pieszczota rodzinnego kraju.
Liege jest Francją w Niderlandach; prowincja całkowicie zapomniana; wysunięty na widoczny punkt posterunek; krew, którą przelewają w Liege płynie na prawdę z francuskich żył. Nadaremnie wmawiałbyś w mieszkańców w Liege, że są niemcami — że prowincja ta stanowi część kolistą Westfalji, że jej interesa koncentrują się na północy i wschodzie, nie uwierzy nigdy, przenigdy; przeciwnie sympatyzuje z zachodem i południem i tam też tylko jedynie załatwia swoje potrzeby handlu i przemysłu.
Obok Liege leży Dinant.
Handel Dinant, cieszący się największem wzięciem w średnich wiekach, pod nazwą: „dinanderskiego“, koncentruje się w produktach: kotłów, brytwanien, garnków i miedzianych lichtarzy.
Dla czego handel ten używał tak wielkiej dawniej sławy?
Michelet odpowie wam, on co widział wszystko, on co przeczuciem zgadywał to, czego okiem dojrzeć nie zdołał.
Kiedy Francja z wojen wewnętrznych, domowych przeszła na pole wojen zewnętrznych; kiedy niewolnicy i jeńcy wojenni używani tak jak niewolnicy, pozyskali nareszcie wolność, i swoje miecze wraz z kopjami odrzucili zdaleka od siebie, kiedy zdecydowali się w końcu na gruncie zdobytym własną krwią i potem zabudować chaty, wytworzył się w tych chatach pewien obręb, pewien punkt nietykalny, szczęśliwy, upragniony — ognisko domowe.
Tu gromadziły się w około rodziny, tu przyjmowano i ugaszczano przybyłych, częstowano gości.
Środkowym punktem owego ogniska domowego był hak, na którym zawieszano kocieł.
Hak z kotłem zastępował poniekąd całe to ognisko domowe, stanowił dom; kot nie przywiązałby się do domu, gdyby mu nóg nie zamaczano w kotle; dom nie istniał wcale, nie mógł być uważany jako przytulisko ludzkie, gdy brakło w nim ogniska domowego.
Lecz nie skończyło się tylko na samem zawieszeniu kotła, kocieł nie był jeszcze dostatecznym; trzeba było obok niego powiesić i inny przedmiot — garnek.
Ten garnek i ten kocieł, ten pot (z francuska garnek) jak go nazywano, a skąd pochodzi i wyrażenie pot au feu, ten garnek, jaki wyrabiali właśnie mieszkańcy Dinant, był bożyszczem ogniska i zastępował penaty (domowe bogi w starożytności) nowoczesnego domu.
Francja doskonale wiedziała, że wszyscy ci ludzie z Liege i Dinant są prawdziwymi Francuzami, dla tego też wszyscy zagrożeni wojną uciekali tam, szukając bezpiecznego i pewnego dla siebie schronienia.
Pośród warsztatów kowalskich i w hamerniach, gdzie młot grzmiał wielkim głosem uderzając w kowadło a pilniki zgrzytały piłując żelazo, zrodzony został -retry w Liege a Mehul w Givet.
Niewolnictwo w pewnej części Ardennów, a szczególniej w księstwie Bouillon, bardzo wcześnie zniknęło. W Beaumont było zwyczajem zakorzenionym od wieków, że mieszkańcy swobodnie mogli korzystać z wody i drzewa i mieli też prawo wybierania własnego zarządu to jest władz.
Przypomnijcie sobie wzburzenie w Gand, jakie już dawniej opisaliśmy, a które wybuchło z tego właśnie powodu, ponieważ książę Burgundzki nie chciał uznać tych praw odmiennych przysługujących Gandawczykom.
Dla mieszkańców Liege, od czasów niepamiętnych niewolnictwo znacznie było złagodzone, posiadali oni rozległe prawa wypasania pastwisk i znaczne dobra gminne — których posiadania trudno było dowieść na prawie legalności, ponieważ tytuły posiadania sięgały zamierzchłych czasów przeszłości.
Kościół w tych błogich szczęśliwych czasach, nietylko był zachowawcą i opiekunem swobód, ale nawet założycielem wolności w Liege. Później nieco biskupi zaprzeczyli jej i pozbawili swobód, ale przecież biskupi nie są kościołem.
Dwunastu księży, gdy nareszcie doszli do godności kanoników, założyli przytułek w Saint-Lambert de Liege i ustanowili trybunał, by utrzymać pokój boży między ludźmi. Biskup, jako głowa tej kongregacji nosił tytuł „wielkiego sędziego Marehji.“
Jurysdykcja tak zwanego: „pierścienia“ była sławna w średnich wiekach.
Ten, kto żądał wymiaru sprawiedliwości udawał się do drzwi pałacu biskupiego, nazywanych „drzwiami czerwonemi“ (la porte rouge) podnosił kółko czyli pierścień, który był do nich przytwierdzony i silnie trzy razy w rozmaity sposób nim we drzwi uderzał, biskup obowiązany był wysłuchać skargi, a następnie wydawał wyrok na platformie pałacowej.
Ten plac, czyli ta platforma, był ozdobiony kolumną, w kształcie krzyża, nad którym powieszona była szyszka sosnowa, jako symbol stowarzyszenia.
Najdumniejsi rycerze przyzwani przed tę kolumnę, stawiali się zawsze posłusznie, bez oporu.
Miasto Liege, ze swojemi prawami swobodnemi, wolnościowemi do ziemi i pod ziemią i przywilejami nadanemi kowalom i górnikom stanowiło reprezentację wolności.
Co prawda, wolność ta, zatwierdzona, zdobyta i utrzymująca się stale, nadawała ruch i działalność, bo kto mówi wolność, mówi życie, a kto mówi życie, ten określa burzę. Dopiero śmierć uspakajała, dopiero w grobie ten ruch, to życie, ta burza ustawały. Czy więc szczęśliwszymi się czuli za życia, czy po śmierci.
Liege, po wytępieniu a raczej wygnaniu szlachty, po wojnie Awanów i Waruksów, zdeklarowało, że nie przyjmie władzy innej jak złożonej z rzemieślników i ludzi zawodowych i że chcąc być konsulem, trzeba złożyć dowody iż się jest kowalem, kołodziejem lub górnikiem.
Było to tak jak dawniej w Rzymie, gdzie trybunem ludu nie mógł zostać ani rycerz, ani patrycjusz.
Do czego jednak doszło w Rzymie?
Do tego że patrycjusze zostali adoptowani przez rodziny plebejuszów i wybierano ich burmistrzami.
To samo działo się w Liege. Taki Mirabeau, szlachcic i patrycjusz, został kupcem sukna a stąd poszli dalsi jego potomkowie: handlarz sukna, krawcy, kupcy win, oliwy itd.
Ale Liege nie dało się oszukać.
W r. 1384, szlachta czyli patrycjusze tak mały wywierali wpływ w mieście, a mieszczanie znowu tak osłabli, że i patrycjusze i mieszczanie zrzekli się swych praw do godności burmistrza.
Tymczasem małe rzemiosła wotowały jak wielkie, robotnicy jak ich pryncypałowie, pomocnicy majstrów jak sami majstrzy.
Liege otoczone jest wzgórzami; na tych wzgórzach panowie mają swoje zamki i swoje wieże, to tak niby znaczy jakby posiadali klucze miasta i mogą oni otworzyć bramy lub zamknąć i nie wpuścić artykułów żywności.
Prawda, ale Liege rozporządza straszną armją.
Gdyby wniesiono skargę na jednego z tych wielkich panów, mieszkających w zamkach na wzgórzach, wnet cechy ogłaszają strejkowanie, t. j. głoszą że nie chcą zgoła pracować. Pewnego poranku tedy, wszystko w mieście ustaje, życie zamiera, nie widać nigdzie ani ognia ani nawet dymu kominów; dwadzieścia tysięcy robotników zroi się, maszeruje ku zamkowi i jednem uderzeniem dłoni, zamki te w niwecz obraca, kruszy i rujnuje jak zeschły krzak leszczyny.
Pewien rycerz nazwiskiem Ramus, wybrał się w podróż z biskupem, po swoim powrocie przybywa a raczej staje na miejscu, na którem zdaje mu się był kiedyś zbudowany jego zamek — w przekonaniu że zabłądził, poczyna rozpatrywać się w całej okolicy ale nic podobnego nie widzi.
— Słowo daję, księże biskupie, woła, czy ja rzeczywiście śnię, czy marzę, czy też istotnie widzę co jest przedemną z całą przytomnością umysłu, przecież w tem miejscu stał i stać powinien mój dawny zamek, ale nie ma go tutaj dziś.
— Ach mój dobry Ramusie, odpowiada łagodnie biskup, któremu nie obcym był fakt zniknięcia niespodzianie owego zamku, nie gniewaj się wcale: z kamieni twego zamku kazałem zbudować klasztor — ale ty przez to nic nie tracisz.
Pomimo zapewnienia biskupa, rycerz wcale nie odzyskał już swojej własności.
Liege pod jednym względem tylko było nieszczęśliwem: było ono zbudowane na gruncie księżym, należącym do kościoła, i z tego też tytułu przez bullę papieską grunt mógł być oddany pierwszemu lepszemu, choćby ten wcale nie posiadał tytułu, ani nawet był w rzeczywistości biskupem — skoro miał upoważnienie do objęcia w posiadanie miasta i to aż nadto wystarczało.
Przywilej ten zdaje się przedstawia jako aluzję herb Stavelot, na którym wymalowany jest wilk, trzymający w ręku pastorał.
Otóż tedy tytuł biskupi dawał zarazem prawo na posiadanie miasta tutaj też jak w Gandawie wybór członków władzy był wówczas tylko ważny, gdy się zgadzał z wolą i usposobieniem biskupa.
Skoro się biskup rozgniewał, wyjeżdżał do Huy lub do Maestrich, który znajdował się na gruncie w części należącym do jurysdykcji biskupa, w części zaś do jurysdykcji księcia Brabantu — i zamykał w Liege tak kościoły jako i trybunały. Nieszczęśliwi mieszkańcy w ten sposób exkomunikowani, pozbawieni byli i nabożeństw i sprawiedliwości W ciągu dziesięciu lat Filip Dobry stał się panem Brabantu, Limburga i Namur. Te dwie prowincje i to miasto zajmowały się tym samym handlem i przemysłem co i Liege — to jest kowalstwem i kotlarstwem — stąd zrodziła się między nimi nienawiść.
W ciągu pół wieku dom książęcy pracował nad tem, aby doprowadzić do upadku miasto biskupie.
Trzydzieści lat, sługa, maruder i bezwarunkowy poddany Filipa Dobrego, był jego złym duchem a przytem biskupem miasta Liege — nazywał się on Jan Hainsberg.
Biskup uważał się za pana miasta, do tegoż samego miał pretensję i książę.
Liege wzburzyło się.
Biskup zażądał arcybiskupa na powiernika, na sędziego-arbitra.
Arcybiskup wydał wyrok na korzyść księcia burgundzkiego i miasto skazane zostało na zapłacenie 200 tysięcy florenów kary pieniężnej.
Liege domagało się odroczenia na pewien czas wypłaty i otrzymało je — wyrok arcybiskupa okazał się jak najzgubniejszym dla miasta a z drugiej strony zbogacił jego wroga.
Tymczasem książę Burgundzki, znajdując bez wątpienia że nie dość ma jeszcze władzy rozporządzalnej nad miastem, zmusił biskupa do rezygnacji i do wybrania na swoje miejsce młodego Ludwika de Bourbon.
Aby wybór taki miał legalne znaczenie, winien wychodzić z kapituły, której głową był książę, zanim jeszcze dom Burgundzki został panującym, ale kapituła odmówiła zatwierdzenia. Książę odniósł się do Papieża.
Papież wydał bullę mianującą Ludwika de Bourbon biskupem w Liege.
Nowy biskup, którego Walter-Scott w swoim romansie p. t. Quentin Durward robi zniedołężniałym starcem, był młodzianem mającym lat ośmnaście; był to uczeń szkoły w Louvain.
Odbył wjazd konno, w sukni barwy szkarłatnej i ubrany w kapelusz malutki nasunięty na ucho. Indutus veste rubra, hubens unum parvum pileum! Towarzyszyło mu przeszło 200 szlachty, a z obu jego stron jechał Burgundczyk. Rozgniewany niezbyt entuzjastycznem przyjęciem, Ludwik Burbon oddalił się do Huy.
Tam właśnie zadał aby mu przysłano należne pieniądze.
Liege, uważając nowego biskupa, za jakiś żart wesoły, nie tylko nie posłało mu zgoła pieniędzy, ale nadto odebrało mu podatek, jaki przypada biskupowi od piwa.
Biskup zamknął trybunały.
Właśnie było to w czasie, kiedy Ludwik XI zapragnął wywołać dywersję. Lud ciemiężony, wyzyskiwany, uciskany, gotów był w każdej chwili zrewoltować się.
W tymże samym czasie, jeden z potomków szlacheckich, ale niezbyt pewnego sposobu myślenia, wpisał się do cechu kowali, do którego wpisywali się najznakomitsi panowie — był to jednem słowem cech królewski.
Kowale nie posiadali się z radości, że na swem czele będą mieli szlachcica, arystokratę noszącego herb z trzech lilij, spodziewano się bowiem niewątpliwie wybuchu walki.
Raes sprowadził kilku księży i kazał im odprawić mszę na szczerem polu, ponieważ kościoły były zamknięte.
Tym sposobem zyskano obrządki religijne, pozostawało pozyskać jeszcze i wymiar sprawiedliwości.
Pewnego dnia kowale zapowiedzieli bastówkę.
— Dlaczego ogłaszacie bastówkę? — zapytuje ich jeden z miejscowych urzędników.
— Strejkujemy i będziemy strejkować dopóty, dopóki urzędnicy nie przywrócą nam na nowo trybunału.
— Niech cechy zagwarantują nam bezkarność za ten czyn, a przechylimy się do waszego żądania i przywrócimy trybunały.
Na trzydzieści dwa cechy, trzydzieści gwarantowało to, czego od nich żądano.
Raes tedy zaproponował sekwestrację dóbr biskupa.
Król Francji dał pierwszy przykład, było to właśnie w r. 1465, Ludwik XI zasekwestrował dobra należące do duchowieństwa.
W dniu 4 sierpnia zawiadomił on swoich dobrych przyjaciół w Liege, że z pomocą bożą odniósł zwycięstwo w Montlhery nad hrabią Charolais.
Wiadomość została przesłana przez rycerza Renarda, którego właśnie w tym celu jedynie pasowano na rycerza i przez mistrza Petrusa Judii, profesora prawa cywilnego.
Wiadomość tę przyjęto z takim entuzjazmem, że mieszkańcy Liege wystąpili zbrojnie i jedną wieś w Limburgu spalili.
Poczytywali się oni za niezwyciężonych, skoro król odniósł zwycięztwo i posłali nawet wezwanie księciu do Brukseli.
Wyzwanie opiewało na zniszczenie mieczem i ogniem.
— Dzięki wam, dzielni ludzie, mówili posłowie Ludwika XI, powrócimy do króla i powiemy mu, że wy jesteście temi mężami, którzy obiecują bardzo niewiele a bardzo dużo robią.
Ludwik XI zatem dopiął zamierzonego celu; Liege zrewoltowane zostało, i to właśnie w tym czasie, kiedy on nie mógł im przyjść z pomocą.
Miasto Dinant zwykło naśladować we wszystkim miasto Liege i towarzyszyć mu w każdej chwili, teraz je prawie uprzedziło.
Dinant miało nieprzyjaciela po drugiej stronie rzeki Meuse, dwa miasta rywale patrzyli na siebie oczami gniewu, tak jak miasta Semlin i Belgrad patrzą na siebie wrogo, przedzieleni rzeką Dunajem.
Tem nieprzyjaźnie usposobionem miastem było miasto Bouvignes, wieś właściwie mówiąc, ono to wyrabiało rywalizację handlową swemu sąsiadowi w hamernictwie i kotlarstwie, rywalizację taką samą, jaką robiły księgarnie belgijskie naszej literaturze od bardzo dawna.
W r. 1321, Bouvigne z ciekawości co się działo u jego sąsiada, zbudowało wieżycę nazwawszy ją Creve-Cour.
Dinant nie pozostało dłużnym w tym razie i nawzajem zbudowało wieżę Montorgueil.
Bouvigne widząc że się Dinant rewoltuje, poczęli bić pale w rzece Meuse, by tym sposobem ułatwić przejście hrabiemu Charolais, gdyby nadszedł z wojskiem.
Dinant dowiedziawszy się że Ludwik XI pobił Charolais pod Montlhery, tak przynajmniej o tej walce powszechnie głoszono, wystąpili z miasta mając na czele jednego z głównych naczelników cechu — człowiek ten nazwiskiem Conard le Chanteur, ciągnął za sobą manekin z herbami hrabiego Charolais z zawieszonym na szyi krzyżem świętego Andrzeja, to jest krzyżem herbowym Burgundji — później zaś zdjąwszy dzwonek z szyi krowie, zawiesił go na szyi manekina i począł wołać na całe gardło:
— Hej rozbójnicy! czy nie słyszycie jak was hrabia Charolais przyzywa. Chodźcie! chodźcie! król kazał go powiesić, jak to dobrze sami widzicie. Wszak dla was to rzecz obojętna, że nie będzie już waszym księciem, tylko przebrzydły bastard, syn naszego biskupa Hainsberga.
I wzajemnie ze strony miasta Bouvigne, mieszkańcy uwili manekin Ludwika XI i mieli zamiar zawiesiwszy mu sznur na szyi, posłać sąsiadom.
W trakcie tych wzajemnych szkalowań się, wszczęła się prawdziwa wieść o bitwie pod Montlhery, w której ani jedna ani druga strona nie mogła przypisywać sobie zwycięztwa — dalej dowiedziano się, że król jest w Paryżu, a hrabia wraz z książętami osaczają miasto.
Wielki zrobił się popłoch tak w Dinant jak i w Liege; wszyscy poczęli domagać się pokoju, dwa te miasta wysłały nawet deputacje do Brukselli wzywając do siebie hrabiego.
Dnia 13 listopada Dinant zostało zawiadomiony, że hrabia Charolais wylądowuje ze swoją artylerją w Mezieres, a ztamtąd ma stanąć nad rzeką Meuse. Wtedy to Dinant przywołało do siebie na pomoc Liege.
Padły bardzo obraźliwe wyrazy — nazywano hrabiego bastardem, synem księdza — wyrazy te były policzkiem hańby dla jego matki; dumna Portugalka, której krew Lancastrów płynęła w żyłach, zaprzysięgła się, że choćby ją kosztowało Bóg wie co, choćby nawet miała utracić dzisiejsze swe posiadłości, zrujnuje, zniesie z kretesem zuchwałe miasto.
Hrabia nie był wcale bastardem, lecz raczej był wnukiem bastarda; hrabia syn założyciela zakonu Złotego Runa, był przeznaczonym na wielkiego mistrza tegoż zakonu, nie mógł być pospolitym rycerzem maltańskim.
Stary Filip, ze swej strony, podrażniony przez księżniczkę i doprowadzony do najwyższego uniesienia, napisał do Karola, aby powrócił do Francji, grożąc mu przekleństwem ojcowskiem, jeżeli natychmiast nie spełni jego rozkazu.
Lecz nazwa „bastard* popłynęła niesiona jakby wichrem, daleko dostała się aż do Paryża, uderzyła się o jego mury, rażąc hrabiego w serce, skłonił się więc natychmiast do powrotu, nie potrzebował on wówczas ani rozkazu ojca, ani groźby matki.
Młody książę chciał przedewszystkiem skierować swoje wojska przeciwko Dinant — wszakże jego doradca, miał takiego i słuchał go zawsze, dał mu do zrozumienia, że przedewszystkiem należy załatwić się z miastem Liege; jeżeli to miasto zostanie wzięte i doprowadzone do posłuszeństwa, albo jeżeli zawrze się z nim stanowczy pokój, to w takim razie można będzie pobawić się z miastem Dinant, jak się bawi kot z myszą.
Rozpoczęto zatem układy z miastem Liege, ale pewna, ważna okoliczność przerwała takowe — Liege nie chciało miasto Dinant wystawić na niebezpieczeństwo, jakkolwiek hrabia zapewnił że w tym wypadku będzie się starał jak najłagodniej z niem postąpić.
Dnia 29 listopada na odgłos wymarszu wojsk burgundzkich, Liege przyobiecało pomoc miastu Dinant.
Co się tycze tego ostatniego, tu panował paniczny przestrach, oczekiwano z upragnieniem na przyrzeczoną solennie pomoc, ale pomoc nie przybywała.
Wysokie figury ze stanu kupieckiego w mieście mieli stosunki ze wszystkiemi firmami handlowemi wszystkich oniemal krajów, oni też zapragnęli koniecznie, nieodwołalnie zawarcia pokoju, choćby takowy nastąpił nawet na haniebnych warunkach.
Notable miejscowi wyrobili sobie pozwolenie do traktowania z hrabią, jakoteż udali się do niego w wielkiej deputacji.
Polecono im wyjednanie bezpieczeństwa dla miasta Dinant.
— Bądźcie spokojni, odpowiedziała deputacja.
Bezwątpienia radcy hrabiego, jak: Raulin, Humbercourt, Hugonnet, Carondelet, przedstawili dobrze sprawę tę Karolowi Straszliwemu, co przekonywało wszystkich zachowanie się tegoż w obec wprowadzonej deputacji, mówił on łagodnie, prawie słodko.
Zaprosił ich do obiadu; później przy deserze zaprowadził ich na ganek, skąd mogli przypatrzeć się jego armji — stało tam czterdzieści ośm tysięcy rycerzy strojnych w srebro, okrytych żelazem, nie wliczając w to jeszcze i piechoty.
Deputowani przypatrywali się pobladłszy, i gotowi byli na kolanach prosić go o miłosierdzie.
Książę uśmiechnął się.
— Miałem zawsze życzliwość dla mieszkańców miasta Liege, skoro pokój zostanie zawarty na nowo będę dla was żywił tę samą przyjaźń; ale powiedzieliście że wszyscy moi ludzie padli na polach Francji w czasie walki, i dla tego zmuszony byłem pokazać wam tę resztkę pozostałą.
Po tym widoku i po takiem przemówieniu niepozostawało nic innego deputowanym, jak podpisać traktat pokojowy — nieszczęśliwy pokój dla miasta Liege; taką on nosi nazwę w historji i rzeczywiście nazwa to bardzo odpowiednia.
Liege dobrowolną wyznaczyło sobie karę.
Przedewszystkiem zbudowało kościół, na wieczną pamięć swego żalu i swego posłuszeństwa; Liege uznało na wieczne czasy księcia i jego potomków, jako obrońców miasta t. j. poddało się ich władzy miecza; Liege zrzekło się prawnej jurysdykcji nad swemi sąsiadami a dwór biskupi pozbawiony został i pierścienia jako oznaki najwyższej władzy i prawa sądów; Liege obowiązane zostało do płacenia księciu 380 tysięcy florenów a hrabiemu 190,000 florenów; Liege zrzekło się związków z królem Ludwikiem XI i wydało jego listy i akta; zrzekło się również fortyfikowania miasta szczególniej od strony Hainaut; książę miał swobodne prawo przekraczania rzeki tam i napowrót, ile razy tego było mu potrzeba; za każdym razem wojskom jego miała być dostarczana wszelka żywność.
Na tych warunkach zawarty został traktat pokojowy między księciem a całym obszarem miasta Liege z okolicą, z wyłączeniem jednakże miasta Dinant, dalej tenże sam traktat obowiązywał cały obszar Liege z hrabią równie z wyłączeniem miasta Dinant.
Wyłączenie to zapowiadało, że Dinant czeka los bardzo smutny.
Traktat został podpisany na tych warunkach, ale chodziło tu o rzecz bardzo ważną, czy mieszkańcy Liege zgodzą, się na takowy i potwierdzą go.
W liczbie dygnitarzy podpisujących warunki pokoju, znajdowała się jedna osobistość wielce szanowana i lubiana od ludu, nazwiskiem Gilles de Mes; był to dawny przyjaciel Karola VII, pasowany na rycerza przez Ludwika XI, a który pierwszy dał znak do sprzeciwienia się władzy biskupiej. On to właśnie podjął się zawiadomić i zapoznać ludność z warunkami ułożonego i zawartego pokoju.
Otóż tedy przygotował się on przed czasem do wypowiedzenia mowy.
— Pokój jest zawarty, rzekł. Nie wydajemy nikogo; tylko niektórzy muszą się oddalić z miasta na pewien przeciąg czasu; pojadę z nimi i bodajbym nigdy was nie oglądał, jeżeli ich napowrót nie przyprowadzę.
— A Dinant! Dinant! zawołali wszyscy obecni jednogłośnie.
— Dinant mogłoby także mieć pokój, odpowiedział Gilles de Mes, ale samo się go zrzekła.
Było to kłamstwo oczewiste i wyraźne.
Dla tego wszyscy zawołali:
— Zdrajca! Handlarz krwią chrześcijańską.
Rzucono się na Gilles de Mes i oddano go sędziemu krajowemu, który jeszcze wówczas urzędował.
Ten w obec nadzwyczajnego rozdrażnienia ludności, nie mógł nic innego postanowić, jak tylko skazać go na śmierć.
Gilles de Mes nie oczekiwał zgoła takiej nagrody za swój czyn.
— Dobrzy ludzie, rzekł, zwracając się do tłumu, nie zabijajcie mnie! Pozwólcie mi żyć, bądź to w klasztorze, bądź w więzieniu. Dam sto złotych reńskich na każdy cech.
Sędzia, choć go skazał, również wniósł prośbę.
— Dobrzy ludzie, mówił w dalszym ciągu Gilles de Mes, błagam was, pozwólcie mi żyć, darujcie mi życie, a ja własnym kosztem sprawię armaty, które utraciliśmy.
Ale jeden z mieszczan zawołał:
— Dalej, niech pokończą rachunki z tym człowiekiem, który zdradził zaufanie obywateli i sprzedał krew chrześcijańską.
Nadaremnie wznosił prośby błagalne, kat trzema cięciami miecza ściął mu głowę, bo ręka mu drżała.
Poczem Liege schyliło pokornie głowę i przyjęło ów nieszczęśliwy pokój.




VI.
Zniszczenie Dinant.

Tymczasem ta armja ukazywana przez księcia deputacji z Liege, była na pozór tylko błyszcząca, w rzeczywistości zaś miała nie wielką wartość; oddawna nikt z żołnierzy nie pobierał żołdu. Cierpiano wielki niedostatek podczas wojen we Francji, i każdy z wojowników z upragnieniem wracał do swego rodzinnego kraju.
Skoro zaś pokój z Liege został nareszcie podpisany, przeto Charolais postanowił odroczyć na pewien czas owe zamiary dotyczące miasteczka Dinant. Zebrał tedy armię, podziękował każdemu z dowódców i każdemu żołnierzowi za jego wierną służbę, prosił o wybaczenie mu, że dotąd wcale nie zapłacił im żołdu przyrzekając, że na drugi raz będzie akuratniejszym.
Nakoniec naznaczył im termin do zebrania się na nowo w miesiącu czerweu, jako w czasie określonym na wykonanie swego zamiaru co do miasta Dinant.
Jakoż kiedy w ciągu sześciu miesięcy, mieszkańcy Liege widzieli że hrabia odprawił na urlop całą swoją armię, nabrali otuchy i nadziei, a nawet i odwagi.
Pokój nie został wykonany co do żadnego warunku, oprócz honorowej kary, która spełniła się w Brukseli na placu ratuszowym, podczas kiedy stary książę stał na balkonie.
Jeden z deputowanych czarnego miasta miał śmiałość wypowiedzieć następne wyrazy:
— Najłaskawszy panie spraw to z łaski swojej, aby pomiędzy Karolem a mieszkańcami miasta Dinant specjalnie zawarty został pokój.
Na co kanclerz dał odpowiedź:
— N. Pan przyjmuje czołobitność tych, którzy mu się tu przedstawiają. Przeciwko tym zaś, którzy nie chcą złożyć mu hołdu, odwoła się do przysługującego mu prawa.
Ale, żeby utwierdzić te prawa, potrzeba koniecznie armji, wojska zaś hrabiego Karola zostały rozpuszczone.
Inaczej jednak postępowano z tymi wygnańcami, (wyjętemi z pod prawa) jednem słowem z dziećmi zielonego obozu, którzy na wygnaniu stali się bandytami i dziedziny księcia plądrowali i niszczyli.
Jakkolwiek książę podpisał umowę zwołania armii na 1 czerwca, minął lipiec a armia wcale nie była zebrana. Księżna, która zachowała żal i uczucie pomsty przeciwko ludności miasta Dinant, była tem doprowadzona prawie do szaleństwa, oskarżała ona swego syna o brak należytego przywiązania i o niechęć obrony jej czci niewieściej posądzając go że nazwę obelżywą bastarda przyjmuje z obojętnością karygodną.
Nietylko synowi ale dokuczała jeszcze bardziej staremu księciu.
Pewnego dnia kiedy Filip Dobry był w najgorszym humorze, z powodu niesmacznego obiadu, zapytał:
— Czy moi ludzie nakoniec przybędą.
Mowa ta zwrócona była do panów, którzy znajdowali się obok księcia.
— Najłaskawszy Panie — odpowiedzieli, słaba bardzo nadzieja. W ostatnim roku byli oni tak nędznie płaceni, że zaledwie mają w co się ubrać, a przecież kapitanowie nie mogą pokazać się przed frontem niesprawiwszy sobie nowych mundurów.
Na te słowa książę wpadł w szalony gniew.
— Co wy pleciecie? zawołał i pchnął nogą tak stół że go przewrócił. Wydałem z mojego skarbu dwieście tysięcy talarów złotem a moi żołnierze niezapłaceni? Więc nie mogę najwidoczniej nikomu wierzyć.
Po czem wpadł w rodzaj szału, czy gorączki, oczy zamknął a usta konwulsyjnie mu się ściągnęły. Był to rzeczywisty rodzaj ataku apoplektycznego, silniejszy niż kiedykolwiek.
Jednakże po niejakim czasie odzyskał przytomność i Karol postanowił nie zwlekać dłużej aktu zemsty, jaki sobie uprojektował.
Co prawda książę odzyskawszy zmysły, wydał rozkaz, aby każdy kto zdolny nosić oręż, w ciągu dwóch tygodni był gotów do wymarszu pod karą śmierci. Hrabia Charolais otrzymał polecenie być obecnym każdemu aktowi wieszania nieposłusznych.
Wszyscy przybyli.
Zrozumiano dobrze, że mająca nastąpić wojna, będzie walką pomsty i nienawiści; że książę i jego syn mają pomścić się za uczynione im krzywdy, za dopuszczenie się względem ich osób ciężkiej obrazy i że przedewszystkiem należało się strzedz aby nie popaść w ich ręce, aby nie wmieszać się między gniew i zemstę.
Stanęło 30 tysięcy ludzi pod bronią.
Nikt nie odważył się zrobić wzmianki, że z powodu winy jakiegoś tam nicponia, który pozwolił sobie paplać co mu przyszło na język, że z przyczyny głupiej zabawki jakiegoś lekkomyślnego ulicznika, ma odpowiadać za to ludność i miasto podlegać karze.
O ile było wiadomo, przełożeni cechów i warstatów, mieszczani oraz szlachta nie przyjmowali zgoła żadnego udziału w konceptach swoich czeladników, a może nawet już tych winnych wcale w mieście nie było.
Ani książę, ani hrabia nie pomyśleli o tem, mając armię gotową, maszerowali do miasteczka Dinant. Książę pomimo nadwerężonego zdrowia postanowił wziąć udział w tej wyprawie.
Co się tycze hrabiego, ten był opanowany szaleństwem i to szaleństwo czyniło go nieubłaganym, zapamiętałym i brutalnym — bił kijem wszystkich, którzy nie słuchali jego rozkazów, groził co chwila karą śmierci tym, którzy mu nie zdołali podobać się a na przeglądzie poprzedzającym wymarsz armii, zabił własną ręką łucznika, nieodzianego wedle wydanego w tym względzie polecenia i instrukcji.
Ale Dinant, ze swej strony było mocno bronione.
Bronione naprzód przez mury grubości dziesięciu stóp i przez ośmdziesiąt wieżyc. Siedmnaście razy z rzędu miasto osaczał już nie hrabia, ale inni poprzednio książęta, królowie a nawet cesarze — gdy jeszcze Dinant nie był wzięty szturmem, nie poddał się dobrowolnie.
Przytem mieszkańcy Liege przyrzekli cztery tysiące ludzi i wszystkich bannitów (czytaj rozbójników) jak niemniej ofiarowali swe usługi i dzieci zielonego namiotu.
Dinant w przekonaniu że nie ma dostatecznej ilości rąk do obrony zwrócili się o pomoc do całego świata.
Szturm rozpoczął się w poniedziałek 18 sierpnia 1466 roku. Pan Hagenbach kierował artylerją i kierował tak dzielnie że tego samego dnia połowa przedmieść została zniszczoną.
Heroldowie Burgundcy otrąbili osaczonym przez surmy bojowe, żeby się poddali dobrowolnie, ale ci bardziej jeszcze hardzi, odpowiedzieli:
— Jakaż to fantazja opanowała tę mumię, tego waszego starego księcia, że zapragnął tu przybyć by umrzeć w naszych murach? Cóż porabia tutaj pod naszemi murami i ten smyk hrabia Charolette? Niech lepiej wróci do Montlhery i spotka się z szlachetnym królem Francji, który przyjdzie nam na pomoc wraz z naszymi przyjaciółmi. Zamierza nas pokonać pan Karolek — żeby ugryźć i zrabować Dinant trzeba mieć lepsze niż jego zęby i drapieżniejsze niż jego pazury.
Jednakże oblężeni wkrótce przekonali się, że nie mogą rachować na żadną pomoc — król francuski, jak to wkrótce zobaczymy, miał inne sprawy do załatwienia i nie myślał zgoła o spieszeniu z ratunkiem a przytem Liege, opanowane przez szlachtę miejscową, nie dotrzymało danego słowa.
Prócz tego oblężenie prowadzone było z niesłychaną gorliwością.
Dnia 18, jak już pisaliśmy, przedmieścia zamienione zostały w gruzy.
Dnia 19 armaty coraz bardziej niszczyły mury.
Dnia 20 i 21 otworzone zostały przełomy tak szerokie, że w dniu 22 i 23 można było przystąpić do ataku stanowczego, ale stary książę widząc mieszkańców broniących się z taką zaciętością, postanowił jeszcze czekać — ich rozpacz mogła spowodować rzeź ogólną.
Podczas tej przerwy udzielonej przez Filipa, Dinant odniosło się do Liege, wołając: „de profundis“ jak umierający woła w chwili zgonu do Boga.
Ludność Liege odczuła hańbę i postanowiła bez względu na zakaz ich magistratu wystąpić czynnie w dniu 26.
Lecz wówczas kiedy lud z zawziętością walczył na murach Dinant — mieszczanie w dniu 22 wysłali deputację do księcia, błagając o łaskę i miłosierdzie.
Nie zyskawszy przychylnej odpowiedzi, po raz drugi w dniu 24, ponowili swe proźby, wysyłając nowych deputowanych.
Tym razem książę wysłuchał żądań deputacji.
Mówiono że cała ludność Liege, postanowiła wyjść z miasta spiesząc na pomoc zagrożonemu Dinant.
Przy tym słabym znaku zezwolenia na prośby deputacji, mieszczanie nie posiadali się z radości. Był to dzień św. Ludwika (25 sierpnia) książę nie był w stanie czegokolwiek odmówić w taką ważną uroczystość.
Postanowiono tedy zdać się na łaskę i niełaskę.
Skoro noc nadeszła, Dinant otworzyło bramy, a to w tym celu, aby ci, którzy nie mieli ufności w łaskę księcia, mogli swobodnie wyjść i ukryć się w polach i lasach.
Dnia 25 rano, książę już wiedział że miasto jest w jego rozporządzeniu, że może do niego wejść każdej chwili, kiedy mu się podoba. Wskutek tego, wieczorem zajął je, umieściwszy niewielką część swego wojska jako garnizon.
Nazajutrz w południe hrabia Charolais odbył wjazd do miasta. Zapewne dla śmiechu był otoczony błaznami i muzykantami, z których jedni grali na fletach, drudzy na bębenkach baskijskich.
Wydane zostały najsurowsze rozkazy żołnierzom: uszanowania cudzej własności, nieprześladowania nikogo, nie brania nic i tylko żądania zapasów żywności. Trzech łuczników, którzy zaciągnęli kobietę do lasu, schwytano i powieszono na szubienicy miejskiej.
Książę w początkach chciał wziąć udział w pochodzie swego syna, ale zrobiono mu uwagę, że w chwili, w której nie zgodził się na udzielenie jakiejkolwiek łaski, pojawienie się jego w mieście byłoby niestosowne.
Tymczasem rozkazy wydane przez hrabiego, ożywiły poniekąd nadzieje mieszkańców.
W dniu wejścia do miasta, Karol pod pretekstem zabezpieczenia mieszkańców od nadużyć żołnierskich, nakazał księżom, kobietom i dzieciom zebrać się w kościele.
Nazajutrz znaczna eskorta wojskowa wyprowadziła ich po za miasto.
— Był to smutny orszak, rozdzierający swym widokiem serca ludności miejskiej. Skoro te nieszczęśliwe kobiety i biedne dzieci dowiedziały się nareszcie, że ich dla tego uprowadzają z miasta, aby wydać ich mężów i ojców i braci rękom sprawiedliwości, poczęły tak płakać że mogłyby nawet wzruszyć do łez kamienie leżące na drodze — opuszczając miasto bez nadziei ujrzenia kiedykolwiek najdroższych osób, krzykami i jękami napełniły powietrze, któżby wówczas nie zadrżał z wściekłości, któżby nie rzucił się na ratunek swych żon i matek, a przecież hrabia Charolais pozostał zimnym, obojętnym, jakby go nie zrodziło łono kobiece, lecz jakaś czeluść piekielna.
Przez trzy dni miasto pozostawało w niepewności, pomiędzy życiem a śmiercią.
Karol nieustannie zwracał spojrzenie ku miastu Liege, czy z tamtąd nadchodzą pomocnicze oddziały, nie chciał bowiem aby w szale okrutnej, nieludzkiej zemsty, uczestniczyli obcy.
W środę dnia 27 książę zwołał radę do Bouvignes.
Rezultatem tej narady było postanowienie zniesienia z kretesem miasta Dinaut.
Jeszcze im trzy dni pozwolono żyć.
W czwartek i piątek zostało ono zrabowane; w sobotę zaś spalone, popioły przytem rozsypano na cztery strony świata.
Dobry książę zorganizował sąd wieszania, sąd jakiego historja dotąd nie wspominała w żadnem państwie.
Powieszono i utopiono razem ośmset ludzi.
W tym trakcie żołnierze rabowali miasto, a dowódcy rabowali żołnierzy.
W sobotę już nie trzeba było podkładać ognia, w piątek dnia 29 o godzinie 1-szej po północy ogień wybuchnął w mieszkaniu hrabiego de Cleves, wnuka księcia. Pożar rozszerzył się z taką straszną gwałtownością, że nie można było uratować nawet skarbów kleru, ani wyprowadzić z kościoła bogatszych więźni tam zamkniętych. Wszystko spłonęło do szczętu, trzymało się jeszcze cztery wieże niepoddając się i w końcu zapadły się na tych, którzy ich bronili. Ogień pokrył całe miasto jakby płomienistą oponą, płomienie szalały jak fale oceanu i skoro pozostały tylko zgliszcza i ruiny, przyzwano mieszkańców miasta Bouvignes celem usunięcia takowych.
Kronikarz miasta Liege, Advien de Vieux-Bois był świadkiem tego okropnego zniszczenia, opowiada on że było to najbogatsze, najpomyślniej rozwijające się miasto w dolinie, z którego pozostał jedynie ołtarz św. Wawrzeńca i prześliczny obraz Matki Boskiej.
Cóż teraz uczynią nieszczęśliwe kobiety uprowadzone z miasta, których mężowie, ojcowie i bracia częścią utopieni, częścią powieszeni?
Jan de Troyes opisuje to z naiwnością straszliwą:
— Skutkiem ogólnej ruiny i wycięcia w pień ludności miasta, kobiety zmuszone były pójść o żebraczym kiju, a nie tylko młode ale i starsze kobiety puściły się na bezdroża, by choćby występkiem zarobić na utrzymanie życia.
A! Dobry Książę! Zacny książę Burgundzki, czy nie obawia się że Bóg kiedyś zażąda rachunku z tej straszliwej zbrodni, że każde życie wydarte istocie ludzkiej, odpokutować musi cierpiąc piekielne męki.
Co się tycze Charolais, jego nigdy nie nazywano „dobrym księciem“ ale „tygrysem drapieżnym“ — potomność nazwała „Karolem Śmiałym“ a historja nada mu imię: „idjoty!“




VII.
Nareszcie Matka Boska wysłuchuje Ludwika XI.

Powróćmy do króla Ludwika XI.
Pozostawiliśmy go na pielgrzymce do obrazu Matki Boskiej w Clery, powiedział on wówczas do księcia de Bourbon:
„Widzę najwyraźniej że mi trzeba bratu odebrać księstwo Normandji, ponieważ ono stanowi przedmiot zaciętego sporu i nieporozumień między nim a księciem Bretanii.
I rzeczywiście spieszył się o ile można z odebraniem bratu Normandji.
Inwestytura na takową była wygotowana w należytej formie i odbyła się uroczyście.
Miecz trzymał hrabia de Tancarville, konnetabl dziedziczny Normandji; sztandar był niesiony przez hrabiego Harcourt, marszałka dożywotniego tejże prowincji, nakoniec pierścień książęcy którym książę zaślubił się z Normandją, włożony został mu na palec przez Tomasza Bazin, biskupa z Lisieux.
Ale król rzekł, dowiedziawszy się o tej ostatniej ceremonii:
— Dobrze! Mój brat Karol nie jest niczem więcej jak narzeczonym, być może że jeszcze spotkamy się zanim nastąpi to małżeństwo.
Ludwik XI zachowywał się zawsze tak, jak przystoi ludziom rozumnym; nie mógł powstrzymać się nigdy od wypowiedzenia dowcipu i często dobrze dobry dowcip pocieszał go w sprawach przykrych i w wypadkach niepomyślnych.
Otóż to był pierwszy powód poróżnienia się między księciem Bretanji a księciem Normandji, poróżnienie o którym wspominał król księciu de Bourbon.
Książę Bretanii chciał towarzyszyć księciu Normandji do Rouen; Tannegui du Chatel jednakże na to nie zgadzał się i miał w tym czasie najzupełniejszą słuszność; bo w chwili przybycia do Rouen niewątpliwie Bretończycy i Normandowie byliby się wzięli za czuby.
Książę Bretanji podchlebiał sobie że trzyma swego kuzyna pod kuratelą; ten zaś ostatni ponieważ odebrał hołd od księcia Bretanji, chciał przewodzić nad nim jako istotny i legalny monarcha.
Tak jak panowie spierali się o swoje rangi i godności, tak samo słudzy spierali się o zajmowane przez nich urzęda.
Obaj książęta tedy pozostali na miejscu nie mogąc porozumieć się co do wjazdu do Rouen.
Wkrótce rozeszła się pogłoska, że książę Normandji skoro tylko wejdzie do Rouen, książę Bretanji każe go aresztować i wydać królowi.
To samo powtarzali i Normandzi co do swego księcia.
Czy hrabia Harcourt wierzył tej pogłosce czy nie, nie wiadomo, dość że udał się do magistratu miasta Rouen i zawiadomił kogo należy że Karol między Bretończykami nie jest bezpieczny.
Całe miasto chwyciło za broń, mieszkańcy prowadzeni przez p. Harcourt, wymaszerowali za bramy miasta i nieoparli się aż w Saint-Catherine. Opanowano siłą księcia. Przybyli wsadzili go na konia a ubrawszy w czarne suknie przymusili do wjazdu do miasta.
Książę Bretański cofnął się z wściekłością ze swemi ludźmi i zrabował te miasta przez które przechodził.
Kto był winą tych zamieszań? Kto wywołał nieporozumienia? Moglibyśmy obrazić czytelników, gdybyśmy powiedzieli że tego nie odgadliśmy.
Król wciąż szedł dalej odbywając pielgrzymkę.
W Cazu, spotkał się z księciem Bretanji, który nadzwyczaj niezadowolony wracał do domu. Obszedł się z nim bardzo przyjaźnie, jego bratu udzielił nagany, zobowiązał się nadto księciu bronienia go od każdego, ktoby go zaczepił, wyraził swoje zadowolenie Dumois, Baronowi Loheac, hrabiemu Dammartin i wszystkim powiernikom księcia, wreszcie oświadczył, że on Harcourtowi, Bueilowi jednem słowem kreaturom księcia nigdy nie przebaczy.
Skoro jednak książę Bretanji pomimo takich pięknych słówek i obietnic, jeszcze zaczął wątpić o wszystkim, król kupił jego neutralność.
Za wiele?
Za sto dwadzieścia talarów złotem, ale cóż znaczyły te pieniądze w porównaniu z Normandją.
Z drugiej strony książę de Bourbon, który pomagał księciu do pozyskania jego godności, otrzymał gubernatorstwo i zarząd całego południa, na mocy też tego Ludwik XI postawił go na czele swego wojska, poprowadził go ze sobą i oddał mu klucze do miast mu zabranych.
Książę Bourbon mając zawsze za sobą króla, wziął szybko jeden po drugim Evreux, Bernon i Louviers, podczas gdy hrabia Melun, który nareszcie zrozumiał potrzebę pogodzenia się z królem, odebrał Gisors i Gournay.
Nieszczęśliwy książę Normandji posiadał teraz tylko Rouen.
Pisał on do hrabiego Charolais list jeden za drugim, że jednak tenże był wówczas zajęty paleniem Dinant i nic mu nieodpowiadał, zmuszony był opuścić Rouen i ratować się ucieczką do Honfleur.
Tu chciał się tajemnie okrętem wykraść do Flandrji, ale ten książę prawdziwie urodzony pod nieszczęśliwą gwiazdą, miał teraz nawet wiatr przeciwko sobie. Wyrzucony został burzą na brzegi, a ponieważ nikogo tak bardzo nie obawiał się jak swego brata, udał się tedy do łaski księcia Bretanji, który mu zamek Hermine pod Vannes przeznaczył na mieszkanie.
W tym czasie król wszedł do Rouen. Ci sami ladzie, którzy jego brata z taką natarczywością prosili o przybycie, złożyli królowi hołdy lennicze, błagając o względy.
On zaś odpowiedział:
— Niepotrzebujecie tego wcale. Kiedyście byli posłuszni memu bratu, będziecie posłuszni i mnie teraz, gdyż ja go zamianowałem księciem. Urząd ten jednak był zbytecznym ciężarem dla tak słabego ducha. Popełniona zatem pomyłka nie was ale mnie obciąża.
Ciągle jednak, w tym okresie czasu, Ludwik XI miał obok siebie, podczas swoich podróży, wielkiego prewota Tristana, człowieka bardzo rozumnego, któremu skoro tylko dał jakikolwiek znak, a wnet go tenże zrozumiał. Skoro noc nadeszła, osoby wskazane tym znakiem przez króla bywały chwytane bez robienia hałasu, kneblowane, kładzione do worka i topione w rzece. Nazajutrz osób tych brakło, więc zapewne same znikły i na tem kończyło się wszystko.
Normandja kosztowała drogo, kosztowała podłość, opuszczenie Dinant.
Normandja wzięta; hrabia Charolais przeląkł się niesłychanie, król z wielką grzecznością obchodził się w Saint Polem mówiąc do niego:
— Miej się na baczności kuzynie, po Normandji będzie Pikardja.
Jednakże hrabia ufał najzupełniej Saint-Polowi, który mu dzielnie dopomógł do opanowania Dinant.
Saint-Pol rzeczywiście był konetablem króla Francji ale też niczem więcej. Był on przyjacielem od dzieciństwa i towarzyszem broni hrabiego Charolais; posiadał wszystkie swe majątki w Burgundji, a jego syn z pierwszego małżeństwa znajdował się na drodze księcia.
Jakże można było niedowierzać takiemu człowiekowi?
Saint Pol był zakochany, zakochany sercem czy też wiedziony ambicją, w siostrze przyrodniej księcia Burgundzkiego a siostrze rodzonej księcia Burbońskiego; zakochany był z powodu owej wysokiej paranteli, z powodu tych stosunków prawdziwie królewskich, w tym też względzie udawał się do hrabiego Charolais, ale ten odpowiedział mu przecząco, bo pani owa miała dopiero lat dwadzieścia, gdy tymczasem Saint-Pol, człowiek stary, liczył przeszło sześćdziesiąt lat.
Na co wzajemną otrzymał odpowiedź:
— Pan byłeś narzeczonym i jesteś domniemanym mężem córki króla Francji, choć liczysz lat 31 a ona ma dopiero 3 lata.
Król skorzystał z tej okazji i dał pewną nadzieję Saint-Polowi, mówiąc:
— Pan chcesz się żenić? Chciałbyś wejść w wysoką parantelę? Jestem gotów dopomódz panu we wszystkiem, nie tylko tobie, ale nawet i twemu synowi, nie tylko twemu synowi, ale również i twojej córce. Dam tobie i twojemu synowi, dwie moje wnuczki z Sabaudji a twoja córka zaślubi ich brata. Nie dosyć tego, posiędziesz nadto dziedzictwo mojego wuja hrabiego d’Eu. Będziesz miał przytem zaofiarowany urząd, zrobię cię gubernatorem w Rouen.
Saint Pol zgodził się.
Potrzeba było zatem jeszcze tylko pozyskać księcia i bastarda Bourbona.
Król umiał obdarzać, ale też potrafił i odbierać napowrót swoje dary.
Uczynił bastarda admirałem Francji i oddał mu za żonę córkę swoją naturalną. Bastard nie mógł spodziewać się nic nadto lepszego.
Ci Bourboni byli to ludzie niezmiernie przedsiębierczy, wszakże nie tak znowu jak ich potomkowie, w żyłach których płynęła krew Albretów, Foix i Gonzagi; nie nosili oni jeszcze w swoim herbie sławnej szpady konnetabla, z tą dumną i samolubną dewizą: Penetrabit. Ale wreszcie używali już mota, wyminionego przez króla Ludwika II przy budowie Bourbon-Archambolt a brzmiało ono:
— Choć się tam kto gniewa, ja się cieszę!
Jednem słowem Jan Bourbon nie miał dzieci i niepotrzebował też myśleć o ich przyszłości, gdyby je miał, łatwiej byłby z nim poradzić.
Zresztą władza Bourbonów spoczywała już ty o na resztkach ich przeszłej wielkości księstwo bourbońskie składało się z wielu części, było ono jakby zszyte z następujących posiadłości: Berry, Auvergne, Beaujolais, Forez, Sologne, Orleanais, Velay, Vinorais, Limousin, Perigoro, Quercy, Rouergue. Król dał mu trzecią część królestwa, ale nie było najmniejszego połączenia pomiędzy temi prowincjami jedna tylko jak Bretanja i Normandja wzbudzała pewne obawy, chociaż nie były to właściwie prowincje, ale przedstawicielki dwóch oddzielnych ras. Gdy przeciwnie księstwo Bourbońskie, tak jak ono zostało ukształtowane przez króla, nie miało żadnej spójności, mogło się Berry bić z Bourbonais, Sologne z Auvergne, Limousin wystąpić nieprzyjaźnie przeciwko Forez.
Król jednakże nie był znowu tak bogaty, aby mógł zakupić domy Orleanu i Anjou.
Postarał się więc o ich porównanie między sobą; ożenił Dunois z trzecią swoją siostrzenicą a starego bastarda zamianował prezydentem sławnej komisji Trzydziestu sześciu!
Jan Kalabryjski miał w tym czasie zamiary na Hiszpanię, Katalończycy nawet ofiarowali mu tron Aragonji.
Ludwik XI posłał mu dwadzieścia tysięcy talarów a przyrzekł jeszcze sto tysięcy, gdy zechce reklamować, skoro zażąda od jego brata księcia Bretońskiego księstwa Berry.
Tam była właśnie Bastilja, która królowi sprawiała pewną nieprzyjemność; nie chciał on różnić się z Karolem de Melun dopóki jego ojciec pozostaje w posiadaniu Bastylji; lecz pewnego dnia, około końca maja 1466 roku, Jehan Prewot, notarjusz i sekretarz króla, wszedł do Bastylji Saint-Antoine sposobem bardzo subtelnym i wydalił po za mury jej gubernatorstwa.
Jakiż to subtelny sposób? kronikarze wcale go nie podają.
Lecz król poróżnił się z Karolem de Melun, pozbawił go godności a nawet osadził w więzieniu.
Król nareszcie zaczął swobodniej oddychać.
Miał Saint-Pola jako konnetabla, księcia Bourbon, jako gubernatora; Dunois, jako prezydenta komisji Trzydziestu sześciu; Księcia Kalabrji jako sierżanta królewskiego Z tymi zatem osobami mógł sobie drwić z hrabiego Charolais i dla dobra publicznego na nowo zacząć z nim walkę.
Hrabia Charolais dowiedział się o tem niespodzianie, wiadomości jak piorun z nieba spadały jedna za drugą, wściekał się i pienił. Widzieliśmy już z jakiem okrucieństwem wywarł swoją wściekłość na mieście Dinant.
Teraz zwołał on pewien rodzaj kongresu de Bregge, aby naradzić się nad sposobami prowadzenia na nowo wojny z królem Francji.
Znaleźli się tam, na owym kongresie i ambasadorzy: książę Bretański, książę de Berry, książę de Calabre, książę Bourbon i Konnetabl.
Czy oni reprezentowali swego króla, czy też przybyli w tym celu aby szpiegować działania hrabiego?
Spodziewano się że przez Sabaudję będzie można doprowadzić króla do upadku. Stary książę umarł, jego syn Ame IX panował. Ożeniony z panią Jolandą z Francji, siostrą króla, nienawidziła ona swego brata i była z usposobienia prawdziwą Sabaudką, skoro chodziło o zawarcie związków między Francją a Burgundją, doradziła swemu mężowi, aby zawarł je z Burgundją.
Taki stan był rzeczy, gdy Ludwik Dobry nagle na nowo zachorował na atak apoplektyczny.
Hrabia Charolais bawił w Gandawie. Przywołano go natychmiast przez specjalnie wysłanego kurjera, jakoż przybył do Brugges w dniu 15 czerwca 1466 roku. Zeskoczył z konia i natychmiast pobiegł do pokoju chorego.
Umierający leżał bezprzytomny, zupełnie nie władając już swemi zmysłami.
Hrabia rzucił się przy łóżku na kolana zapłakał i zawołał:
— Pobłogosław mnie mój ojcze a jeżelim cię kiedy czem obraził przebacz mi!
Spowiednik księcia znajdował się także obok łoża.
— Najłaskawszy panie, rzekł, jeżeli tylko odzyska wasz ojciec cokolwiek przytomości, jeżeli usłyszy prośbę swego syna, niezawodnie da znak, że was rozumie.
Umierający widocznie z wysileniem zebrał wszystkie swoje siły, zwrócił swe spojrzenie ku synowi i zdawał się zlekka ściskać go za rękę.
Wieczorem, między godziną dziewiątą i dziesiątą, Filip Dobry, wyzionął ducha.
Jakkolwiek śmierć ta była zawsze przewidywaną, to jednakże hrabia Charolais zdawał się odchodzić od zmysłów. Ten człowiek odznaczający się nieukróconemi namiętnościami, zdawał się drwić ze wszystkiego, a przecież śmierć wywarła na nim okropne wrażenie. Rzucił się na łoże i w rozpaczy bezgranicznej załamał ręce, wydając dzikie jęki. Niepodobna go było uspokoić, cierpienie tak zapanowało nad nim, że wyczerpało zupełnie jego siły. Przez wiele dni, nie mógł obojętnie patrzeć na żadnego ze służby ojca, na ich bowiem widok wnet zalewał się łzami.
Pogrzeb odbył się w dniu 21 czerwca. Odznaczał się solenną uroczystością.
Filip Dobry pozostawił synowi niezmierne bogactwa, o czem tenże nie miał najmniejszej dotąd wiadomości.
Stary książę liczył siedmdziesiąt dwa lata życia. Panował blisko pół wieku. Trzykrotnie wchodził w związki małżeńskie — pierwszy raz ożenił się z panią Michelle, córką króla Karola VI, powtórnie z Bonne d’Artois z córką hrabiego d’Eu; po trzeci raz z Izabellą de Portugal, z której miał troje dzieci: Jodoc i Antoine które umarły w młodym wieku i księcia Karola który po nim nastąpił, w którego osobie rozpoczyna się ród domu Burgundzkiego.




VIII.
Zbiór podatków.

Skutkiem śmierci starego księcia, jego sukcesor, jak już wspomnieliśmy, nie tylko posiadał olbrzymie bogactwa, lecz nadto i to, na co od tak dawna oczekiwał z wielką niecierpliwością, bogactwa ziemi i swobodę zupełną działań.
Co prawda od roku a nawet od lat dwóch Filip Dobry był po prostu tylko naczelnikiem; jakkolwiek nieraz stawał w poprzek zamiarom i projektom syna.
Karol Straszliwy, teraz koncentrował w sobie: wolę i władzę.
Jego nieprzyjacielem, jego rzeczywistym wrogiem, którego musiał się obawiać, był król Francji, Ludwik Podstępny.
Na nieszczęście Karola, przydomek ten nadawany królowi, był daleko słuszniejszy, niż ten jaki nadawano księciu Burgundzkiemu.
Bo powiedzmy otwarcie, czem właściwie aż dotąd Karol Straszliwy, usprawiedliwiał ten swój przydomek? Dzieckiem będąc brał udział w bitwie pod Gawres przeciwko Gandawczykom; później dowodził w walce pod Montlhery — walka pod tem miastem była właściwie rodzajem utarczki. Nareszcie zorganizował zastęp wieszający i topiący mieszkańców miasta Dinant. A co do tego, można mu przyznać zupełną słuszność, ten rodzaj publicznego wystąpienia ludzi posiadał wszystkie warunki okrucieństwa; nie tu nie brakło, ani pożaru, ani rabunku, ani masakry, ani śmierci, ani szubienicy, ani duszenia żywych.
Być może że w owych czasach kształcenia się francuskiego języka, nazwa straszliwy, mogła być asymilowaną do nazwy Śmiałego, choć w rzeczywistości przypadał mu sprawiedliwiej tytuł „Okrutnego!“
Pod tym względem nowy książę położył niezaprzeczone zasługi i odznaczył się w istocie tygrysiem okrucieństwem.
Zanim on jednak zajął się na serjo walką nieustającą z królem Francji wypełniał rzetelnie swe obowiązki lennicze jak np. przy wjeździe do dobrego miasta Gandawy.
W jednej z bibliotek we Flandrji znajduje się historja sto dwudziestu powstań i rewolucji dobrego miasta Gandawy.
Miasto Gandawa było dobrem wówczas gdy dochowywało wierności.
Dla czego jednak miało być dobrem i wiernem księciu, który traktował je jako pan srogi, okrutny i łamiący dane słowo?
Nowy książę wszakże miał to przekonanie, że Gandąwczycy go lubią.
Pewnego dnia kiedy wobec ojca szczycił się tem przywiązaniem miasta, stary Filip poruszywszy głową z niedowierzaniem, rzekł:
— Gandawczycy zawsze odznaczają się przywiązaniem do syna swego panującego, ale panującego nie cierpią.
Radcy młodego księcia, ci mądrzy mężowie, których nazwiska wymienialiśmy już tylokrotnie przy nadarzającej się sposobności, niezgodzili się dopóty na pozwolenie swemu panu, na wjazd do dobrego miasta Gandawy, dopóki sami nie przekonali się o istotnem usposobieniu jego mieszkańców.
Sądzili oni, że dopną celu, skoro zapytają się o takowe ambasady deputowanych miasta, wysłanych z powinszowaniem nowemu swemu panu.
Lecz mężowie stanu popełnili już wówczas błąd powszechny, jakiemi odznaczały się zawsze wszystkie układy dyplomatyczne i postanowienia polityczne, pytając się o usposobienie miasta możnych obywateli, nie zaś samych mieszkańców, to jest: ludu.
Że bogaci zawsze są zadowoleni, o tem nikt nie wątpi, jak niemniej i o tem że uboga klasa wiecznie jest niekontentna.
Deputacja Gandawczyków składała się z grona osób, wybranych z pomiędzy najbogatszej klasy mieszkańców a którzy u władz burgundzkich mieli głos i poważanie; ponieważ oni stali na szczycie socjalnej drabiny nie mieli najmniejszego pojęcia o warstwach niższych, stojących u dołu owego szczytu wielkości majątkowej i towarzyskiej, społecznej. Zapewniali więc radców księcia, że wiadomość o objęciu rządów nowego pana obudziła radość nieopisaną w ludności, że tym sposobem Karol swojemi odwiedzinami sprawi miastu bardzo pożądaną niespodziankę i uszczęśliwi ich jak nigdy swoim widokiem.
Nadewszystko zaś ci poczciwi bogacze, ci drodzy panowie, radzili aby pod żadnym pretekstem nie zniesiono podatków należnych do miasta, bo to mogłoby bardzo niebezpiecznie podrażnić dumę Gandawczyków.
Cóż to więc za podatki, których zniesienia tak się obawiano?
Objaśnimy zaraz czytelnika.
W Sycylji jednego roku, spadły olbrzymie masy szarańczy, przyniesione na skrzydłach wiatru Sammum, wiejącego od brzegów afrykańskich, obsiadły one tak wyspę, że król Ferdynand postanowił zaprowadzić tak zwany „podatek szarańczowy“.
Podatek ten przeznaczony został, na zapłatę tych ludzi, którzy szarańczę niszczyli.
Jednakże ludziom tym nie zapłacono; szarańcza wymarła naturalną śmiercią i już się więcej ona nie pokazała, ale podatek raz rozpisany, pozostał i nadal.
Zupełnie to samo możnaby powiedzieć i o zborze podatków w Gandawie.
Podatek wyżej wspomniony był karą, na jaką Gandawczycy byli skazani za swoje rozruchy i nieposłuszeństwo dawnemu swemu panu, kara w całej swej sumie już została całkowicie zapłaconą, ale pomimo to podatek jako podatek istniał.
Co prawda podatek ten wzbogacał magistrat, gubernatorów i radców dobrego księcia Filipa.
Książę Karol zatem pojechał do Gandawy z najzupełniejszem zaufaniem.
Na połowie drogi jednak zmuszony był zatrzymać się z dwóch głównych przyczyn: naprzód aby dać czas Gandawczykom do uroczystego przygotowania się na jego przybycie, powtóre dla wysłuchania próśb bannitów.
Skazani na bannicję postanowili korzystać z nowej epoki panowania, mając nadzieję że im pozwolą powrócić do kraju; bardzo to łatwo jednak być wygnanym, ale uzyskać powrót podobno jedno z najtrudniejszych.
Bannicji zwykle towarzyszą i konfiskaty; z konfiskat zwykle korzyści mają wrogowie wygnanych, którzy tym sposobem za powrotem stykać się muszą z tymi, którzy władają ich majątkami i zarządzają domami.
Ztąd nienawiści, ruchy i rewolucje, ztąd ucisk i masakrowanie ludności.
— W Rzymie, mówi Tytus Liviusz, nigdy nie szerzył się większy przestrach, jak na pogłoskę, że wygnańcy wrócą do kraju.
Było coś podobnego za powrotem do Francji emigrantów, wygnanych w r. 1814 a właściciele posiadanych przez nich majątków, dopiero wówczas się uspokoili, gdy nareszcie rząd wyznaczył dla nich miljard franków odszkodowania czyli indemnizacji.
Powrót zatem emigrantów należy zawsze do spraw bardzo ważnych, których zadecydować niepodobna w pierwszej chwili.
Książę Karol odwołał się też w tym wzlędzie do swej rady — cały dzień trwało posiedzenie a nie uradzono nie stanowczego.
Proskrybowanych liczono około 3000; obozowali oni pod namiotami pod murami miasta.
Nazajutrz ci, którzy otrzymali pozwolenie powrotu do kraju, czyli którzy zostali ułaskawieni, pozyskali przywilej wejścia razem z księciem do miasta.
Co się tycze niepomieszczonych na liście ułaskawionych, dano im do zrozumienia, że książę ich później zawiadomi.
Lecz nastąpiło coś, czego nie mogli zgoła przewidzieć doradcy Karola, oto, że wjazd księcia do miasta wypadł właśnie równocześnie z wielką uroczystością świętego Lievina.
Lievin był patronem kraju; umęczony w r. 633 w wiosce Holtheim, o trzy mile od Gandawy.
Otóż jeżeli kiedykolwiek będziecie w Brukseli, drodzy czytelnicy, zwróćcie uwagę na piękny obraz Rubensa, przedstawiający tego męczennika: kat rzuca psu język tego świętego biskupa do zjedzenia. Po tym poznacie ten obraz.
Otóż uroczystość dnia św. Lievina, była dawniej obchodzoną solennie w całym kraju; brali w niej udział i możni i biedni i bogaci i ubodzy, ale powoli z kolei czasu, bogaci tj. szlachta i władze miasta usunęły się od tej uroczystości, którą uważali za zbyt hałaśliwą.
Pozostała zatem uroczystość uroczystością samego ludu. Im dalej postępowano w lata, tem uroczystość ta przybierała bardziej olbrzymie rozmiary, w końcu doszła do takiego roznamiętnienia, że uroczystość św. Lievina nazywano powszechnie świętem warjatów. Wszyscy ludzie na poły pijani, brali na ramiona skrzynię z relikwjami i nieśli ją do miejsca umęczenia świętego, tam przepędzali oni noc, nazajutrz zaś ciągnęły tłumy z relikwjami wczorajszemi do miasta, które przy ogólnej wrzawie a straszliwym krzyku uczestników pochodu, na nowo składane były w poprzedniem miejscu; kto wszedł w drogę świętemu, musiał ustępować, bo święty nikomu nie ustępował. Zamieszanie jakie panowało w całem mieście zakrawało na bunt i od chwili zawarcia pokoju w Gawre wzbroniono najsurowiej używać broni, to jest zbroić i występować w processji w pancerzach. Tym razem, targowy plac w Holtheim był jeszcze bardziej zatłoczony ludźmi, jeszcze większy niż kiedykolwiek panował tu hałas i wrzask, więcej wypito piwa niż dawniej. Wszystkie bractwa i cechy, szczególniej cech murarzy, cieśli, kowali, powroźników, tkaczy, zebrał się tutaj w nadmiernej liczbie swych członków.
Pomiędzy tłumem robotników rozchodziły Się pogłoski o nadużyciach bogatych, usposobieni też byli wszyscy bardzo wrogo dla panów, szlachty i władzy miejskiej.
— My im nawarzymy piwa więcej niż oni nam — zadamy im bobu, poczęstujemy ich cienkuszem którego nie wypiją.
Następnie ponieważ nie wolno było nosić ani halabard, ani pancerzy, wielu okrywało plecy i ramiona blachami z ołowiu, aby tym sposobem naśladować choć w przypuszczeniu, że są zbrojni i w puklerzach.
Skoro ich kto spytał o znaczenie tych blach odpowiadali:
— A cóż, niewolno mieć ani halabard, ani pancerzy, wzbroniono żelaza, ale nie było zakazu noszenia ołowiu.
Potem poczęły się gawędki wesołe, były też i groźne przemowy.
— Nie jeden co się teraz z nas wyśmiewa, będzie miał przykrą noc. Poczekajcie tylko jak wrócimy napowrót do Gandawy — musimy miasto oczyścić od tych łotrów, co naszą krew wysysają i zasłonięci imieniem księcia żyją i tyją naszym kosztem. Książę niezawodnie nic o tem nie wie, ale my go nauczymy, sami zawiadomimy go o tem, co się tutaj dzieje.
Około godziny piątej rano, po nocy przepędzonej na zabawie, tłumy zebrały się i puściły w drogę napowrót do Gandawy. Zatrzymywano się prawie na wszystkich stacjach, gdzie można było dostać piwa i oszołomienie przybierało rozmiary prawdziwego szaleństwa.
Książę dzień przedtem odbył swój wjazd 1 musiał wysłuchać tylu przemówień, że jeszcze spał najspokojniej, gdy gromada przybyła na plac targowy.
Tu właśnie na nieszczęście stała buda przeznaczona dla poborcy podatkowego.
Na tę to budę patrzano zawsze jakby ona była istotnym urzędem w którym zbierają pieniądze podatkowe; była ona podatkowem widmem — rzecz właściwie materjalna, fizyczna, przedstawiała się zgromadzonym a dobrze już oszołomionym tłumom, jak symbol, jako uplastycznienie tej figury, tej osoby, która rozporządzała zbieranie podatków.
Święty Lievin nie ustępuje nikomu z drogi! wrzasnął niosący relikwje i poszedł a za nim pospieszył cały tłum.
Nie trwało nawet jednej sekundy, jak buda ta została przewrócona i rozbita, jakby ją zniósł wicher.
Wówczas na placu, na tym właśnie samym baraku jak nazywali go „ludzie“ powiewał sztandar miejski.
Skoro tylko ujrzano go, rozwinęły się wnet wszystkie sztandary i chorągwie cechowe, jakby po prostu wyrosły z ziemi, wyglądały zaś świeżo, co przekonywało, że musiały być naumyślnie sprawione i przeznaczone na tę uroczystość.
Później około chorągwi cechowych pokazały się i sztandary zbrojne.
Nawet w teatrze nie zmieniają się tak szybko za gwizdnięciem maszynisty dekoracje, jak tu nastąpiła przemiana.
Hałas ten zbudził księcia. Pytał się co to wszystko znaczy, ale nikt nie ośmielił się wytłumaczyć mu. Książę, jakby na nieszczęście, przyprowadził ze sobą córkę, już sierotę, jakkolwiek miała dopiero lat cztery — tę właśnie która później nosiła imię Marji Burgundzkiej. Niezmiernie zakłopotany nie tak o siebie, jak o to właśnie dziecko, szybko wdział zwykły swój czarny garnitur i wziąwszy laskę zeszedł na dół.
— Przez św. Jerzego, jeżeli mnie zobaczą te warjaty, to przecież muszą mi wyjaśnić cały ten dziwny pochód i to jakieś zbiorowisko.
Pan Gruthuse usiłował go zatrzymać, lecz kiedy książę zobaczył, że szlachta biegnie z rozmaitych części miasta, że łucznicy kupią się gromadą przed frontem domu, nie chciał czekać dłużej. On, który po śmierci starego księcia był tu teraz jedynym panem, on, co postanowił ukorzyć wszystkich książąt, miałby drżeć przed zrewoltowanym tłumem! To niepodobne do wiary!
Książę stanął tedy nagle przed roznamiętnionym tłumem, burzącym się i przesuwającym jak fale północnego morza. Był on ubrany w zwykłe suknie i miał tylko w ręku laskę, lecz za nim byli ludzie zbrojni, pokryci zbroją i łucznicy.
Wreszcie można było poznać ze zmarszczonego czoła, z błyszczącego, żarzącego się oka, z twarzy pochmurzonej, co się działo w głębi piersi tego człowieka.
Na jego widok odezwały się głosy:
Do szeregu przyjaciele, do szeregu!
I każdy stawał przy swoim sztandarze, słychać było brzęk żelaznych rękojeści, pik uderzanych o kamienie bruku.
Książę postąpił wprost do zrewroltowanych.
Jakiegoś człowieka, który się nie usunął szybko z drogi, uderzył kijem.
Ten człowiek miał w ręku pikę.
— A przez Boga! — zawołał. Pan mnie uderzyłeś, choćbyś dziesięć razy był księciem pomścić się muszę za tę zniewagę.
I wymierzył cios.
Odparował jednak uderzenie p. Gruthuse, rzuciwszy się między księcia a tego człowieka, poczem pociągnął go i zmusił do zajęcia na nowo miejsca w szeregu.
— Jakto! książę — rzekł głosem surowym Gruthuse — chcesz pan być zabitym przez tych szaleńców i sprowadzić nas wszystkich pod ciosy ich pik i mieczy. Piękna śmierć doprawdy, odpowiednia dla księcia. Dalej, dalej, tu potrzeba zupełnie inaczej postąpić, ułagodzić ich przez mowę, uratować książęcy honor i życie. Nie tu miejsce okazywania męstwa; gdy tymczasem jedno twoje słowo książę może uspokoić ten biedny lud i uwolnić ich owce od wilków. Racz książę wyjść na balkon, przemówić a wszystko się dobrze skończy.
Rzeczywiście położenie było trudne. Ci ludzie potrzebowali się tylko ścisnąć a książę byłby stratowany na śmierć, jak niemniej ci wszyscy, którzy mu towarzyszyli.
Na szczęście najbliżej księcia stały cechy bogate rzeźników, a kto bogaty, ten zawsze bardziej umiarkowany.
Otoczyli oni księcia.
— Mości książę, rzekł jeden z naczelników, jesteś bezpieczny między nami jak dziecko w łonie matki, a jeżeli będzie potrzeba poniesiemy śmierć za ciebie. Ale, na imię Boga, miej cierpliwość, nie unoś się — niech żaden z twoich sług nie ośmieli się podnieść ręki.
Książę usłuchał rozsądnej rady.
Zrozumiał on doskonale, że nie pozostało nic lepszego do czynienia, jak ukazać się na balkonie, jakoż wszedł tam a dawszy znak ręką, przemówił:
— Dzieci moje — mówił flamandzkim językiem, niech was ma Bóg w swojej opiece. Jestem waszym księciem i legalnym monarchą, przychodzę was odwiedzić, ucieszyć was moją obecnością, pragnę żebyście żyli spokojnie i w dostatku, proszę was nadto abyście zachowali się rozsądnie. Wszystko, co tylko nie naruszy mojego honoru, pragnę wam uczynić i na wszystko zezwolić.
Mowa nadzwyczaj podobała się tłumom, dał się też słyszeć okrzyk:
— Witaj nam łaskawy panie!
Książę nie rozumiał dobrze po flamandzku, by dłuższą wypowiedzieć mowę — dla tego p. Gruthuse w dalszym ciągu wyjaśnił pożyteczne i dobre zamiary księcia.
Skoro skończył, do balkonu zbliżyło się kilku mieszczan, dziękowali mu za jego dobroć i prosili o audjencję, by wyjaśnić mu swoje położenie.
Karol zadowolony że takim tanim targiem mógł się okupić, zgodził się na audjencję, przekonany jak jeden na sto, że wszystko załatwi się w sposób najdoskonalszy, gdy oto, jak mówi kronikarz, zjawił się wielki człowiek sięgający głową aż pod niebiosa, stanął na ganku, i kiedy nikt wcale tego niespodziewał się, znalazł się obok księcia, podniósł swoją olbrzymią rękę okrytą żelazną rękawicą i uderzył silnie pięścią w poręcz balkonu nakazując milczenie.
Hałaśliwe wrzaski towarzyszyły temu zjawisku, ale kiedy ujrzano, że chce mówić, nastała grobowa cisza.
Jakkolwiek książę posiadał niezaprzeczoną odwagę, tym razem jednak cofnął się ujrzawszy olbrzyma, tak niespodzianie pojawiającego się, a dramat tak hałaśliwie rozpoczęty począł się wikłać.
Ów człowiek w żelaznych rękawicach, zdawał się wcale nie zwracać uwagi na księcia.
— Wasi bracia, tam na dole — rzekł głosem strasznym — zebrali się na to aby księciu wypowiedzieć własne dolegliwości i cierpienia.
— Tak jest — odpowiedziano — dla tego przybyliśmy, a mamy do tego niezmiernie ważne powody.
— Przedewszystkiem — mówił znowu olbrzym — aby władze miasta, te mianowicie, które księciu i wam tyle przykrości wyrządziły, były ukarane. Czy tak?
— Tak, tak — krzyknął tłum.
— Chcecie aby zbieranie podatku zostało zniesione.
— Tak jest.
— Pragniecie aby wasze dotąd zamurowane bramy, były napowrót otwarte.
— Tak.
— Chcecie aby wam oddano wasze sztandary.
— Właśnie.
— Chcecie odzyskać prawo dawne wymiaru sprawiedliwości.
— Chcemy — powtórzył energicznie tłum.
— Najłaskawszy panie — wyrzekł teraz olbrzym — oto w tym celu zebrały się te tłumy, na dole widzialne. Wiesz pan teraz wszystko — staraj się więc spełnić to. Mówiłem w imieniu dobra ogólnego i proszę o przebaczenie.
Książę i p. Gruthuse wyglądali nie wesoło, jeszcze nigdy w podobny sposób nie przemawiano do księcia. Gdyby Karol był sam, niezawodnie rzuciłby się na olbrzyma, i w braku broni chwyciłby go w swoje ramiona i udusił, ale w obec zebranego zbrojnego tłumu, który po szaleństwach nocnych jeszcze całkowicie nie otrzeźwiał i stał pod zasłoną relikwii świętego Lievina, było niepodobieństwem postawić jakiś krok stanowczy.
Książę wściekał się nie tylko przeciwko mieszczanom ale i przeciw ludowi; sądził on że go wprowadzono w zasadzkę i że tak klasa panów jak i klasa zawodowa porozumieli się ze sobą i tu go naumyślnie wprowadzili.
W pierwszej chwili, przyszła mu myśl zabrać swoją córkę i swoje skarby, siąść do powozu, otoczyć się zbrojną strażą, wysłać naprzód łuczników dla uratowania drogi, ale jednak ostrzeżono go, że w ten sposób nie dojechałby żywy do bram miasta.
Drżąc z zemsty zgodził się na radę udzieloną mu przez wiernych dworzan.
Kilku znaczniejszych mieszczan jednogłośnie wybrano do rady, którzy z radcami księcia porozumieli się i po upływie trzech dni, Karol ujrzał się zmuszonym podpisać dekret, którym przywraca im dawne przywileje.
Lud tedy złożył broń i spokojnie odniósł relikwie do św. Bavon.
Nakoniec w dniu 1 lipca książę opuścił Gandawę i spełniwszy kielich podany mu na podwórzu, oddalił się z uczuciem zemsty w sercu.




IX.
Pochodnia i miecz.

Tylko co opisany wypadek już sam przez się był bardzo doniosłym faktem, ale donioślejsze były jego następstwa. Każde miasto zapragnęło pójść w ślady i za przykładem Gandawy.
Pierwszem w tym względzie miastem było Malines.
Tu wybuchły zamieszania i rozruchy, choć niepodobna było żadną miarą określić ich przyczynę. Lud zebrał się uzbrojony na placu targowym i zburzył trzy domy należące do najbogatszych obywateli.
Po niem nastąpiła Antwerpja.
Należało przeto naprzód ukarać Malines.
Książę bawił w Brukseli.
Była to sprawa jednego dnia.
Na czele swojej szlachty, którzy przywdziali pancerze, z orszakiem swych służących ubranych również w kaski i uzbrojonych w lance i poprzedzany przez niewielki oddział pikardyjskich łuczników pomaszerował do zbuntowanego miasta.
Karol wszedł tam nie napotkawszy najmniejszego nawet oporu.
Stanął w swoim pałacu i rozpoczął śledztwo.
Chciał dać przykład odstraszający; ale i tym razem interweniowała jego rada.
Utworzono trybunał.
Mniej winni skazani zostali na karę pieniężną; drudzy na karę pieniężną i wygnanie, jeszcze inni na śmierć.
Mnóstwo egzekucji miało miejsce; później kiedy uważano że nadeszła chwila przebaczenia postawiono szafot naprost pałacu księcia.
Jakiś nieszczęśliwy skazaniec wszedł po stopniach; zawiązano mu oczy i kazano uklęknąć; poczem ksiądz który mu towarzyszył, zalecił aby oddał Bogu duszę, tymczasem kat dobywszy miecza machnął nim około uszów skazanego ze świstem...
W tej chwili książę ukazał się na balkonie...
Kat opuścił miecz. Ksiądz odwiązał skazanemu opaskę, wymówiono: „wyraz“ łaska, a cały lud wydał głosy radości.
Skazany na pół żywy, zemdlał; skoro nareszcie odzyskał przytomność musiano mu długo tłumaczyć i przekonywać go że żyje i żyć będzie.
Doradcy księcia mieli najzupełniejszą słuszność; ułaskawienie bardziej podziałało niż wykonywane wyroki śmierci.
Nakoniec wysłano deputację z oświadczeniem swego poddania się księciu.
Książę nie zwrócił na to uwagi, miał bowiem dwie bardzo ważne sprawy do załatwienia: pilnować działania króla Ludwika XI i ukarać Liege.
Zaczniemy od Liege.
Przypominają sobie czytelnicy ostatni układ co do miasta Dinant.
Liege miało zobowiązania pieniężne, z których jednak nie wywiązało się, gdyż stan finansowy tego miasta był niezmiernie krytyczny.
Liege obowiązane było zapłacić albo pieniędzmi albo ludźmi — czyli w braku brzęczącej gotowizny życiem swych mieszkańców.
Na wszelki wypadek głowy zostały oszacowane, czyli oznaczono, że w miejsce takiej a takiej sumy, ma paść tyle a tyle głów.
Opłata ta wynosiła 60 tysięcy florenów co sześć miesięcy.
Termin zbliżał się a miasto Liege nie posiadało nawet połowy okupu.
W Liege nie znajdowała się żadna władza, bo członkowie gminy czyli magistrat nie miał powagi ani prawa do rządzenia. Pan de Raês, obywatel wielce popularny, nie śmiał mieszkać w mieście, nie dowierzał też i swoim przyjaciołom, obrał więc sobie miejsce pobytu w kraju neutralnym.
Im więcej zbliżał się termin wypłaty okupu, tym większe objawiało się wzburzenie. W początkach spodziewano się pomocy z nieba. Około Wielkiej Nocy święci poczęli dokonywać cudów.
Wiadomo było powszechnie że święci są antyburgundczykami.
Potem zjawili się kolejno prawdziwi czy też fałszywi wysłańcy króla francuskiego.
Nakoniec pokazały się dzieci z „Zielonego Namiotu“, te dzieci, żyjące buntem i rewolucją, którzy wyszli z swych lasów i jak wilki, wietrzyli trupy czyli padlinę; ta jedynie pomiędzy temi a naturalnemi wilkami zachodziła różnica, że ci ostatni wietrzyli padlinę gdy ona już była gotowa, ci zaś, o których piszemy, wietrzyli przyszłe trupy.
O tych wszystkich nowinach złożono szczegółowy raport księciu.
Powiedziano mu że zarządca przybył z Lyonu, wraz ze świadkami i notarjuszem, celem objęcia w posiadanie tego miasta w imieniu króla francuskiego.
Dalej że mieszkańcy umieścili go na wzgórzu Lottring, w dziedzicznej własności karlowingów, w Herttal, gdzie się urodził Pepin, a z którego w późniejszym czasie utworzono nową nazwę Heristal.
Liege zatem nie było ani burgundzkiem miastem ani walońskiem; Liege było francuskiem i dlatego też król francuski nie powinien go wypuszczać ze swej opieki i pozwolić mu umrzeć.
Następnie, jednego pięknego poranku, Karol ujrzał nadjeżdżającego Ludwika Burbońskiego, Biskupa Liege w towarzystwie i otoczeniu wszystkiej szlachty. Ludwik de Burbon zamieszkał w Huy; ale mieszkańcy Liege pod pretekstem że Huy i Saint-Trond, są filjami Liege i oni winni brać udział w kontrybucji należnej księciu, wyruszyli ku Huy.
Biskup jednak nie dał się zwieść tym manewrom i nie czekając na przybycie mieszkańców w Liege, ratował się ucieczką.
Książę Karol rozpoczął swoje rządy pod niezbyt przyjaznemi prognostykami, bo nie wierzył w tę władzę wytwarzającą cuda.
Uważał się on w części jeńcem Gandawczyków i aby się uwolnić podpisał układ, który się mu wydał haniebnym.
I oto obecnie jego kuzyn Ludwik de Bourbon, ucieka wraz ze swym dworem i szlachtą, równie przerażony widokiem nadchodzących obywateli miasta Liege.
— Biada im! Na głowy to mieszkańców miasta Liege spadnie ten gniew zrodzony w sercu księcia od czasu śmierci starego księcia.
Naprzód tedy dla wzbudzenia przestrachu w mieszkańcach miasta Liege i ich protektora króla francuskiego, Karol sprowadza 500 anglików z Calais, zapowiadając że król Edward obiecał przysłać mu wojska 2000. Te 500 wystarczy na demonstrację a demonstracja ta była straszliwą dla Francji.
Miał się czego trwożyć i sam nawet książę.
Jego dziad, Jan bez trwogi, który nie cofał się przed niczem a któremu słusznie należał się przydomek „Jan bez obawy występku“. Jan bez trwogi cofnął się przed tą zdradą ponieważ była to haniebna zdrada dla syn a Francji przywoływać Anglików.
Co większa, łącząc się z Jorkiem, Karol zdradzał swoją matkę, która z urodzenia była z domu Lancastrów.
Układać się pokojowo z Anglikami, tyle znaczyło co układać się z djabłem. Chatelain, historyk księcia wyraźnie sam powiada o Anglikach: Takim jest ten naród, że nigdy nie można o nim samym pisać, chyba jedynie o jego przestępstwach!
Wkrótce, dla dopełnienia skandalu dowiedziano się, że tych 500 Anglików, ma być obecnych na akcie małżeństwa, jednego z rodu Lancastrów poślubiającego Jork i że dwie róże, które się po za kanałem wzajemnie mordowały, mają kwitnąć razem na tronie Karola Straszliwego.
Wtedy to nowy książę przyjął sobie za dewizę: „Je l’ay emprisu“. (To zamierzyłem).
Cóż on zamierzył? (Po francuzku wyraz empris albo entrepris, jest skróceniem tego ostatniego, który znaczy zamierzyć).
Podział Francji.
To bardzo nawet wyraźne.
Równocześnie pojawił się na horyzoncie kometa; kometa ten, wedle ogólnego przekonania miał oznaczać nieszczęście. Nieszczęście to niewątpliwie nie groziło komu innemu, tylko Francji.
Je l’ay empris, była to dewiza, która zupełnie odpowiadała oryginałowi obrazu Van Dyck, dewiza człowieka z czołem zmarszczonem, cerą żółtawą, przepełnionego żółcią, fizjognomią okrutną, człowieka olbrzymich ramion, silną kolumną pacierzową, silnemi równie nogami i bardzo dłogiemi rękami, „który staczał olbrzymie walki i każdego powalał na ziemię; człowieka z barwą czarną twarzy i z rękami pokrytemi obfitem włosem, z czupryną nadzwyczaj bujną i anielsko jasnego spojrzenia“.
Był on synem pokornej, rozumnej Beginki, który spalił miasto, powiesił i utopił setki ludzi, ponieważ jakiś łotr śmiał go nazwać bastardem.
Ale przedewszystkiem, nawet przed małżeństwem potrzeba koniecznie pokończyć z miastem Liege.
Wyzwał też książę mieszkańców Liege, stosownie do starożytnego obyczaju, mieczem i pochodnią.
Od ostatniego traktatu, miał on jeszcze pięćdziesięciu zakładników. Była chwila w której chciał on ich wszystkich wymordować, przeszkodził wszakże temu p Humbercourt.
Pomaszerowano tedy naprzeciw Liege, mieszkańcy w ostatnim stopniu rozpaczy, również wystąpili przeciwko niemu.
Dwie armje zetknęły się w Saint-Trond.
Saint-Trond był strzeżony i broniony przez Renarda de Rouvroy, dworzanina Ludwika XI. którego król wysłał dla zapowiedzenia odniesionego pod Montlhery zwycięztwa.
Comines, towarzyszący księciu, ujrzał zdaleka armję mieszkańców Liege, oceniał on ją co najmniej na 30 tysięcy.
Bary de Surlet był na ich czele wraz z Raes i jego żoną, panią Pentecote d’Arkel, dzielną amazonką, która galopowała na froncie armji i biła się tak dobrze jak mężczyzna.
Sztandar miejski niósł pan de Bierlo.
Nakoniec w szeregach ludu z Liege postępował także i Baiby, urzędnik główny miejski, który w jak najlepszej wierze nieustannie obiecywał pomoc króla Ludwika XI.
Dnia 28 listopada 1467 r. rano, armja z miasta Liege uszykowała się przed wsią Brustem i przygotowała się do bitwy.
Bitwa ta, była pierwszą, jaką Karol Straszliwy prowadził już jako książę.
Obawiano się żeby jego zapalczywość nie popsuła wszystkiego; rada nie pozwoliła mu występować na koniu bojowym, ale na zwykłym podjezdku, celem wydawania generałom swych dziennych rozkazów. Skoro rozkaz taki został komu należy przeczytany, najstarsi z rady odprowadzali go do takiego punktu i ustawiali pośrodku oddziału, który nie uczestniczył wcale w boju, lecz wyczekiwał na swoją kolej.
Zaatakowali najprzód mieszkańcy Liege a właściwie mieszkańcy z Tongres — lud zaś Liege usadowił się i okopał nad głębokim dołem, tak zwaną fosą, pełną wody.
Karol wysłał przeciwko napastującym swoich łuczników i swoją artylerję.
Mieszkańcy Tongres odepchnięci, poparci zostali przez lud z Liege, mimo to łucznicy szli dalej naprzód i zdobyli okopy.
Lecz idąc ciągle, każdy z łuczników wypuścił po dwanaście strzał, jakie zawierał kołczan, z tego też powodu lud z Liege, widząc że przestają nareszcie strzelać łucznicy, rzucił się ku nim z pikami a ponieważ lżej byli ubrani, szybko wdarli się w ich środek sprawiając ogromną rzeź.
Chorągwie księcia cofnęły się.
Wtedy, Filip de Creve-Coeur, p. Esquerdes i Emmerich wzięli resztę pozostałych łuczników i część główną korpusu armji, pozostawiając przy księciu jedynie tylną straż kawalerji i Anglików.
Ludność Liege nie mogła oprzeć się atakowi i zaczęła się cofać.
Łucznicy wówczas odrzuciwszy od siebie łuki i halabardy, dobyli mieczów i wpadli na uciekających.
Comines opisuje tę walkę w sześciu wierszach: „Wojska Liege długiemi swemi lancami zaatakowali przeciwników i w oka mgnieniu ubili 400 do 500 ludzi i uczynili wszystkie nasze posterunki prawie w stanie niemożności obrony, ale wtedy książę wysłał łuczników celnych pod dowództwem Filipa de Creve-Coeur, bardzo mądrego męża i wielu innych nadzwyczaj dzielnych dowódców, którzy wydawszy okropny okrzyk zaatakowali wojsko z Liege i przymusili go do ucieczki“.
Saint-Trond poddał się.
Postanowiono tedy aby miasto zapłaciło dwadzieścia tysięcy franków kontrybucji i dało dziesięciu zakładników.
Zapłaciło ono oznaczoną sumę haraczu wojennego i wydało dziesięciu ludzi, którzy zostali natychmiast ścięci.
Oprócz tego wzięto dziesięciu jeńców w czasie tej walki, otóż aby ich ochłodzić od zapału wojennego, ścięli takowych wraz z danemi przez Trond zakładnikami.
Była to bardzo smutna przepowiednia dla miasta Liege.
W dniu 11 listopada książę znalazł się pod murami tego miasta.
Liege mogło się bronić jeszcze, ale żeby ta obrona była tem skuteczniejszą, trzeba było rozburzyć domy, które stojąc na froncie, tem samem dawały rodzaj schroniska dla armji nieprzyjacielskiej, podstępującej pod mury miejskie.
Na nieszczęście domy te należały do kościoła, do duchowieństwa, a księża wiedzieli bardzo dobrze że nienarażą się zgoła księciu, jeżeli nie pozwolą na zniszczenie.
Było dwa stronnictwa w Liege; jedno które pragnęło bronić się do ostatniej kropli krwi, drugie, które uważało za najodpowiedniejsze zdać się na łaskę i niełaskę.
To ostatnie stronnictwo zebrawszy 300 ludzi wysłało ich w deputacji do księcia.
Po przyjęciu, jakiego doznała deputacja z Saint-Trond, poselstwo to nie było do pozazdroszczenia.
Trzysta tych deputatów przybyło w koszulach, boso i z odkrytemi głowami, do kwatery głównej księcia.
Miasto dobrowolnie się poddawało na łaskę i niełaskę, zastrzegając sobie warunek, że nie będzie ani palone, ani rabowane.
Książę przyjął deputowanych wielce miłościwie i nakazał panu Humbercourt zabrać miasto w posiadanie.
Noc minęła dla miasta Liege w wielkim niepokoju i zamieszaniu.
Około godziny 2. nad ranem, ci, którzy postanowili bronić się do ostatniej kropli krwi, widząc się w mniejszości zamierzyli opuścić miasto, gdyż dla nich nie było żadnego miłosierdzia.
Oczekiwano cały dzień na przybycie księcia, ale nie chciał on wejść przez żadną bramę, ale nakazał zburzyć dwadzieścia sążni murów i wykopać odpowiedni rów; wejście takie miało oznaczać że miasto zostało wzięte szturmem.
Karol tym razem dosiadł swego bojowego rumaka i wjechał, z dobytym, nagim mieczem, odziany całkowicie w rycerski zbroję, jakby podczas wojny, miał tylko jedynie na zbroi płaszcz posiany drogiemi kamieniami.
Każdy z mieszkańców otrzymał rozkaz, aby stał przed swym domem, z odkrytą głową, trzymając w ręku pochodnię. Nikt zgoła nie wiedział, jaki dalszy los go czeka, nikt też równie nie był w stanie zaręczyć, czy jutro będzie żył, czy też będzie trupem.
Książę miał ponurą twarz jak niebo zasnute chmurami ołowianemi, zapowiadającemi huragan czy burzę, w głębi jego piersi drżały pioruny, które lada chwila mogły wypaść.
Podobało się księciu trzymać w tej panicznej trwodze mieszkańców Liege przez cały czas od dnia 17. do 26. listopada.
W dniu 26. dzwon magistratu odezwał się ponurym, smutnym jękiem. Nieszczęśliwy dzwon głosił własną zagładę.
Książę kazał ustawić swój tron na tem miejscu, na którem niegdyś zasiadał książę biskup. Po obu jego stronach stali dworzanie, przy boku zaś księcia Ludwik de Bourbon.
Na placu zaś stała zebrana ludność, bez broni, z pochyloną głową i w postawie jakby skazanego przed swoim sędzią.
Tym razem, było stokroć gorzej, bo tu już nie mieszkańcy oczekiwali na swój wyrok ale miało być miasto skazane.
Należało im tedy wysłuchać ten wyrok.
Odczytał go zwyczajny woźny.
Liege nie miało mieć ani wałów, ani wieżyc, ani sztandarów, ani artylerji — Liege przestało być miastem, można było do niego wejść ze wszystkich stron jak najswobodniej, jak do zwykłej wsi. Pozbawione zostało prawa jurysdykcji sądowniczej miejskiej, a nadto i jurysdykcji biskupiej, jak również cechów.
Liege ma być odtąd sądzone przez władze z miasta sąsiedniego, a właściwie przez jego nieprzyjaciół: Namour, Louvain, Maestrich. Liege oprócz wypłaty 600.000 florenów przypadających z pierwszego traktatu pokojowego, zapłacić jest obowiązane 150 tysięcy liwrów kary i wyda na łaskę i niełaskę księcia dwunastu obywateli, którzy będą albo uwięzieni albo ścięci. Jakoż trzech z nich wprowadzono tylko na szafot i uwolniono, dziewięciu zaś ścięto.
Że zaś tym sposobem odebrano miastu Liege jego życie polityczne, sądowe władze i instytucje handlowe, potrzeba równie znieść i jego symbol, ów perron owe schody. Perron ten był dla miasta Liege to samo, co było Palladium dla Troi.
Jeden z artykułów a raczej paragrafów wyroku opiewał:
— Perron zostanie zniesiony i to w ten sposób, aby już nigdy, raz na zawsze, nie mógł być przywróconym lub też kiedykolwiek umieszczonym jako symbol w herbie miasta.
I w rzeczywistości perron został całkowicie, ze szczętem zniesiony — książę zabrał go jak w trzysta lat później Napoleon zabrał złoty krzyż z Moskwy, tylko że Karol był szczęśliwszym, jak nowoczesny bohater, gdyż mógł swe trofea umieścić w Brugge. Tutaj też ów perron czyli t. z. wolne schody umieszczone zostały naprzeciw Giełdy i przez stosowny napis skazane były, na opowiadanie własnej niedoli publicznie, przez wieki.
Mieszkańcy Liege mieli nadto posąg „Fortuny* ustawiony na placu targowym; książę kazał go zwalić i zostawić jedynie tylko kulę świata, na której ustawiona była boginią szczęścia czy los, utwierdziwszy ją do podstawy przez wbicie ogromnego haka, aby się na swej osi obracać nie mogła.
Któżby uwierzył, że tak surowo ukarane miasto nie podda się okropnemu swemu przeznaczeniu, że ten pokorny, zgnębiony lud na nowo kiedy głowę podniesie i że jak ów starty na proch piorunem Enceladus, poruszy się w grobie.
Powiedzieliśmy już, że książę rozporządzał olbrzymiemi bogactwami, jakie pozostawił mu umierający ojciec, że książę mając na względzie mogące nastąpić nadzwyczajne wypadki i przemiany, pieniądze otrzymane w dziedzictwie zachował starannie w swoim skarbie, stworzywszy z nich fundusz rezerwowy. Natomiast uznał za daleko rozsądniejsze podwyższyć podatki, jakie mu lud płacić był obowiązany, a to niby pod pretekstem trzech ważnych przyczyn:
Wstąpienia jego na tron, powtóre prowadzenia zaciętej wani z ludnością miasta Liege a nakoniec z tej ważniejszej nad wszystkie okoliczności, poślubienia i małżeństwa z księżniczką Małgorzatą York.
Podatek był nadzwyczaj wysoki, lecz czy mogło jakiekolwiek miasto z pokonanych, wyłączając jedynie Gandawę i po upadku tak niespodzianym m. Liege, opierać się woli księcia?
Ślub księcia odbył się z wielką uroczystością w Brugges.
Dostojny małżonek sądził, że jest to najprzyjaźniejsza sposobność, do okazania się równie surowym sędzią i dla szlachty, tak jak ta ostatnia zachowywała się dotychczas względem ludu. Jakoż rozkazał jednemu z młodych potomków pewnego szlacheckiego rodu, niejakiemu bastardowi de la Hamajde synowi Jana de Hamajde, zdjąć głowę.
Młodzieniec ten rzeczywiście zasłużył na tak okrutną karę.
Pewnego dnia grając w piłkę, zrobił fałszywe uderzenie, przyzwano jako sędziego kanonika, który się przypatrywał zabawie. Kanonik uznał jego winę.
Wówczas, bastard wyrzuciwszy z ust jak najwstrętniejsze przekleństwo przysiągł że się pomści.
Kanonik uciekł.
Lecz po ukończeniu partji, bastard, celem wypełnienia danego słowa, dosiadł konia i udał się do wsi, gdzie przy kościele mieszkał właśnie ów kanonik.
Znalazł tu jednak tylko jego brata.
Ten widząc szlachcica wpadającego w największym gniewie do pokoju i trzymającego w ręku obnażoną szpadę, zagrażającego śmiercią jego rodzonemu bratu, przytem zupełnie nieświadomy powodu wybuchu gniewu nieznajomego, padł przed nim na kolana i wyciągnął doń błagalnie ręce.
Jednem cięciem szabli bastard położył go trupem na miejscu.
Uważając jednak, że taki cios jest jeszcze niedostatecznym, trzykrotnie ciął swoją nieszczęśliwą ofiarę.
Wiadomość o tem morderstwie dostała się aż do księcia, który nakazał natychmiast pochwycić bastarda Hamajde i zaprowadzić do więzienia, przysięgając imieniem św. Jerzego, że za ten czyn tak haniebny pomści się na nim w przykładny sposób.
I rzeczywiście, jakkolwiek ojciec, stryj, rodzina uwięzionego i szlachta sąsiednia błagała księcia o łaskę, nic zgoła nie wskórali; piękny morderca, którego dla tej piękności kobiety wysoko bardzo ceniły, nie uzyskał przebaczenia nawet na prośby niewieście.
Wyrok musiał być wykonany, jakoż po ucięciu głowy, ciało jego zostało poćwiartowane i zostało wystawione na drogach i ulicach, jak zwykłego zbrodniarza.
Czy to zatem była surowa sprawiedliwość czy też tylko kaprys gniewu?
Na to stanowczo odpowiedzieć nie jesteśmy w stanie, dodamy tylko, że kilka dni przedtem, książę został w najfatalniejszy sposób upokorzony, za co mścił się zawsze okrutnie i nie pozostawiał czegoś takiego bez wymiaru sprawiedliwości a tym razem, wcale, nie oburzył się i czyn ten nie został ukarany.
Konetabl de Saint-Pol, który z powodu swej godności pozostawał w służbie króla francuzkiego, a zaś ze względu posiadanych majątków, liczył się do lenników księcia, przybył do Bruges, aby być obecnym na ślubie swego lennego pana.
Otóż tedy hrabia de Saint-Pol, w obec zgromadzonej tu szlachty, dokonał wjazdu z taką pompą i solenną uroczystością, jakby był istotnie jedynym i wszechwładnym panem świata.
Poprzedzało go n. p. sześciu trębaczy na koniach, potem jechali giermkowie niosący jego obnażony miecz i pochwę takowego, następnie on sam, po za nim piechotą szło sześciu paziów a za paziami nieprzeliczona liczba szlachty bogatej i posiadającej nieruchome majętności.
Wynikiem takiego zuchwałego wjazdu było to, że kiedy zameldował się przez dworzan księciu, tenże polecił panom de la Roche i d’Emmerich oświadczyć mu, iż go wcale nie przyjmuje.
Wszyscy oczekiwali, że hrabia w tym razie złoży księciu usprawiedliwienie, ale dumny magnat wyrzekł:
— Nie przybyłem tu zgoła, z taką uroczystością i pompą jako hrabia de Saint Pol, ale przeciwnie wjazd mój musiał nastąpić w ten sposób, jako konnetabla króla Francji. Wypytywałem się o formy grzeczności i zwyczaje królestwa, a ponieważ w osobie mojej reprezentuję samego króla, przeto ceremoniał wjazdu, musiał być koniecznie królewski. Ponieważ zaś miasto Bruges pozostaje pod władzą króla francuskiego, uczyniłem więc zadość jedynie moim obowiązkom jako zastępca króla. Spodziewam się że uzyskam tedy pozwolenie przedstawienia się księciu.
Hrabia oczekiwał całe dwa dni, lecz trzeciego dnia widząc, że książę nie przysyła nikogo do niego, odjechał w tym samym porządku i z tą samą kawalkadą, ale jednak tym razem bez trębaczów.
Nakoniec, z kolei przybyła też i Małgorzata York, jako narzeczona; odbyła ona tryumfalny wjazd, by zaćmić ludność swoją nadzwyczajną pańskością, dworem, bogactwami, i pięknością.
Nie wjechała zaś ani ekwipażem, ani w złoconej karecie, ani z rycerzami strojnemi w pióropusza, zbroje i na dzielnych bojowych koniach, ale przyniesiona została w przepysznej lektyce, którą dźwigali na swych ramionach łucznicy angielscy.
Postawiono lektykę na progu w przedsionka pałacu Burgundzkiego a przyjęła ją wdowa Izabella.
Obie kobiety idąc za zwyczajami monarszymi, pomiędzy którymi zwykle dla tłumów ciekawych a pragnących wrażeń, okazuje się pozorną serdeczność i niby braterskie uczucia, uściskały się serdecznie.
Pomimo tych serdecznych uścisków nikt nie wierzył, by pomiędzy niemi istniały podobnie braterskie stosunki, wszak pomiędzy owemi dostojnemi paniami walka, przeciągała się już od lat pięćdziesięciu, a krew lejąca się strumieniami, niejednokrotnie rumieniła wody Tamizy.
Tutaj znowu król francuski, przy tym związku matrymonialnym reprezentowanym był przez swego jałmużnika la Balue; znalazł on tutaj i delegata papieża, którego wysłano, aby zaniósł prośbę Ojca świętego do księcia i wzbudził w jego sercu litość i miłosierdzie dla nieszczęśliwej ludności miasta Liege.
Miasto było prawie zupełnie zrujnowane i nie podobna było ludności odpowiedzieć na wezwanie księcia a tem mniej zadość uczynić warunkom zawartego pokoju, to jest zapłacić tak olbrzymią sumę pieniędzy, jako niby najsprawiedliwszą karę, za jego opór legalnej władzy.
Ubóstwo to datowało się już bardzo od dawna, bo ludność dla zapłacenia haraczu z poprzednio zawartego pokoju, zmuszona była sprzedać kosztowności i biżuterje swych małżonek, aż do ostatniej cennej rzeczy, mianowicie: obrączek ślubnych.
Delegat papieski nie zaniedbał wystąpić do księcia z pokorną prośbą, popierając ją pismem Ojca świętego, ale książę nie zwrócił na to wcale odwagi, mówiąc:
— Miasto obowiązało się do zapłacenia tego okupu i zapłaci.
Tymczasem w nocy, po dopełnionych godach weselnych, zapaliło się łóżko nowo zaślubionych.
Miałożby to być ostrzeżeniem, że Bóg pragnie dotknąć nieszczęściem księcia, którego zatwardziałość serca, nieodpowiadała jego pozycji światowej, że jako władca zrzec się winien ludzkich namiętności, że jako król, rozdzielać ma w około siebie szczęście, dostatek i dobroć serca.
Odbywały się wielkie uroczystości z powodu ślubu księcia, a przedewszystkiem miał miejsce wielki turniej rycerski, tak zwany „Złotego Perronu“ zapewne na pamiątkę owego zniszczonego przez księcia „Bronzowego Perronu“ czyli „Wolnych schodów-* t. j. symbolów władzy dotychczasowej biskupiej.
Podczas walki występował przebrany lampart, siedzący na mitycznym jednorogu, który składał u nóg księcia banderę Anglji, a z nią razem i kwiat noszący nazwę imienia małżonki Karola, Margaritkę.
Dalej zjawiła się maleńka karliczka Marji Burgundzkiej, w stroju pasterki, prowadząc za sobą małego złotego lwa, który za pomocą ukrytej wewnątrz misternej sprężyny otwierał paszczękę, wyśpiewując a raczej rycząc piosenkę odpowiednią do obecnej uroczystości.
Wreszcie pokazał się, prowadzony przez dwóch olbrzymów, długi na sześć stóp wieloryb, który na suchej ziemi, nie na wodzie pływał, mając zamiast oczów wprawionych mnóstwo drobnych zwierciadełek; z jego kadłuba wyszły Syreny, a nareszcie po za nimi i rycerz; rycerz ten i Syreny stoczyły ze sobą walkę a na zakończenie tejże, zawarły pokój, czego dowodem były pieśni odśpiewane przez Syreny i rycerza.
Dla dopełnienia obrazu, potwór otworzył swą olbrzymią paszczę, połknął wszystkich i odpłynął tym samym sposobem co przypłynął.
Co zaś najbardziej podobało się i wywołało nadzwyczajne widzów wrażenie byli dwaj rycerze, dwaj przyjaciele: Herkules i Theseusz, albo inaczej mówiąc Karol i Edward jak to doczytać się można w historji angielskiej, dwaj sprzysiężeni, którzy króla opanowali i rozbroili. Króla tutaj przedstawiała jakaś figura ze dworu księcia. Po tej porażce mniemany ów król, ukląkł przed rycerzami i uznał się za ich poddanego.
Do czego zmierzała ta alluzja, trudno rozstrzygnąć, dość że uczyniła ona na umysłach obecnych wielkie wrażenie i wywołała rozmaite domysły.
Jeżeli bowiem dotyczył ten obraz mistyczny, tajemniczy, księcia Burgundzkiego i króla Anglji, któż więc był ów pokonany i zwyciężony król, oświadczający się lennikiem obu, niewątpliwie nie kto inny, jak tylko król francuzki, Ludwik XI.
Pochlebna para pociągnęła za sobą dość przykre następstwa, jak to wkrótce w dalszych, rozdziałach zobaczymy.




X.
Zasadzka.

Król francuzki, Ludwik XI., widział to wszystko przez oczy swego posła, mającego rozkaz zwrócenia bacznej uwagi, na przebieg uroczystości weselnych na dworze Karola, albo raczej przewidział on sam wszystko swoim nadzwyczajnym jenjuszem, tym prawdziwie cudownym instynktem, jakim był od dziecinnych lat obdarzony. Był to instynkt pająka, który ciągłą ma baczność na najmniejszy ruch, na najdrobniejsze poruszenie splątanych przez siebie pajęczych sieci, to jest czy ma do czynienia z przyjacielem, czy też z wrogiem.
Skoro Ludwik XI. dowiedział się o śmierci starego księcia Burgundzkiego, wnet wszystko naprzód przewidział, co nastąpić może i co w istocie nastąpić powinno i w tym razie na wszelkie ewentualności przygotowany, przedsięwziął odpowiednie a skuteczne sposoby i środki.
Zamierzył zaś on bardzo zuchwały i ryzykowny krok; chociaż można mu śmiało przyznać iż to był człowiek rzadkich zdolności, rzadkiego hartu duszy i umysłu zdolnego objąć ogrom zdarzeń i poprowadzić je drogą tryumfu, choćby takowy miał być opłacony ofiarami i poświęceniem jego własnej osoby.
Planem tym ryzykownym a jednającym królowi francuskiemu tytuł pierwszego polityka w świecie, było ufortyfikowanie miasta Paryża, to jest doprowadzenie go do stanu obrony.
Było to wprost przeciwne temu, co czynił książę, który, mówiąc po prostu, miasto Gandawę skrępował łańcuchami a obronę i fortyfikacje Liege poniszczył.
Karol VI. rozbroił Paryż; Karol VII. nie wierzył zupełnie mieszkańcom Paryża, a jeżeli zmuszonym był im ufać, to czynił niechętnie i z wielkim wstrętem, ponieważ w wybuchłej narodowej wojnie, zachowanie ich piętnowała niepewność i jakaś dziwna chwiejność. Ludwik XI tymczasem zastosował do Paryża swój zwykły system w całej rozciągłości, w skutek którego musiał koniecznie wydobyć Damurartin’a z więzienia, aby go postawić na czele swej armii.
Podobne sprzeczności podobały się niesłychanie Ludwikowi XI, obdarzonemu duchem fantastycznym i umysłem obrachującym rozmaite postawione kwestje i płynące z nich następstwa. Zobaczymy właśnie go w Peronne, gdzie życie własne postawił na kartę, za jednym fatalnym rzutem.
Ludwik XI. zwykł był twierdzić, że Paryż to cała Francja, to serce całego francuzkiego narodu; przeczuwał on bowiem doskonale ową rolę, jaką później odegra Paryż, jako stolica Francji.
Z tych więc powodów uzbroił i ufortyfikował Paryż, a przedewszystkiem postarał się o jak najlepsze i najobfitsze zaopatrzenie miasta w żywność.
Znał on doskonale usposobienie i charakter Paryżan, wszak to on kazał im przynosić nawet pasztety przyrządzone z węgorza aż z Mantes.
Uznał też równie to miasto jako wolne zupełnie od wszelkich podatków i dotrzymywał tej obietnicy, jakkolwiek niejednokrotnie znajdował się w tym stanie, że koniecznie potrzebował pieniędzy.
Jedynym celem króla było utrzymanie armji na stopie wyborowej, i w karności tak koniecznej w szeregach wojskowych — dosiąść konia i zostać żołnierzem każdy był obowiązany, nie wyłączano od tej powinności nikogo, ani członków parlamentu, ani Chatelet, ani izby skarbowej królewskiej, ani urzędów podatkowych, duchowieństwo nawet podlegało tej restrykcji.
Nareszcie Ludwik XI. zarządził ogólny przegląd.
W tym przeglądzie wojska wzięło udział ośmdziesiąt tysięcy ludzi i sześćdziesiąt pięć chorągwi.
Król posłał im trzysta beczek wina.
Pito zdrowie króla i królowej, tego sobie życzył król rzeczywiście, jakoż sam będąc zdrowym, pragnął aby cała Francja nie chorowała nigdy — zdrowie bowiem i dobry humor, to jej potęga i siła.
Dla czego jednak ci wszyscy ludzie nie pili zdrowia jednego ze swoich? Czy rzeczywiście był to król, ten prosty, bez uprzedzeń, bez dumy człowiek, który samotrzeć chodził po ulicach, z każdym z obywateli rozmawiał jak najuprzejmiej, jakby z równym sobie, bywał tak w prywatnych domach, jako też chodził po sklepach i handlach, spożywał kolacje u swego kuma Dyonizego Hesselin który wysyłał nadto królowę, księżniczkę Sabaudzkę, z Perette de Chalons, z jej domową przyjaciółką, do kąpieli lub też wraz z nią bywał na przyjęciach wieczornych u prezydenta Dauvet!
Ci poczciwi obywatele paryscy, mieli go w ustach i w własnych sercach.
Pewnego dnia skarżyli się oni królowi, że jeden mnich normandzki bez powodu, bez najmniejszej racji, zaskarżył dwóch obywateli do sądu. Król kazał mnicha przywieść, uwiązać mu kamień u szyi i jak psa utopić w Sekwanie.
Następnie król postanowił powiększyć ludność miasta Paryża. Uczynił on to samo dla zaludnienia tego miasta co Romulus w Rzymie, mianowicie kazał ogłosić przez trąby, że każdy „cudzoziemiec, jakiejkolwiek narodowości, jeżeli byłby zagrożony śmiercią lub karą, za popełnienie morderstwa, dopuszczenie się kradzieży lub innego jakiego przestępstwa, znajdzie bezpieczne schronienie w murach Paryża“.
Były to drzwi otwarte na ściężaj dla nieszczęśliwych mieszkańców miasta Liege. Niestety, Liege leżało zbyt daleko od Paryża!
Zawieszenie broni kończyło się ostatecznie w dniu 15 lipca 1468 roku.
Król przygotowywał się na nowy napad ze strony nieprzyjaciela, wiedział bowiem doskonale, że skoro tylko upłynie termin dotychczasowego zawieszenia broni, będzie zaatakowany przez książąt, którzy już powtórnie połączyli się ze sobą, aby prowadzić dalej walkę o „dobro publiczne i ogólną pomyślność!“ Tym razem jednak walka toczyć się miała z nowym sprzymierzeńcem, mianowicie z książętami połączyli się i Anglicy.
Pierwszy książę Burgundzki dotrzymał słowa, związany przysięgą koalicji i zajął Normandję.
Ale król mając do czynienia tylko z nim jednym, szybkim pochodem uprzedził jego zamiary, zabierając Bayeux, Yire i Coutances.
Czemu jednak przypisać że książę Burgundzki, po tylu stoczonych walkach i ze względu na swe stanowisko wrogie, dotąd nie dał znać o sobie i wcale nie wystąpił jeszcze do boju?
Brakowało jeszcze Anglików. Jakkolwiek miasto Liege zdawało się że jest w ostatnim stopniu agonii, zdradzało pomimo to widoczne dążenie do rozpoczęcia nowego ruchu, zdradzało tajemnie nurtujące je wzburzenie.
Wówczas król powziął myśl nową — mianowicie zdobycia sobie innego sprzymierzeńca, o którym dotąd nie marzył, to jest pozyskania sobie całej Francji.
Zwołał więc stany generalne — celem odnowienia dawno upadłej już tradycji.
Sześćdziesiąt miast przysłało na takowe swoich deputowanych, każde jednego księdza i dwóch laików. Zebrało się więc ogółem sto ośmdziesięciu deputowanych.
— Czy kraj pragnie utracić Normandję, czy pozwolimy na takie obcięcie naszej ojczyzny, zapytał na zebraniu deputowanych król Ludwik XI.
— Nigdy! — odpowiedziano jednogłośnie.
— Więc bardzo dobrze, ale jeżeli Normandję powierzy się mojemu bratu albo księciu Bretańskiemu, to będzie tyle znaczyło, jak gdybyśmy wydali ją w ręce Anglikom.
Rzeczywiście dla zabezpieczenia sobie ich pomocy, wydano im dwanaście miast. Tamci jednak nie tylko domagali się tych dwunasta miast, ale nadto żądali, aby im wypłacano należny żołd.
Żądając tak wiele, nic nie dostali.
Stany generalne nie chciały wierzyć że syn Francji mógł się dopuścić podobnej zdrady.
Król tedy okazał im kopję listu pisanego przez swego brata, stwierdzoną podpisem Warwicka, na wszelki wypadek.
Warwick był zawsze i pozostał wiernym i szczerym przyjacielem króla Ludwika XI. Edward wprawdzie mógł żądać wojny, ale Anglja wcale jej sobie nie życzyła. Król wówczas był tak nic nie znaczącym panem polityki, jaką zamierzył prowadzić, jak gdyby nie rządził w kraju król, ale rządy pozostawały w rękach kobiety, królowej, stojącej zawsze mniej więcej pod wpływem i opieką rady państwowej. Biskupi i lordowie posłali Warwicka do Rouen.
Ludwik XI przyjął go nadzwyczaj uroczyście, uraczył go też swoim zwyczajem, wyprawiwszy na cześć Warwicka nie tylko turnieje i przedstawienie teatralne, tak rozkosznie bawiące oko, nietylko napełnił kieszenie Anglika złotem, ale nadto zaprowadziwszy go do fabryk miejskich sukna i aksamitu rzekł do niego:
— Wybierz sobie co ci potrzeba! Wraz z Warwickem przybyło ci kilku innych anglików. Po za nimi stali lokaje królewscy z kiesami złota, którzy płacili zaraz za wszystko co Anglicy wybierali. Następstwem tego było, że normandzcy kupcy robili wielką różnicę między angielskiemi przyjaciółmi Ludwika XI, którzy dawali im tak olbrzymie zarobki a angielskiemi przyjaciółmi Księcia Burgundzkiego, którzy ich niszczyli, i mówiąc serjo — rabowali.
Ludwik XI przytem, znając doskonale jaką chciwością złota odznaczają się Anglicy, kazał bić wielkie sztuki monety, mające wartość dziesięciu talarów a sztuki te tak były szerokie, że zaledwie jedną można było wziąć do ręki.
W takim właśnie stosunku do Anglii stał Ludwik XI i małżeństwo księcia z Małgorzatą z domu Jork, nie mogło wywrzeć na ten stosunek najmniejszego wpływu; wpływu szkodzącego królowi francuskiemu.
Posłuchajmy jednak co się dalej działo w mieście Liege.
Twierdzono, że Ludwik XI przewidując w krótkim czasie utratę sił, kazał sobie podobno do żył wstrzykiwać krew z dziecięcia; otóż to kłamstwo tak haniebne można było zastosować zupełnie do dzisiejszego stanu nieszczęśliwego miasta Liege.
Oto na miejscu krwi utraconej na tylu polach walki i na szafotach, powrót bannitów stanowił przylew nowej krwi do ich żył, krwi patrjotycznej i daleko gwałtowniejszej niż była ta, jaką utracili.
Znalazło się tych bannitów, tych wygnańców, tak znakomita liczba, że oni sami mogli i już utworzyć dość znaczną armję — armję straszliwą, bo pogardzającą śmiercią! Śmierć była końcem ich cierpień, była jedyną ucieczką pragnieniem tych nieszczęśliwych. Armja wstrętna, wzbudzająca obrzydzenie, bo składająca się z żołnierzy okrytych łachmanami, o brodach starganych, o włosach długich, spłycających im w kędziorach splątanych na ramiona, z bronią ograniczającą się jedynie na wielkich pałkach lub tylko na pikach.
Słyszeli oni, że nieszczęśliwe miasto, że zrozpaczona ludność, postanowiła uczynić ostatni wysiłek i albo zwyciężyć albo umrzeć — zbiegli się więc wszyscy, całemi secinami, całemi tysiącami, aby brać udział w tym akcie ostatecznej rozpaczy, aby razem z nimi umrzeć.
W dniu 4 sierpnia próbowali oni zdobyć Bouillon, ale zostali odparci.
W dniu 8 września zaś weszli do Liege z okrzykiem:
— Niech żyje król!
Być może, tak byli straszni, że miasto Liege byłoby przed nimi zawarło bramy, gdyby rzeczywiście te bramy jeszcze dotąd istniały.
Zastali oni w Liege delegata papiezkiego, poczęli więc go prosić o pomoc i wsparcie. Cierpienie uczyniło ich pokornemi, zanosili więc swe prośby na klęczkach.
— Jesteśmy umierający, mówili do delegata, proś więc za nami, jak za umierającymi. Nie możemy dłużej żyć tem życiem, jakie prowadziliśmy dotąd; życie w lasach to ciężka, krwawa męka. Nie odmawiajcie nam, bo w razie odmowy, nie ręczymy zgoła za siebie!
Legat, który już za miastem Liege wstawiał się u księcia i doznał najzupełniejszej odmowy, pomyślał teraz o użycia do pomocy biskupa.
Rzeczywiście biskup był daleko przystępniejszy niż książę; biskup bowiem miał wspólny z nimi interes. Oni byli zrujnowani, pozbawieni wolności, nie mieli prawa odwołania się ani do sprawiedliwości, ani do sądów — biskup też równie pozbawiony został biskupstwa i praw dawniej mu przysługujących.
Wspólność zatem sprawy połączyła ich ze sobą.
Legat tedy zwołał naczelników i razem z nimi udał się celem odszukania biskupa do Maestricht, i sprowadzenia go, czy dobrowolnie, czy użyciem siły do miasta.
Tymczasem w Perrone rozegrywały się akty wielce tajemniczej, a bardzo ważnej komedji.
Książę Bretoński zebrał armię. Jeżeli jednak zbiór tej armji odbył się w połączeniu z księciem Burgundzkim, to niewątpliwie książę Bretonii czuł się tak silnym, że może działać sam, na własną rękę.
Nagle, nadspodziewanie otrzymał list od króla francuskiego.
Ludwik XI pisze w tym liście że nic dobrego nie może nigdy się stać, używając pośrednictwa obcej osoby, dla tego pragnie koniecznie widzieć się z nim samym, a to celem traktowania w pewnej bardzo ważnej sprawie, jak to już raz miało miejsce w Vincennes. Otóż więc prosi księcia aby mu przysłał „list bezpieczeństwa“ za pośrednictwem którego mógłby swobodnie dostać się do jego obozu.
Podobny wypadek pochlebił niezmiernie księciu, przekonywał bowiem, że nieprzyjaciele mają go za człowieka charakteru rycerskiego i że bez obawy pochwycenia ich w samołówkę, zgłaszają się do niego.
Jakoż odpisał królowi własnoręcznie, dołączając przytem „list żelazny“ równie napisany własną ręką księcia.
Ten „list żelazny“ zachowany został w bibliotece kardynała Richelieu (m. s. 9675). a brzmi jak następuje:
„Możesz pan, jak się panu podoba, przybyć tutaj swobodnie przez Chaulny i Noyon, „niezatrzymując się jeżeli tego nie będzie potrzeba, możesz nadto i powrócić tą samą „drogą, a nikt panu nigdzie nie będzie stawiał „żadnej przeszkody“.
„Pour quelque cas qui soit ou puisse advenir“. (Na wszelki przypadek, jaki zdarzy się lub zdarzyć się może).
8 października 1468 (podpisano) Karol.“
Pamiętajcie dobrze tę datę 8 października, jest ona nadzwyczaj ważną, bo właśnie w tej dacie już całkowicie upłynął miesiąc, dzień po dniu licząc od chwili powrotu wygnańców do miasta Liege.
Król nie wahał się wcale, frazes któryśmy wymienili, nie miał w pierwszej chwili, bez należytego zastanowienia się nad takowym, żadnej, zdawało się dwuznaczności. Na każdy wypadek jaki zdarzy się lub zdarzyć się może książę nie przeszkodzi królowi do powrotu przez Chaulny i Noyon.
Czy wreszcie nie było tego wypadku podczas poprzedniej wojny, że hrabia Charolais, bez najmniejszego orszaku, przybył do Paryża i rozmawiał z królem? Król mógł kazać zamknąć za nim rogatkę, a jego nieprzyjaciel wtedy znajdowałby się tylko o sto kroków od Bastylji. Ale król, człowiek bardzo gładki, król, jak go nazywać by można, obywatel z przekonania, nigdyby w ogóle czegoś podobnego nie uczynił, czy dziwić się trzeba, że Ludwik XI tak samo wierzył i w postępowanie księcia, nie przypuszczając, nie przewidując najmniejszej z jego strony zdrady.
Król tedy wyjechał w najlepszym humorze i nadzwyczaj zadowolony — ostatecznie spełnił on to, co oddawna przyrzekł, mianowicie kazał ściąć Karola de Melun, w nagrodę dokonanej przez niego zdrady.
Być może wybrał on do tej egzekucji naumyślnie tę chwilę, aby podarować Dammartinowi wszystkie dobra pozostałe po skazanym. Ponieważ Francją i swoją armię pozostawiał w rękach dawnego dusiciela ludzi, nie mógł więc w inny sposób okazać mu swej czułości.
Gdyby książę zatrzymał swego gościa, Dammartin miał obowiązek reklamowania go natychmiast.
Wszyscy jednak wzięli za złe królowi, że w podobny sposób ryzykuje i starano się nawet odciągnąć Ludwika XI od tego bardzo niebezpiecznego kroku. Nadaremnie jednak ostrzegli go, o pojawieniu się komety, który zawsze zapowiada jakieś nieszczęście dla głowy koronowanej. Nie dosyć na tem, wyraźnie przecież jakiś prorok czy wróżbiarz, przepowiedział królowi, że umrze gwałtowną śmiercią, król nie słuchał niczego i raz postanowiwszy już się cofać nie chciał.
Dnia 9 października, właśnie nazajutrz po dniu w którym podpisany został list żelazny, a właściwie tego samego dnia, w którym król takowy otrzymał, puścił się Ludwik XI w drogę, w towarzystwie Konnetabla de Saint-Pol, kardynała la Balue, księcia Burbon; pana de Beaujeu, arcybiskupa Ljonu i biskupa Avranches, swego spowiednika.
Straż jego składała się z ośmdziesięciu Szkotów i sześćdziesięciu konnych jeźdźców.
Dodać do tego jeszcze potrzeba Tryxana, wielkiego prewota; Oliviera le Dain, jego golarza, jego lokaja przybocznego, konfidenta i prawdziwe factotum, nakoniec i Galeotti, jego astrologa.
Król żądał aby Filip de Creve-Coeur i p. d’Esquerdes, na czele swych łuczników, wyszli naprzeciwko niego.
Znalazł ich w miejscu umówionem.
Pan de Creve-Coeur oświadczył monarsze że książę już oczekuje go z tej strony małej rzeczki Doing.
— Tedy musimy się spieszyć, rzekł król, bo pragnę wielce co najprędzej ujrzeć mojego kuzyna.
Skoro zaś w pewnem oddaleniu ujrzał księcia, spiął konia ostrogą i popędził galopem, po czem ucałował księcia z całą serdecznością.
Karol w początku przyjął te czułości bardzo obojętnie i chłodno, nigdy nie miał wielkiego zaufania dla Ludwika XI a w tej chwili jeszcze bardziej mu nie wierzył.
Król wszakże zdawał się wcale nie zwracać uwagi na tę obojętność, Ludwik XI objął Karola ręką za szyję i tak obaj obok siebie jechali.
W Perrone król znalazł mieszkanie przygotowane dla niego w domu poborcy podatkowego, mianowicie w zamku, w odwiecznym budynku sięgającym jeszcze XVII wieku i znajdującym się w bardzo zniszczonym stanie.
Zaledwie tedy Ludwik XI owo mieszkanie objął w posiadanie dowiedział się, że armja marszałka Burgundji tylko co przybyła i rozłożyła się obozem pod murami miasta.
Ten marszałek był osobistym nieprzyjacielem króla. Król miał wielu bardzo nieprzyjaciół; ten jednak był najzaciętszym ze wszystkich, najgorszym.
Kiedy Delfin zmuszony był uciekać z Delfinatu, towarzyszył mu marszałek z Burgundji, w nagrodę czego król przy wstąpieniu na tron podarował mu państwo Epinal, ale mieszkańcy nie chcąc wcale podlegać marszałkowi, zastrzegli się w tym względzie w parlamencie, a to opierając się na liście Karola VII, który przy wcielaniu tej krainy do państwa francuzkiego przyrzekł, że nigdy nie będzie ona uważaną jako lennicze dziedzictwo; jako lenność.
Parlament, otrzymawszy odpowiednie w tym względzie instrukcje od króla Ludwika XI przyznał zupełną słuszność mieszkańcom.
Marszałek zaś ze swej strony oświadczył że jako burgundczyk nie uznaje parlamentu paryskiego i w skutek tego miasto mu podarowane zabierze przemocą.
Król upoważnił mieszkańców Epinay do oddania się w opiekę Jana Calabryjskiego, który również był surowym żołnierzem i dzielnie władał szpadą, podobnie jak i sam pan marszałek. Państwo jednak Epinay pozostało przy marszałku do czasu, dopóki król napowrót mu go nie odebrał.
Ztąd ta nienawiść.
Po marszałku Burgundji przybył Antoni de Chateauneuf, pan na Lau, drugi wróg króla, nieprzyjaciel mający do nieprzyjaźni więcej słusznych powodów niż marszałek.
Król niegdyś nadzwyczaj go admirował i naprzód zamianował go szambelanem a następnie podczaszym; lecz podczas wojny o „pomyślność ogólną“ Chateauneuf jakoś zobojętniał i tak zaniedbywał swoje obowiązki, że to wzbudziło aż gniew w królu. Kazał go przyaresztować i odprowadzić do zamku Usson; ale ponieważ niedowierzał ani ryglom, ani zamkom, przeto postanowił dla poprzedniego ulubieńca zbudować więzienie w więzieniu — doszło do tego stopnia że król własną ręką narysował ową klatkę przeznaczoną dla byłego podczaszego. Model owej klatki posłał on bastardowi Bourbon, admirałowi Francji, z poleceniem, aby go najprędzej wykonano, a następnie klucz od takowego jemu samemu doręczono.
Lecz bastard Bourbon, znajdując to podwójne więzienie zbyt okrutnem wysłał do króla taką odpowiedź:
„Jeżeli król w podobny sposób pragnie urządzać więzienia, to winien jest je strzedz sam, osobiście, bo może on robić ze wszystkich ludzi to, co mu się podoba, nawet mięsne pasztety“.
Pan de Chateauneuf został zresztą ostrzeżony, jakie grozi mu niebezpieczeństwo; był on, jak ogólnie utrzymują, kochankiem pani Arcinge, małżonki komendanta zamku i z jej też pomocą zdołał uciec z więzienia.
Król z powodu tej ucieczki wpadł w tak szalony gniew, że kazał pana Arcinge, Raimonnet, syna jego małżonki i królewskiego prokuratora z Urson ściąć.
Ponieważ, jak się pokazało, wszyscy nieprzyjaciele króla w Peronne naznaczyli sobie wspólną schadzkę, przeto przybył także i syn zmarłego księcia Sabaudzkiego, Filip Bresse.
Król począł być niespokojnym; był to bowiem szczególniejszy sposób okazywania honorów gościowi, zbierając w jedno miejsce wszystkich jego nieprzyjaciół.
Być może, przybyli oni tutaj sami, wiedzeni instynktem, jak wilcy, gdy poczują świeżą padlinę.
Ludwik, nie czuł się dość bezpiecznym w domu poborcy podatkowego, u którego został pomieszczony i zażądał mieszkania w starym zamku, w tym zamku należącym niegdyś do hrabiego Herberta, gdzie wasal zamordował swego króla a gdzie wedle tradycji historycznej, w pokoju poprzedzającym sypialnią króla, do dziś dnia na posadzce widnieją świeże ślady krwi zamordowanego króla Filipa Prostomyślnego.
Żądaniu króla bez najmniejszego w tym razie sprzeciwiania się, uczyniono zadość.
Wszyscy jego nieprzyjaciele śmiali się szczerząc swe spiczaste, zgłodzone, spragnione krwi zęby.
Czyliż nie było to prawdziwym dziwem, czy nie było łaskawem zrządzeniem Opatrzności, przyjaznem losu przeznaczeniem, że lis, dostał się sam, dobrowolnie, w zastawione nań żelaza?
Książę nie potrzebował dalej nic zgoła przedsiębrać, jak tylko ów zamek zamknąć i nie otworzyć więcej, albo mógł po prostu swego gościa umieścić w tej sławnej klatce, jaką król Ludwik XI dla innych przygotował.
Lecz Karol dotrzymał słowa; król zaufał mu z całą szczerością, nie może więc zdradzić położonego w nim zaufania; gdy jednak król w Peronne, w zamku hrabiego de Vermandois znalazł się i zamieszkał ten sam pokój, co niegdyś zamieszkiwał „Karol Prostomyślny“, gdy wpatrzył się w ślady owej krwi będącej dotąd na posadzce, niewątpliwie książę mógł się odwołać do pewnych paragrafów zawartego poprzedniego traktatu i uzyskać bez trudności niektóre w tym razie zmiany czy też tylko cząstkowe złagodzenie.
Tymczasem myślano, że do złagodzenia tego przyczynił się przymus.
Przypomnijmy sobie że w d. 8 września przybyli do Liege w wielkiej ilości dawni bannici o czem książę dowiedział się między 10 a 11 września.
Dziś zatem mamy 10 października.
Naraz puszczono pogłoskę, że Humbercourt, jak niemniej biskup z Liege i kanonicy zostali zamordowani.
Czy rzeczywiście książę w to uwierzył, czy też naumyślnie taką wieść rozpuścić kazał
Jeżeli wieść ta sprawdzi się, będzie ona bardziej szkodliwą i zagrażającą królowi francuskiemu Ludwikowi XI niż księciu Burgundzkiemu.
Bo jeżeli rzeczywiście król popierał powstanie w Liege, to obrał dla wybuchu takowego jak najniefortunniejszą chwilę, znajdując się osobiście w obozie nieprzyjacielskiem — jakby wydawał się w ich ręcę.
Jednakże tę politykę podziemną, jakby krecią niepodobna przypisywać tak mądremu i przebiegłemu człowiekowi jak Ludwik XI. Chociaż z drugiej strony ludzie najdalej widzący, często zauważyć nie mogą co się najbliżej w około nich dzieje.
W każdym razie jeżeli rzeczywiście za rozkazem króla Ludwika XI zamordowany został, to znajdzie się on w bardzo niebezpiecznej a najmniej pożądanej kolizji z papieżem, jak niemniej i z księciem Burgundzkim, dzielną szpadą, na którą szczególniej liczył.
Wiadomo przecież że wiadomości te były całkiem fałszywe — wygnańcy nie tylko że nie zamordowali swego biskupa, lecz przeciwnie z wielką czcią i uroczystością go wprowadzili do Mastricht — i nawet jednego ze swoich, który o biskupie wyrażał się jak najniezgodniej, poddali doraźnemu w drodze sądowi i tego na gałęzi drzewa powiesili.
Czy książę wierzył tym pogłoskom, powtarzamy jeszcze raz; czy też sam je rozpuścił, dość, że postępowanie jego było nacechowane tą pewnością, jakby istotnie pogłoski miały rzetelną i słuszną podstawę.
— Ha! zawołał on, więc to prawda, że król francuski dla tego jedynie tu przybył, aby mię sprowadzić na błędną drogę, i uspokoić a tem samem postawić w położeniu wielce niebezpiecznem. Miałem najzupełniejszą słuszność podejrzywać i wystrzegać się tej trującej żmii, odmawiając stanowczo wszelkiego z nim spotkania, to on właśnie swemi podziemnemi, skrytemi intrygami doprowadził do wzburzenia tych biednych, nieszczęśliwych ludzi, ale na świętego Jerzego! mieszkańcy Liege będą przykładnie ukarani i mój kuzyn Ludwik będzie tego bardzo a bardzo żałował!
Dał natychmiast rozkaz zamknięcia bram miasta i nie wypuszczenia nikogo inaczej, jak za osobistem jego piśmiennem zezwoleniem.
Ponieważ jednak sumienie czyniło mu wyrzuty, podał za przyczynę takiego rozporządzenia fakt, że mu skradziono szkatułę z pieniędzmi i kosztownościami, którą koniecznie w jakikolwiek bądź sposób odzyskać musi.
Co zaś do osób zaufanych, do przyjaciół którym wierzył najzupełniej, nie chował zgoła tajemnicy i wyznał szczerze jakiego chwyta się środka i dla czego; mianowicie chodził po mieście mocno oburzony i rozgniewany, zbierając świadków i tym opowiadając jakiej to mianowicie zdrady dopuścił się król, przytem wieści, jakie nadeszły z Liege w tak potworny sposób powiększał, że ogólna nienawiść i pragnienie zemsty obudziła się w jego zwolennikach. Łatwo więc było odgadnąć, że pragnie tym sposobem jak najnienawistniej usposobić ludność dla króla, aby następnie mógł się łatwo wytłumaczyć i zwalić z siebie odpowiedzialność za to, co miał w projekcie uczynić.
Wkrótce też echo tych okropnych wiadomości z Liege, dobiegło aż do sklepień i głębi starego zamczyska, jak niemniej i to że książę z powodu tych straszliwych morderstw, opanowany został niepohamowanym gniewem i wściekłością.
Ludwik słyszał najwyraźniej ruch panujący w salach i w kurytarzach, rozlegający się szczęk broni i kroki żołnierzy. Drzwi zostały zamknięte i zaryglowane — wywoływano głośno, że król jest aresztowany i zostanie tu, jako jeniec.
Przyczyny takiej niespodzianej zmiany zgoła domyślać się nie był w stanie i dopiero nazajutrz dowiedział się o wszystkiem.
Ludwik XI mocno przerażony został swojem położeniem, ale jednak, pomimo to nie tracił odwagi.
Miał on zawsze przy sobie, jak zwykł mówić, swoje kieszonkowe pieniądze, a te kieszonkowe pieniądze wynosiły ni mniej ni więcej, tylko piętnaście tysięcy talarów w złocie. Dał je król pewnemu zaufanemu, aby takowe podzielił pomiędzy członków rady księcia, ale ponieważ uważano go za najzupełniej zgubionego, ponieważ i książę okazał się nadzwyczaj zaciętym i niezbłaganym, przeto większą część tych pieniędzy, ów zaufany króla zatrzymał dla siebie.
W mieście panował wielki ruch, nadzwyczajne wzburzenie, a 12 października doszło do pełnego obawy wyczekiwania, co mianowicie w tym wypadku postanowi książę.
W dniu 13 t. m. a zapamiętać to należy, że w tym dniu już książę mógł doskonale wiedzieć o wszystkiem, a mimo to zwołał swoją radę. Posiedzenie trwało dzień cały i pewną część nocy bez przerwy — rozumie się samo przez się że nieprzyjaciele króla mieli w radzie głosy swobodne.
Król ofiarował mu poprzedniego dnia zaprzysiądz pokój na tych warunkach jakich tylko zażąda, to jest że decyduje się dać wynagrodzenie wszelkie i satysfakcją jakiej zechce wymagać, nadto że towarzyszyć mu będzie do miasta Liege i że złoży odpowiedni okup by mógł powrócić do Francji.
Ale propozycji książę nawet wysłuchać nie raczył, ponieważ na radzie postanowiono aby króla zatrzymać jak dotychczas w więzieniu, sprowadzić jego brata Karola i porozumieć się a nim co do dalszych rządów państwa.
Już poseł do tego przeznaczony gotował się do drogi, już włożył kamasze podróżne, już nawet przyprowadzono mu osiodłanego konia, gdy książę inaczej się namyślił.
Brat, wspomniony wyżej, króla, mieszkał oddawna w Bretanji, miał pewne obowiązki względem księcia, którego był kiedyś gościem czy zatem byłoby politycznem tj. zgodnem z polityką, gdyby Bretańczyka wyznaczono na króla Francji?
Nadto, kiedy król Francji trzymany był pod zamkiem i ryglem, Dammartin i jego armja była zupełnie wolna i gotowa w każdej chwili do wyruszenia w pole.
Nie ulega więc najmniejszej wątpliwości że sprowadziłoby to straszną wojnę. Dammartin, który odziedziczył władzę po Karolu de Melun, nie wiele mógł rachować na swoich przyjaciół, ale natomiast byłby działał jak istotny przyjaciel króla i wierny jego poddany.
Z tej to przyczyny, skoro posłaniec podnosił nogę do strzemienia, nakazano mu rozebrać się i konia napowrót odprowadzono do stajni.

Koniec tomu drugiego


I.
Ekspijacja.

W tym samym czasie, kiedy książę dawał rozkazy przeciwne tym, jakie uradzono na posiedzeniu, pod sklepieniami starego zamczyska rozgrywała się innego rodzaju scena.
Ludwik XI nadzwyczaj przesądny i wierzący w gusła i przepowiednie swego zaufanego astrologa, który mu tłumaczył asocjacje gwiazd i łączności ich z losem wybitniejszych mężów na ziemi, uważał Galeottiego jako jedynego kierownika przyszłości.
Astrolog Galeotti, jeżeli nie słynął jako człowiek nadzwyczaj rozumny, to zawsze uchodził za jednego z najzręczniejszych ówczesnych kuglarzy, czyli mówiąc językiem owego wieku, za jednego z najrzetelniejszych przepowiadaczy. Ztąd to właśnie pochodziła ta jego mniemana sława, że nawet na dworze węgierskim, u króla Matjasa Corvina był w jak największem poważaniu.
Otóż skoro Ludwik XI radził się go czy może bezpiecznie i bez obawy udać się do obozu księcia, Galeotti zaręczył, że podróż jego i wizyta nie grozi królowi żadnem niebezpieczeństwem.
Być może że takie miał ów astrolog przekonanie, a być może że go skłonili do podobnej odpowiedzi nieprzyjaciela króla, w każdym razie nie ulega wątpliwości stanowcza odpowiedź Galeotti’ego udzielona na zapytanie króla.
Król, w tym swoim kroku udania się do Perrone upatrując fakt nadzwyczaj ważny, obfitujący w szeroko sięgające następstwa — tem skwapliwiej uwierzył w zapewnienie astrologa; okoliczności przecież następne przekonały go, że krok ten był z jego strony wcale nierozsądnym i ostatecznie doprowadzony do gniewu, upatrywał na kim ten gniew ma się skrupić, rzecz bardzo naturalna — na astrologu.
Mówiliśmy już że król sprowadził ze sobą całą swoją służbę, że ta służba, czyli dwór składał się z Trystana, wielkiego prevota; z Oliwiera le Dain, jego cerulika i z Galeottiego — astrologa.
Otóż pragnął on wszystkich przekonać, choć był w istocie więźniem, że nie przestał do ostatniej chwili być królem i zarazem uczynić zadość swemu oburzeniu, karcąc astrologa jak najokrutniej.
W tym celu przywołał Trystana, którego zapytał, czy jest gotów spełnić jego wolę, jako istotnego króla?
Trystan tylko ukłonem i schyleniem głowy dał poznać, że Ludwika uznaje za pana życia i śmierci.
— A więc — rzecze Ludwik XI — gdybym zażądał, żebyś powiesił Galeottiego, mógłbyś się w tym razie ociągać?
— Najjaśniejszy panie — odpowiada pokorny dworzanin — król francuski gdziekolwiek się znajduje, czy na dworze, czy na tronie, czy w lesie, czy na statku, czy nawet w więzieniu, jest zawsze królem. Ponieważ zaś jest takim, obowiązkiem każdego dworzanina i urzędnika, do ostatniej kropli krwi, do ostatniego tchnienia, spełniać wolę królewską.
Tego tylko żądał Ludwik XI.
Oprócz tego Trystan całą duszą nienawidził astrologa — był to wrodzony instynkt, nakazujący mu nieprzyjażń i zemstę człowiekowi wyższemu pod względem inteligencji i praw oraz przywilejów, jakich astrolog dotąd używał, z jakich na każdym kroku korzystał. Trystan, jak istota inteligentnie nierozwinięta, brutalna, można powiedzieć dzika, z przyjemnością powiesiłby każdego, a cóż dopiero astrologa, który mu na każdym kroku dawał, dowody swojej nad nim wyższości.
Natychmiast tedy ofiarował królowi swoje usługi, lecz król jakkolwiek zapalony zemstą, jeszcze ostatni raz zapragnął rozmówić się z astrologiem. Rozmowa ta miała stanowić o przyszłem życiu czy też śmierci uczonego męża.
W tym względzie taka była umowa między królem a Trystanem, że jeżeli przy wyjściu od króla astrologa, Ludwik XI. pożegna tego ostatniego temi słowy:
— Idź! Tylko Bóg jeden jest nad nami! miało znaczyć:
— Przyjacielu Trystanie, oto człowiek który należy do ciebie i z którym możesz uczynić co ci się podoba.
Przeciwnie zaś, skoro astrolog usprawiedliwi się ze swego postępowania, co, rzecz naturalna, w żaden możliwy sposób nie nastąpi, wtedy król żegnając się z Galeottim wyrzecze:
— Odejdź w pokoju mój ojcze!
Trystan w takim razie nie ma prawa tknąć się astrologa.
Ostatni ten wypadek trudny bardzo do przypuszczenia, tem nawet nieprawdopodobniejszy, że już Trystan przygotował sobie dwóch pomocników: Małego Andrzeja i Trois-Echelles i nakazał im wbić wielki gwóźdź z kółkiem, przez które przełożony został konopny powróz.
Dwaj pomocnicy właśnie zajmowali się przygotowaniami do owego okrutnego aktu, gdy w tym samym czasie Galeotti przechodził tamtędy udając się do pokoju króla.
Astrolog jak zwykle szedł obojętny i chłodny, rzucając na wszystkie strony spojrzenia i zauważył tak samego naczelnika jak i jego dwóch pomocników zajętych umocowaniem w ścianie tak kółka, jak i powrozu.
Spojrzenie to wystarczyło mu całkowicie do zrozumienia, że ci trzej ludzie przygotowują się do wykonania jakiejś na kimś egzekucji, a ponieważ sumienie czyniło mu niejakie wyrzuty, z powodu tego zgodzenia się na podróż króla do Peronne, doświadczył jakby lekkiego dreszczu i chłód przeniknął aż do szpiku jego kości.
Widok króla, tem mniej jeszcze mógł go uspokoić.
Bo rzeczywiście król począł mu czynić wymówki, zasypał go zarzutami. Galeotti nie był w stanie w jakikolwiek bądź sposób złożyć usprawiedliwienia, bo Trystan, który stał pod drzwiami i wytężał uszy, słyszał jak najwyraźniej te słowa wypowiedziane z gniewem przez króla:
— Wychodź, panie czarowniku, magiku, szarlatanie! i pamiętaj że jeden tylko Bóg jest nad nami!
Trystan dał znak pomocnikom. Astrolog należał teraz do nich.
Ale król namyślił się, był on wrodzonym dowcipnisiem, nie chciał więc natychmiast oddać pod stryczek astrologa, dopóki niezażartuje sobie z niego.
Przywołał go tedy napowrót.
— Jeszcze chwila — rzekł — ostatnie to już moje pytanie.
— Racz najjaśniejszy panie wyrzec to słowo — odpowiedział astrolog, z pokornym aż do ziemi ukłonem.
— Tylko dobrze się naprzód zastanów, co masz odpowiedzieć; ponieważ kwestja ta jest bardzo ważną, jakkolwiek z pozoru zdawać się będzie drobnostką.
— Słucham cię, Najjaśniejszy Panie, wyrzekł Galeotti.
— Czy jesteś w stanie, z pomocą twej nauki, przepowiedzieć chwilę swojej śmierci?
Astrolog nie potrzebował się zbyt długo zastanawiać nad odpowiedzią na zadane mu pytanie.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział — mogę to tylko powiedzieć że śmierć moja, moja ostatnia godzina kiedy wybije, wybije także i dla innej osoby, ze mną poniekąd połączonej.
— Tłumacz się jaśniej.
— A więc Najjaśniejszy panie, w dwadzieścia cztery godzin po mojej śmierci, nastąpi i twoja miłościwy królu.
Król patrzył na astrologa nadzwyczaj wystraszony, lecz ten wcale nie zmieniał swojej postawy i nie dał się żadnemi uwagami króla wyprowadzić z tego stanu obojętności; utrzymywał on na wszelkie pytania jedno i to samo, że czy on będzie powołanym do nieba czy to do piekła, zawsze tam przybycie jego będzie zapowiedzią przybycia duszy króla, w ciągu najpóźniej dwudziestu czterech godzin po nim.
Wskutek tego nastąpiła zmiana w usposobieniu króla, okazał się dla astrologa nadzwyczaj przyjacielskim i kiedy nareszcie Galeotti opuszczał pokój, król poklepał go naprzód po ramieniu a następnie odprowadził aż do końca kurytarza, żegnając zaś wyrzekł donośnym głosem:
— Idź w pokoju, mój ojcze, idź w pokoju!
Trystan zatem napróżno trudził się zamawiając sobie pomocników i gotując aparaty do wieszania, które rzecz prosta nastąpić nie mogło.
Po oddaleniu się astrologa książę przeszedł po moście zwodzonym zamku. Nie wypadało z jego planów, zamordowanie króla, nie mógł też dalej trzymać go jako więźnia; bo w takim wypadku nie tylko dopuściłby się złamania danego słowa, nie tylko zhańbił towarzystwo Złotego Huna, do którego należał, ale nadto popełniłby kardynalny błąd polityczny.
Wypadało zatem zacząć, jak to mówią, z innej beczki, przerzucić się na inną stronę i traktować z królem.
Skoro Ludwik XI. ujrzał zbliżającego się księcia, dawne zaufanie do niego powróciło; wiedział on bardzo dobrze jaką wyższość ma człowiek chłodny, logicznie prowadzący interesa i umiarkowany, nad człowiekiem, którego unosi namiętność i za pierwszym zaraz wyrazem, jaki wymówił Karol, domyślił się że książę jest wzruszonym.
Rzeczywiście głos mu drżał, ale z gniewu.
Jak mówi w swych pamiętnikach, Comines, z postawy zachował pewien rodzaj szacunku i uległości, jaką był winien królowi, głos jednak i spojrzenie nie zgadzały się z tą postawą.
— Mój bracie — rzekł z łagodnością król, — czyliż nie jestem bezpieczny w twoim domu, w twojem państwie?
— Przeciwnie — odparł książę — tak bezpieczny, że gdybym ujrzał halabardę wzniesioną nad twoją głową, niewątpliwie rzuciłbym się natychmiast na twój ratunek. Jedynie tylko trzeba, abyś podpisał traktat, jaki uradziliśmy wszyscy w radzie.
— Spodziewam się, że mi wolno będzie wyrazić w tym względzie moją opinię, odpowiedział król.
— Oto — rzekł książę, nie odpowiadając na rzucone mu pytanie, co do opinii króla i nie dając mu nadziei, że istotnie taka opinia wygłoszona być by mogła, czy nie chciałbyś, przypadkiem udać się ze mną do Liege i dopomódz mi ukarać ludność tego miasta, za zdradę i krzywdy mi wyrządzone.
— Z ochotą na Boga — zawołał król — lecz przedewszystkiem przeczytajmy ów traktat i zaprzysiężmy go; wówczas będę ci towarzyszył do m. Liege, sam, lub z wielu zechcesz ludźmi.
Książę oddalił się i żądanie króla poddał dyskusji zebranej rady.
Co większa wysłał wszystkich jej członków do króla, celem załatwienia owej na pozór tak łatwej sprawy.
Członkowie nadto otrzymali odpowiednie od księcia rozkazy, w skutek których cokolwiek by mówił, czy to stawiał przeszkody, czy też domagał się przeprowadzenia jakichkolwiek zmian w warunkach, czy też upierał się o złagodzenie niektórych paragrafów — komisarze burgundzcy mieli odpowiedzieć:
— Nie, najjaśniejszy panie, tak być nie może, wyraźną jest wola naszego księcia i postanowienia swego ani on nie zmieni, ani my nie upoważnieni jesteśmy, do porobienia jakichkolwiek poprawek lub złagodzeń.
Ci z czytelników, którzyby pragnęli dowiedzieć się, jak wiele, wskutek tego traktatu zawartego w d. 24. października 1468, oderwano posiadłości królewskich, wiele sztuka po sztuce, obcięto prowincji, mogą się łatwo przekonać z dokumentu, w tym dniu podpisanego a obejmującego trzydzieści siedm arkuszy. Dokument ten znajduje się do obecnej chwili w Bibljotece narodowej.
Jednem słowem król podpisał zrzeczenie się tych wszystkich posiadłości, o jakie dotąd szedł spór a jakie książę już oddawna reklamował.
Oddał on swemu bratu, księciu Burgundzkiemu, nie tylko Normandję, którą Karol zamierzył niewątpliwie podarować swemu szwagrowi Edwardowi, lecz nadto krainę Brie, tak że Burgundja zbliżyła się w ten sposób o dziesięć mil do Paryża.
Traktat zaprzysiężony został na kawałku krzyża, wydobytego z kuferka królewskiego. Relikwja ta niegdyś należała do Karola Wielkiego i zachowana była w kościele św. Laud, w Angers.
Relikwję tę uważał król za jedną z najświętszych i oświadczył stanowczo że przysięgając na ten ułomek krzyża, święcie dotrzyma ślubu pod grozą śmierci w ciągu jednego roku lub wówczas, gdy złożoną przysięgę pod jakimkolwiek pozorem złamie.
Dwa listy napisał Ludwik XI. do Dammartin’a, z których możnaby uzupełnić dalsze szczegóły.
Mówiliśmy już, że rzecz która najbardziej niepokoiła księcia, albo raczej która wyłącznie zajmowała jego umysł, była armja Dammartina i jej obecne zachowanie się.
Pierwszy list nosi na sobie datę 9 października, w którym to dniu król właśnie przybył do Peronne; opowiemy jednak tylko dwa z niego ustępy, które przekonają czytelnika, że list ten nie był pisany 9 października, lecz przeciwnie daleko później, bo albo 14 wieczorem, albo 15 rano.
W liście tym król Ludwik XI nakazuje Dammartinowi rozpuszczenie zebranej armji, nadto uwiadamia go, że mieszkańcy miasta Liege, zabrali biskupa w Tongres i że traktat pokojowy został podpisany.
Tymczasem wiemy bardzo dobrze z poważnych źródeł, że zabranie biskupa w Tongres, nastąpiło właśnie w dniu 9 października t. j. w tym samym dniu, w którym niby król miał zamiar pisać list, pokazałoby się zatem, że Ludwik XI wiedział już naprzód, co się miało stać w Tongres — rzecz godna potępienia, król bowiem nie wiedział zgoła o niczem.
List ten zapewne został podyktowany królowi i napisany został, jak powiedzieliśmy wyżej, albo 14 wieczorem, albo 15 października rano.
Wzmiankę tę zawdzięczamy naszemu znakomitemu historykowi Michelet’owi.
Drugi list napisany w tym samym duchu a obejmuje jedynie rozkaz, wysłania armji w Pireneje.
Niestety, poseł króla był nadzwyczaj czujnie strzeżony, przez jednego z wojowników księcia burgundzkiego i stary lis Dammartine, temi figlami tak dowcipnemi nie dał się wyprowadzić w pole.
Odpowiedział on księciu burgundzkiemu bardzo prosto w tych słowach:
— Jeżeli wasza książęca mość nie wypuścisz króla, to nietylko armja ale całe królestwo pójdzie jak jeden człowiek, celem oswobodzenia go.
W Paryżu panowała wielka radość że się wszystko już skończyło. Bo jakkolwiek Paryżanie nie zbyt lubili swego króla, pragnęli jednakże widzieć go raczej żywego niż umarłego, swobodnego nie zaś więźnia.
Nazajutrz obaj książęta wyjechali do Liege. Ludwik XI miał przy sobie swoich Szkotów i trzynastu żołnierzy, których mu przysłał Dammartin.
Kiedy mieszkańcom Liege powiedziano, że król francuski idzie przeciwko nim, nie chcieli zgoła temu wierzyć.
Jakto? On, król francuski ich przyjaciel, ich sprzymierzeniec?
Liege wiedziało dobrze a raczej czuło to dobrze, że nie posiada już ani murów ani bram, ani fos w około fortyfikacji, jednakże siłą woli, siłą wysiłków poświęcenia, zastawiwszy nawet kosztowności kościelne, stworzyło sobie i zbudowało pewien rodzaj zasieków.
Wszyscy gotowi na śmierć jak ludzie starożytnej rzeczy pospolitej, wyszli oni z miasta w 4000, przeciwko 40,000.
Bądź to żywiąc ostatnią nadzieję, bądź też na hańbę temu, który ich zdradził, rzucili się do ataku z okrzykiem:
— Niech żyje król!
Król wystąpił wówczas z szeregów i zawołał:
— Niech żyje Burgundja!
Wyparł się zatem nie tylko ludności miasta Liege, nie tylko całej Francji, ale w potrzebie, byłby się wyparł nawet samego Boga!
Nie przypuszczano nigdy, aby kiedykolwiek duma zaprowadziła go zbyt daleko, aby zapomniał się jako król, bo przecież sam mówił nieraz do zaufanych:
— Gdy pycha i duma dosiada bojowego konia, niewątpliwie, tuż obok niej, czatuje hańba i zniszczenie.
Obaj książęta uważali to za nierozsądek, walczyć regularnym bojem z tak drobną garstką — „my ich zarzucimy czapkami“, mówili dzielni wojacy i dla tego też wcale nie kupili się w kolumny, niezachowywali żadnego porządku bojowego, żadnej ścisłości w szeregach, lecz każdy działał jedynie na swoją rękę, nie pilnując zgoła sztandaru, pod jakim walczyć był obowiązany. Pospiech nakazywała im chciwość — pragnęli bowiem co najprędzej dostać się do miasta, aby je zrabować. Można przecież tak dobrze odgrzebać trupa, jak i zabrać mu kosztowności pogrzebane razem z nim w ziemi.
Skoro mieszkańcy Liege, spostrzegli ten karygodny nieporządek w szeregach armji nieprzyjacielskiej, zrobili wycieczkę i rzecz szczególna sprawili między wojskami nieprzyjacielskiemi okropną rzeź!
Zrozumiano nareszcie, że należy się liczyć z temi gromadami ludzi doprowadzonych do ostatnich krańców rozpaczy.
Baron Humbercourt odniósł bardzo ciężkie rany a baron Sargins został nawet zabity. Cała armja księcia ruszyła wówczas do ataku i przymusiła wojska miasta Liege do powrotu do przedmieść.
Król i francuzi zajęli kwatery na folwarku też będącym pod miastem.
Nikt nawet nie przypuszczał, aby mogła nastąpić wycieczka z miasta. Jakim szczególnym trafem, ci ludzie, jeszcze mieli odwagę, niespodziewając się żadnej zgoła z nikąd pomocy, narażać się na niechybną śmierć?
Tymczasem o północy, obóz został ze wszystkich stron zaatakowany.
Przez kogo? Przez mieszczuchów? Ależ to niepodobne do wiary. Otóż powiemy, że zaatakowało obóz sześciuset ludzi przybyłych z Franchimont, mianowicie górników, rąbaczy czyli drwali i wypalaczy węgla.
Tych sześciuset, a jak niektórzy dotąd twierdzą tylko trzystu ludzi, rzuciło się na obóz, obejmujący 40,000 wojowników, którym przewodzili król francuski i książę burgundzki.
Gdyby zaatakowano go, jak twierdzą kronikarze, nie z okrzykiem straszliwym, wojennym, ale cicho, ostrożnie; Bóg wie jakieby z tego wynikły następstwa.
Najpierwszy obudził się książę; zerwał się z łóżka, natychmiast uzbroił się i wybiegł z domu.
Jedni wołali: Niech żyje Burgundja! Drudzy: Niech żyje król!
Był zatem pośród nieprzyjaciół.
Właściciel domu, w którym mieszkał książę i właściciel folwarku, w którym obrał sobie król kwaterę, służyli ja ko przewodnicy tym węglarzom, którzy nie wiedząc zgoła nic o Leonidasie i jego trzystu bohaterach — spartanach, rzucili się na obóz burgundzki, tak jak tamci na armję Persów.
Mieszkanie króla było atakowane w tym czasie samym co i mieszkanie księcia, lecz otoczone one były tak pierwsze, jak drugie silną i wyborową strażą.
Łucznicy szkoccy zgromadzili się przed bramą folwarku i strzelali tak dobrze do przybywających węglarzy z Franchimont, jak i do burgundczyków, którzy im spieszyli z pomocą.
Skoro nareszcie węglarze z Franchimont zostali odparci, miastu niepozostało już żadnej nadziei; ci, którzy pragnęli uratować życie, korzystali z nocy, by się niepostrzeżenie oddalić.
Oddalenie to nieprzedstawiało najmniejszej trudności, ponieważ z powodu zniszczenia murów, miasto było otwarte ze wszystkich stron.
Był też już wielki czas po temu.
Następnego dnia bowiem książę postanowił wziąć miasto szturmem.
Gdy król dowiedział się o tym zamiarze, czynił wszystko, aby od tego odwieść. Nie można igrać z agonią zrozpaczonego ludu, niebezpiecznem jest walczyć z temi gromadami, gotowemi każdej chwili na śmierć. Nocny dzisiejszy napad przekonywa najwyraźniej, do czego są zdolni. Po upływie dwóch dni, oni sami zdadzą się na łaskę i niełaskę.
— Bardzo dobrze, rzekł książę, jeżeli król boi się, może sobie odjechać do Namour.
Król pozostał.
Ludność Liege nie przypuszczała wcale, aby w tym samym dniu ją zaatakowano, a było to właśnie w niedzielę.
Czuwali na swych posterunkach przez cały tydzień i czuli się mocno znużeni i wycieńczeni na siłach.
W godzinie oznaczonej do ataku wojsko burgundzkie ruszyło podwójnym krokiem i zbliżyło się do zasieków zbudowanych przez mieszczan.
Podzielone było na dwie kolumny i miało rozkaz atakowania miasta z obu stron.
Lecz na wielkie zdumienie naczelników i żołnierzy, nie znaleziono nikogo, któryby mógł bronić zasieków. Była to godzina obiadu i wszyscy udali się do swych domów.
„W każdym domu znaleźliśmy nakrycia na stole“, pisze Comines.
Około południa miasto było już prawie doszczętnie zrabowane.
Tymczasem król, w chwili odbywającego się rabunku, najspokojniej zasiadł do obiadu.
Książę pospieszył do niego.
— Co zrobimy z miastem, Najjaśniejszy panie, zapytał.
Nie chcemy stawiać tu porównania tego co proponował król z tem, co zamierzało w ostateczności miasto, wyglądało to jednak zupełnie na zapytanie jakie uczynił ktoś w pewnej komedji Macarjemu: — Co zrobimy z Bertraudem?
Odpowiedź była godna Ludwika XI. Posłuchajcie jej i zważcie na szali rozumu:
— Mój ojciec, mówił król, miał przy swoim pałacu wielkie drzewo, na którem założyły sobie oddawna gniazda kruki; kruki te sprawiały mu wielką nieprzyjemność, kazał też po kilka razy niszczyć ich gniazda. W ciągu całego roku, kruki nieustannie na nowo wiły sobie nowe gniazda, cóż więc tedy robi? Oto każe drzewo ściąć i wyrwać pień z korzeniem, i odtąd już miał spokój zupełny.
Krukami tutaj byli mieszkańcy miasta Liege, samo zaś miasto owem drzewem ściętem i wydartem z korzeniem.
Liege uległo temu samemu losowi.
Jednakże w pierwszym dniu wyrżnięto tylko dwieście ludzi, w ciągu trzech dni mordowano i topiono resztę pozostałych.
Pewien autor, nazwiskiem Monsterus, twierdzi, że wymordowano czterdzieści tysięcy ludzi a utopiono dwanaście tysięcy kobiet i dziewcząt. Zniżmy to do połowy, to jest do dwudziestu sześciu tysięcy a po trzynaście tysięcy pozostawmy na sumieniu szlachetnego króla i jeszcze szlachetniejszego księcia.
Dnia drugiego listopada to jest nazajutrz po wzięciu miasta Liege, król odjechał do Francji.
Przebył on tym sposobem trzy tygodnie, ciężkie, przykre i rzeczywiście w końcu zachorował.
Książę przeprowadził go blisko pół mili za miasto Liege. Panowie zaś d’Esquerdes i d’Emmerich towarzyszyli Ludwikowi aż do Notre Dame de Liesse w Picardji.
W tydzień później odjechał równie i książę, pozostawiwszy rozkaz aby miasto do reszty spalono i tak zniszczono jak zniszczone było i usunięte z powierzchni ziemi miasto Dinant.
Kiedy w czasie drogi spojrzał po za siebie, spostrzegł kłęby dymu i płomienie — rozkaz więc był spełniony.




II.
Wyborny układ jaki posiadał książę Burgundzki.

W tym okresie czasu Ludwik XI powrócił do Francji w bardzo smutnem usposobieniu.
On, człowiek zręczny, doświadczony, wzorowy król, on nowoczesny Tyberjusz, który tak umiejętną definicją określał obowiązki monarsze, dał się pochwycić w zatrzask, w pułapkę, w sieć, w zasadzkę jak dziecko. Zdawało się mu, że wszyscy drwią sobie z niego, i młodzi i starzy.
Wpadł więc w chorobę, ale z wściekłości jak to już wspomnieliśmy.
Wszakże nie chciał jeszcze umierać, potrzebował odemścić się, odpłacić, odwdzięczyć pięknem za nadobne, mieć rewanż doniosły, stanowczy.
Rozpoczął zaś od rzucenia się naprzód na sroki, potem na wrony i sowy. Brzmi to dość dziwnie, niezrozumiale, ale zaraz zobaczycie co to znaczyło.
Pewnego dnia, kiedy powstał z łoża, jako rekonwalescent, wyszedł, wedle swego zwyczju, ukrywając swoją hańbą, na ulice Paryża.
Przechodząc około jednego domu, zobaczył że nad oknem wisi klatka a w klatce osadzona jest sroka.
— Perrette! — krzyczy sroka.
Król podniósł głowę do góry.
— Perrette! Perrette! — krzyczy nieustannie uczony ten ptak.
Było to imię kochanki króla, było też zarazem i zdrobniałą nazwą miasta Peronne.
Król powrócił do siebie wściekły.
„Tego samego dnia, pisze Jan z Troyes, wydany był rozkaz, aby wszystkie sroki, wrony i sowy, były przyniesione do króla“ — w rozkazie oznaczono miejsce, na którem miały być złożone i to co dalej wypadało z niemi zrobić.
Król zabrał je wszystkie dla siebie.
Rzeczywiście król Ludwik XI. poczytywał się za tak upokorzonego, jakim nie był żaden monarcha od tysiąca lat.
Książę Burgundzki po odegraniu tej haniebnej roli w mieście Liege przez króla Ludwika XI., sądził i uważał go za zupełnie zgubionego i zrujnowanego raz na zawsze.
Obaj jednak mylili się.
„Książęta sami, pisze Michelet, nie wiedzieli zgoła, jak mało wiarogodności danym przez nich przyrzeczeniom przypisywano, jak mało ceniono ich słowa honoru i sam honor tychże“.
Wreszcie Ludwik XI. Z tej podróży wyniósł dla siebie wielką korzyść, skomunikował się on z doradcami księcia, a przez tę łatwość z jaką rozrzucił między nich tych piętnaście tysięcy talarów złotem, dał się poznać, że jest człowiekiem szczodrym i że w danej okazji nie będzie skąpcem.
Książę przeciwnie, był do najwyższego stopnia sknerą, dawał bardzo mało, a od pewnego czasu nawet nic wcale nie dawał, przytem odznaczał się gwałtownością, był impetycznym raptusem i gburem nie obrachowującym swoich wyrazów.
Król zaś tylko bardzo słodkie komplementa prawił wszystkim i jako posiadacz listu bezpieczeństwa, cieszył się niejaką aureolą męczeństwa, uważano go bowiem za człowieka niesprawiedliwie prześladowanego i dręczonego.
Skoro jednak z tego tak okropnego położenia wydobył się zbrojną ręką, kiedy z więzienia zdołał wyjść wolny i swobodny, do przymiotów szczodrości i szlachetności króla przybyły jeszcze inne nazwy, mianowicie, że jest człowiekiem: mądrym i nadzwyczaj zręcznym.
Otóż tedy wielu z tych doradców księcia, którzy na rozkaz swego pana traktowali z królem we względzie traktatu, jaki obowiązany był podpisać i zaprzysiądz, wychodząc po skończeniu posiedzenia, z pewnem zastanowieniem ruszali głowami i wzajemnie mówili:
— Lepiej podobno służyć takiemu jak król człowiekowi, który może nagradzać wyświadczone mu usługi i karać zdradę, niż trzymać się księcia, który rzeczywiście umie karać ale nie potrafi nikogo za jego wierność i przywiązanie jak należy wynagrodzić.
Były to spostrzeżenia, uczynione przez Comines’a, które w późniejszym czasie zakomunikował on królowi.
Jakkolwiek historja jest zbiorem suchych, jałowych faktów, to przecież niezmierną obudzą ciekawość zestawienie tych dwóch ludzi, z których jeden, jak Karol, jest uosobieniem gburowatości, drugi zaś, t. j. Ludwik XI. uosobieniem chytrości i podstępu, za pomocą których radby zwalczyć swego rywala.
Była chwila, w której ten ostatni zdawał się być zwyciężonym, zachorował bardzo ciężko, nawet wierzył w to, że może umrzeć. Bynajmniej! Cudownym prawie sposobem wyszedł z choroby i stał się jak dawniej wesołym, pełnym życia i odwagi mężem.
Przyszła mu nawet myśl, poróżnienia swego brata Karola z kuzynem jego Karolem.
Nie odda swemu bratu ani Szampaniji, ani Brie, tych mostów rzuconych między Burgundją a Isle de France; on da mu więcej, coś lepszego, on sam nieżądałby tego, niezdolny byłby postawić takiego życzenia.
Król czuł się bardziej chorym, niż było w istocie i oddał bratu swemu Guyenne.
To jest częściowa spłata przypadającego na ciebie dziedzictwa, powiedział do brata. Wkrótce posiądziesz nie tylko Guyenne, ale i Francję. Nierozdrabniaj tego kraju, bo za kilka miesięcy a najwyżej za rok, wszystkie one pozostaną przy tobie, pod twoją władzą. Lekarze nie wróżą mi wcale zdrowia.
Ludwik XI. mówiąc to, był zupełnie zdrów.
Młody książę dał się zatem swojemu bratu wyprowadzić w pole, z nadzwyczajną radością zabrał Guyenne, wcale się nie targował, zamiast nędznej, ubogiej Szampanii otrzymał piękny, wiecznie kwitnący, wiecznie wonią napełniony piękny kraj południa z miastem stołecznem Bordeaux.
Pewien Gaskończyk będący w służbie brata króla, zapewnił księcia, że Guyenne to prawdziwy raj na ziemi.
Młody książę doznał takiej radości, że natychmiast pospieszył do Paryża, aby uściskać swego brata.
Jedna rzecz go tylko wprawiła w zdumienie, że król znajdował się w takim kwiecistym stanie zdrowia, o jakim nie miał dotąd wyobrażenia. Przecież lekarze stanowczo go odstąpili zapowiadając żywot bardzo krótki i śmierć niedaleką. Pomimo to a raczej ze względu na otrzymany dar, przebaczył królowi i stan jego zdrowia.
Któż zatem teraz doprowadzony został do wściekłości? Naprzód książę Bretanji, tem, że tak się wyrazimy, ten drąg, ta dźwignia za pomocą której mógł zrewoltować Francję, wymknęła się mu z ręki. Do wściekłości doprowadzeni byli także i Anglicy, ci którzy przez sto pięćdziesiąt lat nieustannie toczyli walkę aby utrzymać Guyenne, gdzie ujrzał światło dzienne ich bohater tradycyjny, balladowy, książę Czarny — tej pięknej Guyennie musieli teraz zasłać raz na zawsze pożegnanie.
Nakoniec wściekał się i książę Burgundzki, który życzył sobie aby tak w Szampanii jak w Brie panował młody książę, któremu utorowałby drogę prostą do Francji, a na końcu drogi tej wydarł mu klucz do tejże, Paryż.
Kochany książę rzucał się na wszystkie strony, jak szczupak na piasku lub jak djabeł w święconej wodzie; dowiedział się on teraz o wszystkiem co zaszło a odrobić już tego nie mógł.
Któż go tedy o tem zawiadomił?
Pewien człowiek, który zawdzięczał wszystko królowi, którego król odział płaszczem z purpury, i z niczego wyniósł na wysoką godność kościelną kardynała, la Balue, który go prawdopodobnie już w Peronne także zdradził.
Czekała go za to piękna, urobiona z żelaza klatka.
— Klatka żelazna, mówił la Balue, jest to rzeczywiście jedyne schronienie, w jakiem można należycie strzedz i uchować więźnia.
Biedny kardynał ani przypuszczał nawet że skutkiem tych wyrazów, jakby podpisał na wieczne czasy kontrakt najmu dożywotniego dla siebie więzienia w Loches.
Powrócimy teraz do króla a przedewszystkiem do jego brata.
Dnia 10 czerwca młody książę wprowadził się do Guyenne.
Dnia 11 lipca Anglicy zrobili rewolucją, mówiąc Anglicy, rozumiemy tu Warwicka. W dniu 11 lipca Warwick wydał swą córkę za Clarenc’a, brata króla Anglji; ta córka, która miała poślubić Edwarda a której ręki Edward zrzekł się, po prostu nie chciał mieć ją za żonę.
Warwick, ten twórca królów, jak go powszechnie nazywano, tak łatwo mógł zrzucić Edwarda z tronu, jak go na nim osadził. Edward uważał się jeszcze za króla, jakkolwiek został opuszczony przez wszystkich.
Pewnego poranku wszedł do jego pokoju arcybiskup Jorku, brat Warwicka.
Król spał: Biskup go obudził.
— Musisz wstać Najjaśniejszy Panie, rzekł.
— Co znowu, odpowiada król, jeszcze tak wcześnie a ja jestem śpiący.
Arcybiskup jednak nie ustępował.
— To niezależy zgoła od twojej woli, Najjaśniejszy Panie. Musisz wstać i udać się zaraz do mego brata Warwicka.
Edward tedy wstał, ubrał się i wyszedł z arcybiskupem.
Warwick wysłał go do jednego z zamków, leżących na północy. Miał tedy dwóch królów pod kluczem. Henryk IV także zamknięty był na wieży w Londynie.
Rewolucja ta skłoniła księcia Burgundzkiego do zaniechania na czas pewien spraw francuskich, bowiem szczególną uwagę i baczność zwrócił teraz na Anglję.
Co prawda rewolucja nie trwała długo.
Karol pisał do Londynu i groził że zamknie bramy Flandrji dla angielskiego handlu. Kupcy tego miasta niezmiernie zaniepokoili się. Warwick zmuszonym był sprowadzić Edwarda napowrót do Londynu.
Kiedy król na nowo tu objął swoje panowanie na tronie, Warwick zrozumiał że teraz tutaj, w Anglji, nie ma dla niego wielkiego bezpieczeństwa, razem zatem ze swojemi zwolennikami i sprzymierzeńcami wsiadł na okręta. Mając pod swym zarządem ośmdziesiąt wielkich brygów morskich, podpłynął pod mury Calais, gdzie miał zamiar pozostać, był on bowiem w tem mieście gubernatorem.
Namiestnik wszakże odmówił mu wpuszczenia go.
Warwick tedy wypłynął na Sekwanę, zabrał piętnaście okrętów burgundzkich i sprzedał je w Rouen.
Król Ludwik ofiarował wynagrodzenie za to księciu.
Najlepszem wynagrodzeniem dla księcia byłoby wypędzenie Warwicka, ale zapomniał poddać królowi tej propozycji.
Ze swej strony książę zatrzymał wszystkie okręta francuskie, stojące na kotwicy w jego państwie i blokował Warwicka w portach Normandji.
Ludwik XI powziął myśl pogodzenia Małgorzaty z Warwickiem i nakłonienia obojga do wylądowania na brzegach angielskich.
Warwick zatem i Małgorzata d’Anjou walczyliby pod jednym i tym samym sztandarem, Warwick z hasłem: Niech żyją Lancastry! Lancastry zaś oparliby się na Warwicku.
Małgorzata przedewszystkiem powinna była zapomnieć, że Henryk IV osadzony jest w więzieniu w Londynie, zapomnieć także i o tem, że ona sama z powrozem na szyi była oprowadzana po ulicach stolicy angielskiej.
Wszystko to wszakże było drobnostką dla Ludwika XI, który rzeczywiście doprowadził do pogodzenia.
Warwick wylądował na brzegach Anglji i został zabity pod Barnet. Aby jednak nikt nie miał najmniejszej wątpliwości o rzeczywistej jego śmierci, ciało Warwicka wystawione było w Londynie na widok publiczny Tego samego prawie dnia wylądowała i Małgorzata, ale w dniu 4 maja 1471 poniosła klęskę pod Tewkesbury.
Pochwycona jako jeniec została poprowadzona do Londynu i tu osadzona w więzieniu. Jej zaś syn po bitwie został najobojętniej zamordowany.
Nakoniec, wstrętny garbus dostał się do wieży, dotarł aż do miejsca uwięzienia Henryka IV i zamordował go sztyletem. Ten okropny garbus, nazywał się Glocester w owych czasach, a później miał nazwisko Ryszard III.
Porzućcie wreszcie na chwilę historję a przeczytajcie natomiast Scheakspeare’a, największego a przypuszczalnie najszczerszą mówiącego prawdę opowiadacza; rzeczywiście był on prawdomówniejszym niż Paston, Plumpton, Hall a nawet Grafiton; można mu chyba ten jedynie uczynić zarzut, że z pewnem zaślepieniem szedł w ślady Hollingshida.
W czasie tych sporów i walk upłynęło trzy łatą spokojnie i szczęśliwie, dające wytchnienia Ludwikowi XI., jakkolwiek srodze i drogo opłacił on ten wypoczynek.
W rzeczywistości popełnił on dwojakiego rodzaju niesprawiedliwości, przyrzekając Guyennę nowemu księciu, który w każdym razie nie był jego następcą i niewątpliwie dziedzicem po śmierci Ludwika, która wcześniej lub później nastąpić musiała.
Pierwsza, zależała na tem, że z choroby, która mu zagrażała śmiercią zupełnie wyzdrowiał, chociaż Ludwik nie brał jej tak na serjo, i jeżeli w tym względzie mówił nie to, co powinien był mówić, jeśli innych i sam siebie straszył tym tak niby bliskiem zakończeniem swego życia, czynił to w interesie własnym a może nawet bez zastanowienia.
Druga zaś była ta, że koronę ofiarował swemu przyszłemu następcy. Delfin Karol VIII urodził się 30 czerwca 1470 roku. Tym sposobem dla księcia Guyenne Francja nie była do wzięcia, chyba zdobywszy ją siłą.
Młody książę miał się ożenić; hrabia Foix, który zaledwie dopiero córkę swoją najstarszą wydał za księcia Bretanji, ofiarował mu młodszą.
Książę burgundzki zaś gotów był oddać także swoją jedynaczkę.
Gdyby książę de Guyenne zaślubił córkę hrabiego Foix, podałby prawą rękę swemu teściowi a lewą rękę swemu szwagrowi.
Skoroby zaś zaślubił księżnę burgundzką i skoroby książę Burgundzki, co było bardzo prawdopodobne, nie pozostawił żadnych męskich potomków, złączyłyby się Niderlandy z Guyenne i Francja dostałaby się w dwa ognie.
Drugie to więc małżeństwo było nadzwyczaj nie na rękę Ludwikowi XI, a czego się najwięcej obawiał: to aljansu z księciem burgundzkim.
Potrzebaby koniecznie czytać listy króla pisane do p. Bouchage, a przekonalibyśmy się, jak Ludwik XI pisał o swoim bracie i jakie wyrażał obawy w skutek zamierzonego przez niego połączenia z małą Marją.
— Panie de Bouchage, mój przyjacielu, powiedz też mojemu bratu, że on w małżeństwie z burgundką nie znajdzie ani zadowolenia, ani potomstwa; bo ogólnie głoszą ze dziewczyna jest chora. Gdybyś pan zatem doprowadził do tego, aby małżeństwo to nie przyszło do skutku, uczyniłbyś mię wielce szczęśliwym.
Z drugiej znowu strony Ludwik drżał na myśl, że wejdzie w kolizję z Anglją. Zadając klęskę w bitwie Warwickowi pod Barnet a Małgorzacie d’Anjou pod Tewkesbury, to w rzeczywistości, Francja zadała klęskę Edwardowi, jego właściwie pokonała.
Król w wieku Edwarda jest chciwy zwycięstw, on już nawet dwukrotnie wygrał batalje, walcząc pieszo w własnej osobie, jak pospolity szlachcic.
Książę burguńdzki wcale nie ukrywał chęci rozćwiertowania Francji; pragnął on koniecznie śmierci Ludwika XI za to głównie, że mu zabrał okręta krążące wzdłuż brzegów Francji i sprzedał przez Warwicka w Rouen.
Książę de Guyenne namiętny myśliwy, mówił o swym bracie w następujący sposób:
— Puścimy za nim najlepsze charty, aby mu zatamować ucieczkę.
Księżna Sabaudzka, siostra Ludwika a przytem jego zacięta nieprzyjaciółka, zapragnęła poróżnić go z księciem Medjolańskim.
Syn Jana de Calabre, narzeczony a prawdopodobnie przyszły mąż córki króla, słyszał, jak rozpowiadano, że Ludwik wyda córkę za kogokolwiek mu się będzie podobało.
Jednem słowem, nieszczęśliwy król został zaatakowany ze wszystkich stron.
Od północy przez księcia burgundzkiego, od zachodu przez Sabaudję, od południa przez księcia de Guyenne, od wschodu przez księcia Bretanji; cztery szpady obnażone nastawione przeciw niemu z czterech stron królestwa, a których właściciele zapragnęli je utopić w sercu Ludwika.
Ludwik przedewszystkiem postarał się zawiązać stosunki ze stolicą św. i wyjednać u Papieża tak dla siebie, jak i dla swoich późniejszych następców, tytuł dziekana Notre-Dame de Clery.
Potem wydał polecenie aby w takim a takim dniu, skoro uderzą dzwony w południe na Anioł Pański, w całej Francji padano na kolana i mówiono Ave Maria celem uproszenia utrzymania stałego pokoju.
Bez wątpienia Najświętsza Panna z Clery nie mogła nic odmówić swemu dziekanowi, ponieważ nagle dowiedziano się, że książę de Guyenne, który zawsze miał zdrowie nadzwyczaj delikatne, popadł w ciężką gorączkę po raz czwarty.
O gdyby tacy dziekani jak Ludwik XI mogli zachorować na gorączkę, wielużby to starało się u Papieża o tę godność.
W czasie tym, ksiądz a raczej opat z Saint-Jean d’Angely, oburzony do najwyższego stopnia hańbą, jaką okrywał majestat królewski, brat królewski, pozostający w nieprawych stosunkach z panią de Thouars, postanowił wszelkiemi sposobami i środkami zapobiedz dalszemu skandalowi. W tym pobożnym celu przeciął on nożem zatrutym brzoskwinię, i zaofiarował ją faworycie, która męcząc się blisko dwa miesiące umarła nareszcie w dniu 14 grudnia 1471 r.
Bez wątpienia, książę de Guyenne, musiał zjeść resztę tej brzoskwini, ofiarowanej pani de Thouars lub też użył do czegoś owego zatrutego noża, ponieważ również z kolei wyzionął ducha w dniu 24 maja 1472 r.
Czy Ludwik XI miał jakikolwiek udział w tych dwóch tak szybko po sobie następujących zgonach?
Niepodobna stanowczo twierdzić, było jednak wiadomem, że pragnął zejścia ze świata tych dwóch osób. Bardzo rzecz to naturalna, czyliż nie był ojcem królestwa pierwej zanim został bratem księcia de Guyenne, i czyliż nie było to cnotą poświęcić swe uczucia prywatne interesowi państwowemu.
Wszakże potrzeba zgonu księcia de Guyenne, dawała się uczuwać straszliwie.
Oto co pisał król do Damartina:
„Panie wielki mistrzu! Otrzymałem wiadomość że książę de Guyenne dogorywa w swoim pałacu; niepodobna znaleść na to niespodziewane nieszczęście żadnego środka ratunku; o tym stanie księcia uprzedził mię jeden z najzaufańszych jego dworzan; twierdzi on, że książę nie przeżyje dwóch tygodni; w każdym razie bowiem jest to ostatni termin pozostawiony mu do życia. Skoro otrzymam dalsze wiadomości, nie zaniedbam natychmiast donieść panu o takowych. Dla upewnienia pana że wiadomości te są rzetelne, prawdziwe, oświadczam iż podał je zakonnik, z którym książę odmawia zwykłe, codzienne modlitwy.
Jestem tem niezmiernie przerażony i żegnam się ciągle od stóp do głów. Do widzenia.
Montils-les-Tours 18 marca“.
Śmierć ta tak była pożądana do wydobycia go z niebezpiecznego położenia, że mało ludzi a między nimi najzaciętsi króla nieprzyjaciele, wierzyło w istotę tej rzeczy, posądzając zarazem Ludwika o przyczynienie się w pewnej części do zgonu księcia.
Wiadomości tej o bratobójstwie, dodawała jeszcze więcej pewności pewna anegdota. Podajemy ją tak, jak ona obiegała, nieprzywiązując wszakże do takowej szczególnej wiary, bo niepodobna było p. Bourdeilles ufać choć zaręczał słowem.
Opowiadano tedy co następuje:
„Błazen księcia de Guyenne, chłopak dowcipny i bardzo sprytny, po śmierci swego pana, wszedłszy do służby króla, znalazł się w kościele Najświętszej Panny w Clery i jakkolwiek zdawało się mu, że w niej nikogo nie ma, słyszał jak jego teraźniejszy pryncypał modlił się w następujący sposób:
— „O dobra moja pani, moja najmilsza władczyni serca i rozumu, najdroższa przyjaciółko, do której zawsze mam szczególne nabożeństwo, błagam cię — uproś Boga by był moim obrońcą i moim najdzielniejszym opiekunem, oby mi darował śmierć mojego brata, którego kazałem otruć złośliwemu, bez serca opatowi z Saint-Jean. Wyznaję to przed tobą, moją jedyną patronką i moją wszechwładną panią. Lecz cóż miałem innego uczynić. On głównie przyczyniał się do zamieszek i zaburzeń w królestwie. Przebacz mi a ja już wiem czem ci się wywdzięczyć i odpłacić potrafię!“
Jakkolwiek się stało, czy było to prawdą, czy fałszem, książę burgundzki niezmiernie wziął to do serca, i wydawszy w tym względzie manifest straszliwy, wkroczył do Francji, jakby przeznaczony przez Opatrzność i Boga, sprawiedliwego a surowego sędziego, do ukarania tej okropnej zbrodni.
Wydał królowi wojnę, zapowiedziawszy się ogniem i mieczem.
Przedewszystkiem zatrzymał się przed miastem Nesle.
Obronę jego stanowiły: pięciuset łuczników z wojsk krajowych, pod dowództwem kapitana nazwiskiem Petit-Picard. Odmówił nie tylko wszelkiej rozmowy z heroldami wysłanemi przez księcia ale nawet kazał tych heroldów obwiesić.
Przeciwnie zaś mieszkańcy nie życzyli sobie, aby miasto było atakowane i zdobyte szturmem; oni zażądali parlamentowania.
Zapewniono życie i wolność wspomnionym wyżej ochotnikom-łuczników, pod warunkiem że złożą broń. Jakoż rozbrojenie rozpoczęło się gdy o to dwóch łuczników, którzy nie chcieli zastosować się do rozkazu i broń wzdragali się złożyć, zabiło dwóch burgundczyków.
Układy więc pokojowe zerwano.
Książę wjechał właśnie pod tę chwilę do miasta, kiedy wojska gotowały się do szturmu a dowiedziawszy się co zaszło, zawołał:
— Mordować bez miłosierdzia!
Wszyscy ochotnicy łuczników, których pochwycono zostali ukarani przez ucięcie ręki, dowódcę zaś ich powieszono. Nadto zmasakrowano tak mieszkańców jak wszystkich kto znalazł się pod ręką, nie oszczędzono ani kobiet, ani starców, ani dzieci.
Książę przebiegając ulice miasta na koniu wołał:
— Oto są owoce z drzewa wojny!
Następnie wjechał do kościoła, gdzie żołnierze sprawiali rzeź schronionej tu ludności, koń jego po pęciny nóg, brodził we krwi.
— Wszystko idzie doskonale, wykrzyknął i widzę że mam tęgich rzeźników!
Nazajutrz przyszła kolej na Boye.
Tu stał garnizon dość silny, składający się z 1.400 łuczników-ochotników i dwóch set lansierów pod dowództwem pp. de Mouy i de Belagny. Szlachta chciała się bronić, ale ochotniey-łucznicy z obawy, aby im nieodcięto tak rąk, jak to stało się w Nesly, przesunęli się tajemnie przez wały miasta i poddali się. Pozostawieni sami sobie rycerze prosili o warunki — zgodzono się na zachowanie im życia i wolności, jeżeli złożą broń i wyjdą z miasta w samych tylko kaftanach i z kijami w ręku.
W d. 27. czerwca książę dotarł aż do Beauvais.
Ludwik XI., który bawił w Bretanii, zajęty zdobywaniem Machecoul i Ancenis, zwrócił swoją uwagę na północno-zachód.
Podziwienie jego nie miało granic. Nakazał on Konnetablowi z Saint-Pol, znieść miasto Nesle, małe fortyfikacje rozburzyć, a bronić jedynie większych. Saint-Pol jednak wcale nic tego nie zrobił. Był to polityczny spekulant, we Francji pozyskał sobie tytuł a natomiast miał dobra i posiadłości w Burgundji i Pikardji.
Natomiast pisał on do króla list za listem prosząc go aby wystąpił jak najspieszniej przeciwko księciu Burgundzkiemu. Tym razem poznał król, że go zdradził, a mianowicie że on trzymając prawie nóż na gardle księcia Burgundzkiego, swobodnie go puścił.
Ludwik XI. nie był znowu tak naiwnym, aby nie domyślał się uknutej intrygi.
Wysłał więe swrego alterego, Dammartina, zaciętego i śmiertelnego wroga Konnetabla. Saint-Pol zaś otrzymał rozkaz aby Dammartinowi pod komendę oddał połowę swego wojska.
Od tej chwili król mógł spać spokojnie bo Konnetabl pozostawał pod bardzo czujną i surową kontrolą.
Powiedzieliśmy już że Karol podsunął się pod miasto Beauvais.
W mieście tem znajdowały się fortyfikacje, które je silnie broniły, nie potrzeba było zatem pozostawiać tu garnizonu; udano się więc w nocy do Roye, mianowicie p. de Belagny i kilku szlachty.
Filip Creve-Coeur dowodzący przednią strażą burgundzką, zaatakował miasto ze strony jego najsłabszej, mianowicie od Limacon.
Na nieszczęście księcia mieszkańcy miasta Beauvais, wiedzący doskonale o okrucieństwach jakich tenże dopuścił się na ludności miasta Nesly postanowili bronić się do upadłego i doszło nawet do tego, że wcale nie chcieli układów z parlamentarzem wysłanym z obozu książęcego w osobie baron Esquerdes.
Miasto posiadało wyborne mury, otaczające do koła całe terrytorjum, tylko od strony Limacon całkowitą obronę stanowił malutki, odosobniony fort.
W tym to właśnie forcie zamknął się wraz z kilkoma strzelcami baron Belagny, aby tym sposobem dać ludności czas do przygotowania się na spodziewany szturm.
Trzymał się dzielnie i jeszcze dzielniej rozporządzał obroną i dopóty nie cofnął się, dopóki nie otrzymał postrzału w nogę. Wówczas powrócił wraz z innymi do miasta.
Skoro fort ten zaprzestał strzałów i został opróżniony przez obrońców, Burgundczycy sądząc że miasto się podda, poczęli wielkim głosem wołać na przedmieściach:
— Miasto zdobyte!
Nie uważano nawet za konieczne przeprowadzić przekopów, a książę nakazał generalny szturm.
Pokazało się że drabiny były za krótkie.
Przywołano artylerję. Tu znowu przekonano się o niedostatecznej ilości pocisków, wozy bowiem z amunicją były gdzieindziej. Po kilkunastu więc strzałach, trzeba było zaprzestać dalszej kanonady.
Tymczasem postanowiono wysadzić żelazne bramy, ale mieszkańcy mając dość czasu z powodu obrony fortu przez p. Belagny, zgromadzili tu ogromne zapasy wszelkich środków wojennych. Sprowadzili arkebuzy — rodzaj armat bardzo długich, ustawili strzelców na wałach a nadto kobiety i dzieci stanęły gotowe zrzucać na Burgundczyków ogromne kamienie.
Bronił miasta równie skutecznie i Ludwik XI, zaprzysiągł on bowiem najświętszej Pannie że jeżeli cud uczyni nad nieszczęśliwem miastem ofiaruje jej miasto ze srebra i dotąd nie będzie w ogóle jadł mięsa, dopóki ślub ten nie zostanie spełniony.
Również i mieszkańcy niezaniedbali użyć tych samych środków, których używał Ludwik XI. Mieli w mieście cudami słynącą świętą, która tutaj urodziła się i od kolebki broniła swą opieką miasto.
Przed czterdziestu mianowicie laty, kiedy Anglicy otoczyli miasto, walczyła ona na czele mieszkańców w stroju zakonnicy.
I tym razem nie pozostawiła bez opieki swoich współrodaków, tylko zastępowała ją młoda dziewczyna imieniem Joanna Laine, która biegała bezbronna we wszystkie punkta gdzie najzaciętsza toczyła się walka, zachęcała gorącem słowem do oporu, wytrwałości i męztwa i wyrwała z ręki Burgundczyka sztandar, który on miał już zatknąć na murach.
Jednakże, jak to już opowiadaliśmy, fort Limacon został wzięty i walczyli w nim Burgnndczycy z mieszkańcami tutejszemi, ścierając się piersi o pierś, ręka o rękę. Już prawie przechylało się zwycięztwo na stronę Burgundczyków, gdy mieszkańcy zamierzyli z murów rzucić zapaloną faszynę.
Faszyna ta padła na oblegających; którzy przerażeni cofnęli się.
Wówczas ogień objął cały fort i otaczające go zabudowania.
Mieszkańcy nie myśleli wcale o gaszeniu pożaru, lecz przeciwnie burzyli domy sąsiednie i rzucali belki, a nawet całe ściany dla podsycenia ognia.
Walczono tym sposobem od godziny 11. przed południem do godziny 6 wieczorem.
O godzinie 6 ujrzano na drodze prowadzącej z Paryża, której książę przez lekceważenie wcale nie zabezpieczył, ujrzano ogromne chmary kurzu.
Był to p. de la Roche-Tesson i Fontenailles, którzy w galopie spieszyli na pomoc Beauvais z garnizonem miasta Noyon, a którzy mieli do przebycia piętnaście mil z okładem.
Lud przyjął nadciągających obrońców radosnym okrzykiem.
Ci dzielni ludzie, jakkolwiek znużeni tak forsownym a długotrwającym marszem nie spoczęli, lecz pozostawiwszy swe konie w rękach kobiet, dobyli mieczy i pospieszyli ku murom miasta z okrzykiem:
— Montjoie i Saint Denis!
Właśnie miano podkładać ogień pod bramy, lecz na skutek wydanego przez przybyłych rozkazu, cofnięto olbrzymią barykadę z kamieni i z drzewa.
Nazajutrz książę ujrzał na murach ludzi, których wprzódy nie widział a było ich około 300 lub 400 dobrze uzbrojonych. Popadł więc jak zwykle w wielki gniew, który mu odebrał całą przytomność umysłu, postanowił bowiem bądź co bądź nastąpi wziąć Beauvais szturmem o czem wprzódy na serjo nie myślał, kazał kopać rowy, obsadził żołnierzem wszystkie domy przedmieścia, i rozkazał sprowadzić jakie tylko znalazły się przyrządy oblężnicze, na których dostawienie potrzeba było co najmniej pięć godzin.
Zawsze jednak zaniedbał zabezpieczyć drogę prowadzącą do Paryża.
Skutkiem tej niedbałości w d. 28. t. m. nadciągnął do miasta marszałek Rualt ze stoma lansierami.
W dniu 29 przymaszerował marszałek z Poitou, Senechal z Carcassone, z Tulusy, Baron Torcy, Profos z Paryża, kapitan Sallazar, a każdy z nich przyprowadził ze sobą sporo wojska.
Nakoniec w d. 30. cały garnizon Amiens pojawił się na drodze ku Beauvais.
Książę Burgundzki zatem miał przeciwko sobie armię, dowodzoną przez najznakomitszych wodzów Francji.
Miasto Beauvais nie miało wcale wyglądu miasta oblężonego, ale raczej miasta, które przygotowuje się do jakiejś wspaniałej uroczystości, do jakiegoś solennego obchodu; prawie na wszystkich ulicach stały beczki wina, dla pokrzepienia tak mieszkańców jako i żołnierzy — przed domami stały ponakrywane stoły, przy których tak wojacy jak i obywatele miejscowi wzajemnie po przyjacielsku ugaszczali się. Każdy miał obok złożoną broń i skoro tylko wydano rozkaz natychmiast skoczyli jeden za drugim chwytając za miecz, za broń palną i pobiegli na wały.
Burgundczycy przez cały tydzień strzelali do murów, aż w ostatku zrobili w nich wyłom, który tak był wielki, że mieli zamiar przystąpić do szturmu.
Naznaczono go na dzień 9. lipca.
Przygotowania do takowego pilnował sam książę osobiście a kiedy nareszcie ktoś zrobił uwagę że nie ma dość faszyn potrzebnych do założenia fos i przekopów fortecznych, Bastard Burgundzki odpowiedział:
— Bądźcie spokojni łaskawi panowie, trupy naszych ludzi dostatecznie zapełnią rowy.
Wieczorem powrócił Karol do swego namiotu i rzucił się tak jak był ubrany, w całym rynsztunku, na łóżko.
— Czy sądzicie, pytał swoich oficerów, czy jesteście pewni, że mieszkańcy tego miasta oczekują jutro na rozpoczęcie szturmu?
— Najniezawodniej, odpowiedzieli wszyscy jednogłośnie.
— Otóż wam powiadam, że jutro nikogo tam nie znajdziecie.
Oficerowie poruszyli głowami z niedowierzaniem.
Ale książę odznaczał się taką namiętną naturą, taki był uparty i tak zarozumiały, że się sam oszukiwał, sam przed sobą kłamał mniemając że dość jego jedynie woli, aby mógł panować nie tylko nad drobną garstką ludzi, lecz nawet nad całą ludnością; że rozporządza nie tylko losami pojedynczych, lecz nawet losami wojny i świata całego.
Szturm trwał od brzasku dnia aż do godziny 11 rano; książę nie robił sobie nic ze śmierci swych żołnierzy, to też 1500 trupów zaległo fosy forteczne.
Po trzykroć Burgundczycy dostawali się aż na szczyt wałów i zatykali swoje sztandary; potrzykroć jednak byli zrzucani z takowych a sztandary porwano w kawałki.
O godzinie 11 pod osobistem dowództwem księcia rozpoczęła się rejterada.
Probował on w tym względzie pokonać miasto podstępem; burgundcy żołnierze przebrani za chłopów i ogrodników przedostawali się do miasta aby tam podkładać ogień, za każdym jednak razem byli odkryci i straceni.
Nakoniec w d. 22. lipca po dwudziestoczterodniowym szturmie, odeszła w cichości, w nocy armja burgundzka w jak największym porządku. Pomaszerowała ona do Normandji znacząc wszędzie swój pochód pożarami i rabunkiem.
Szczęście księcia Burgundzkiego dosięgło swego szczytu. Pierwszym zaś ciosem nieszczęśliwym stał się niefortunny szturm do Beauvais, zapowiadający upadek jego gwiazdy.
Opatrzność zwykła zdobywcom zsyłać przestrogi i ostrzeżenia, na które oni nie zwracają uwagi.
Król był niezmiernie uradowany, skoro dowiedział się o opuszczeniu miasta przez Burgundczyków i chciał tę radość swoją dotykalnie dać uczuć mieszkańcom.
Podarował więc rozmaite przywileje: że mogą oni mieć i trzymać szlacheckie lennictwa — że merowie i inni urzędnicy mogą być wybierani z obywateli miejscowych — że odbywać się mogą zebrania t. j. rodzaj Sejmów, na których obywatele mają zupełne prawo radzić o swych sprawach i interesach — miasto na wieczne czasy uwolnione zostało od wszelkich wojennych ciężarów i podatków — oprócz procesji jaka zwykle odbywała się w dzień św. Trójcy na pamiątkę zwycięztwa m. Beauvais nad Anglikami w r 1433, ustanowiono i drugą procesję w dniu 27. lipca, corocznie, na pamiątkę wielkiej odwagi niektórych kobiet: jak Joanny Laine, a także Joanny Hachette, które z męztwem godnem największych bohaterów i z poświęceniem bez granic stawały na wałach, zrzucając na nieprzyjaciela olbrzymie złomy kamieni, jak równie dla uwiecznienia czynów innych kobiet, tak zamężnych jak i dziewic biorących czynny udział w walce o obronę miasta — zastrzeżone także zostało, że kobiety niosące obraz cudowny podczas procesji, mają zupełny i raz na zawsze przywilej, zajmować miejsce pierwsze, nawet przed bractwem a tuż za duchowieństwem, nakoniec że wolno im w dniu ich wesela, lub w każdym innym wypadku, czy to podczas jakich solennych uroczystości, czy przy obchodach pamiątkowych, weselnych, słowem wszędzie i zawsze, ubierać się tak, jak się będzie im podobało, bądź bardzo skromnie, bądź nadzwyczaj zbytkownie, a nikt nie może ich za to przedstawiać do podatku płaconego za zbytki, mogą też i nosić włosy t. j. czesać głowy stosownie do gustu, co nie ma być powodem do jakiejkolwiek nagany lub strofowania ich postępowania.
W dodatku do tego rozkazu książęcego wspomniano, że sztandar, który Joanna Hachette wydarła z rąk nieprzyjaciela, ma być na wieczną pamiątkę jej bohaterskiego czynu, zachowany w kościele św. Jakóba.
Później t. j. po załatwieniu się z tym najgłówniejszym interesem, król wydał za mąż heroinę z Beauvais, za obywatela z tego samego miasta, nazwiskiem Collin Pilon i uwolnił małżeńską parę od wszystkich podatków i taks, jak niemniej od służby t. j. od straży tak w mieście jak i na wieży miasta.
Co się tycze księcia Burgundzkiego, dalej prowadził swoją armię i w pochodzie tym nieustającym zdobył w Normandji miasta Eu i Saint Valery, ominąwszy zaś Dieppe, powrócił do Rouen, tu zabawił cztery dni w oczekiwaniu na księcia Bretanji i widząc że ten widocznie nie ma zamiaru przybyć, zawarł traktat zawieszenia broni który w d. 23 października został podpisany.
Ludwik XI. miał stanowczo szczęście; wziął on a raczej odebrał księciu Bretańskiemu Machecoul i Aucenis — gdy tymczasem książę Burgundzki, pomimo nadzwyczajnych wysiłków, jak już widzieliśmy, nie zdołał zabrać mu miasta Beauyais a książę Guyenne rozstał się z tym światem.
Najważniejszą zaś korzyścią jaką pozyskał król francuzki, była okoliczność że Comines, ten Comines, który urodził się w księstwie Burgundzkim, który po prostu na dworze księcia otrzymał wychowanie, którego wszystkie posiadłości pochodziły z podatków otrzymanych w czasie jego służby na dworze, ten znakomity poniekąd kronikarz i gorliwy zwolennik i sługa domu Burgundzkiego, przerzucił się na stronę króla.
A trzeba zwrócić na to uwagę że Comines pozostał sam jeden, gdy w tym czasie, kiedy rozpoczyna się nasze opowiadanie, mianowicie w dniu 20 marca 1474, zmarł Chatelain.




III.
Sługa godny pana.

Jak to, więc pomimo takiego huku, takich rozgłośnych scen wojennych, pomimo takich gwałtownych odgrażać się i pomimo tak niewielkiego rezultatu wszystkich przedsięwzięć Karol Śmiały, znowu zawarł i podpisał zawieszenie broni z swym dożywotnim a zaciętym wrogiem królem Francji?
Tłumaczy się to tem, że książę burgundzki od bardzo dawna żywił myśl, którą bądź co bądź przy nadarzonej sposobności chciał wprowadzić w wykonanie, aby przywrócić dawne królestwo Burgundji i zasiąść samemu na tronie.
Główną wszakże przeszkodę stanowiła okoliczność, że jakkolwiek panował on nad Burgundczykami, Flamandczykami, Walonami i Niemcami, w rzeczywistości sam nie był ani Burgundczykiem, ani Flamandczykiem, ani Walonem, ani nawet Niemcem. Kimże był nareszcie?
Otóż sam, w pewnej mowie, nacechowanej najhaniebniejszemi epitetami i wymysłami dotyczącemi upartych Flamandczyków, wyraził się, jak to stwierdza ówczesny pisarz miejski, w ten sposób o swojej narodowości:
— Ach wy uparte, zakute głowy, wy niedouki flamandzkie, myślicie że nie ma nikogo od was mędrszego? Miejcie się na ostrożności, strzeżcie się, powtarzam wam to po raz drugi, bo ja jestem pół francuzem a pół Portugalczykiem.
Co miało właściwie znaczyć, strzeżcie się bo ja jestem cudzoziemcem.
W dwa lub trzy lata później nie był on znowu Francuzem, gdyż na publicznej, uroczystej audjencji, na której ambasador francuski ofiarował mu wynagrodzenie za owe sławne i znane okręty, które Warwick, w przejeździe zabrał i sprzedał, tak się odezwał:
— „ U nas, Portugalczyków, panuje zwyczaj, że my swoich przyjaciół, jeżeli ci przyjaciele następnie stają się dla nas zaciętemi nieprzyjaciółmi, wysyłamy do 500,000 djabłów.“
Zresztą aby przywrócić dawne królestwo Burgundji, potrzeba było bardzo wielu warunków, których mu właśnie niedostawało, mianowicie: brakło mu dawniejszych prowincji, wchodzących niegdyś w skład wspomnionego królestwa, jak: Geldrji, Górnej Alzacji, Köln, części Szwajcarji i Lotaryngji.
Rozpoczął od Geldrji.
Geldrja należała do starego księcia Arnolda. Ten miał syna, który podmówiony przez własną matkę, osadził ojca w więzieniu i ogłosił się na jego miejscu księciem.
Karol poczuł litość dla nieszczęśliwego księcia; i z mocy upoważnienia tak Papieża jako i cesarza, wystąpił jako pośrednik a właściwie jako sędzia w tej haniebnej sprawie pomiędzy ojcem i synem.
Tak Papież jako i cesarz, spełniali wszelkie życzenia księcia, i czynili wszystko czego od nich domagał się. Papież dla tego, że się nieustannie nosił z myślą zorganizowania krzyżowej wyprawy przeciwko Turkom, celem oswobodzenia Konstantynopola; cesarz zaś z tego jedynie powodu, ponieważ spodziewał się że otrzyma dla swego syna jako małżonkę Marję Burgundzką.
Książę wydał wyrok na korzyść starego księcia, co było bardzo naturalnem. Starzec był już bliskim grobu i zaledwie miał tyle czasu że zdołał napisać testament w którym Księcia Burgundzkiego uczynił swoim spadkobiercą.
Syn księcia Arnolda, uznany jako ojcobójca, osadzony został w więzieniu.
Tylko popełniono w tym razie jeden ważny błąd, mianowicie zapomniano zupełnie o biednem dziecku, mającem zaledwie lat dziesięć, które dotąd nie dopuściło się żadnej zbrodni, na którem nie ciężył żaden grzech, oprócz grzechu pierworodnego, a które przy takim stanie rzeczy, pozbawione zostało przypadającego na nie dziedzictwa.
Miasto Nimwega, które oparło się wszelkiemi siłami temu bezprawiu, zapobiegając aby go sprzedano jak sztukę bydła na targu, ogłosiło się opiekunem, adoptowało młodzieńca i ogłosiło go księciem.
Ale Nimwega upadło po długo trwającym szturmie a dziecko dziesięcioletnie dostało się w mury więzienne, do tego samego prawie więzienia, w jakiem teraz siedział jego ojciec, a poprzednio dziadek.
Książę zdobywszy miasto Nimwegę, zwrócił swe spojrzenie ku Alzacji; dolna jej część należała już teraz do niego i miała ona gubernatora w osobie niejakiego Hagenbacha.
Karol pomaszerował tam na czele całej armji tj. 50 tysięcy ludzi.
Kolmar zatarasowało przed nim bramy; mieszkańcy z Miilhusy odmawiali na ulicach modlitwy za konających. Basel, dla zabezpieczenia się od niespodziewanego nocnego napadu oświetlało co noc most na rzece Ren.
Szwajcarowie okazywali się zawsze przyjaciółmi szczerymi i pewnymi swych sąsiadów Alzatczyków; nadali oni Alzatczykom prawa współobywateli i wznosili modły za ich pomyślność i szczęście.
Hagenbach jednakże na terrytorjum berneńskiem zatknął sztandar księcia Burgundzkiego.
Tym razem Berneńczycy zgromadzili się obok księcia i oświadczyli mu, że wnoszą skargi na swego gubernatora czy też burmistrza, albowiem tenże czyni wszystko to, co ich narodową dumę i człowieczą godność obraża.
— Cóż mię to jednak obchodzi czy mój burmistrz jest przyjemny sąsiadom lub nie? odpowiedział na to książę. Głównie o to chodzi aby dla mnie był przyjemnym, aby mnie się podobał.
Szwajcarowie odmówili umowy, włączającej ich do związku z księstwem Burgundzkiem i zawarli układ tego rodzaju z królem Ludwikiem XI.
To odpowiadało wybornie planom, jakie ułożył sobie książę Karol, bo już oddawna pragnął aby Szwajcarja wystąpiła przeciw niemu jako nieprzyjazna prowincja, chciał bowiem odebrać jej te kantony, które niegdyś należały do królestwa Burgundji a teraz też właśnie podali mu Szwajcarzy do tego wyśmienitą sposobność.
Wyciągnął więc szeroko rękę i górna Alzacja pozostała w jego posiadaniu.
Dalej, dla osiągnięcia zamierzonego celu, pozwolił się mianować Elektorowi kolońskiemu na godność obrońcy i opiekuna Elektoratu.
W tym czasie umarł książę Lotaryngski.
Jak Karolowi powiędło się opanować księstwo Geldrji, tak samo opanował teraz młodego René Vaudemont; ale on nie był ani spadkobiercą ani nie miał żadnego dziedzictwa.
Znakomitsi panowie kraju zrewoltowali się. Oddał im tedy ich księcia, w zamiar oddali oni mu cztery miejscowości.
Były niemi: Geldrja, Kolonja w pewnej części, części Alzacji i cztery miasta w Lotaryngji.
Myślał że to już dostateczne do ogłoszenia się królem — skoro raz będzie królem łatwo zaokrągli swoje królestwo.
Nominacja na królestwo zależała od cesarza.
Słaby, bez władzy i ubogi, uczynił to w przewidywaniu, w nadziei połączenia syna swego z Marją Burgundzką — nic więc dziwnego że na wszystko z góry przystawał.
Oznaczono termin porozumienia się wzajemnego a miejscem spotkania miał być Metz. Król francuski i król angielski byli również zaproszeni, mogli jednakże nie chcąc być sami, przysłać swoich pełnomocników.
Lecz w chwili kiedy nastąpiło spotkanie okazała się pod pewnym względem wielka trudność — książę chciał obsadzić jedną z bram; i w tym celu sprowadził dostateczną liczbę żołnierzy, lecz ponieważ miasto nie dowierzało księciu, odpowiedziało więc, że sześciu set ludzi wystarczy w tym celu, jakoż obsadzili je ludzie cesarscy.
Zatem posiedzenie nie doszło do skutku. Nowem miejscem zebrania tedy miał być Trier zamiast Metzu. I tym razem nie doszło do pomyślnych rezultatów, co większa, poróżniło ze sobą dwóch książąt.
Karol wystąpił tak wspaniale, że innego monarchę mniej bogatego niż cesarz, mogłoby to wystąpienie całkowicie zaćmić.
— Najjaśniejszy panie, rzekł książę burgundzki, jestem ci bardzo wdzięczny i dziękuję żeś raczył fatygować się w tak daleką drogę.
— Kochany książę, odpowiedział cesarz Fryderyk, cesarze są jak słońca; oświetlają oni swoim majestatem nawet najbardziej oddalone księstwa i przypominają książętom należny im od nich szacunek i obowiązek posłuszeństwa.
Książę burgundzki zsiadł z konia aby otrzymać ten komplement. Cesarz dał mu znak, że może napowrót dosiąść konia.
Obadwaj książęta jechali obok siebie przez całe miasto Trier ukazując zgromadzonemu ludowi w jakich pozostają ze sobą stosunkach przyjaźni i jakiem obaj cieszą się zaufaniem wzajemnem.
Cesarz zamieszkał w arcybiskupim pałacu, książę w klasztorze św. Maksymiljana.
Przez cały tydzień trwały wzajemne porozumiewania się, festyny i turnieje.
Książę żądał tytułu królewskiego wraz z tytułem i godnością namiestnika państwa a oprócz tego domagał się czterech biskupstw: w Leodium, Utrechcie, Tournay i Cambrai.
Zażądałby i Lotaryngji, gdyby go niepowstrzymała szczególna okoliczność: kiedy bowiem on pochwycił René de Vaudemont, jak to już wspominaliśmy, król Ludwik opanował równocześnie wnuka cesarza, który uczęszczał do szkół w Paryżu.
Nie można zatem było ani myśleć nawet o Lotaryngji a przynajmniej nie w tej chwili.
Ze swej strony cesarz zażądał połączenia związkiem małżeńskim syna swego Maksa z dziedziczką Burgundji Marją Burgundzką.
Maks miał lat ośmnaście, Marja piętnaście; nic stosowniejszego nad ten wiek do zawarcia małżeństwa.
Dla czego książę ciągle opóźniał się z ostatecznem przyzwoleniem?
Co prawda syn cesarza otrzymał upoważnienie korespondowania ze swoją przyszłą oblubienicą, ale to księcia niezobowiązywało do niczego. Marja była już zaręczaną trzy lub cztery razy i każdy ze starających się o jej rękę, otrzymał takie same pozwolenie.
W dniu 4 listopada 1473, mniemano że nakoniec wszystko zostało załatwione.
Książę otrzymał od cesarza inwestyturę na księstwo Gieldrji i wszyscy właściciele należących do tego księstwa ziem, złożyli mu przepisaną w tym razie przysięgę czyli hołd lenniczy.
Inwestytura królewska miała mieć miejsce nazajutrz.
Kościół świętego Maksyma ozdobiono najbogatszemi kobiercami i dywanami księcia, ołtarze zastawiono złotemi wazami, srebrnemi i z mozajki emaljowanej, skrzynki z relikwjami błyszczały od djamentów i drogich kamieni.
Tron księcia ustawiony nieco niżej od tronu cesarskiego — berło, pałasz, korona i bandera królewska wystawione były na widok publiczny. Jerzy de Bade, biskup z Metz, miał namaścić głowę nowo kreowanego króla.
Wszystko było już przygotowane do ceremonji gdy o godzinie 2. rano, książę został uprzedzony, że cesarz dnia poprzedzającego wieczorem siadł do barki i odpłynął w kierunku rzeki Mozelli.
Z tego względu zatem książę pozostał księciem jak wprzódy.
W tym samym czasie dowiedział się o innej nowinie, która go doprowadziła do straszliwszego jeszcze gniewu niż pierwsza wiadomość o odjeździe cesarza, a wiadomością tą było wykonanie egzekucji na jego gubernatorze p. Hagenbach.
Powiemy dwa słowa o tym Hagenbachu, powróćmy więc do niego.
Był to ten sam, który kiedy Filip Dobry zachorował i w chorobie wypadły mu wszystkie włosy, Hagenbach zaopatrzony w nożyczki stał w przedsionku pałacu i wszystkim wchodzącym ucinał włosy, w tej długości jak były włosy księcia.
Karol nie zapomniał o tej anegdocie, lubił on tych wszystkich ludzi, którzy bez względu na opinię, bez względu na następstwa pełnią punktualnie nałożone na nich obowiązki. Z tej to właśnie przyczyny wówczas kiedy to szwajcarzy uskarżali się na rządy niewłaściwe gubernatora, książę wypowiedział te wyrazy:
„Nic mię wcale nie obchodzi czy mój gubernator podoba się lub nie moim sąsiadom, kiedy mnie się podoba“.
Na nieszczęście ten człowiek, który musiał podobać się księciu, nie podobał się zgoła nikomu, zadarł się on z wszystkiemi i z małymi i z wielkiemi; z małemi żądając prawie za darmo ziarna, wina, i mięsa po cenie którą nazywano: mauvais denier, z wielkimi zaś zaprzeczając im prawa polowania.
Niejednokrotnie owa taksa: „mauvais denier “ zrodziła w mieście zamieszanie — złożono więc radę i wysłano ją w deputacji do Hagenbacha.
— A! rzekł tenże, wasze miasto nie chce płacić gotówką, więc zapłaci w naturze.
I kazał ściąć czterech deputowanych.
Innym razem nie kazał nawet przywoływać kata i wskutek przeprowadzonej dyskusji czy też nawet podczas dyskusji użył sam osobiście pierwszej lepszej broni.
Wszystko w nim wzbudzało wstręt i obu rżenie nawet liberja jego służby i jego broń.
Jego liberja służby miała kolor biało-szarawy, a zaś na piersiach każdy sługus miał rodzaj herbu, przedstawiającego trzy kostki do rzucania — napis zaś brzmiał: Przechodzą.
Rzeczywiście p. Hagenbach ciągle przechodził przez umysły i serca mieszkańców, jako iskra zapalająca pożary, jako powiew wiatru zapowiadający huragany i zniszczenie, jako dźwięk, zagrażający grobowym dzwonem i krzykiem skazywanych na śmierć.
Zwykł on mówić:
— Wiem dobrze, że jestem potępiony i wyklinany, że mi grozi potępienie wieczne po śmierci, ale dopóki żyję, pragnę używać wszelkiej przyjemności, wszelkiej rozkoszy. Że szatan pochwyci moją duszę i zaniesie ją na dno piekła, mało mnie to obchodzi, nie myślę wcale robić z tego skandalu lub też bawić się w daremne reklamy.
Szczególniej skutkiem swych niezmiernych wydatków, skutkiem marnowania pieniędzy i najniemoralniejszych postępków, pozyskał sobie miano człowieka, którego święta ziemia nosić nie powinna. Wstręt obudzał i pogardę we wszystkich.
Razu jednego, kiedy uganiał się w celach rozpustnych za zakonnicą, którą rodzice wydobyli z klasztoru i ukryli przed namiętnemi zabiegami gubernatora, kazał ogłosić przy dźwięku trąb, że ktokolwiek ukryje zakonnicę, niewątpliwie podpadnie natychmiastowej karze śmierci.
Jednego znowu dnia w kościele, zaczął prawić komplementa pewnej damie — dla niego bowiem ani ołtarz, ani świątynia nie miały najmniejszego znaczenia — opierając się łokciem na ołtarzu, jakby to był zwykły stolik szynkarski.
Nadszedł na tę scenę ksiądz, mający odprawiać mszę świętą, ale Hagenbach krzyknął na niego groźnym głosem:
— Cóż to nie widzisz, że opieram się na ołtarzu. Możesz sobie poszukać innego dla odprawienia mszy.
Rzeczywiście ksiądz zmuszony był odprawić służbę bożą przy drugim ołtarzu a kiedy nareszcie zbliżył się akt Podniesienia i ksiądz wzniósł hostję do góry, spostrzegł jak Hagenbach całował swoją ukochaną.
Nakoniec jeżeli można wierzyć temu co pisze p. Barante, nie podając jednak źródła zaczerpniętej przez siebie wiadomości, to pan Hagenbach dopuścił się jeszcze czegoś gorszego, czegoś wstrętniejszego.
To, o czem właśnie chcemy czytelnikowi powiedzieć, nacechowane jest takim cynizmem, taką bezwstydnością, że gdyby nie prawdopodobieństwo iż rzeczywiście p. Barante faktu tego z palca sobie nie wyssał, jakkolwiek historyk nasz Michlet, wyraźnie powtarzając tę anegdotę, cytuje owego sprawozdawcę, ale jednak zastrzega się na wszelki wypadek, toby przypuścić należało, że podyktowała ją albo nienawiść ogólna, albo zemsta za czyny bezprawne jakich dopuszczał się nieustannie Hagenbach.
Otóż tak opowiadają:
Pewnego dnia przyszedł koncept do głowy Hagenbacha, aby wyprawić uroczystość niezwykłą, na której nie byłoby wcale mężczyzn, ale tylko wyłącznie same kobiety, ubrane w strój pierwszych naszych rodziców, a właściwie obnażone najzupełniej, jedynie tylko z pokryciem głowy.
Zaproszono samych żonatych.
Skoro ci zeszli się — Hagenbach nakazał im, aby sprowadzili do pałacu swoje małżonki. Zaproszeni nieprzewidując zgoła na co się zanosi, a pewni że kobiety jak to zwykle się dzieje, powinny również wziąć udział w zamierzonym balu, przybyli wraz ze swemi połowicami.
Cóż jednak czyni Hagenbach?
Oto nakazuje wszystkim mężczyznom oddalić się a powrócić dopiero za danym przez niego odpowiednim znakiem.
— Będzie to widowisko rzadkie, mówi do opierających się. — Ani się spodziewacie jaka was spotka niespodzianka.
Mężczyźni wyszli.
Hagenbach tedy nakazuje wszystkim kobietom rozebrać się do naga — co ma się rozumieć po chwilowem wzdraganiu się nastąpiło. I nic dziwnego, Hagenbach był panem życia i śmierci, opór jego woli prowadził pod miecz kata. Tem więcej że pomysłowy Hagenbach najsolenniej wszystkim kobietom zagwarantował, jakoby ten żarcik miał na celu tylko ich małżonków.
Po dokonaniu tego przebrania, Hagenbach dał umówiony znak.
Mężczyźni gromadą wcisnęli się do sali a ujrzawszy kobiety w stroju adamowym, wydali okrzyk oburzenia.
Na to najspokojniej odezwał się Hagenbach:
— Nie obawiajcie się niczego, gdyż żadna z waszych żon nie poniosła szwanku na honorze, pragnę tylko dowiedzieć się, czy też dobrze znacie wasze dozgonne towarzyszki.
Następnie dodał:
— No, teraz niech każdy bierze tę co do niego należy, a kto się pomyli, będzie miał ze mną do czynienia.
Nie było co robić, zgodzono się.
I cóż się stało?
— To, że bardzo wielu mężów omyliło się w wyborze kobiet i tacy byli strąceni ze schodów i w najhaniebniejszy sposób obici. Kto zaś poznał swoją towarzyszkę życia, to pozostał na uczcie u Hagenbacha. Na uczcie zaś przymuszani byli do picia takiej masy wina, że mało który nie rozchorował się na śmierć.
Najbardziej wszakże szkodziło temu człowiekowi, jego lekceważenie sąsiadów i pogardliwe wyrażanie się o ludności miast i o samych nawet szwajcarach.
Otóż mówiąc o Strasburgu wyrażał się:
— Nie można tego ścierpieć, aby prawa i przywileje spoczywały w rękach takiej hołoty — władza powinna spoczywać w rękach książąt, nie zaś krawców lub szewców.
O mieście Basel mówił:
— Jeżeli mi tylko książę pozwoli, to tych wszystkich mieszczuchów użyję do swoich posług.
Nakoniec wyśmiewając się z herbu miasta Bern, które miało za herb niedźwiedzia, rzekł:
Zbliża się już zima, zedrzemy mu więc skórę i będzie z niej pyszne futro.
Wśród tych rozmaitych szykan i nadużyć, jakich dopuszczał się zacny gubernator, rozeszła się pogłoska, jakoby dzięki łasce króla Ludwika XI. miała zostać podpisana umowa, rodzaj traktatu odpornego i zaczepnego pomiędzy skonfederowaną Szwajcarją a księciem Zygmuntem dawnym nieprzyjacielem Szwajcarji.
Rzeczywiście umowa taka stanęła.
Co więcej, książę Burgundzki zatrzymał Alzację, właściwie niewielką jej część jako zastaw dotąd niewykupiony. Ludwik XI. dał połowę potrzebnych na ten cel pieniędzy, miasta zaś przysłały brakującą resztę a austrjacki książę Zygmunt oświadczył księciu Burgundzkiemu że żąda od niego, aby zastaw jaki spoczywa w jego ręku, jeszcze z czasów dziadka Zygmunta, natychmiast powrócił.
Pieniądze, pisał do księcia Zygmunt, złożone są w Basel i stamtąd je może sobie zabrać.
Tym sposobem więc stworzył się ścisły nierozerwalny związek pomiędzy miastami leżącemi nad Renem a Szwajcarją i Francją.
Wiadomości te niesłychanie przeraziły Piotra Hagenbacha, który wcale nie spodziewał się takiego politycznego ukształtowania się państw.
Nie otrzymawszy zgoła żadnych od księcia Burgandzkiego poleceń ani informacji, sądził, że należało koniecznie te miasta dla niego utrzymać, przez wprowadzenie tamże stałych garnizonów wojska.
Jakoż osadził on Than a następnie pomaszerował z wojskiem do Brisach — gdzie przybył podczas uroczystości kościelnych w Wielki Piątek.
W tym dniu okazał się on pobożnym w szczególny sposób.
Wszedłszy bowiem z wojskiem do miasta, udał się natychmiast do kościoła, i trafił pod tę chwilę, kiedy ksiądz czytał modlitwy, przerwał mu więc i rozkazał, aby rozpoczął od początku.
To samo miało miejsce później za czasów Ludwika XIV.
Ensicheim wszakże wypędziło jego garnizon burgundzki i zamknęło bramy miasta.
Piotr Hagenbach wyszedł w nocy z Brisach w Niedzielę Wielkanocną mówiąc:
— Wkrótce przyniesiemy ludności tego miasta błogosławieństwo i poświęcimy je, jak święci się wielkanocne jajko.
Omylił się jednak w swych złowróżbnych zamiarach, bo mieszkańcy postawili wartę na dzwonnicy kościoła. Warta spostrzegłszy nadciągającego Hagenbacha uderzyła w dzwony na alarm — został więc odparty z całą swoją zgrają.
Był to policzek, jaki otrzymał w obec tych ludzi, którzy go najbardziej nienawidzili. Nie wątpił też że go zaatakują wkrótce w Brisach, w celu więc obrony własnej, porobił przygotowania do silnego odporu.
Mieszkańcy znajdowali się w kościele na wielkiej, uroczystej Mszy.
Wysłał on do wszystkich kościołów posłańców, którzy wielkim głosem wołali, ażeby wszyscy bez różnicy stanu i wieku natychmiast zajęli się robotami fortyfikacyjnemi w mieście.
Rozkaz ten nie tylko nacechowany był tyraństwem, ale nadto obrażał prawa mieszczan a ubliżał i profanował święto, jedno z najuroczystszych. Puszczano pogłoski, że rozkaz nie był ostatnim wyrazem woli wszechpotężnego gubernatora, lecz przeciwnie jest on przygotowawczym do większej jeszcze zbrodni. Miasto nie posiadało w dostatecznej ilości zapasów żywności, któreby wystarczyły do żywienia ludności i wojska. Otóż opowiadano że jeżeli mieszkańcy zajmą się robotami, to ich niezawodnie wojska wyrzucą po za bramy miasta a tych którzy w domu pozostaną czeka śmierć niechybna.
Ponieważ gubernator dopuszczał się już nieraz takich okrucieństw, pogłoskom tym więc dano wiarę.
Pewien człowiek a raczej pewien oficer należący do garnizonu niemieckiego, nazwiskiem Fryderyk Voegelin, który jakkolwiek pochodził z bardzo niskiej klasy ale odznaczał się nadzwyczajną odwagą i z profesji był krawcem, porozumiał się z tym obywatelem miasta, u którego mieszkał, a który należał do najznakomitszych i najbogatszych mieszczan, i obaj odwiedzili razem wojsko posterunku niemieckiego. Voegelin, jako kapitan wielce był przez swoich ceniony a szacunek ten jeszcze wzmógł się gdy ujrzeli, że tak znakomita figura miasta przyjaźni się z ich kapitanem. Otóż wówczas porozumieli się oni wzajemnie, w skutek czego nazajutrz, skoro świt miały się zebrać na placu i wojska i ludność należycie uzbrojona.
Wojsko chętnie zgodziło się na to, żołnierze bowiem byli przekonani, że zebranie to miało na celu wypłatę im zaległego żołdu; nawet kapitan Voegelin, wyraźnie później nieco im to zapowiedział, jakkolwiek nie miał rozkazu, ale uplanował sobie, że skoro obywatele miasta i wojsko wzajemnie się złączą, gubernator nie będzie miał odwagi, odmówienia słusznej ze wszech miar zapłaty.
Jak zapowiedziano, tak się stało.
O godzinie 6 rano, żołnierze i mieszkańcy zebrali się w miejscu oznaczonem, a Voegelin udał się do gubernatora.
— Co to znaczy, ten hałas, te tłumy zebrane na placu — zapytał gubernator i czego ty chcesz ode mnie?
— To moi tam żołnierze — odpowiedział kapitan — którzy nie mają ani szeląga przy duszy.
— Bardzo pięknie, ale cóż dalej.
— Chcą właśnie zapłaty.
— Będą ją mieli — odparł gubernator. — Ty zaś, jeżeli mi jeszcze raz przyjdziesz z takiemi wiadomościami, to cię każę wrzucić do rzeki.
Voegelin udał, jakby był zadowolony tem, co mu powiedział gubernator, ale skoro tylko powrócił do żołnierzy kazał uderzyć alarm na bębnach.
Na usłyszany alarm, Hagenbach, który nie bał się ani Boga ani ludzi, ani samego nawet djabła, dobywszy miecz, wybiegł z domu i skoczył do kapitana.
Zebrani, w przekonaniu że to umówiony znak, rzucili się wzajemnie na Hagenbacha, a były tam nie tylko kobiety ale nawet dzieci.
Gubernator ratował się ucieczką do sąsiedniego domu, a za nim pobiegły tłumy roznamiętnione.
Voegelin musiał go bronić, bo mieszkańcy i wojsko rozerwałoby go w kawałki.
Skoro należne fundusze domowi burgundzkiemu były opłacone a właściwie gdy zostały złożone i książę w każdej chwili mógł je podnieść, książę Zygmunt uznał się za władcę i najwyższego sędziego odzyskanych w ten sposób prowincji. Jakoż zamianował Hermana d’Eptengen, jako zastępcę i przedstawiciela jego osoby w godności gubernatora, w takiej samej jaką pełnił Hagenbach, gdy miasta te należały do księcia Karola. W tym też celu dał mu dwiestu kawalerzystów, którzy byli aż za nadto wystarczający do przeprowadzenia i instalacji nowego gubernatora, tem więcej że do oddziału tego przyłączyło się mnóstwo miejscowych mieszkańców. Fakt ten napełnił wszystkich taką radością, że nawet małe dzieci śpiewały:

Chrystus zmartwychwstał,
Gubernator odwołany,
Radujmy się!
Zygmunt będzie naszym pocieszycielem
Naszym wybawicielem
Kyrie elejson!

W kilka dni później przybył tu Zygmunt w własnej osobie.
Zastał już Piotra Hagenbacha jako więźnia.
Kazał więc zwołać sądy z szesnastu rycerzy — z ośmiu miast przybyli również delegowani, jako to: Strasburga, Kolmary, Schelestadt, Friburga w Brisgowii, Brisach, Bazylei, Berna i Solury.
Trybunał w podobny sposób zwołany jednozgodnie skazał Piotra na karę śmierci.
Ten wcale nie prosił o łaskę, żądał tylko aby mu głowę ucięto.
Ośmiu katów zgłosiło się do wykonania tej egzekucji; to jest ze wszystkich tych miast, z których byli delegaci-sędziowie. Wybrano kata z Kolmaru, jako jednego z najzręczniejszych.
Eks-gubernator po zdjęciu z niego oznak rycerskich, poprowadzony został na miejsce kary, towarzyszyli mu Franciszkanie.
Było to w nocy; pochodnie oświetlały okropne widowisko, tłumy nieprzejrzane towarzyszyły śmiertelnemu orszakowi.
Szafot wznosił się na łące, znajdującej się za murami miasta.
Skazany wszedł na rusztowanie krokiem pewnym dając znak że chce przemówić.
Wszyscy słuchali zaciekawieni.
— Wy wszyscy, którzy mię słuchacie — zaczął skazany Hagenbach, bądźcie moimi świadkami, że nie drżę w obec śmierci, jakkolwiek nie oczekiwałem tejże w ten sposób lecz raczej pragnąłem umrzeć na polu bitwy. Nie żal mi zgoła życia, ale żal mi krwi, która popłynie, bo pamiętajcie sobie dobrze obywatele, że książę śmierci mojej nie pozostawi bez pomszczenia się. Błagałem Boga żeby mi przebaczył ten wyrok jaki na mnie wydano, a raczej żeby przebaczył tym, którzy na niego zgodzili się. Przebaczcie mi także wszyscy, których przez ciąg czteroletnich moich rządów, jako gubernator, skrzywdziłem lub wyrządziłem złe przez brak należytego zastanowienia się lub przez złośliwość, która była cechą wrodzoną mojego charakteru; wszak człowiek jest zawsze nieukiem i niedoskonałym, a ja byłem także człowiekiem.
Następnie przeznaczył do kościoła w Brisach swój złoty łańcuch i darował temuż szesnaście koni, a potem począł rozmawiać z towarzyszącym mu kapłanem i złożył głowę na pniu.
Wnet błysnął miecz w rękach egzekutora a głowa oddzielona od tułowia, potoczyła się na rusztowanie.
Głowa ta z prawa należy do tego, który ją odciął, mianowicie jak w tym wypadku, do kata z Kolmaru, który ją zabrał jako oznakę, jako trofeum, dla pokazania swym współobywatelom. Można ją widzieć jeszcze w Kolmarze, jest to głowa człowieka w wieku lat 40 lub czterdzieści pięć z włosami rudemi i z zaciśniętemi zębami; prawdziwa głowa potworu który nawet po śmierci zachował dawne okrutne, zwierzęce rysy.




IV.
Herold angielski.

Jak przepowiadał Hagenbach, książę był zrozpaczony, utracił on bowiem za jednym razem i wiernego sługę i bogatą prowincję.
Zawarł on też traktat z Edwardem na mocy którego dał mu Francję, a dla swojej osoby zatrzymał Nevers, Szampanję i miasta nad rzeką Somą.
Traktat ten podpisany został przez księcia w d. 25 lipca 1474 r.
Poczem książę powrócił do swojej armji, która od dwunastu dni oblegała małe miasteczko Neus.
Neus zależało od arcybiskupa Kolońskiego.
Arcybiskup Robert de Baviere, w kłótni ze swą kapitułą, odłączył się od cesarza a wziął sobie za obrońcę księcia Burgundzkiego. Ten ostatni zatem wysłał do Neus rozkaz, aby się miasto poddało, lecz heroldzi jego byli znieważeni, ich bron rzucona w kałuże błota, a panowie tej prowincji, którzy równocześnie pełnili obowiązki duchowne, będąc kanonikami kapituły, wybrali na arcybiskupa Hermana Heus, brata landgrafa, tego samego, który później nazwany został Hermanem Pokojowym.
W dniu 15. lipca nowo obrany arcybiskup przybył do Neus. Sprawował on tam swoje rządy od lipca 1474 roku do tegoż miesiąca 1475 roku.
Niebo zachmurzyło się nad głową księcia Burgundzkiego, zdawało się, że go już nawet i szczęście opuszcza; gdy zaś przestrogi i napomnienia zsyłane przez Opatrzność zwykle objawiają się nawet w najdrobniejszych oznakach, książę wcale tego niezauważył i raz postanowiwszy zdobyć miasto, niezaprzestał oblężenia, lecz przeciwnie z tem większą zaciekłością dalej takowe prowadził.
Oblężeni, z tego tytułu nabrali większej odwagi, boć im na jedno wypadało, czy zginąć po zdobyciu miasta, czy zginąć w czasie jego obrony. Zresztą książę Burgundzki, jakkolwiek nosił tytuł „Straszliwego“ nie należał do wybranych, do niezwyciężonych.
Młody René z Lotaryngji, któremu niegdyś książę Burgundzki chciał zabrać księztwo Lotaryngskie, zawarł układ z królem francuskim. Ponieważ dziadek Rene’go stary król René, chciał go wydziedziczyć, aby Prowancją, która należała do Renego, oddać księciu Burgundzkiemu, przeto Ludwik XI. wziął Anjou jako zastaw.
Szwajcarzy zaś ze swej strony wypowiedzieli księciu wojnę, wpadli do Franche Comté i wygrali bitwę pod Hericourt.
Szwajcarzy w owej epoce należeli do znakomitych wojowników, co dowodzi przedewszystkiem ich siła i stanowczość z jaką oswobodzili się niedawno od panowania austrjackiego.
Ludwik XI już daleko wcześniej, mianowicie w batalji pod św. Jakóbem, zapoznał się z nimi i jakkolwiek zostali przez króla francuskiego pobici, zapamiętał jednak Ludwik dobrze ten ich hart duszy, z jakim walczyli i szli na śmierć niechybną.
Szwajcarowie to wraz z Anglikami przekonali świat, czem może być piechota w dalszych bojach i w strategji wojennej, to jest, że piechota jest tem tłem dla każdej walki na którem dopiero rozwinąć się może cala skrupulatność ruchów i obliczeń strategicznych.
Pomiędzy piechotą szwajcarską i angielską ta tylko zachodziła różnica, że łucznicy angielscy walczyli z odległości, gdy tymczasem pikinierzy szwajcarscy walczyli w ręcznym boju, ścierając się ciało z ciałem, człowiek z człowiekiem; daliej dla zbliżenia się na pewien dystans trzymali piki w połowie, gdy w innych wojskach pikinierzy trzymali je tylko za końce.
Ci górale byli przekonani, a doświadczenie stwierdziło o nieomylności ich sądów, mianowicie: że skoro działać będą zgrupowani w wielkie kolumny, w masy ścisłe i pójdą naprzód choćby z oczami zamkniętemi, halabardy trzymając przed sobą, rozbiją najsilniej broniące się armje.
Rzeczywiście trzymali się tego systemu i zazwyczaj ściśnięci w kolumnę przypuszczali atak zamykając oczy.
Nic też nie mogło oprzeć się tym ludziom posiadającym tak olbrzymią życiową siłę, bo nawet śmiertelnie ranni nie zaprzestawali boju, trucizna chyba mogła mieć do nich przystęp. Mogli być otruci, ale nigdy nie zwyciężeni.
Przeczytajcie co o nich w sześćdziesiąt lat później pisał: Loyal serviteur. „ Wiedzą dobrze jak Szwajcarzy piją, bo dziś nawet utrzymuje się jeszcze przysłowie: Pije jak Szwajcar. Włosi, opowiada Fleuranges, zatruwali nie tylko wodę, ale nawet wino, w tych wsiach i miastach, przez jakie przechodzili Szwajcarzy. Mimo to Szwajcarzy pili wino zatrute i byli zdrowi jak nigdy“.
Otóż z temi to dzielnemi bojownikami książę burgundzki wszedł teraz w kolizję.
Król Ludwik XI, jak już powiedzieliśmy, układał się z niemi. Kantony zdecydowały się dostarczyć mu wojowników za cenę 4 floreny i pół na miesiąc od każdej głowy — liczba najemników wojennych wynosiłaby w takim razie, na każde zawołanie króla, sześć tysięcy. Za takie właśnie wynagrodzenie ofiarowali się prowadzić wojny i pomagać mu w takowych. Mógł zaś zrzec się ich pomocy, jeżeli zapłaci im rocznie 20 tysięcy florenów, które na wszelki wypadek były złożone w kasie w Lyonie.
Książę burgundzki, który miasto Neus uważał jako drobny kąsek, wystarczający mu na śniadanie, i który miał zamiary stanowcze co do Francji, trzymał przed tem miasteczkiem nie jedną tylko ale cztery wielkie armje, mianowicie: lombardzką, którą przyprowadził mu Jakób Sabaudzki — angielską, wynajętą od króla Edwarda — francuską, zebraną przez księcia w należących do niego miastach, nakoniec niemiecką. A przecież z temi czterema armjami nie był w stanie zdobyć miasteczka Neus.
Oblegający w owych miastach, rozłożonych na ogromnej przestrzeni, stanowili większy obszar niż zajmowało go owo miasto.
Karol kazał zbudować dla siebie dom, skąd wysyłał oblężnicze oddziały, ciągle trzymał armje swe pod bronią — sam zaś miał uzbrojenie gotowe na stoliku przy łóżku nawet podczas snu. Mówią, że ta gotowość do walki, to nierozstawanie się z bronią było skutkiem ślubu jaki uczynił.
W tym też czasie otrzymał on mnóstwo wiadomości, które doprowadzały go już nie do gniewu i wściekłości, ale poprostu do szaleństwa.
Wiadomości te brzmiały straszliwie:
Luksemburg został zdobyty przez niemców.
Perpignan, napowrót odebrali Aragończycy.
Ludwik XI naszedł Pikardję i zajął ją.
René de Vaudemont, to jeszcze dziecko, stawiał mu opór i walczył przeciwko Karolowi ogniem i mieczem.
Jego forteca, prawe oko w głowie, prawa ręka, jak się sam książę burgundzki wyrażał, poddała się nieprzyjacielowi, po krótko trwającym oporze.
Anglicy, których się nieustannie spodziewał, na których przybycie czekał z niecierpliwością, nie przybywali.
Nakoniec miastu Kolonji pospieszył sam cesarz niemiecki z pomocą — armja jaką wystawiło wówczas państwo niemieckie, składała się: z dziesięciu książąt, piętnastu hercogów i margrabiów, sześciuset dwudziestu pięciu rycerzy i kontyngensu zebranego z 68 miast cesarskich.
Pomimo to cesarz zawsze w nadziei że syn jego poślubi dziedziczkę księcia burgundzkiego nie chciał stanowczo zrywać z nim; zaproponował mu też rodzaj kompromisu zawezwawszy do takowego legata papiezkiego, obecnego przy armji cesarskiej.
Książę ucieszony że może tym sposobem wycofać się z niebezpieczeństwa, chętnie na to się zgodził.
Król Ludwik XI ciągle się posuwał i był już w Artois.
Legat uczynił wjazd do miasta Neus, dnia 9 czerwca 1475, wraz z radcami cesarskimi i burgundzkimi.
W dniu 26 tegoż miesiąca, książę burgundzki zwinął obóz pod tem miastem.
W tejże samej chwili dowiedział się on że Anglicy, którzy się tak opóźniali ze swojem przybyciem, nareszcie wylądowali w Calais.
Kto ich przyzwał tam?
Król francuski wcale ich nie przyzywał, więc przybyli po części na żądanie księcia burgundzkiego a najprawdopodobniej przyczynił się do tego hrabia de Saint-Pol.
Będziemy wkrótce świadkami, jak spadnie głowa tego ostatniego, powiedzmy więc dlaczego, z jakiej przyczyny skończył on na szafocie.
Konnetable jeszcze od oblężenia i szturmu Beauvais nie wiedział zgoła, że król i książę nienawidzą go, że stali się dla niego śmiertelnemi wrogami, a to z tej prostej przyczyny: król, że nie chciał on służyć do pomocy przeciw księciu; książę, że nie chciał równą usługę oddać przeciwko królowi.
Otóż tedy jednozgodnie postanowili pozbyć się tak nieproszonego medjatora i niechętnego pomocnika. Upoważnieni do tego aktu pełnomocnicy ze stron obu, wymienili ze sobą egzemplarze owego postanowienia. W akcie tym obaj książęta, to jest tak król jak książę, obowiązali się wzajemnie pod przysięgą, zgładzić ze świata Konnetabla, każdy w danej chwili, to jest skoro tylko nadarzy się sposobność pochwycenia Konnetabla, czy to przez wojska króla, czy przez wojska księcia burgundzkiego.
Lecz zaledwie Ludwik XI podpisał tę umowę, wnet nabrał przekonania, że książę może skorzystać z danego mu upoważnienia, porozumieć się z Konnetablem, pogodzić i nienawiść jego do króla wyzyskać. Mówiąc zaś po prostu, król zrobił krok nakazywany obliczeniem nie politycznem, ale tylko stosunkiem, jaki zachodził między nim a księciem, nie spodziewając się wszakże aby umowa tak obustronnie i jednozgodnie zawarta, miała jakiekolwiek dalsze następstwa. Tak król jak i książę pozyskując na swoją stronę Konnetabla, pozyskiwali zarazem jedną głowę więcej, jedną szpadę dzielnie obraniającą interesa swego pana. Nieulegało wątpliwości, że książę w pozyskaniu Konnetabla miał daleko większy interes i większe też otrzymywał korzyści.
Tą wiedziony myślą, król zamierzył pierwszy dostać go do ręki i w tym celu przeznaczył miejsce, w którem Konnetable miał się stawić celem usprawiedliwienia się i pogodzenia.
Konnetable zgodził się, lecz przedsięwziął wszelkie środki ostrożności.
Spotkanie miało miejsce na drodze prowadzącej do Ham.
Ustawiona tu była barjera, dla odgrodzenia króla od Konnetabla.
Most w Montereau pozostawił w pamięci Konnetabla niezapomniane ślady, nic więc dziwnego że hrabia Saint-Pol starał się o ile to było w jego mocy, zabezpieczyć się przez użycie środków ostrożności.
Po za tą barjerą stanął hrabia Saint-Pol a za nim trzystu szlachty uzbrojonej i ich orszaki, hrabia zaś pod suknią miał na sobie pancerz.
Król, który się spóźnił, wysłał Cominesa dla usprawiedliwienia się i zawiadomienia zarazem, że zaraz przybędzie.
Ludwik XI postępował drogą mając przy sobie pięć czy sześć osób swego orszaku.
Była to tylko drobna świta, ponieważ król wysłał pierwej sześćset zbrojnych pod dowództwem Damartina, największego nieprzyjaciela Konnetabla.
Saint-Pol usprawiedliwiał się królowi ze swego zbrojnego otoczenia.
— Jeżeli rzeczywiście — dodał — żywiłem jakie podejrzenia, to takowe wzrosły jeszcze bardziej, gdym ujrzał postępującego na czele zbrojnych hrabiego Damartina.
— Mała rzecz, drobnostka, dziś właśnie jest dzień darowania sobie wzajemnie uraz; ja nawet życzę i pragnę, abyście się ze sobą pogodzili.
I zawołał Damartina, który też zbliżył się.
Ludwik XI pierwszy przeszedł za przegrodę i uściskał Saint-Pola.
— Obecnie więc, nie powinno być między nami żadnej wzmianki o przeszłości; lecz czy pan dotrzymasz tego wszystkiego co mi pan przyrzekłeś?
— Przysięgam że dotrzymam, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział hrabia.
— Więc mogę liczyć na to, że pan należysz do mojego stronnictwa?
— Przeciwko wszystkim i każdemu, Najjaśniejszy Panie.
— Więc zbliż się Damartinie i uściskaj także naszego przyjaciela.
Hrabia zbliżył się i wypełnił rozkaz.
Po czem Ludwik XI odprowadził Saint-Pola aż do Noyon i ugościł go aż do rana, następnie hrabia powrócił do Saint-Quentin.
Dla czego król w tak uprzejmy sposób postąpił z Konnetablem?
Któż to może odgadnąć. Zapewne potrzebował go koniecznie do przeprowadzenia ułożonych planów lub też do ukucia jakiego tajemniczego spisku czy intrygi, o której zapewne wkrótce posłyszymy.
Co zaś do obawy, ażeby książę nie skorzystał z zawartej umowy i nie wyzyskał nienawiści Konnetabla, król nie mylił się wcale. W dwa dni po widzeniu się z królem, Konnetabl otrzymał poselstwo od księcia burgundzkiego, który ofiarował mu pensji dziesięć tysięcy talarów w złocie, jeżeli dotrzyma obietnicy, jaką przyrzekł z powodu wypadków w Montlhery.
Konnetabl odpowiadał, że może liczyć na niego, że znajdzie najniewątpliwiej sposobność pochwycenia króla za kark i wydania mu go księciu.
Skoro raz Ludwik XI znajdzie się w rękach księcia burgundzkiego, Konnetabl ofiarował swoje usługi, w pochwyceniu następnie królowej i Delfina i wysłania ich za granicę na wygnanie.
Francja skoro pozostanie bez króla, bez królowej i bez delfina, będzie wówczas do rozporządzenia i owładnięcia przez pierwszego lepszego, i książę może w niej gospodarować, jak się mu będzie podobało.
Tymczasem zdania w radzie królewskiej były podzielone.
Król chciał przedłużyć układ pomiędzy nim a księciem burgundzkim — sprzeciwiali się temu radcowie, twierdząc że ponieważ książę popadł teraz w wojnę z kantonami szwajcarskiemi i Austrją, byłoby daleko stosowniej poprzeć Szwajcarją i arcyksięcia Zygmunta.
Ale Comines, który znał dobrze księcia, przyłączył się do zdania króla i nastawał na przedłużenie traktatu.
— Przedłużmy zawieszenie broni — mówił król — pozwólmy mu ażeby sobie suszył głowę i niech ją sobie rozbije, walcząc z temi krajami, których siłę i potęgę zna król bardzo dobrze. Skoro zdobędzie jedną miejscowość, lub doprowadzi do załatwienia i zgody jaką kłótnię, rozpocznie nową; to nie jest człowiek, któryby się zadowolnił czemkolwiek, nieustannie w jego głowie rodzą się rozmaite plany i projokta; im więcej jest zamieszany w co, im więcej ma kłopotów, tem nowych sobie napyta. Chcąc się zemścić na nim skutecznie dość go pozostawić w tej pozycji, w jakiej się obecnie znajduje. Te Niemcy są tak wielkie i tak silne, że go pochłoną na wszystkie strony, że tam przepadnie jak kamień rzucony do wody. Cesarz, co prawda, nieodznacza się ani wielką logiką, ani wielkiem sercem, i woli raczej wystawić się na rozmaite nieprzyjemności niż wydawać pieniądze — lecz książęta cesarstwa utrzymują wszystko w cesarstwie w należytym porządku.
Król słuchał Cominesa i aprobował jego mowę. Właśnie zawiązał on z księciem układy, gdy wylądowali Anglicy i książę nie mógłby się z nimi w właściwym czasie połączyć, gdyby zerwany był układ o zawieszenie broni.
Hrabia Saint-Pol postanowił przywołać Anglików; był to jego plan, ażeby o ile możności powikłać stosunki dotychczasowe pomiędzy królem i księciem, a samemu się jak najprędzej wywikłać.
Książę myślał że Anglicy wylądują w Normandji i popłyną wzdłuż Sekwany, stało się jednak przeciwnie, wylądowali bowiem w Calais, tuż prawie przy Flandrji, a bardzo blisko posiadłości burgundzkich.
Książę pragnąc ich jak naprędzej pozbyć się pospieszył do Bruges, zażądał tam pieniędzy i w dniu 14 lipca złączył się z Edwardem.
Edward przybył osobiście z 1400 łuczników, pięcioma stami piechoty i z całą szlachtą angielską.
Książę dla tego tak spieszył się, aby co żywo armję angielską wypchnąć do Francji.
W tym samym czasie Edward wysłał do króla francuskiego Ludwika XI swego herolda Jarretiere.
Herold w obecności całego dworu wręczył królowi pismo wyzywające do boju z żądaniami swego pana.
Edward żądał w tym wyzwaniu do walki przedewszystkiem, aby mu Ludwik XI oddał swoje królestwo Francję, w przeciwnym bowiem razie, krew, jaka się poleje w walce, spadnie na jego głowę, jako głównego sprawcę wywołanej niepotrzebnie wojny.
List ten z wyzwaniem napisany był takim wybornym językiem francuskim, że można śmiało twierdzić, iż nie pisał go żaden Anglik, ale przeciwnie rodowity Francuz.
Król czytał to wyzwanie po cichu, otaczający go panowie niezmiernie zaciekawili się tem, co właściwie pismo obejmuje, ale Ludwik nie należał do ludzi którzy o swoich sprawach, zamiarach, projektach i w ogóle wszelkich czy to tajnych czy otwartych interesach, opowiadają przed całym światem.
Wziął herolda pod rękę i zaprowadził go do swojego gabinetu.
Przybywszy tam Ludwik XI zaczął z nim rozmawiać z tą uprzejmością i serdecznością jaka zawsze jednała mu serca i umysły jego podwładnych.
— Wiem bardzo dobrze, mówił, że jeżeli mój kuzyn, król Ang!ii, wasz pan i monarcha, przybywa do mojego kraju, ażeby ze mną walczyć, nie wykonywa tego sam przez się, z własnej woli, ale z cudzego, z obcego natchnienia i pobudzenia; nie gniewam się o to wcale, do niego nie mam najmniejszego żalu i zawsze pozostanę jego przyjacielem, jego bratem. Skoro nareszcie zdecydował się wystąpić przeciwko mnie, pobudził go do tego książę burgundzki i jego angielski parlament; nie zwrócił przecież zgoła uwagi, że sposobność po temu już dawno minęła, i że w niczem nie dopomoże mu książę burgundzki. Wraca on z pod miasta Neuss, po długotrwającem oblężeniu zupełnie ubezwładniony i bez należytej siły. Jego armja znajduje się w opłakanym stanie, tak nie ośmieli się nawet pokazać ją Anglikom. Wiem nadto bardzo dobrze, że mój brat z Anglji, porozumiał się z Konnetablem Saint-Pol, którego siostrzenicę ma poślubić, ale niech się strzeże, niech się ma na baczności, aby się w swych obliczeniach i zamiarach nie omylił, w nadziejach swoich nie zawiódł. Mógłbym tu wiele opowiedzieć, mianowicie jakiemi dobrodziejstwami dotąd go obsypywałem i jak on w następstwie czasu, haniebnie mi za me wywdzięczył się. Człowiek ten radby z wszystkiemi stronnictwami wchodzić w umowy, aby następnie łowić ryby w mętnej wodzie.
Jarretiere słuchał w milczeniu a kroi tak dalej mówił:
— Twój pan daleko lepiej i rozsądniej uczyni, jeżeli z dawnym swoim nieprzyjacielem zawiąże układy i z nim pogodzi się, bo powtarzam, należy zawsze budować projekta z istotnemi i dawnemi przyjaciołami a nie szukać nowych związkowych i niepewnych przyjaciół. Prócz tego pokój stały to najwyraźniejsze błogosławieństwo Nieba i ja też życzę mu go jak najserdeczniej. Powiedz to wszystko, bez owijania w bawełnę, bez obawy, swemu panu, jako wiernemu słudze przystoi, bo to co ci rozpowiedziałem, będzie korzystne i dla jego dobra. Nie pragnę waszej krzywdy i jeżeli mój kuzyn, król angielski, za pośrednictwem życzliwem twojem zechce z powodu kosztów podróży, jakie ma się rozumieć poniósł, wynagrodzenia, ja z całą skwapliwością wypłacę mu, na dowód mej niezmiennej dla niego przyjaźni 1000 talarów w złocie, oprócz trzech set talarów, które zaraz odemnie otrzymasz.
Jarretiere przez tę gotowość króla do udzielenia wynagrodzenia szkód, a głównie skutkiem jego uprzejmej i tak serdecznej przemowy, stał jakby pod wpływem czaru; oświadczył też zaraz że wpływ jego na monarchę angielskiego jest niezmiernie ograniczony, dalej, co było najważniejsze z całej tej dyskusji, że król angielski Edward, niechętnie bardzo występuje do wojny a nakoniec doradził królowi, aby, w razie skoro będzie posyłał herolda do Edwarda, zwrócił się szczególniej do lorda Howarda i do lorda Stanleya, którzy odznaczają się przeważnym głosem w radzie króla.
Wreszcie dodał:
— I ja wówczas coś pomogę, wprowadzając herolda do wyżej przezemnie wymienionych osób.
Ludwik XI nakoniec wraz z heroldem powrócił do sali, w której zebrane znakomitości królestwa, z niecierpliwością oczekiwali na rezultat wizyty angielskiego wysłańca. Zauważono to jedno tylko, że król miał twarz łagodną a nawet był rozpłomieniony.
— Panie Argenton, odezwał się Ludwik do p. Comines, tak go zwykle król tytułował od chwili, jak temu darował państwo Argenton, panie Argenton powtórzył, trzeba odmierzyć heroldowi angielskiemu trzydzieści łokci aksamitu szkarłatnego i podarować temuż.
Potem zaś dodał głosem zniżonym:
— Wszystko jest na dobrej drodze, nie oddalaj się od niego i postaraj się o to, aby nikt nie miał do niego przystępu, ani nie wdawał się w rozmowę przed jego odjazdem.
Wtedy kroi, nie dając żadnego objaśnienia co do rozmowy jaką miał z heroldem angielskim, zaczął sobie żartować z listu swego kuzyna, który, jak twierdził żartobliwie, bardzo już utył i z trudnością mógłby dosiąść konia, a cóż dopiero odbyć na nim uciążliwa kampanię a tem mniej walczyć — chyba, że w takim razie zrezygnowałby z konnego rycerza i został piechurem!
Sprawdziły się w zupełności rady i przestrogi jakie Ludwik XI udzielał podczas tej konferencji z heroldem angielskim. Edward bowiem sądził, że już w owym czasie stopnie do tronu francuskiego obsadzone były przez armję, księcia burgundzkiego, że król poniósł klęskę został, zwyciężony a jego wojska rozproszone, jednem słowem, że dość mu pokazać się, aby zwyciężyć!
Tymczasem przekonał się inaczej — w Calais nie zastał ani księcia, ani armji. Naprzód przybyła tam jedynie księżna burgundzka a to dla widzenia się z bratem.
Potem, zjawił się i książę w swej osobie, ale sam jeden, bez armji.
Więc to, co mówił król Ludwik heroldowi angielskiemu, o stanie opłakanym armji księcia burgundzkiego, istotnie byłoby prawdę?
Na większe jeszcze swoje zdumienie przekonał się że jego szwagier, głównie zajęty był obecnie zdobyciem Lotaryngji, na swój własny rachunek, a nie miał najmniejszego zamiaru dopomagania mu do zdobycia Francji.
Dalej książę Karol mówił wciąż o ukaraniu mieszkańców Alzacji i kraju Terrete, którzy, jak to już wspominaliśmy, osądzili na śmierć i wykonali wyrok na jego gubernatorze Piotrze Hagenbach.
Te życzenia księcia zupełnie nieznane królowi Anglji a które jak najmniej odpowiadały zobowiązaniom przyjętym przez Karola w obec króla angielskiego Edwarda, skłoniły po części króla angielskiego do prowadzenia wojny ale już nie wspólnie, nie razem, lecz pojedyńczo każdy na swoją rękę.
Podczas więc tego okresu, kiedy Anglicy posunęli się wzdłuż brzegów rzeki Somy a następnie przez Laon i Soissons wtargnęli do Francji, Karol zabrał siłą Luksemburg i Lotaryngją, których zdobycie tak mu leżało na sercu, poczem pomaszerował przez Nancy w Szampanji i połączył się z królem Edwardem w Rheims.
Tu właśnie miał być koronowany.
Propozycja ta a raczej zamiar wyglądał na żart. Anglicy przecież wzięli to na serjo.
Zażądali oni od księcia, aby im osobiście towarzyszył, jeżeli nie chce nieść im pomocy z całą swoją armią.
Książę tedy odbył razem z nimi drogę prowadzącą przez: Guines, Saint-Omer, Arras, Doullens i Peronne, był to kraj do niego należący.
Anglicy słyszeli o nadzwyczajnej gościnności domu burgundzkiego, oczekiwali więc przebiegając miasta należące do księcia burgundzkiego, że ostatecznie doświadczą tej gościnności — omylili się jednak. Karol nie dowierzał swoim gościom, sam przejeżdżał przez miasta, sypiał jedynie w swoich pałacach a pozostawiał swego szwagra często na nędznych folwarkach, gdy tymczasem jego armja biwakowała pod gołem niebem.
Gdy Anglicy uskarżali się odpowiadał:
— Bądźcie cierpliwi aż do Saint-Quentin. Tam stoi Konnetable, który was z taką żarliwością i skwapliwnścią do nas zaprosił — oczekuje na was przy otwartych bramach.




V.
Traktat w Picquigny.

Przybyli nareszcie do Saint-Quentin.
Anglicy sądzili że weszli do przyjacielskiego miasta, maszerowali też bez należytej ostrożności, w tem przekonaniu że mieszkańcy powitają ich procesją z krzyżem i chorągwiami.
Skoro znaleźli się na pięćset kroków od miasta, dały się słyszeć strzały armatnie. Edward sądził że to oznaki radości i salwy moździerzowe ale wyprowadzono go z błędu, bo strzelano kulami i nawet zabito już jednego żołnierza.
Druga salwa położyła trupem dwóch.
Później ujrzano wychodzący naprzeciw garnizon, który stanął w szyku bojowym gotów do walki.
Konnetable teraz śmiało pokazał swoje zęby.
Anglicy, którzy sobie roili że wejdą do Francji bez najmniejszego oporu, bez najmniejszej przeszkody, nie znaleźli nawet dość miejsca, aby rozłożyć się obozem.
Francja otworzyła się przed nimi i zamknęła za nimi bramy.
Książę tymczasem zapowiedział, że ich opuścić musi, albowiem wzywała go armia do dalszego prowadzenia walki w Lotaryngji.
Edward przekonał się, że doznał najfatalniejszego zawodu, że zamiast przyjęcia go otwartemi rękami, zgotowano mu prawie przedwczesny zgon, że nakoniec każdy go zwiódł, jeden tylko król francuski powiedział rzetelną prawdę i dał mu przyjacielską przestrogę.
Przy królu znajdujący się dwaj lordowie: lord Stanley i Haward, ciągle, na każdym kroku mówili do króla.
— Przekonajże się teraz, najjaśniejszy panie, czy król francuski jest naszym przyjacielem czy wrogiem!
Herold Jarretiere, również był echem ich obu, przyznając im słuszność i powtarzając to, co oni mówili.
W chwili kiedy Anglicy przyjęci przez mieszkańców Saint-Quentin strzałami armatniemi, nie wiedzieli co czynić, czy pozostać, czy się cofnąć, pochwycono służącego jakiegoś szlachcica, którego jednak nazwisko arystokratyczne zapomniała wymienić historja owej epoki.
Arystokrata zaś miał nazwę Jakób de Granet.
Był to pierwszy jeniec, jakiego pochwycono; zaprowadzono go też wnet do Edwarda, który go wybadał, a następnie kazał wypuścić nie czyniąc mu żadnej krzywdy.
Skoro owego sługę nareszcie postanowiono puścić na wolność, dwaj lordowie zbliżyli się a dając mu pieniądze, oświadczyli:
— Powiedz swemu panu, mówił pierwszy, że te pieniądze dał ci lord Stanley.
— A te pieniądze — dodał drugi — otrzymałeś od lorda Hawarda i pozdrów od nas monarchę francuskiego.
Sługa wrócił wielce uradowany do Compiegne, gdzie właśnie pod tę porę przebywał król Ludwik XI., zażądał udzielenia mu audjencji i opowiedział królowi tak wydarzony wypadek jak i dalsze szczegóły całej dopiero co opisanej sceny.
Król niedowierzając mu poczytał go za szpiega.
Zrządziło bowiem nieszczęście, że ów Jakób Granet miał brata w służbie księcia Burgundzkiego, ztąd też powstało podejrzenie.
Służący okuty został w kajdany.
Ponieważ jednak w całem opowiadaniu wypadków, jakie przytrafiły się owemu mniemanemu szpiegowi, tkwiła prawda, król więc niepewny, jak uważać taki postępek nieznanego sobie człowieka, kazał go nieustannie przywoływać z więzienia i sam się go wypytywał, badał przeróżnemi sposobami.
Ile razy zaś go słuchał, tyle razy wewnętrzny głos ostrzegał króla, że człowiek ten jest niewinnie posądzony, niesłusznie osadzony w więzieniu, i że to, co mówi, jest niezmiernie ważną rzeczą, a mającą cechy istotnej prawdy i szczerości.
Zestawiając opowiadanie służącego, z tem co mówił herold Jarretiere, harmonizowało to ze sobą i chyba nieprzyjaciel mógł sobie inaczej tłumaczyć jego wyrazy.
Przyszła zatem myśl królowi, której dotąd jeszcze nie wykonał, mianowicie żeby posłać kogo do obozu Anglików, celem bliższego zbadania położenia.
Na nieszczęście nie miał żadnego herolda pod ręką. Siedział przy stole, ale jak niegdyś ów sławny Cid, wcale nie miał apetytu do jedzenia. Naprzeciw siebie miał swojego Cominesa, który znał projekta króla i namawiał go, aby raz przecie zabrał się do ich wykonania.
Nareszcie król raptem, po długiem zastanawianiu się zawołał:
— Mamy go — zawołał — panie Argenton.
— Któż to taki, najjaśniejszy panie.
— Czy znasz pan Hallesa, mojego szambelana?
— Doskonale, Najjaśniejszy panie — odparł Comines. — Syn Merichona, dawniejszego mera w Rochelli.
— Tak, to on właśnie; on ma służącego, którego widziałem, jest to człowiek bardzo rozumny i zręczny, chcę go posłać do obozu Anglików, przebranego za herolda. Idź pan i obiaduj w swoim pokoju, przedewszystkiem zaś poślij po owego służącego i zaproponuj mu, czy się zgodzi na podobną misję.
Ten służący, którego nazywano Merindol, był człowieczek niewielkiego wzrostu, który zdawał się na pierwszy rzut oka niezdolnym do odegrania tak ważnej roli wysłańca czyli herolda króla francuskiego. Wszakże rozmawiając z nim dłużej, Comines przekonał się o jego zdrowym rozsądku, o gładkim sposobie wyrażania się i zachowaniu się w niczem niezdradzającego pochodzenie tak niskie. Te właśnie szczególne przymioty owego służącego uczyniły wrażenie i na królu Ludwiku XI. i dla tego do obecnej chwili zapamiętał jego nazwisko i osobę.
Po chwilowej rozmowie Comines zaproponował mu, czyby nie podjął się misji jaką chce obarczyć go król.
Nieszczęśliwy ogromnie się tem przeraził i rzuciwszy się do nóg Cominesa, błagał go, aby wysłano kogo innego, bardziej zdolnego do spełnienia tak niebezpiecznego przedsięwzięcia.
Ale Comines kazał mu powstać, zaprosił go do obiadu, długo bardzo jeszcze z mm rozmawiał, później wyjaśnił mu ową misję w prawdziwem jej znaczeniu, przekonywał że w tym razie nie grozi mu zgoła żadne niebezpieczeństwo, przyrzekł znaczną kwotę pieniężną jako wynagrodzenie za tę usługę świadczoną królowi, zapytał go zkąd jest, a gdy dowiedział się że jest z Rochelli, obiecał, że po spełnieniu umiejętnie swego zadania dostanie bardzo dobre i korzystne miejsce urzędowania, że będzie co najmniej pierwszym z urzędników na wyspie de Rhe.
Podczas tej żarliwej rozprawy między dwoma mężami, z których jeden był skończonym dyplomatą, drugi zaś ze strachu nie przyznawał się do wrodzonych dyplomatycznych zdolności, wszedł król.
Nie przypuszczał on że sługus będzie czynił jakie trudności, jakie stawiał warunki, lub wprost oprze się zaszczytnemu dla niego powołaniu i w tym razie król sam chciał go widzieć i rozmówić się, nie wątpiąc że zdoła przełamać wszelkie skrupuły i wzdragania się. Jakoż Merindol uspokojony zapewnieniami króla, zgodził się i przyjął ową misję.
Teraz nowa przedstawiła się kwestja, zkąd wziąć ubrania dla herolda?
Ale i na to odnalazł środek król Ludwik. Posłał swego wielkiego koniuszego Alain de Villers, a rozkazem przyniesienia bandery, jaką posługują się zwykle trębacze. Bandera ta miała być materjałem do skrojenia i użycia munduru dla herolda z herbami Francji, resztę zaś kostjumu wypożyczono od herolda będącego przy bracie królewskim księciu de Burbon. Przyprowadzono konia, wsadzono na niego owego improwizowanego herolda, który włożywszy swój strój do mantelzaka przywiązanego do siodła, ruszył z kopyta nie żegnając się z nikim, z żadną żywą duszą.
Przybył do obozu angielskiego właśnie w tym czasie, kiedy odjeżdżał książę Burgundzki do swej armii obozującej pod Luksemburgiem. Chwila więc była najprzyjaźniejsza do przeprowadzenia misji królewskiej.
Herold tak na prędce zaimprowizowany, w zupełności usprawiedliwił położone w nim zaufanie — przedstawił się obu lordom: Stanlejowi i Howardowi, prosząc o pozwolenie widzenia się z królem Anglji.
Posłuchanie wyznaczono mu wieczorem tego samego dnia.
Edward, wielki smakosz, był właśnie już przy końcu swej uczty, w wybornym humorze i usposobieniu, szczególniej do wysłuchania warunków proponowanego mu przez króla Ludwika XI. pokoju.
Jakoż po niejakiej chwili kazał zwołać radę, której obwieściwszy w krótkich słowach przedmiot ten, jednozgodnie oświadczyła się za zawarciem pokoju.
Garbus Glocester jeden tylko był przeciwnego zdania, ale na zdanie jego, jako wyrażone osobno, nikt prawie najmniejszej nie zwrócił uwagi.
Merindol odesłany został Ludwikowi XI. z listem bezpieczeństwa.
Heroldowi francuskiemu towarzyszył równie i herold angielski.
Zanim ambasador króla Francji opuścił obóz angielski, król Edward ofiarował mu kubek napełniony sztukami złota.
Król Ludwik ze swej strony przyjął Merindola nadzwyczaj uradowany, któremu też dał znakomitą sumę pieniężną i przyobiecany urząd w miejscowości de Rhe!
Nazajutrz we wsi niedaleko od Amiens zebrali się plenipotenci i pełnomocnicy stron układać się mających o warunki pokoju.
Anglicy rozpoczęli od żądania korony francuskiej — to jest dwóch najważniejszych jej prowincji; Normandji i Guyenne; a zadowolnili się sumą 75 tysięcy talarów w złocie.
Zdecydowano również na tem posiedzeniu że delfin Francji poślubi córkę króla Angielskiego i że ta ostatnia przez lat dziewięć otrzymywać będzie rodzaj pensji w kwocie 60 tysięcy talarów, płatnych w Tower w Londynie z dochodów prowincji Guyenne — po upływie zaś zakreślonych dziesięciu lat zamieszka razem ze swym małżonkiem we Francji.
Nakoniec przyznano niejakie ulgi handlowi angielskiemu.
Edward był tak zagniewany, tak wściekle oburzony na księcia Burgundzkiego, że ofiarował królowi francuskiemu, na dowód stosunków przyjaźni, jaka pomiędzy nimi od tej chwili utrzymać się była powinna, listę tych osób, które zdradzały króla francuskiego, a nadto przyrzekł złożyć i dotykalne, rzeczywiste dowody ich zdrady.
Kiedy nareszcie ambasadorowie powracający z posiedzenia oświadczyli królowi, który niespokojny i zaciekawiony wyjechał naprzeciw nich do Amiens, o rezultacie przeprowadzonych przez siebie pertraktacji i warunków pokoju, w początkach nie chciał zgoła temu wierzyć, tak pokój ten okazał się dlań pożytecznym i pożądanym.
Dopiero zaś wtedy uwierzył, jak zmuszony był na owym traktacie położyć swój własny podpis.
W ten sposób nareszcie Ludwik XI. zupełnie się uspokoił i utrwalił w swem państwie spokój raz na zawsze a przynajmniej na długie lata.
Czując się więc zobowiązanym do wynagrodzenia trudów tych osób, które przyjmowały udział w zjeździe i po części przyczyniły się do uregulowania tak niespodziewanie korzystnych dla króla warunków pokoju, Ludwik XI. kazał wypłacić jednemu z lordów dziesięć tysięcy talarów złotem, drugiemu dwadzieścia tysięcy, innemu zapewnił dożywotnią pensję. Nakoniec wszystkich Anglików znajdujących się w Amiens zaprosił na wielką i wspaniałą ucztę — trwała ona blisko cztery dni, a Anglicy jedli i pili wiele się zmieściło, i dopiero piątego dnia odesłał ich królowi angielskiemu z pełnemi kieszeniami i jeszcze pełniejszemi żołądkami.
Przez to zachowanie się króla, Edward miał najlepszy dowód, że Ludwik XI. dał mu wszystko co tylko przyrzekł.
Ten traktat zawarty w Amiens nosił odtąd nazwę Pokoju w Picquigny.
Książę Burgundzki był jakby rażony piorunem skoro dowiedział się nareszcie o tem wszystkiem co zaszło.
Jeszcze bardziej przerażony został Konnetable de Saint-Pol, zrozumiał on bowiem bardzo dobrze, że zapłaci własną osobą i mieniem za koszta wojenne niedoszłej do skutku wojny.
Poruszył więc wszystkie możliwe środki i sposoby, aby nareszcie doprowadzić do tego iżby wojna prowadzona w Lotaryngji zakończyła się pokojowym układem; nieustannie mięszał się do spraw księcia Burgundzkiego i doniósł królowi, że Anglicy zadowolnią się najzupełniej gdy pozostaną na zimowych kwaterach w dwóch miastach w Eu i Saint Valery.
Król wszakże, który nie chciał wcale aby Anglicy dłużej w kraju pozostali, dał tajemny rozkaz spalenia obu miejscowości, a skoro pełnomocnicy angielscy upomnieli się, odpowiedziano im kategorycznie, iż miasta te przypadkowym sposobem uległy pożarowi.
Edward tymczasem był tak uradowany z zawartego stosunku i taką okazywał przyjaźń swemu sprzymierzeńcowi, że oddalając się, przyrzekł powrócić w następnym roku, aby z kretesem zniszczyć księcia Burgundzkiego, jeżeli król Ludwik zdecyduje się wypłacić mu połowę kosztów, zamierzonej w ten sposób wojny.
Ludwik wszakże odmówił, nabierał bowiem coraz bardziej przekonania, że książę Burgundzki sam wkrótce się zrujnuje.
Przeciwnie żądał tylko jednej, jedynej rzeczy, mianowicie, aby ze swym kuzynem był w stosunkach jak najprzyjaźniejszych, a przynajmniej aby zawieszenie broni trwało jak najdłużej, a to dla tego, by tenże wyczerpał wszelkie swoje siły w walce z Szwajcarją i niemieckiem państwem. Liczył on zawsze na owe długie ośmnasto stopowe lance, których działanie widział naocznie w bitwie pod św. Jakóbem i pewny był że one księcia Burgundzkiego i całą jego kawaler ją należycie naszpikują.
Sam zaś osobiście pragnął oswobodzić się od dwóch tkwiących w jego głowie cierni i kolców — pierwszym kolcem była dla niego Północ — drugim Południe, to jest w tych dwóch punktach znajdowali się; Armagnac i Saint-Pol.
Zamiast nazwy Armagnac, możemy tu podstawić nazwę: Nemours. Już w roku 1473 usunął on ze swej drogi Jana Armagnac’a, męża dwóch żon, z których jedna była jego rodzoną siostrą. Ludwik XI. osaczył go w Lectoure i po wzięciu miasta, w oczach jego żony, kazał go zasztyletować.
To już było coś.
La Value osadzony był w klatce; Melun ścięty, d’Armagnac zamordowany, d’Alençon skazany na śmierć i jeżeli utrzymany został przy życiu, to jedynie zawdzięczał to łasce — jednem słowem wszyscy wyjąwszy księcia de Guyenne, albo otruci, albo nie otruci pomarli, pozostał więc tylko: Saint-Pol i Nemours.
A ten Nemours, inaczej mówiąc Armagnac doskonale wiedział że i na niego kiedyś przyjdzie kolej, co stwierdził w liście pisanym do swego wnuka przez małżeństwo p. Saint-Pol:
„Spodziewając się lada chwila aresztowania, poślę ci moje dzieci, które racz zabezpieczyć“.
Przez lat piętnaście obaj dopuszczali się zdrady, nie tylko jako amatorzy, ale jako zdrajcy płatni, już to zdradzając króla Francji, już króla Angielskiego, już to księcia Burgundzkiego a za każdym razem wynagradzani byli albo nowym tytułem albo prowincją.
Nemours, n. p. miał dobra w całej Francji, poczynając od Pireneów a kończąc na prowincji Hainaut.
Co zaś do Saint-Pola, przedstawiał on typ niewdzięcznika, o jakim trudno pomyśleć.
Król obsypał go dobrami i trzy razy przez niego umierał, a raczej chciałem powiedzieć ginął, bo król nigdy nie umiera, ale ginie.
Po raz pierwszy Saint-Pol zdradził pod Montlhery, a zyskał skutkiem tej zdrady szablę Konetabla, żonę, bogaty posag i gubernatorstwo w Normandji.
Po raz drugi, król Ludwik dał mu miejsce i władzę rozporządzalną na Południu; wówczas Saint-Pol zmówił się przeciwko królowi z księciem Guyenne i z księciem Burgundzkim.
Nakoniec po raz trzeci pozostawił pamiątkę po sobie Karolowi Śmiałemu w Kolonji i Neuse, który rozpoczął wojnę z cesarstwem; wówczas to Saint-Pol sprowadził Anglików i posłał ich do Francji. Rzecz tę usprawiedliwiają listy przesłane przez Edwarda króla angielskiego, królowi Ludwikowi.
Z tych więc powodów Saint-Pol powinien być pochwycony.
Król dał za tego człowieka prowincję i pozwolił sobie zabrać inną — dał Lotaryngję a pozwolił zabrać Alzację. Wówczas to wyrzekł swym żartobliwym i kostycznym tonem:
— Mój szlachetny kuzyn książę burgundzki porozumiał się z Konnetablem, a uwinął się z nim tak, jak się czynić zwykło z lisem. Zatrzymał on skórę, wysokiej ceny i dobroci, a dla mnie pozostawił mięso nie mające żadnej wartości.
Traktat na mocy którego król ustąpił Lotaryngję, a książę Burgundzki wydał w ręce króla Saint-Pola zawarty został w d. 13. września 1475 r. Nazajutrz Ludwik XI. przybył do Saint-Quentin z pięciuset ludźmi, miasto otworzyło mu bramy.
Saint-Pol tymczasem ratował się ucieczką do Mons, do swego przyjaciela p. Hainaut, tutaj pilnował go jeden tylko lokaj a on sądził że nie ma się czego obawiać.
Ale w d. 16. października sekretarz księcia Bnrgundzkiego przywiózł rozkaz do mieszkańców, aby zwrócili na Saint-Pola szczególną uwagę.
Nakoniec pojawił się ostatni posłaniec z rozkazem wydania Saint-Pola w dniu 24, jeżeli dotąd miasto Nancy nie jest zdobyte.
Ażeby dobrze zrozumieć ten ostatni rozkaz, należy wiedzieć, że książę w tym względzie także knuł pewną intrygę. Chciał on posiąść Lotaryngię a nie wydać przytem Saint-Pola; ponieważ ten człowiek w jego rękach był zawsze dzielną bronią przeciwko królowi francuskiemu.
Ludwik przeniknął podwójną grę swego kuzyna i zagroził mu.
— Jeżeli mi nie wydasz Saint-Pola, wkroczę do Lotaryngji, nie jako sprzymierzeniec twój, ale jako twój nieprzyjaciel.
Książę osadził Nancy.
Skoro Nancy zostanie zdobyte, to tem samem zdobyta będzie i Lotaryngja a wówczas cóż może księcia Burgundzkiego obchodzić król francuski.
Jego właśni inżynierzy przyrzekli mu że miasto będzie wzięte 20. t. m. dla tego to pisał Karol:
— „Jeżeli Nancy nie jest zdobyte, w dniu 24 b. m. wydać Saint-Pola“. Jeżeli zaś zdobędzie Nancy, zatrzyma je dla siebie i Saint-Pola nie wyda.
Na nieszczęście inżynierowie burgundcy omylili się w swoich kombinacjach i obliczeniach.
W dniu 24, najwięksi nieprzyjaciele Saint-Pola pp. Hugonnet i Humbercourt, nie tracąc ani chwili czasu przyaresztowali go.
W trzy godziny po tem aresztowaniu przysłany został rozkaz, zezwalający na przedłużenie terminu wydania Saint-Pola, ale już było za późno.
Saint-Pol został tedy w dniu 24 listopada pochwycony w Mons, a w dniu 27 t. m. pomieszczono go w Bastylji zaś w dniu 19 grudnia został na placu Grevé w Paryżu ścięty.
Kto mianowicie poniósł największą stratę z powodu tej egzekucji, to niewątpliwie książę burgundzki.
Konnetabl był jego przyjacielem od dziecinnych lat; książę osadził go w swojem państwie, zapewnił mu wszelkie bezpieczeństwa, a wydał go w ręce nieprzyjaciół jedynie z chciwości.
W ten sposób Karol tracić począł zwolna swoją dawną sławę — utracił zaś imię zwycięzcy po niepomyślnym szturmie do miasta Neus, które musiał haniebnie opuścić; utracił również wziętość jako polityk stanu przez wylądowanie Anglików w Calais, których niepotrafił poprzeć w powziętych zamiarach — dalej dobre imię, jako honorowy człowiek, przez sprzedanie hrabiego de Saint-Pol, którego wydał w sposób niegodziwy uczciwego męża.
Każdy teraz mógł śmiało głosić, że książę burgundzki stoi na drodze do zupełnej zguby i upadku.
Równocześnie jednak zabłysł mu jeszcze jeden promień szczęścia w tym dniu, w którym tryumfalnie wjechał do miasta Nancy a było to dnia 29 listopada 1475 roku, to jest w pięć dni po wydaniu Saint-Pola.
Książę jechał na swym bojowym koniu, jaśniejąc blaskiem złota i drogich kamieni. Miał na głowie czerwony baret, ozdobiony koroną książęcą, która wedle zdania ówczesnych, z powodu djamentów, jakiemi była przystrojona, miała wartość równą wartości całego księstwa.
Po za nim postępowali dwaj pazie, w tak kosztownych strojach, jakich jeszcze dotąd nie widziano nigdy.
Obok niego jechał książę Tarentu, syn króla Neapolu, książę Cleve, hrabia Nassau, Marle, Chimay, Campobasso, i nakoniec Antoni, wielki basztard burgundzki.
Udał się on naprzód do kościoła św. Jerzego gdzie wysłuchał mszy i zaprzysiągł wolności miasta oraz przywileje księstwa, powrócił zaś pieszo, pozostawiwszy swego konia z wspaniałym rzędem kanonikom katedralnym. Posiadali oni takie prawo.
Karol zatem posiadł Lotaryngję, posiadanie to jednak bardzo drogo było opłacone.
To piękne, bogate Nancy daleko mu lepiej podobało się niż inne miasta, lepiej nawet niż Dijon, lepiej niż jakiekolwiek grody we Flandrji, tej upartej i zuchwałej Flandrji, zapragnął też jeszcze bardziej je upiększyć i przeznaczyć je na miejsce najwyższej władzy, to jest na stolicę, projektując budowle wspaniałego pałacu i w tym pałacu skoncentrować cały dalszy swój żywot.
Przedewszystkiem jednakże trzeba było ukarać Szwajcarów, którzy ośmielili się wypowiedzieć mu wojnę.




VI.
Wół z Uri a krowa z Unterwalden.

Już wojska skonfederowane rozpoczęły kroki nieprzyjacielskie, napadły na Burgund ją i spaliły Blamont, oprócz tego aby zabezpieczyć grzbiety gór Jura, Berneńczycy opanowali twierdze Jougne, Orbe i Granson, które należały do p. Chatel-Guyon, jednego z najpierwszych dygnitarzy dworu burgundzkiego.
Ta Szwajcarja, którą Karol chciał pokonać i upokorzyć, była dla niego więcej niż prowincja, którą on chciał przyłączyć do swego państwa; ona była dla niego celem życia, zdobycie jej życzeniem stanowiącym jedyne pragnienie dumnego pana.
Ale, mówiono mu, miej się na ostrożności najłaskawszy panie, Szwajcarzy są wybornemi żołnierzami.
— Tem lepiej — odpowiedział — skoro ich pokonam, włączę do mojej armji, oni mi dopomódz muszą do przeprowadzenia i wykonania planów.
Znamy te plany.
Książę miał w dobrym królu René, przyjaciela, który wyciągał doń ręce — Jakób Sabaudzki, marszałek burgundzki zaręczał mu za małego księcia Sabaudzkiego i jego matkę.
Gdyby stał się panem zachodnich Alp, mógłby spaść jak huragan na Włochy, prowadziła tam droga Hannibala. Tylko, że Karol szczęśliwszy niż ów bohater średnich wieków, niepotrzebował obawiać się nieprzyjaciela z tamtej strony Alp; przeciwnie spotkałby tam przyjaciół a nawet związkowych.
Do tego wszystkiego potrzeba było koniecznie zwyciężyć Szwajcarję, która stanowiła największą w jego zaborczych zamiarach przeszkodą.
Jedna rzecz tylko opóźniała wykonanie tego projektu, oto dla czego król francuski nie żąda od niego skóry Saint-Pola, zadawalniając się jedynie mięsem.
Ale Ludwik XI nie był szaleńcem.
Jeżeli król francuski powstrzymywał Karola od wojny ze Szwajcarją, był jego dobroczyńcą, bo tym sposobem powstrzymywał go od niechybnej zguby.
Król wreszcie sam, z dobrej woli i bez wezwania wydał mu Saint-Quentin.
Więc nakoniec książę pomaszerował naprzeciw tym pastuchom, jak nazywał pogardliwie ludność mieszkającą w kantonach szwajcarskich.
Ludwik XI oświadczył także im, że ze względu na zawieszenie broni, zawarte z księciem burgundzkim, nie może im w niczem dodomódz, a tem mniej posłać wojska. Ale w takim wypadku, jak to dobrze pamiętamy, był artykuł w traktacie zastrzegający podobne położenie rzeczy, a mianowicie: król był obowiązany im corocznie wypłacać dwadzieścia tysięcy franków.
Rzeczywiście zapłacił im tę sumę, a nawet zapłacił i to, coby się w roku następnym należało. Szwajcarzy podziękowali królowi za szczególną uprzejmość, bo mieli wszystko to, co im brakowało i pieniądze i ludzi.
Pod pozorem pielgrzymki do Notre-Dame du Puy au Velay, król zamieszkał w Dijon. Chciał on wszystko wiedzieć i wszystko widzieć, widowisko jakie miało nastąpić, niezmierną rozbudzało w nim ciekawość.
W ciężkiej porze, bo wśród najtęższej zimy, to jest dnia 11 stycznia 1476 Karol opuścił Nancy, celem objęcia głównej komendy nad armią.
Nigdy jeszcze nie rozporządzał tak olbrzymią siłą.
Do trzydziestu tysięcy, które przyprowadził z Lotaryngji dołączył się hrabia de Romont z czterma tysiącami wojowników; sześć tysięcy zaś miało przybyć z Piemontu i Medjolanu — jego artylerja była znakomita, powiększyła się zaś armatami zdobytemi w Lotaryngji, ogromne też szeregi wozów ciągnęły za nim, prowadził on też skarb ojca zabrany Flamandczykom, mianowicie: kaplice, naczynia kościelne, świętych ze złota, apostołów ze srebra, broń damasceńską, naczynia z mozajki, majoliki, sztandary, namioty i pawilony.
Wspaniałość ta przypominała tradycje dawne wojen perskich — był to, można powiedzieć, obóz Kserksesa ze średnich wieków, idący ze swym dworem, książętami, kupcami, miłośnicami, służbą — pomieszaną z oddziałami rycerskiemi — wszystko to w takiej mnogości, że przewyższało liczbą całą armję.
Szwajcarzy tymczasem przedstawiali inne widowisko — tam było drzewo i żelazo.
Kiedy książę ogłosił wojnę przeciwko Szwajcarom, ich ambasador odpowiedział:
— Wy nic nie zarobicie na nas, nasz kraj jest ubogi i jałowy — nasi jeńcy nie będą mieli czem płacić należącego się za nich okupu — więcej posiadacie złota i srebra w ostrogach waszych jeźdźców i w rzędach na konie, niżby się znalazło go w całej Szwajcarji.
Dwie potęgi brutalne, szły naprzeciw siebie — i musiały się zetrzeć ze sobą — lew burgundzki i niedźwiedź berneński mieli poprobować swych sił w wzajemnych zapasach.
Hrabia de Romont dowodził przednią strażą; skoro wszedł do Jougne, znalazł się w swoim kraju. Szwajcarzy bez oporu pozostawili Jougne i Orbe w rękach nieprzyjaciół.
Nakoniec armia nieprzyjacielska dotarła do Iverden.
Szwajcarzy postanowili się bronić; lecz mieszkańcy, którzy tęsknili do dawnego swego pana, porozumieli się między sobą postanawiając wydać miasto.
Plan tego był bardzo prosty. Dwa domy dotykały wałów — mieszkańcy tedy wyrobili w murach otwór i przez ten właśnie otwór nocą weszli Burgundczycy.
Skoro zaś dostali się do wnętrza miasta, poczęli wołać:
— Burgundja! Burgundja! Miasto poddało się!
Szwajcarzy na pół uzbrojeni i na pół ubrani, wyszli z domów; byli to ludzie których nie tak łatwo byle czem zastraszyć — zresztą mówili doskonale obcym językiem co także miało wielkie znaczenie. Zaczęli tedy przywoływać, poznawać wzajemnie, nareszcie złączyli się i pod dowództwem Hansa Schürpf z Lucerny rozpoczęli rejteradę do zamku. Hans Müller z Berna postawiony został na moście celem krycia cofających się.
Dzielni górale stracili tylko pięciu ludzi.
Szósty prawie także był zgubionym; w chwili bowiem, kiedy jego towarzysze maszerowali do zamku i mieli już podnieść most zwodzony, ujrzano go nadbiegającego z ręczną procą i mieczem obnażonym. Ścigany przez jakiegoś Burgundczyka, odwrócił się, wypuścił nań strzałę z łuku, potem rzucił się na niego i zabił mieczem — wyciągnąwszy zaś z ciała trupa strzałę, zaczął na nowo biedź ku fortecy. Lecz powstrzymany został przez drugiego nieprzyjacielskiego żołnierza — zwrócił się ku niemu zabił go tak jak pierwszego, wyciągnął znowu strzałę i przeszył nią piersi trzeciemu Burgundczykowi. Tym razem nie uznał za stosowne wydobywać napowrót strzały, bo już nie było czasu, gdyż most zwodzony zapadł.
Skoro zaś hrabia Romont pojawił się przed zamkiem, przyjęli go Szwajcarzy cegłami z pieca, który właśnie rozwalili.
Oblegający wypełnili tymczasem rowy słomą i takową zapalili.
Lecz zaledwie płomień dotknął drzwi, Szwajcarzy je otworzyli i rzucili się na Burgundczyków, którzy na ten napad byli wcale nie przygotowani.
Napad tak był gwałtowny, że zmuszono nieprzyjaciela do ucieczki, hrabia został ranny, a Szwajcarzy zabrali z miasta wszystko co było potrzebne do pożywienia.
Następnego dnia przybyło kilka oddziałów Berneńczyków, celem wzmocnienia załogi — Burgundczycy sądząc że to przednia straż szwajcarska pędzi na nich, ze strachem uciekli z miasta.
Szwajcarowie podpalili je i z artylerją cofnęli się do zamku ufortyfikowanego w Granzon.
Postanowili oni ten zamek bronić do upadłego.
W dniu 19 nadszedł książę Burgundzki ze swoją całą armją. Chciał on dobrać się do pulsu Szwajcarów, nakazał więc generalny szturm.
Utracił on około 200 ludzi w rowach fortecy.
W pięć dni później przypuszczono drugi szturm, który z tą samą zaciekłością został odparty.
Teraz zmienił książę swoją taktykę. Ustawił artylerję na wzgórzach i zaczął zamek bombardować.
Nieszczęście chciało że Jerzy Stein, komendant twierdzy zachorował, a Hans Tillier, dowódca artylerji, przy jednym wystrzale, którym sam kierował został zabity, nadto z nieostrożności czy też z innego powodu wyleciał w skutek eksplozji magazyn prochu w powietrze.
Wśród tylu niepowodzeń, szlachcic niemiecki, nazwiskiem Ramszwag, chciał parlamentować z oblężonymi.
Jakoż wystąpił, jak sam twierdził, w imieniu margrabiego Filipa Badeńskiego. W przemówieniu swem głównie czynił nacisk na to że już dość krwi wylano, że Szwajcarowie aż nadto usprawiedliwili swoją sławę jako żołnierze-rycerzy i że rozsądek nakazuje rozpocząć parlamentację i położyć kres dalszej rzezi.
Gdy jednak tak łagodne wystąpienie me podziałało na niedowierzających a pewnych siebie Szwajcarów, ambasador-amator począł grozić.
— Cóż wam z tego przyjdzie że nadarmo utracicie ludzi. Wreszcie nikt nie będzie oszczędzanym, kogo pochwycimy z bronią.
Skoro i to niepodziałało na umysły słuchających, dodał:
— Wszystkie kantony zostaną zniszczone ogniem a ludność ich będzie w pień wycięta. Ale Bern, jeżeli odda się na łaskę i niełaskę zostanie oszczędzone i nietknięte.
Na ten ustęp ostatni zwrócono szczególniejszą uwagę, bo któryż z poczciwych ludzi nie da się pochwycić na wędkę, jeżeli mu przyrzekają wolność i bezpieczeństwo życia. Pomiędy szwajcarami zrodziło się tedy rozdwojenie.
Hans Müller, oświadczył stanowczo że zrzeka się wszelkiej łaski i raczej pod gruzami miasta da się pogrzebać, niż opuści swoje szeregi, albo namawiać będzie do poddania się.
Hans Müler zaś proponował aby korzystać z łaskawych zapewnień parlamentarza i poddać się.
Ten ostatni zyskał wielu zwolenników. Udarowano parlamentarza pieniędzmi, a mianowicie dano mu sto talarów złotem, by dotrzymał zobowiązania i nawet rada miasta dozwoliła się mu prowadzić bez broni do księcia dla narady.
Książę usłyszawszy wielki alarm i hałas kroczących tylu ludzi, zapytał, co to ma znaczyć?
Odpowiedziano mu, jako załoga miasta zgłasza się do niego z prośbą o przyjęcie ich pokornego poddania się.
Nie mogąc temu zgoła wierzyć, wyszedł i stanął na progu swego namiotu. Rzeczywiście ujrzał przed sobą zgromadzonych ośmiuset ludzi, miejscowego garnizonu.
— Najłaskawszy panie — odezwał się wówczas parlamentarz, oto jest garnizon miasta Berna, który udaje się do jego dobroci, do jego łaski i niełaski.
— Czy to rzeczywiście prawda? — zapytał książę Burgundzki, wątpiący w tak niespodziany obrót rzeczy.
— Wszak jesteśmy tu wszyscy — odpowiedzieli.
— Bardzo dobrze — rzekł książę. — Moją jest wolą, aby byli wszyscy albo powieszeni, albo utopieni. Zostawcie im jednak czas do pojednania się z Bogiem i uproszenia przebaczenia za grzechy.
— Brawo! — wykrzyknęli, hrabia Romont i Chatel-Guyon — jeżeli nikogo nieoszczędzimy wojna skończona.
Przy tych słowach i na znak dany przez księcia zostali oni otoczeni w koło i następnie podzieleni na dwie połowy: osada z zamku Granson, miała ponieść śmierć na szubienicy, osada zaś z Verdun skazana na utopienie.
Zapowiedziano wyrok ten jeńcom, wysłuchali go spokojnie, nieokazując najmniejszej trwogi, tylko Wübler padł na kolana przed Müllerem, błagając o przebaczenie, że śmiał opierać się jego projektowi i nieposłuchał tego co radził i że tym sposobem, siebie i jego i swoich dzielnych towarzyszy wystawił na niebezpieczeństwo śmierci.
Müller podniósł swego towarzysza i ucałował, dając tem dowód, że mu wszystko przebaczył.
W tym też czasie przybyli ludzie z Estavayer (Stãfis) którzy przed trzema laty srogo przez Szwajcarów zostali pokrzywdzeni, a także ludzie z Werdun, których dopiero nie dawno miasta spalili.
Zażądali oni spełnienia jako kaci wyroku na swych nieprzyjaciołach. Żądanie to, jako bardzo słuszne w rozumieniu księcia burgundzkiego, tenże uwzględnił.
W godzinę później przystąpiono do egzekucji.
Wieszanie trwało ośm godzin. Wieszano nie tylko na gałęziach drzew otaczających pole walki, ale nawet na kołach wbitych w ziemię.
Na jednem i tem samem odrzwiu wisiało po dziesięciu i więcej trupów.
Kiedy nareszcie ukończono tę wstrętną operację, książę odezwał się:
— Jutro będziemy topili, nie trzeba odrazu wyczerpywać tak miłej przyjemności.
Rzeczywiście nazajutrz przystąpiono do topienia.
Karol wsiadł do łodzi, pokrytej przepysznemi kobiercami, atłasowemi i aksamitnemi festonami, oraz banderami różno-kolorowemi i wstęgami. Na wielkim maszcie powiewała chorągiew z herbami Burgundji.
Barka księcia znalazła się w środku, około niej zaś ugrupowane były inne i dalsze łodzie ze skazanymi.
Skoro ich nareszcie wszystkich umieszczono, wypłynięto na środek jeziora i poczęto rzucać do wody, który z nich wypłynął napowrót na powierzchnię zabijano uderzeniem okutego żelazem wiosła.
Wszyscy zmarli jak męczennicy, żaden z nich nie błagał o łaskę.
Niektórych łucznicy zabijali puszczając strzały z łuków.
Można wyobrazić sobie jak okropne było widowisko, tem więcej że każdy z topionych wielkim wołał głosem:
— Zemsta! Zemsta boża!
W początku oblężenia zamku Granson, Mikołaj Scharnaethal nie mógł zebrać więcej ludzi zbrojnych nad 8.000, pomaszerował jednak z nimi i dotarłszy do Morat, czekał.
Tu do niego poczęli zbierać się ze wszystkich stron.
Piotr de Faucigny, z Friburga z 500 ludźmi.
Piotr de Romstal, z dwoma stami.
Conrad Wög z Solury, z 8 stami.
W ten sposób powiększywszy swoją armię Mikołaj Scharnaethal, odważył się na wojnę i poszedł aż do Newchatelu.
Zaledwie tu pokazał się, gdy Henryk Göldli, złączył się z nim prowadząc 1.500 ludzi z Zurichu, Badenu, z Argowic i z prowincji sąsiednich. Potem przybyli:
Peterman Rot z 800 ludzi z Bazel.
Harfurter z 800 ludźmi z Lucerny.
Raul Roeding z 4.000, ze starej ligi niemieckiej, t. j. ze Schwytz, Uri, Unterwalden, Zug i Glarls.
Nakoniec zebrali się kontyngenty z Saint Gal i Szafhuzy i ze Strasburga.
Dalej sześćset kawalerji, której połowę uzbroił sam biskup.
Herman d’Eptingen z zbrojnemi ludźmi i wasalami arcyksięcia Zygmunta.
Bazel przysłało ponadto na koszta wojenne 4.000 złr.
Z końcem miesiąca lutego armja szwajcarska przedstawiała silny zastęp zbrojny, dwudziestotysięczny.
Książę ani przeczuwał, ani przypuszczał, ani myślał, aby armja związkowa, mogła się ująć za pomordowanych podstępem i haniebnie braci swych, ale jednak miał przeczucie nieznanej trwogi.
Cóż jednak mogła zdziałać tak liczna gromada, wobec armji uzbrojonej, w obec wytrawnych żołnierzy?
W początkach lekceważono ową armię chłopską i oczekiwano ją na polach pod Granzon, kiedy zaś dowiedziano że wyruszyła pospiesznym marszem, postanowiono bądź co bądź spotkać się z nią i wyjść naprzeciw.
Na drodze pomiędzy Granzon a Nevchatel stał zamek, który górował nad całą przestrzenią — dojazd do niego był tak wąski że stanowił jakby ścieżynkę pomiędzy górami a jeziorem.
Widząc tak wspaniałą armię, zamek w Waumarcus nie śmiał myśleć nawet o obronie, lecz natychmiast otworzył drzwi fortecy, garnizon wyszedł naprzeciw księcia, ofiarując się przyłączyć do jego wojska.
Książę tym sposobem zdobywszy zamek, umieścił w nim Jerzego Rozembos z rozkazem bronienia zamku i ostrzeliwania okolicy.
Ze swej strony Szwajcarowie wciąż postępowali naprzód, wzdłuż brzegów rzeki Reuss. Marsz ich jednak był raczej ostrożnem podkradaniem się, ponieważ nie wiedzieli, gdzie mianowicie mogą natknąć się na nieprzyjaciela.
Burgundczycy. przeciwnie, gdziekolwiek spotkali pojedyncze grupy Szwajcarów wszędzie je znosili.
Pierwszego marca Szwajcarzy przeszli rzekę Reuss. Drugiego t. m. po wysłuchaniu mszy, odprawionej w polu, panowie z Lucerny, ludzie ze Schwytz i Thun, którzy tego dnia formowali straż przednią, skierowali się na drogę w górach pozostawiając na boku zamek Vaumareus i doszedłszy do szczytu napotkali p. Rosembos z sześćdziesięciu łucznikami.
Walka rozpoczęła się — burgundczycy pobici ratowali się ucieczką.
Wtedy szwajcarzy usadowili się na najwyższym punkcie górzystym i ztąd mogli doskonale przypatrywać się całej armji burgundzkiej. Ciągnęła się ona od brzegów jeziora aż do Concise i lewe jej skrzydło, okrążało góry.
Książę równie dostrzegł i siły szwajcarów.
Zsiadł z konia a kazawszy przyprowadzić sobie wielkiego rumaka okrytego zbroją dosiadł go i zawołał:
— Naprzód! Idźmy przeciwko tym chamom, ponieważ taka czerń nie może zasługiwać na nazwę rycerzy.
Dostrzegłszy burgundczyków, szwajcarzy wydelegowali czterech z pomiędzy siebie do Mikołaja Scharnaethal, z wiadomościa że armja księcia burgundzkiego się zbliża i że walka niewątpliwie natychmiast się zawiąże. Ludzie ze Schwitz i Thurn, jakkolwiek najsłabsi liczbą, zaprzysięgli że nieustąpią ani kroku.
I w samej rzeczy ta przednia straż jakkolwiek tworząca oddział zaledwie z 1.500 ludzi złożony, nie drżała na widok chmary rycerzy i czekała odważnie na pierwsze uderzenie. — Zeszła ona z gór w najlepszym porządku, krokiem podwójnym, utrzymując ścisłość kolumny i szeregów, i dostała się na mały plac, na którym wznosił się klasztor św. Bruno.
Szwajcarzy, wiedzeni instynktem strategicznym oparli się o mury klasztoru.
Potem słysząc śpiew zakonników, którzy w tej chwili odprawiali mszę, utkwili swe piki w ziemię a uklęknąwszy, wzięli udział w nabożeństwie po za obrębem tego klasztoru.
Książę widząc ich klęczących, wziął to za rodzaj oddawania się w pokorze na łaskę i miłosierdzie.
— Na Świętego Jerzego — krzyknął — zdaje mi się że te chamy zdają się na łaskę i pragną się poddać.
I stając na czele batalji, dodał:
— Dalej, bombardzierzy, strzelajcie do nich z dział, niech wiedzą i niech przekonają się że nie ma dla nich żadnej łaski.
Ludzie stojący przy armatach spełnili rozkaz; kule poczęły przerzedzać szeregi klęczących Szwajcarów. Kilku z nich padło trupem, wielu było rannych, reszta jednak wciąż na kolanach, nie przerywała swoich modlitw.
Książę dał rozkaz do drugiej salwy, kanonierzy po raz drugi wystrzelili.
I skoro wiatr rozwiał dym z prochu Karol ujrzał stojących już Szwajcarów i gotujących się do walki.
Msza ukończyła się i oddział trzechtysięczny, dowodzony przez Mikołaja Scharnaethal pospieszył dla połączenia się z przednią strażą.
Nie tylko szwajcarzy stanęli na nogi, ale szybkim krokiem posunęli się ku wojskom księcia. Sformowali oni trzy karebataljony, naszpikowane lancami, pośród zaś tych carré powiewały sztandary, które nieśli chorążowie równie tak dzielnie i śmiało, jak chorążowie samego księcia.
W przerwach między bataljonami postępowała artylerja, idąc tym samym krokiem co piechota i zbliżając się coraz bardziej do punktu, na którym musiało koniecznie nastąpić starcie.
Skrzydło owego smoka zbrojnego, najeżonego pikami składali ludzie Schwatzumrera z Zurichu, i Hermana z Mulinnen, którzy lekko uzbrojeni — szli z jednej strony po boku gór, z drugiej po brzegach jeziora.
Książę zawołał chorążego i kazał ustawić przy sobie swój sztandar; poczem włożywszy na głowę kask złoty z koroną usianą djamentami, nakazał p. Chatel-Guyon zaatakować bataljon z lewego skrzydła a p. Aimeries, atakować z prawego skrzydła. Dla siebie zostawił środek.
Jednakże ów Karol Śmiały postąpił bardzo niestosownie i popełnił błąd nie do darowania, mając przy sobie tylko straż przednią — chociaż, co prawda straż ta składała się z najprzedniejszych rycerzy.
Chatel-Guyon uderzył na nieprzyjaciela z prawdziwą wściekłością, ci Szwajcarzy bowiem, niegdyś zrabowali mu i niszczyli jego posiadłości, a ponieważ był to mąż olbrzymiej siły i nadzwyczajnej odwagi, rzuciwszy się na oślep między walczących, prawie powstrzymał pochód całego bataljonu i dostał się w sam jego środek. — Znalazł się on prawie o dwa kroki od sztandaru Berna i wyciągnął po niego już rękę, gdy pewien człowiek z Bernu, nazwiskiem Hamme, ciął go szablą.
W tejże samej chwili, Henryk Elsener, z Lucerny, zawładnął sztandarem, jaki trzymał Chatel-Guyon.
Na prawem skrzydle działo się prawie to samo a podobno gorzej jeszcze powiędło się Burgundczykom i Ludwik Aimeries, padł zaraz na wstępie — po nim również poległ Jan Lalaing. — Skoro padli obaj dowódcy, wystąpił trzeci, niejaki Poitiers, lecz godność nową komendanta przypłacił także życiem.
W samym centrum walczył książę. Ale po pierwszem zaraz uderzeniu przekonał się że trudna będzie sprawa, bo przy nim padło kilku najznakomitszych rycerzy, co gorsza złamany został drążek od sztandaru i gdyby samej chorągwi nie schwycił był, niewątpliwie dostałaby się w ręce nieprzyjaciół.
Książę nie miał wyobrażenia, czem może być ta gromada chamów, jak ich nazywał. Chami ci, to byli obywatele broniący własnej Ojczyzny, walczący za swe prawa i wolność, za bezpieczeństwo swych rodzin. To obywatele pojmujący obowiązki swe względem kraju zagrożonego tyranią — to też książę burgundzki zamiast chamów, zamiast tłuszczy, którą spodziewał się rozpędzić jak trzodę — natknął się na prawdziwy mur z żelaza.
I co gorsza ten mur z żelaza, w jednej chwili poruszył się, wywracając wszystko co mu tamowało dalszą drogę.
Zmusił on do cofnięcia się Burgunda, gdy pierwej już jego wojska odrzucono w tył na prawem i lewem skrzydle.
Cofnął się tedy, okryty rumieńcem wstydu — uderzał on na wszystkie strony, ale jednak cofać się musiał.
Cofał się dopóty, aż wreszcie dotarł aż do swej armji.
Tutaj, na chwilę zatrzymał się, skoczył z konia, zmienił kask i rumaka. — Jego poprzedni kask był potłuczony, a z nim razem i korona obsypana djamentami, koń skaleczony, opływający krwią i zaledwie stojący na nogach.
Dosiadłszy świeżego konia i uzbrojony na nowo, na nowo dał rozkaz do ataku.
Ale, w tej chwili, na szczycie wzgórza Champigny i Bonvillors ujrzał pojawiający się nowy zastęp nieprzyjaciół — składał się zapewne, jak z rzutu oka można było osądzić, co najmniej z podwójnej liczby bojowników, dwa razy silniejszy niż poprzednie oddziały, tak niegrzecznie obchodzące się z księciem i jego wojskiem. Szybko tedy zsiadł z konia i wielkim głosem zawołał na artylerję i rozkazał strzelać:
Poczem Karol rozkazał przypuścić atak do nowo przybyłych, gdy o to z przeciwnej zupełnie strony, dał się słyszeć wielki hałas i okropny szczęk broni, a nadto odezwały się przeraźliwe dźwięki trąb bojowych.
To oddziały łudzi z Uri i Unterwalden spieszące na pomoc.
Trąby te, to znane dobrze rogi bojowe, dane nam, jak mówi tradycja naszych ojców, jeszcze przez Pepina, które nazywały się Wół z Uri a krowa z Unterwalden.
Na ten huk trąb, straszny, przeraźliwy, bo dotąd wcale nieznany, a który zdawał się zapowiadać ryk jakiegoś olbrzymiego potwora, książę zatrzymał się mówiąc:
— Na świętego Jerzgo, cóż to znowu za jedni?
— To są nasi bracia z starej ligi szwajcarskiej, zamieszkujący wysokie góry; to są ci, którzy tylekrotnie pokonywali austrjaków, przymuszając ich do ucieczki; odpowiedział jeniec wzięty w zamku do Vaumarens. Oto ludzie z Gloris — rozpoznaję ich landammann Tschudi. Tam dalej ludzie z Schafhusen, a tu znowu burmistrz z Zurichu ze swoimi ludźmi. Biada ci panie, ponieważ to są potomkowie bohaterów z pod Morgarten i Sempach!
— O tak, biada mi — odrzekł książę — bo jeżeli sama przednia straż sprawiła w mojej armji takie spustoszenie, cóż dopiero będzie, gdy będę miał do czynienia z całą armją.
Rzeczywiście, cała armja szwajcarska zaatakowała obóz z trzech stron — w tym obozie któż się znajdował. — Oto kupcy, akrobaci i kuglarze, a najwięcej było kobiet wesołego życia; które stanowiły zastęp bawiący księcia.
Cała ta zgraja drżała ze strachu i przerażona w panicznym popłochu poczęła najpierwej uciekać.
Karol jednakże nie tracił odwagi; szeregował swych ludzi, usiłując wprowadzić ich do walki i niestety było to niepodobieństwem ponieważ z trzech stron odezwały się salwy armatnie.
Zapanował straszliwy popłoch i nieporządek, każdy myślał tylko o sobie i rzucał bron byle uratować życie. Książę pospieszył naprzeciw tym tłumom rozszalałym, krzyczał, nawoływał co mu sił starczyło, niektórych uciekających bił szpadą, ale to nic nie pomagało, uciekano gdzie kto mógł, gdzie zdołał.
Książę swem postępowaniem przyspieszał tylko ucieczkę.
Nigdy podobno nie widziano jeszcze podobnie haniebnej rejterady.
Liga, mówi kronikarz, rzucała się z wściekłością, na tych galantów burgundzkich, pędząc gdzie pieprz nie rośnie, tak że cała armja wydawała się jak trzoda bydląt, pędzona wiatrem pustyni.
Książę widząc że wszystko stracone, począł także sam uciekać, jego błazen, Glorieux, który wedle ówczesnego zwyczaju trzymał się boku księcia podczas walki, uciekał razem z nim.
— A! panie — mówił ledwie dysząc i głosem płaczliwym a równie komicznym tym razem shanibalowali nas!
A przecież mimo taki popłoch, Burgundczycy niestracili więcej, jak twierdzi kronikarz Strasburga, jak sześciuset ludzi, Szwajcarzy zaś ledwie 25.
Lecz porażka była straszliwa.
Pisarz paryski, Jan Troyes, z wielką radością opisał ową niefortunną batalję, dowiedziawszy się o szczegółach takowej a opis ten i radość były jakby echem usposobienia całej Francji.
— Książę — mówi on — uciekał nie zatrzymując się, oglądał się tylko co chwila czy m już który ze Szwajcarów nie siedzi na karku a może tylko pragnął zapamiętać miejsce, w którem zadawano mu takiego bobu. Pędząc nieustannie zrobił ośm mil, tyle znaczących co szesnaście mil francuskich i przybywszy do Toigne — myślał że nareszcie odpocznie.
Rzeczywiście z temi sześciu stami burgundczyków, książę Karol utracił więcej niż Filip de Valois pod Cresy, niż Jan le Bon pod Poitiers, niż Karol VI pod Asincourt; utracił bowiem aureolę niezwyciężonego i przestał mieć prawo do nazwy: „Karol straszliwy!
Te chamy, jak ich pogardliwie tytułował, ta czerń, ta tłuszcza, ta hołota zmusiła go do haniebnej ucieczki, — do porzucenia wszystkiego co posiadał — ta hołota opanowała jego obóz, splądrowała jego namiot i stała się właścicielką jego broni, skarbów i armat.
Po prawdzie powiedziawszy, szwajcarzy oprócz machin wojennych, które znali, nie pojmowali, nie wiedzieli zgoła, niedomyślali się nawet, jaką wartość, jaką doniosłą cenę ma ich zdobycz. Djamenty wzięli oni za szkło, złoto za mosiądz, srebro za ołów. Znaleziony w namiocie aksamit, sukno, damaszek i koronki angielskie, podzielono pomiędzy żołnierzy, porozcinano sztuki i każdy z nich przyniósł do domu kilkanaście łokci. Skarb księcia równie temu samemu podległ rozdziałowi — wymierzono złoto kaskami a srebro garściami i rozdawano je starym wiarusom ligji.
Czterysta armat, ośmset śmigownic, pięć set chorągwi i dwadzieścia siedm bander, rozdano szczegółowo pomiędzy miasta które przysłały wojska do konfederacji ogólnej. Berno otrzymało kryształy, srebrnych Apostołów i święte wazy, ponieważ było ono miastem najwięcej czynnem w czasie walki.
Pewien człowiek z Uri wchodząc do namiotu, znalazł kapelusz owinięty sznurem kosztownych drogocennych kamieni — kapelusz wart był dwadzieścia tysięcy talarów złotem — góral natychmiast włożył go na głowę, lecz wydał się mu zbyt ciężkim czy też za szerokim, rzucił go więc na ziemię:
— Co mi po tem, wolałbym znaleść jaki pancerz albo zbroję.
Książę w czasie wielkich uroczystości nosił na szyi wielki djament, który nie miał równego sobie w całem chrześcijaństwie pod względem czystości, wielkości i ceny. Pudełko ozdobione drogiemi kamieniami, w którem leżał ten djament dostało się w ręce pewnego szwajcara a ten widząc w djamencie wielki kawał kryształa, odrzucił go z niechęcią. Jednakże po niejakiej chwili, zachwycony blaskiem djamentu podniósł go. Przez djament przejechał wóz i djament był nieco uszkodzony. Djament ten sprzedał później za talara proboszczowi w Montaigny. Później ten djament nabył kupiec nazwiskiem Bartholemy May, który z kolei sprzedał djament rzeczypospolitej genueńskiej a ta odprzedała go Ludwikowi Sforza, zwanemu „il Moro“, nakoniec po śmierci księcia Medjolanu, Juljusz II kupił djament za dwadzieścia tysięcy dukatów. Pochodził on z korony wielkiego Mogoła a dziś zdobi tyarę Papieża, wart dwa miljony.
Na miejscu, w którem nastąpiło pierwsze starcie między księciem burgundzkim a Mikołajem Scharnaethal, znaleziono w piasku dwa inne djamenty, które odcięły z korony księcia szable nieprzyjaciół.
Jeden z tych djamentów stał się własnością bogatego kupca z Augsburga, nazwiskiem Jakób Fugger, który nie chciał go sprzedać naprzód Karolowi V ponieważ winien był mu już znakomitą sumę a wcale jej nie oddawał a potem Solimanowi, ponieważ nie chciał aby djament wyszedł z społeczeństwa chrześcijańskiego.
Henryk VIII nabył go za cenę pięciu miljonów funtów sterlingów a zaś jego córka wniesła takowy w posagu Filipowi II hiszpańskiemu, pomiędzy innemi kosztownościami. Pozostał on w skarbcu domu austrjackiego.
Drugi, mniejszy, sprzedany do Lucerny w szesnaście lat po tej walce, za cenę pięciu tysięcy dukatów — kupiec który go nabył prowadził z Portugalją handel drogocennemi kamieniami i następnie też sprzedał go Emanuelowi Portugalskiemu.
Około XVI wieku Don Antonio, prior w Crato, ostatni potomek domu Bragandzkiego, przybywszy do Paryża, tam umarł, djament zaś był kupiony przez Mikołaja Harlay, pana de Sansy i pod tem też nazwiskim Sansy, stał się ozdobą korony francuskiej, sprzedany w pierwszych dniach Rewolucji. Należał w końcu do rodziny Pawła Demidoff nie wiadomo jednak czy i dotąd tam pozostaje.




VII.
Bitwa pod Morat.

Król Ludwik, zapewne sobie czytelnik przypomina, przybył do Lyonu, pod pozorem pielgrzymki do cudownego obrazu w Notre-Dame du Puyen Velay.
Ten nadzwyczaj pobożny monarcha, miał szczególne nabożeństwo do Najświętszej Panny; już poprzednio modlił się do Matki Boskiej d’Embrum, w Clery, w Victovres — chciał jednak jeszcze zyskać sobie poparcie Matki Boskiej w Puy, której cudowny obraz został wyrzeźbiony na drzewie przez proroka Jeremjego.
Matka Boska w tej miejscowości słynęła cudami. Otóż Ludwik XI. skoro dowiedział się o klęsce pod Granson, przybył tutaj dla podziękowania Matce Boskiej, za tę wyraźną jej pomoc. Dnia 7 marca, zatrzymał się na nocleg w małej wioseczce o kilka mil od Puy. Trzech delegatów z tamtejszej kapituły, pospieszyło do niego z powitaniem — chcieli oni na klęczkach rozmawiać z królem, ale król oparł się temu i niepozwolił na takie świętych mężów upokorzenie.
— Powstańcie, rzekł, a jeżeli macie do mnie jakie żądanie, napiszcie je w kształcie prośby i przynieście mi tutaj; zrobię zawsze wszystko co ode mnie będzie zależało na cześć i uwielbienie Najświętszej Panny mojej i waszej Patronki i Orędowniczki. Powróćcie do klasztoru, dokąd i ja przyjdę. Nie wychodźcie naprzeciwko mnie z procesją, bo me przybyłem tutaj dla odbierania owacji i hołdów, przybyłem raczej jako prosty pielgrzym, dla uproszenia u Najświętszej Pani błogosławieństwa. Oczekujcie na mnie przy drzwiach katedry i za mojem przybyciem zaśpiewajcie: „Salve Regina“.
Tak się też stało.
Przed wejściem do kościoła, król włożył na siebie szkaplerze i oznaki kanonickie a po tem prosił i otrzymał pozwolenie na wejście do sanctuarjum boso — w tym dniu odbyło się nabożeństwo z krótkiem kazaniem, ze względu że król był zdrożony i wycieńczony, na siłach — król na ołtarzu złożył trzysta talarów w złocie.
Za powrotem z Lyonu spotkał się z królem René.
Król René który wszedł do ligi księcia Burgundzkiego, zaczął się tłumaczyć i usprawiedliwiać przed Ludwikiem XI.
Nieszczęśliwy książę wiedział, że jego królestwo Prowancja nie przejdzie ani na Karola z Maine, jego siostrzeńca, ani na René II, jego wnuka, jakoż w tym względzie objaśnił go król, równając prawa obu wymienionych krewnych René przez następujące zdarzenie. Raz, jednego dnia, rzucił on kość baranią dwom chartom, którzy o kość poczęli się zagryzać wzajemnie. Podczas tej walki, gdy dosięgła ona najwyższej granicy kazał René puścić doga. Ten ostatni ponieważ był silniejszym od obu chartów, rzucił się i odebrał im kość, coby się pewno mu nie powiodło, gdyby chart jeden i drugi wspólnie zechcieli mu ją odebrać.
Dobry król René już był w podeszłym wieku; Karol de Maine był chciwy; Ludwik XI przeto mówił, że obaj niedługo pożyją na świecie. Pomimo to okazał się bardzo uprzejmym, przyjął swego wuja z uprzedzającą grzecznością — codziennie wyprawiał na jego cześć wspaniałe uczty i chciał go wprowadzić w dobry humor, pocieszyć ofiarując mu w podarku: biżuterje, drogocenne kamienie, książki, medale, obrazy, wszystko jednem słowem co obudzało ciekawość starego króla. Nareszcie odjechał do Paryża.
Ale nie jeden tylko król René, tak się usprawiedliwiał, znalazł się i drugi, mianowicie książę Galeazo, który również okazał żal i skruchę, że się związał z księciem burgundzkim — pisał on nawet list do króla francuskiego przepełniony objaśnieniami uniewinniającemi i proźbami o przebaczenie jego czynu — wreszcie posłał sto tysięcy dukatów swemu dawnemu przyjacielowi, królowi francuskiemu, byle zatrzeć popełniony błąd i uzyskać dwaną przyjaźń.
Król potrzebował ks. Galeaza, oapisał więc że zapomniał o wszystkim.
Nakoniec księżna sabaudzka, wysłała deputację do Lyonu, ażeby się pogodzić mogła ze swoim bratem.
Król Ludwik wiedział dobrze co to znaczy — należała do rodziny i otrzymała wiele dobrodziejstw. W tym samym czasie jednak pisząc do króla, księżna udała się do Lozanny dla spotkania się tam z księciem.
Mówiliśmy już że Karol burgundzki uciekał ze swoim błaznem i że dotarł w końcu do Jougne. Tu zaledwie zdołał odnaleść dla siebie pokój do odpoczynku, zamek był spalony, a nawet jeszcze ze zgliszcz unosił się ciemnawy dym. Nie zatrzymywał się tu zbyt długo spiesząc do Lozanny, gdzie spodziewał się połączyć ze swoją armją.
Jakoż rzeczywiście znajdował się obecnie w Lozannie, ale nie w mieście tylko w namiocie ustawionym na szczycie Alp. Tutaj puścił on wodze swemu gniewowi, a nawet zaprzysiągł nie golić brody, dopóki nie wyda stanowczej bitwy Szwajcarom, jakoż wysłał na wszystkie strony posłańców, celem gromadzenia zbiegów i formowania w ten sposób nowej armji.
Zabrakło mu jednak sił i zachorował. Jego lekarz Angelo Casto, włoch bardzo liczony i zręczny, postanowił wyleczyć go i pod względem moralnym i pod względem fizycznym; postawił mu dzbanki i kazał pić wino, bo książę nie pijał wina, ale rodzaj ziółek.
W ciągu niespełna czternastu dni lekarstwo wydało pomyślne skutki, książę odzyskał zdrowie a z niem rozum, dawną energję i ruchliwość.
Otrzymał on 4000 włochów od Papieża, wypełnił swój angielski korpus, nakazał Flandrji dostawić 6000 walonów a Niderlandom 2000 konnicy oraz rycerzy, prócz tego sformował inny oddział kawalerji z ludności należących do niego prowincji. Nigdy nie był straszniejszym w wykonywaniu swej woli, nigdy z taką ścisłością nie kierował wojskiem, każdy jego rozkaz był wydawany pod groźbą kary śmierci.
Zrobił nareszcie przegląd mając dwadzieścia tysięcy ludzi zbrojnych, nie licząc w to wozów i artylerji. Tego jednak nie było dosyć, oczekiwał na dalsze posiłki i zabierając z wszystkich stron ludzi zdolnych do oręża powiększył armję o dziesięć tysięcy. Nakoniec hrabia Romont przyprowadził mu cztery tysiące Sabaudczyków, tym sposobem ogół armji wynosił od 36 do trzydziestu ośmiu tysięcy zbrojnych.
Był więc teraz stokroć silniejszym niż pod Granson a z tą potęgą wojenną powróciła mu i dawna hardość i duma.
To nie był ani Jan Calabre, ani Maksymiljan, któremu miała być oddana w małżeństwo jego córka, lecz młody książę sabaudzki — przed czasem jeszcze nastąpił podział ziemi w Bernie. Rozpoczęto wojnę przez atakowanie Morat i walka ta powinna się ukończyć w ciągu jednego dnia.
Karol mówił:
— Będę śniadał w Morat, obiadował w Friburgu a kolację spożyję w Bernie.
Tak więc pierwsze ciosy miał otrzymać Morat, wysunięty posterunek i główna straż miasta Berna.
Szwajcarzy ze swej strony nie pozostali równie bezczynnymi. Panowie kantonów pisali listy za listami do Francji i do Anglji. Strasburg przysłał swój garnizon, składający się z ośmset czerwonych surdutów, Kolmar swoich, różowych i niebieskich, Lindau białych i zielonych, Waldshut czarnych.
Król nie przysłał ani jednego człowieka, ale ofiarował natomiast pieniądze dla najęcia wojsk. Mylimy się mówiąc że nie przysłał ani jednego człowieka, owszem przysłał jednego a był nim René z Lotaryngji, ten piękny książę wydziedziczony, odarty z posiadłości, ten jawny dowód brutalności i niesprawiedliwości księcia burgundzkiego. René przybył aby walczyć osobiście a ponieważ był tak ubogi, że nie posiadał funduszów na ekwipowanie, udał się do swej babki.
Podczas jego podróży do Lyonu, mieszkańcy pytali się jaka jest barwa jego służby.
— Biała, czerwona i szara — odpowiedział książę, a nazajutrz kupcy i mieszczanie mieli wpięte w kapelusze pióra o tych barwach. Przejeżdżając przez ukochaną Lotaryngię incognito, przebrany, wysłuchał mszy odprawianej w Saint-Nicolas tuż przy mieście Nancy.
Kiedy msza się skończyła przesunęła się koło niego kobieta, jakby go wcale nie uważała i włożyła mu do kieszeni kiesę zawierającą czterysta florenów.
Książę podziękował tej kobiecie, zapytawszy o imię, ale nie chciała powiedzieć, później dopiero dowiedział się, że to była wdowa po dawnym jego dworzaninie, nazwiskiem Walleter.
Tym razem wszakże przepowiednie Karola niespełniły się. Nie tylko nie śniadał wcale w Morat, nie tylko nie obiadował w Fryburgu ani nie spożywał kolacji w Bernie, lecz przeciwnie po dziesięciu szturmach wałów szwajcarskich ledwie dotarł do pierwszego miasta.
— Choćby tylko pozostał jeden tylko człowiek, jedna kropla krwi w tym człowieku będziemy walczyć mówił i pisał Bubenbera, bohaterski obrońca miasta Morat.
W tym zaś czasie do Bernu przybyli ludzie z Uri i Unterwalden, z Entlibuch, z Thun, Oberlandu, Argowii, Bienne, gmina cała z Bazel z biskupem i z krajów księcia Zygmunta.
Oczekiwano jeszcze: zapasów i załogi z Zurych.
Nakoniec 21. czerwca, wieczorem, kiedy ludność miasta Berna znajdowała się w kościele zawiadomiono o przybyciu ludności i Zurychu — z nimi razem przybyli ludzie z Turgonii, Badenu i z wolnych lennictw folwarków.
W tej chwili Berno zostało uilluminowane, a przed każdym domem stały stoły, ale nowo przybyli wypili tylko po szklance wina, obawiali się że przybędą za późno. Uściskano ich, ucałowano i życząc:
— Powodzenia! Zwycięstwa!
O godzinie 10 opuścili Bern, śpiewając hymny wojenne; maszerowali przez całą noc, jakkolwiek lał deszcz jak z cebra i o brzasku dnia znaleźli się pod Morat.
Książę, jak już mówiliśmy rozporządzał siłą 36 do 38 tysięcy zbrojnych — skonfederowani zaś mieli blisko 30.000.
Karol ani przypuszczał, aby Szwajcarzy odważyli się go atakować — nadaremnie mówiono mu że walka rozpocznie się nazajutrz — śmiał się tylko z tego.
Gdyby był jednak przeniknął, że atak nastąpi, byłby niewątpliwie inaczej ustawił swoją armię, mianowicie: hrabiego Romont z jego Sabandczykami postawiłby na innej stronie Morat — byłby równie uszykował i uporządkował artylerję, aby ta mogła rzeczywiście oddać mu usługi i przeznaczył dla konnicy miejsce daleko odpowiedniejsze do ataku.
Niczego jednak nie uczynił.
Równie też i lekarz jego Angelo Catto, tak jak przepowiadał klęskę i pobicie pod Granson, przepowiadał klęskę tę samą pod Morat.
W przeddzień walki, książę Tarentu pożegnał się z księciem Burgundzkim.
I on też miał nadzieję że posiędzie rękę Marji Burgundzkiej, ale spostrzegł najwyraźniej, że książę stroi sobie z niego tylko żarty, jak to czynił z Janem Cabrią, z księciem Sabaudzkim i Maksymiljanem, których po prostu przepędził na cztery wiatry. Książę Tarentu pod Granzon walecznie się sprawiał, tu zaś pod Morat, uważał, że jest zbytecznym, że nie potrzebuje narażać się.
Na wiadomość o zbliżaniu się zastępów szwajcarskich książę spowodowany został a właściwie miał zamiar znieść oblężenie i spotkać się z nieprzyjacielem na obszernych polach.
Lewe skrzydło jego armji pod komendą bastarda Burgundzkiego i p. Radensztein ciągnęło się aż do murów Marat i opierało się o jezioro.
Na prawem skrzydle stał książę Burgundzki ze swemi łucznikami konnymi, anglikami i najlepszą kawalerją.
Ale cała ta nowa armja, zgoła me wyćwiczona w obrotach wojennych, składała się z najemników, dowodzona przez kapitanów, którzy z wielką obawą patrzyli w przyszłość usprawiedliwiając tem samem w zupełności przepowiednie lekarza księcia.
Sam książę nie miał w swem życiu zbyt radosnych dni zaznaczonych zwycięstwami przeciwnie zdawał się nie posiadać bystrości oka i stanowczości doświadczonego żołnierza — uparty, łatwo unoszący się gniewem, przechodził z epileptycznych wybryków do odrętwienia, był on przykładem i wzorem głupoty, jaką Opatrzność dotyka zwykle tych, których chce obalić, w proch zetrzeć.
O brzasku dnia, naczelnicy armji szwajcarskiej, zeszli się na radę wojenną, aby uregulować plan i porządek walki.
Postanowiono aby wojsko skonfederowanych, połączone z ludźmi z prowincji, uderzyło na hrabiego Romont i paraliżując ruchy tych dziewięciu tysięcy, nie dopuściło ich do udziału w walce, tymczasem wybór armji miał atakować samego księcia.
Przednią straż oddano pod komendę Hansowi Hallwill, mieszczaninowi z Bern, ale rycerzowi z dawnego i starożytnego rodu w Argowii. Jakkolwiek odznaczał się młodym wiekiem słynął z doświadczenia, jak wytrawny żołnierz, on to walczył w Czechach i pomagał sławnemu Hunjadzie do wypędzenia Turków z Węgier. Ludzie, którymi dowodził byli to Fryburgczycy, dawniejsi członkowie ligi Oberlandu i Entlibushu.
Oswald Thierstein, z księciem René, stali na czele kawalerji, mieli nadto pod rozkazami wielką liczbę pikinierów, halabardników i obsługujących śmigownice.
Korpus batalji dowodzony był przez Hansa Waldmann z Zurychu, do którego przyłączono równie i Wilhelma Hertera, dowódcę oddziału strasburskiego. Tu były wszystkie sztandary strzeżone przez tysiąc ludzi, uzbrojonych w piki, halabardy i topory bojowe, wybrani z pomiędzy najdzielniejszych.
Wilhelm Hartenstein z Lucerny prowadził tylną straż.
Tysiące ludzi przeznaczono do rozjazdów i przewodnictwa armji.
Burgundczycy nie mogli widzieć ani pochodu, ani pozycji skonfederowanych, ponieważ byli kryci przez łańcuch gór, ciągnących się między Morat i Sana, biegnących paralelą do rzeki; nadto zakrywał ich także las, i dwa dość wysokie pagórki. Te ostatnie szczególniej tamowały wszelką możność rozpatrzenia się w pozycji nieprzyjaciela.
W chwili wymarszu na nieprzyjaciela Wilhelm Herter, dowódca strasburski, pytał czy by nie było dobrze porobić zasieki, bądź to z wozów, bądź z palisad, aby tym sposobem uniemożebnić szarżę kawalerji księcia; ale Feliks Keller z Zurychu odpowiedział na to:
— Jeżeli nasi sprzymierzeńcy mają dobrą wolą walczyć z nami, nadszedł czas do wystąpienia. Tradycja naszych ojców powiada żebyśmy szli wprost na nieprzyjaciela i poczynali sobie z nim śmiało nawet w ręcznych zapasach. Sądzę zatem że zasieki i fortyfikacje są rzeczą zbyteczną.
Ranem, jakkolwiek pluskał ciągle deszcz, książę postawił pod broń swoją armię, ale widząc że proch zamaka, że cięciwy łuków tracą elastyczność, kazał im wejść napowrót do namiotów.
Tę chwilę właśnie wybrali Szwajcarzy na atak.
Hans Hallwill, dowódzca przednich oddziałów zawołał:
— Dzielni skonfederowani i sprzymierzeńcy nasi, oto wróg przed nami, któregośmy pokonali niedawno pod Granson. Przychodzi aby się odwzajemnić za daną mu klęskę. Mnogość jego wielka, ale liczba nie przeraża nas. Przypomnijcie sobie świetne czasy naszej dziejowej przeszłości, walki wygrane i pokonanych nieprzyjaciół. Lat temu sto trzydzieści siedm, kiedy w tym samym dniu, na tem samem miejscu, pod Laufen, odnieśliśmy świetne zwycięztwo. Wy jesteście dzielniejsi jeszcze niż dawniejsi bohaterowie. Bóg będzie z wami! Ażeby jednak łaska jego nas nieopuszczała, na kolana moi przyjaciele i odmówmy modlitwy.
Wszyscy uklękli podnosząc w górę ręce błagalnie.
W tej chwili deszcz ustał, wiatr przesunął chmury, niebo wyjaśniło się i błysnął promień słońca!
Szwajcarzy tedy ujrzeli całą przestrzeń, na tej przestrzeni, całą armię nieprzyjacielską a dalej jezioro.
Na ten widok Hans Hallwill dobywszy miecza zawołał:
— Bracia, Bóg nam posyła promień słońca, pomyślcie o żonach i waszych dzieciach. A wy młodsi, czy pozwolicie aby wam zabrano wasze narzeczone.
Od tej chwili wszystko rozgorzało zapałem i ruszyło w pochód wołając:
— Granzon! Granzon!
Przed nimi gromada psów górskich, spotkała gromadę psów obozowych i poczęła z sobą walczyć na zęby.
Była to szczęśliwa wróżba.
Dano znać księciu że Szwajcarzy idą na jego szańce, ale nie chciał w to wierzyć i nawet zbezcześcił tych, którzy przyszli do niego z tak nieprawdopodobną wieścią.
Salwy armatnie wypędziły go z namiotu rozpoznał i ujrzał przednią straż Hallwilla i korpus dowodzony przez Watmanna, który przypuścił atak do jego zasieków.
W tymże samym czasie posunęła się kłusem kawalerja lotaryńczyka.
Książę dosiadł konia i zaatakował tę kawalerję, którą salwy działowe nieco zaniepokoiły. Burgundzka rajtarja byłaby ją niewątpliwie przymusiła do ucieczki, gdyby nie szwajcarska piechota, która ją wsparła swojemi straszliwemi pikami.
Książę mimo to wierzył jeszcze w zwycięstwo, gdy nagle usłyszał wielki hałas, po prawej swej stronie.
Był to Hallwill i jego ludzie, którzy odwróciwszy działa, nie zabierając takowych poczęli strzelać na Burgundczyków, gdy tymczasem Bubenberg, wyszedłszy z Morat, rzucił się jak rozjuszony lew, na skrzydło dowodzone przez księcia.
Prawie w tymże samym czasie, tylna straż szwajcarów przeszła po za tyły Burgundczyków, ażeby jej odciąć ucieczkę.
Karol dostał się w trzy ognie — czwartym ogniem, jeżeli się tak wyrazić wolno, było jezioro.
Nie była ta ucieczka tak haniebną jak pod Granson ale przeciwnie żelazny opór. Anglicy dali się zabijać, to samo i straż księcia, ludzie z jego dworu już dawno padli, przy tem wszystkiem armja zaczęła się cofać i można było dostrzedz że się cofa do jeziora.
W tej właśnie godzinie klęska stawała się nieuniknioną.
— Wielu, bardzo wielu, mówi śpiewka z Morat, rzucało się do jeziora, choć wcale nie byli spragnieni. Piechota topiła się, kawalerja rzucała się wraz z końmi, ale ponieważ woda nie była bardzo głęboka, można było widzieć sterczące ich ciała, tak że łucznicy na łodziach mieli przez cały dzień zabawkę, wydobywając utopionych.
Powiada tradycja, że tylko jeden, jedyny jeździec uratował się, ponieważ był wpisany w skaplerz Patrona Soloturny.
Dziś jeszcze, rybacy z Morat znajdują niekiedy broń i kości w jeziorze.
Tym razem książę utracił dziesięć tysięcy ludzi a pomiędzy nimi kwiat swego rycerstwa.
Jakób de Maes, który niósł sztandar księcia, dał się przy nim zabić.
Zresztą nie było pożytecznem poddawać się, ponieważ szwajcarowie nie dawali pardonu. „Okrutny jak pod Morat“ stało się przysłowiem długi czas powtarzanem w Szwajcarji a i w Burgundji.
Gdy Szwajcarowie, wedle dawnej tradycji przepędzili trzy dni na pobojowisku, ażeby zaświadczyć każdemu że przy nich pozostało zwycięstwo, czwartego dnia wykopali olbrzymi dół, w którym pochowano zabitych w czasie walki.
Po upływie czterech lat dół ten został odkopany a nieznaleziono w nim nic prócz kości a właściwie szkieletów, jeden taki szkielet zachowano w muzeum, dla okazania cudzoziemcom miejsc, gdzie padały ciosy miecza zadawane przez ich ojców.
Na tym szkielecie nawet umieszczono łaciński napis, który brzmi tak w tłumaczeniu:
„Najdobrotliwszemu, najmiłościwszemu i wszechmocnemu Bogu, armji bardzo sławnej i dzielnej Burgundzkiej, oblegającej Morat a pobitej przez Szwajcarów postawiono ten pomnik“.
Później poeta Helles w 1751 roku napisał wiersz brzmiący w tłumaczeniu jak następuje:
„Szwajcarze zatrzymaj się i spojrzyj, bo oto tu spoczywa dzielna armja, przed którą miasto Liege padło na twarz i poddało się a zachwiał się nawet tron francuski. Nie liczba naszych przodków, nie sztuka zgromadzonych narzędzi morderczych zwyciężyła, ale pokonała nieprzyjaciela łączność, solidarność ożywiająca ich serca i nadająca potęgę ich ramionom. Nauczcie się tedy bracia i pomnijcie, że waszą siłą, to siła wiary i wierności dla kraju. Miłość Ojczyzny wytwarza cuda, uzbraja ona nawet małą dziecinę potęgą Goljata“.
W r. 1798, kiedy korpus dowodzony przez generała Drune, zdobył a raczej opanował Morat, napis ten uważając za hańbę sławy francuskiej kazał zniszczyć jak niemniej i sam szkielet.
Skoro później opowiedziano o tem Bonapartemu, ten robiąc przegląd placu boju pod Morat odezwał się:
— Nie mieli prawa ani słuszności niszczyć podobne pamiątki, ponieważ w ówczesnej epoce Burgundja nie była jeszcze prowincją francuską a Burgundczycy francuzami.
Książę burgundzki również zagrożony wzięciem do niewoli, z dwunastoma ludźmi zdołał przebić się przez szeregi Szwajcarów i po dwunastogodzinnej forsownej jeździe dostał się szczęśliwie do Morges.
Wówczas dopiero ujrzał w myśli ową armią czterdziestotysięczną, która znikła, rozwiana jak mgła; wszystko, poczynając od namiotów, aż do ostatniej armaty dostało się w ręce nieprzyjacielskie.
Okropny przykład ukarania dumy możnowładcy, który należąc do monarchów a raczej do książąt najpotężniejszych w chrześcijaństwie, upadł, poniósł klęskę, został rozbity przez gromadę pasterzy.
Ale co prawda pasterze ci bronili ognisk domowych, bronili swej ziemi i wolności!




VIII.
Ostatni czyn zuchwały.

Karol w Morges zatrzymał się zaledwie chwilę, poczem przejechał Gex i tu w posiadłości księżnej Sabaudzkiej postanowił odpocząć. Rozumiejąc dobrze że książę opanowany jest wściekłością, księżna sabaudzka pospieszyła na jego spotkanie, aby go w jaki możliwy sposób uspokoić a poczęści i pocieszyć. Przybyła ze swemi dziećmi. Karol wiedział że ona już układała się z królem francuskim. Ażeby się zatem od niej zabezpieczyć zaproponował księżnej wspólną podróż do Franche-Comté. Księżna, której w kraju żadna w ogóle sprawa nie zatrzymywała, ale jednak nie wzywała także żadna do Francji, odmówiła, podając za powód konieczność jej obecności w Sabandji i w Piemoncie, dokąd właśnie najdalej jutro powrócić musi.
Książę nie upierał się; ale rozkazał Olivierowi la Marche ukryć się o dwie lub trzy mile od Gex i następnie pochwycić księżnę sabaudzką z jej dziećmi a głównie z jej młodym następcą.
Olivier chciał czynić pewne przedstawienia i uwagi, ale książę jak zwykle opryskliwy i gwałtowny, krzyknął:
— Odpowiesz mi własną głową!
Olivier la Marche tedy musiał być posłusznym. Ukrył się na drodze prowadzącej z Genewy do Gex i udało mu się pochwycić tak samą księżnę jak i dwie córki oraz młodego księcia, którego wziął za Ludwika-Jakóba księcia następcę Sabaudji.
Lecz szczęśliwym zbiegiem okoliczności, właściwy książę następca, rzucony został w żyto przez jego guwernera hrabiego de Rivairo i tym sposobem Olivier la Manche pochwycił księcia Filipa.
Można wyobrazić sobie gniew szalony księcia gdy przekonał się o tej fatalnej pomyłce, bo w takim razie popełnił on haniebną, podłą zbrodnie i to nadaremnie.
Dziedzic przyszły Sabaudji znajdował się tymczasem w Chambery i prześladowca księcia nie miał dość odwagi, żeby go aż tam ścigać.
Po upływie kilku miesięcy, skoro Karol ochłonął nieco i uspokoił się co do swego haniebnego postępku uprowadzenia rodziny księżnej sabaudzkiej, zwołał stany z Franche-Comté do Salins i tam przemówił w podobny sposób jak przedtem przemawiał przed wojną w Granson i w Morat.
Zapragnął on zebrać na nowo 40 tysięczną armję, pokonać nią Szwajcarję, przejść Alpy, spaść piorunem na Włochy i założyć królestwo burgundzkie.
Ogólnie sądzono, że ma pomieszane zmysły i rzeczywiście tak było. Książę szalał ale nie jako warjat, tylko jako człowiek pożerany niesłychaną dumą i gwałtownością swego charakteru.
Stany wręcz odpowiedziały, że wszystko na co zdobyć się mogą, co gotowe mu ofiarować to najwyżej 3000 ludzi.
— To dosyć — pójdę do Flandrji, tam będę wysłuchany — mam tam ludzi oddanych sobie.
Jednakże kłamał i wiedział o tem dobrze że kłamie, po klęsce w Granson, Flamandja odmówiła mu córki, tej dziedziczki przyszłej, o rękę której starało się aż czterech książąt, a która w tym właśnie czasie, nie miała nawet wcale służby, tak smutny los ją spotkał, z powodu klęsk doznanych przez księcia.
Nie poszedł jednak do Flandrji i dobrze zrobił, być może Gandawa, którą z kretesem zniszczył, Liege które zrujnował, Dinant które spalił nie byłyby go wpuściły do siebie. Umieścił się zatem blisko Joux, przyszłego więzienia Mirabeau — w tym zamku Joux, w którym urządził sobie rodzaj polowego mieszkania, lecz tam nikt nigdy nie pokazywał się, książę siedząc samotnie codziennie prawie dowiadywał się o nowych przeciwnościach losu, o odłączeniu się od niego wszystkich, o nowej zdradzie.
Sok począł wysychać w drzewie, to też od chwili do chwili, to odpadały od niego gałęzie, to liście.
Pomimo tych wszystkich ciosów i coraz wzrastających nowych utrapień, książę tylko poruszał głową, jakby chciał mówić:
— Zobaczymy komu się wreszcie sprzykrzy, czy mnie, czy losowi mnie prześladować.
A przecież mimo to książę potrzebował koniecznie kogoś, jakiegoś przyjaciela, któremu użaliłby się na swoją dolę.
Przyjaciela! Tak pisze w swych pamiętnikach Comines. Ale zapomniał on o jednej rzeczy, to jest że Karol Burgundzki posiadał trzy najpiękniejsze w świecie djamenty, ale nie posiadał ani jednego przyjaciela. Był nim może niegdyś Saint-Pol, ale cóż, kiedy go książę zaprzedał królowi francuskiemu.
Nie byłoby wcale nić dziwnego, gdyby ostatecznie ból, jakiego doznawał, pomieszał mu zmysły — przecież w jego rodzie nie brak warjatów. Takim był Karol IV, Henryk VI, Wilhelm.
Ale właśnie ten nadmiar przykrości utrzymał go przy zdrowych zmysłach.
Tymczasem na placu bieżącym wypadków pojawił się na nowo król francuski.
Naprzód tedy zajął się on uwolnieniem z więzienia księżnej Sabaudzkiej, swojej siostry, która w tem tak okropnem położeniu zmuszona była nareszcie zwrócić się do niego z prośbą o powrócenie jej jakimkolwiek środkiem przeszłej wolności.
Następnie począł podmawiać Szwajcarów, do napadu na Burgundję, bo sądził że mu się później uda od nich odkupić ten kraj — dał pieniędzy młodemu księciu René, dla dopomożenia mu w odzyskaniu utraconej Lotaryngji — nakoniec użył wszelkich sposobów do zrewoltowania Flandrji.
Na nieszczęście Flamandczyków król francuski już niejednokrotnie w podobny sposób agitował w tym kraju.
Karol wyjechał do Nancy, gdy powiędło się mu zebrać kilka tysięcy ludzi.
Spóźnił się jednak — książę René właśnie w tym czasie powrócił do swojej stolicy i kazał zamknąć przed nim bramy miasta.
Tymczasem Nancy jakkolwiek na nowo zostało zdobyte, nie miało przecież dostatecznej ilości zapasów żywności, a jeżeli René chciał utrzymać Nancy przy sobie, potrzeba było, aby na nowo sformował armję.
René pozostawił tedy Nancy wiernym lotaryngczykom i kilku swym dawnym towarzyszom broni i współuczestnikom jego dawniejszych cierpień i udał się do Szwajcarji aby tam angażować ludzi do przyszłej armji.
Jego wielki i życzliwy przyjaciel, król francuski, powinien był koniecznie ułatwić mu w tym względzie drogę.
Po bitwie pod Morat, Szwajcarzy wysłali do króla francnskiego Ludwika XI. deputacją; deputaci znaleźli starego lisa bawiącego w Plessis les Tours, który z nosem puszczonym na wiatr, jak się zwykło mówić o chartach węszących zdobycz, czekał na najświeższe nowiny.
Nowiny były dobre, lepsze niż po bitwie pod Granson, rzecz o której zawsze wątpił i której nie spodziewał się wcale.
Przyjął deputatów z wyszukaną grzecznością i uprzejmością a tak owi hardzi zwycięzcy zostali zwyciężonymi. Adrien de Bubenberg, dzielny obrońca miasta Morat otrzymał pięćset marek srebrem; inni zaś ambasadorowie po dwadzieścia marek na głowę. Nadto Ludwik XI. zawarł z nimi umowę — mianowicie że staną pod sztandarami młodego księcia Lotaryngskiego. Nie była to wojna, usprawiedliwiona czemkolwiek, mająca jaką słuszną przyczynę, ale raczej wojna podtrzymania moralnego wpływu. Gwarantował on im zapłatę żołdu.
Szwajcarzy w początku nie zgadzali się na to aby walczyć pod sztandarami młodego księcia — potrzeba więc było nająć ich potężne ramiona, okupić cenę krwi.
Nieustraszeni ci szermierze, którzy z 25 ludźmi walcząc pod Granson a z dwoma stami pod Morat, zdobyli sobie miljony, uważali wojnę za korzystne przedsiębiorstwo i prawie jako rzecz wcale nie grożącą niebezpieczeństwem — ot po prostu jako forsowne polowanie na ludzi.
Zresztą lubili bardzo młodego René, który bił się doskonale, a nie okazywał wcale żadnej dumy. Przed wojną pod Morat, kiedy rycerze a raczej szlachta na żądanie pasowania go na rycerza, odmówiła Renemu, z tej przyczyny że już mieszczaństwo zawiesiło na szyi łańcuchy złote i przypięło ostrogi rycerskie, młody książę wcale nie oburzony tą odmową, ukląkł wraz z kilkoma mieszczuchami i w ich liczbie pasowany został na rycerza.
W tym też czasie przebiegał on Szwajcarję prosząc, zaklinając swoich dawnych towarzyszy broni i angażując ich do szeregów. Nie tylko pukał on do domów uboższej szlachty, nie tylko dobijał się do mieszkań zwykłych mieszczan ale nadto używał wszelkich środków już to pochlebstwa, już prośby, byle tylko doprowadzić do celu swój zamiar zebrania dla siebie licznej, dobrze zorganizowanej i walecznej armji.
Niestety miasta nie były wielce skłonne do przychylenia się do próśb młodego zucha, nawet jego prośby, a nawet łzy nie wiele ich wzruszały, skoro jednak powrócili od króla francuskiego, i objawili jego życzenie a, nadto oświadczyli że Ludwik XI zabezpiecza im wypłatę żołdu, wszystko od razu przybrało inny kierunek, wzięło inny obrót.
Cztery floreny zarobić przez miesiąc, za tę cenę René może mieć całą Szwajcarję gotową do pochwycenia za broń. — Tak też się stało. Sypali się ochotnicy jak z rogu obfitości i książę w końcu zmuszony był powstrzymać ich, mówiąc: „Dosyć!“
Zebrało się dziesięć tysięcy ludzi!
Ale nie było to jeszcze wszystko; te dziesięć tysięcy ludzi potrzeba prowadzić aż do Lotaryngji a tu już zbliżał się koniec grudnia i drogi zaścielał spadły śnieg. Król da wprawdzie pieniędzy, rzecz niewątpliwa, tylko że miewa on także swoje wybryki, wreszcie da to, co jest najniezbędniejsze a w wojnie to nie dosyć, należy pomyśleć że się ma do czynienia z Niemcami, ludźmi wielce burzliwymi.
W Basel zażądali szwajcarzy, po zapłaceniu im żołdu, jeszcze dodatkowej sumy. Dodatkowa ta suma wynosiła około 50.000 florenów, a René wydał wszystko do ostatniego talara. Jeden z oddanych mu szczerze szlachciców dał w zastaw swoje dzieci pożyczając na nie 15 tysięcy florenów.
Czy myślicie że na tem koniec? Bynajmniej, po dodatku do żołdu zażądano Trinkgeldu. Trinkgeld było pierwszym wyrazem przy wstąpieniu na grunt Szwajcarji, Trinkgeld był drugim wyrazem, wypowiedzianym przy przejściu granicy.
René szczęściem zdołał zapłacić ów trinkgeld i nareszcie armja ruszyła naprzód.
René szedł piechotą, tak samo ubrany jak i jego żołnierze, nadto niósł na ramieniu halabardę.
Po marszu kilkumilowym nasi ludzie znużyli się. Dla czego oni szli piechotą kiedy mogli wybornie popłynąć rzeką Renem? Zaczęli tedy szemrać i w końcu wsiedli do łodzi. Ponieważ jednak łodzie zostały przeładowane więc kilkaset osób utonęło.
Któż temu winien?
Wszyscy obwiniali o to biednego René.
Książę burgundzki miał korespondentów w Newchatelu, którzy pisali do niego:
„Bądź spokojny, szwajcarzy nigdy tam do ciebie nie zawitają.“
Oni jednak tymczasem szli, z wielką trudnością, z bardzo częstemi odpoczynkami. Zima dla nich i dla księcia burgundzkiego dała się straszliwie we znaki. Czterystu ludzi zmarło w chrześcijańskim obozie, wielu zaś odmroziło nogi i ręce. A tu arni grosza na żołd potrzebnego; zamiast żołdu, gburowate, niegrzeczne wymysły i nieustanne kary.
Pewien szlachcic nie mogąc znieść tych wszystkich przykrości miał nieszczęście odezwać się:
— Gdy książę Burgundzki tak gwałtownie chce się dostać do Nancy, najlepiej nabić go w armatę i wystrzelić a wnet się tam znajdzie.
Karol dowiedziawszy się o tem kazał niewczesnego dowcipnisia powiesić.
Jednakże i on upadł na duchu i stracił odwagę, gdy pewien gaskończyk, ratując się ucieczką z Nancy przybył do obozu i opowiedział księciu że tam już zjedzono wszystkie konie, a teraz zabrano się do psów i do kotów.
To nakłoniło go do wyczekiwania.
Tymczasem odbyła się druga z jego rozkazu egzekucja, za którą przecież srogo odpokutował.
Wielu szlachty z dworu księcia René szukając w oblężonem mieście schronienia zostali pochwyceni przez Burgundczyków.
Książę burgundzki nakazał ich wszystkich razem powiesić.
Jeden z tych skazanych niejaki Siffren Baschi, zażądał aby go doprowadzono przed oblicze księcia, ponieważ chce mu wydać niezmiernie ważną tajemnicę.
Tajemnicą tą była wiadomość, że ulubieniec Karola, naczelnik włoskiego oddziału, imieniem Campobasso zdradza swego pana.
I rzeczywiście Campobasso zdradzał go podwójnie; naprzód zaofiarował się królowi francuskiemu że księcia burgundzkiego zamorduje.
I, rzecz szczególna król przyjął tę propozycję nie doznając najmniejszego wyrzutu sumienia, nie robiąc żadnych skrupułów.
Ponieważ jednak Ludwik XI włocha tego uważał za zdolnego do wszystkiego a przytem podejrzewał go o równą deklarację złożoną księciu bargundzkiemu, ażeby włoch zamordował króla, przeto nie odpowiadając zgoła na deklaracje Campobasso, napisał do księcia burgundzkiego, ażeby się miał na baczności.
Książę burgundzki zaś ze swej strony wcale nie chciał wierzyć w jakąś serdeczność króla francuskiego i zawiadomienie to pozostawił bez skutku.
Campobasso więc co do tej pierwszej zdrady stracił wszelką nadzieję powodzenia.
Cóż więc robi dalej! Oto zgłasza się do księcia René z tą samą propozycją żądając grubego wynagrodzenia.
René nie odmawiał właściwie, ale wynagrodzenia nie przyrzekał, oświadczając że chciałby przedewszystkiem widzieć rezultat.
Te to właśnie zdrady chciał Siffren opowiedzieć księciu burgundzkiemu, lecz Campobasso, który miał straż przy namiocie Karola, oświadczyć kazał zgłaszającemu się Siffrenowi, że najwyraźniejszy rozkaz księcia nakazuje powiesić go natychmiast.
Co też i uskuteczniono.
René miał stu dwudziestu wziętych do niewoli jeńców pod nadzorem bastarda Vaudement. Dowiedziawszy się o powieszeniu Siffrena Baschi, kazał natychmiast powiesić owych stu dwudziestu Burgundczyków, co też nastąpiło.
Przytem nad głową każdego powieszonego umieszczoną została tablica z napisem:
„Za haniebne, nieludzkie i godne przekleństwa i potępienia morderstwo, spełnione przez księcia burgundzkiego na osobie hrabiego Siffren Baschi i jego wielu towarzyszy, którzy wypełniali obowiązki swoje jako wysłani przez swego księcia, muszę umierać, abym tym sposobem przebłagał majestat boski za takie podeptanie praw boskich i ludzkich“.
Cóż tu powiedzieć o takim księciu, który dni swoich rządów zaznacza codziennemi wieszaniami?
W dniu 26 grudnia nakazał Karol Burgundzki atak, ale został ze stratą odparty. Siódmego zaś dnia podczas trwającego ataku nadciągnął wreszcie książę René z całą swą armją na pomoc ukochanemu miastu Nancy.
Dnia 4. września 1477, przeprawił się przez Merthe i znalazł się w dwumilowem jedynie oddaleniu od obozu nieprzyjacielskiego.
Wiedząc o zbliżaniu się armji lotaryngskiej od dwóch dni, Campobasso porzucił księcia burgundzkiego, przedtem jednak pozyskał on zapewnienie, że mu miasto Commercy naprzód darowane a potem odebrane, znowu powrócą.
Pozostawił on w obozie wszystkich ludzi namówiwszy ich wprzódy do ucieczki.
Nakoniec zebrawszy swoich ludzi zaczaił się w Bouxieres, oczekując co dalej nastąpi i kto zwycięży.
Miejsce w którem zaczaił się Campobasso przytykało do mostu w Bouxieres Tędy niewątpliwie musiałaby nastąpić reiterada Burgundczyków. Włoch miał przy sobie Lombardczyków i Neapolitańczyków.
René rozporządzał armją 20.000 gdy tymczasem książę miał zaledwie 4000.
Karol utracił a raczej przegrał bitwę pod Granson i Morat ulegając przewyższającej sile, cóż zatem nastąpi w Nancy?
Mógł w każdym razie uniknąć walki, ale nikt nie śmiał proponować księciu aby zaprzestał oblężenia, znaczyło to jak dobrowolnie dostać się aż do jaskini lwa.
Hrabia du Chimay wszakże zaryzykował.
Znalazł on Karola ponurego jak zwykle, rozbrojonego od stóp do głowy a właściwie wyjąwszy głowy — bo był bez kasku, wszakże nigdy prawie nie rozstawał się z bronią.
— Panie — rzekł — przyszedłem powiedzieć Waszej książęcej mości, powiedzieć to, na co nikt nie zdobyłby się zapewne. Czy mogę mówić, zapytał hrabia.
Książę podniósł do górę głowę i dał znak potwierdzający.
— Mości książę jesteśmy już uwiadomieni że książę René idzie z armią 20 tysięczną — my zaś mamy zaledwie 4 tysiące.
— Więc?
— Moje zdanie, jako też i zdanie najżyczliwszych doradców twoich jest aby zaprzestać oblężenia i zwrócić się do Luksemburga dla skompletowania siły zbrojnej. Podczas tego, pieniędzy zbraknie księciu René, najemnicy go opuszczą a my wtedy rzucimy się na niego.
Karol zmarszczył brwi.
— Widzę, że wy wszyscy idziecie za przykładem Vaudemont. Otóż, zechciejcie wiedzieć że choćbyście mnie wszyscy opuścili, sam będę walczył. Mój nieprzyjaciel jest zanadto młody żebym przed nim rejterował.
— Mości książę, zaczął znowu hrabia, uczyniłem zadość mojemu obowiązkowi i udzieliłem Waszej książęcej mości radę. Teraz zbliża się chwila walki, zobaczymy czy działałem otwarcie i lojalnie.
Odpowiedzią Karola było: „bronić się“ a następnie wydał rozkaz aby nikt nie wchodził do jego namiotu dopóki nie zostanie zaproszony.
Mimo to, przed samą bitwą zwołał radę.
— Ponieważ te chamy idą tu do nas, ponieważ ci pijacy pragną tu posilić się i napoić, co nam wypada w tym wypadku czynić?
Ogólne zdanie było to samo jakie wyraził przed niedawną chwilą hrabia, to jest odstąpić od oblężenia i pomaszerować do Luksemburga.
Ale książę jeżeli zwołał radę to nie na to aby słuchał ich przestróg, ale po to, aby jej wydać rozkazy.
— Na świętego Jerzego, mój ojciec, i ja umieliśmy zwyciężyć lotaryńczyków i do dziś pamiętam dobrze w jaki to sposób otrzymaliśmy zwycięstwo. Tego wieczora przypuścimy szturm do miasta a jutro wydamy bitwę. Zaprzysiągłem że w Nancy będę obchodził uroczyście święto Trzech króli.
Oblężeni nie wiedzieli że książę René jest tak blisko; ale jednak zapalili wielkie ognie na wieży św. Mikołaja. Zrozumieli oni bardzo dobrze co znaczy ten ogień, mianowicie że da on znak przybywającemu księciu a przytem i zdwoi odwagę walczących.
Nie tylko szturm nie powiódł się, ale nawet oblężeni zrobili wycieczkę i odparli nieprzyjaciół aż do namiotów.
Podczas nocy książę na nowo kazał sypać wały i na nich ustawił artylerję.
Lotaryńczycy przybyli inną drogą ze Strasburga i zajęli tuż pod Nancy wieś Neufville.
Kiedy nadszedł ranek, książę, który spał w zbroi, chciał włożyć kask na głowę, tymczasem lew, stanowiący szczyt tegoż odpadł.
— Hoc est signum Dei! — wyrzekł książę.
Przyprowadzono rosłego karego konia, noszącego nazwę Morean. Książę dosiadł go zamyślony i wyjechał naprzeciw nieprzyjaciół.
Burgundczycy naprzód natknęli na swej drodze na strumień, który trzeba było przebyć; zwiększył on swoje wody przez znaczny spadek śniegu.
Książę i jego ludzie, kompletnie przemarznięci rozpoczęli walkę.
Josse de Lalaing, im więcej z tego rodu bohaterskiego ginęło w bitwach, tem częściej wysuwały się pojedyncze postaci bohaterów na plac boju, aby z kolei być zabitemi. Josse Lalaing, wielkorządca Flandrji, dowodził lewem skrzydłem, książę i wielki bastard, stali w środku mając przy sobie artylerję. Lombardzi pod dowództwem Giacomo Galeotto stanowili prawe skrzydło.
Campobasso w dwie godziny po księciu Lotaryngskim przybył do St. Nicolas i zażądał aby mógł walczyć w jego szeregach.
Lecz René zwróciwszy się do swoich ludzi zapytał:
— Czy chcecie aby ten człowiek był z nami?
Odpowiedziano przecząco.
— Nie — krzyknęli wszyscy — ten włoski zdrajca, nie może z nami walczyć. Nasi ojcowie nigdy podobnych wyrzutków nie przyjmowali i nie walczyli intrygą.
Campobasso oddalił się, knując w sercu zemstę. Zatrzymał on, jak już mówiliśmy, pozycję przy moście Bouxieres-les-Dames, na rzece Merthe i strzegł go pilnie na wypadek rejterady i upadku księcia, tędy koniecznie musiałby przechodzić pokonana armja a wówczas jego pan nie mógł żywy powrócić.
Nie podobna porównać miłości gotowej do ofiar, z nienawiścią, bo ta druga rodząc się w sercu mściciela, przenosi o wiele pierwszą.
Śnieg padał grubemi płatami, gdy szwajcarzy dowiedzieli się od swej przedniej straży że książę jest od nich tylko o ćwierć mili oddalonym.
Wszyscy podwoili krok z wielką radością. W św. Nicolas posilili się, zajadając smacznie i popijając wino, gdy tymczasem Burgundczycy posilali się chyba śniegiem.
Oddzielono pewną część wojska, aby tym sposobem zaatakować skrzydła nieprzyjacielskiej armji lub opanować punkta wyższe panujące nad całą okolicą.
Takiego samego użyto manewru i pod Morat, ale Szwajcarzy jeszcze wojsk księcia Burgundzkiego nie spotkali.
Cała armja lotaryngska pozostawała pod dowództwem księcia René, nie miała zaś żadnego generała ani nawet pojedynczego dowódzcy. Książę jechał na klaczy siwej, przezwanej „Dama“, na której występował już pod Morat. Na zbroi miał suknią w swoich ulubionych barwach mianowicie: szarej, białej i czerwonej a nad nią płaszcz z złotogłowia, przepasany tylko przez prawe ramię, aby nie tamował mu swobody w ruchach ręki.
Około niego zgrupowane było całe rycerstwo lotaryngskie, blisko ośmset osób.
Burgundzka armja zaledwie miała czas dać pierwszą salwę, gdy odezwały się rogi z Uri i Unterwalden. Brzmienie trąb sądu ostatecznego nie będzie zapewne straszniejsze dla niego niż ten odgłos rogów.
Jednakże nie dał poznać tego po sobie i zakomenderował taki manewr, że łucznicy znaleźli się tuż naprzeciw Szwajcarów, zapowiadających swoje przybycie tem potężnem dęciem w straszliwe rogi bojowe.
Walka nie trwała długo, przedewszystkiem zamięszanie powstało na prawem skrzydle a to skutkiem śmierci Galeotta, który dawał właśnie hasło do boju.
Lewe skrzydło z kolei, nie mogło wytrzymać uderzenia księcia René i jego ośmiuset rycerzy, rozbite, poczęło uciekać, wzdłuż brzegów rzeki, spodziewając się że powiedzie się im przeprawić przez rzekę Meurthe po moście Bouxieres-les-Dames.
Tu czekał na nich Campobasso.
Książę walczył nieustannie, jakkolwiek prawie sam pozostał, nie miał zamiaru ustępować. Widział płomienie obejmujące jego obóz, ale nie poruszył się wcale, gdy padła salwa armatnia, znikł pomiędzy masą śniegu rozrzuconego na wszystkie strony strzałami armatniemi i nikt go nie widział już.
Osada Nancy równie wyruszyła a dostawszy się w centrum walki zabijała tak uciekających jako i rannych.
Rzeź ta trwała blisko do północy.
Książę odbył uroczysty wjazd do miasta.
Nancy było oświetlone á giorno.
Wjechał przez drogę prowadzącą do bramy Najświętszej Panny i udał się zaraz do Katedry dla podziękowania Bogu za zwycięztwo, później zwrócił się ku swemu pałacowi, odprowadzony przez całą miejscową ludność z okrzykiem:
— Niech żyje książę René.
Znalazł on przy bramie szczególniejsze trofea: były to głowy wszystkich koni, psów, mułów, osłów i kotów, któremi od początku oblężenia mieszkańcy się żywili.
Całą noc René czuwał, pytając każdego nowego przybysza o wiadomości o księciu Burgundzkim.
Wielu bardzo widziało go walczącego, już to mieczem, już to toporem; ale nadeszła chwila w której gdzieś znikł i nikt zgoła nie wiedział co się z nim stało.
Ostatni z przybywających widzieli go nad brzegiem rzeki, mianowicie przy zamarzłych brzegach Meurthy.
Jeden zaś doniósł księciu René, że słyszał najwyraźniej jak w czasie pogromu jego armji książę Burgundzki wołał:
— Do Luksemburga!
Jeszcze inny twierdził, jakoby Karol Burgundzki miał otrzymać straszliwy cios piką, który go zwalił na ziemię, że p. Citey podniósł i odniósł go w bezpieczne miejsce na rękach łuczników, że następnie książę odzyskawszy przytomność na nowo rzucił się do walki.
René, będąc przekonany o ucieczce swego wroga, rozesłał patrole na wszystkie drogi, pomijając jedynie plac boju, na którym nie spodziewał się go znaleść.
W dwa dni później ta sama panowała niepewność, nikt bowiem nie wiedział co się stało z Karolem Burgundzkim, czy żyje, czy zabity. Książę René był w wielkiej obawie, gdyby nareszcie zjawił się na nowo.
Naraz zameldowano mu o przybyciu hrabiego Campobasso. Książę wiedział, że nikt tak dobrze i pewnie nie objaśni go o zniknięciu Burgundzkiego księcia, jak hrabia.
Rzeczywiście, włoch przyprowadził pazia z rodu Colonna, który pozostawał w służbie księcia Burgundzkiego i który widział na własne oczy jak jego pan padł.
Wedle zeznania tego młodego chłopca, rzeźnik z Nancy miał podobno pierwszy zadać księciu uderzenie w głowę, a jakiś znowu wojak, niewiedząc kim jest ten uderzony przez rzeźnika, dokonał reszty przebijając go piką.
Nazajutrz, w dniu 9. stycznia stosownie do wskazówek pazia, udano się na plac boju, celem robienia poszukiwań. Młody chłopiec skierował się do stawu Saint-Jean, tuż przy kaplicy Saint-Jean de Lattre. Tu rzeczywiście leżało kilkanaście trupów już zupełnie obdartych z odzieży.
Biedna praczka z domu księcia ujrzawszy na palcu jednego trupa pierścień, wydała bolesny okrzyk. Poznano ów pierścień który nosił zawsze książę Burgundzki, trup leżał twarzą do ziemi a kiedy go odwrócono, praczka wykrzyknęła:
— Drogi mój książę!
Niepodobna go było rozpoznać — głowa była do połowy objęta już skorupą lodową, mięso zjedzone już przez psy i wilki.
Pozostały wszakże pewne znaki stwierdzające że był to trup księcia, mianowicie: blizna na szyi po ranie otrzymanej w walce pod Montlhery; dwa zęby wybite skutkiem upadku; dwa abscesy jakie miał na prawem ramieniu i poniżej brzucha, z których go leczył Matkien Lupi jego lekarz portugalski, jak niemniej paznokieć wrośnięty u jednego palca lewej nogi, na co się książę nieraz uskarżał.
Przytem miał on i świeże rany, głowa była roztrzaskana uderzeniem miecza czy topora i dwie rany od przebicia boków i piersi pikami.
Dano znać co żywo księciu lotaryngskiemu o znalezieniu trupa księcia Burgundzkiego. Okazał on z tego powodu wielką radość, ponieważ umarli nie wracają po śmierci na ziemię.
Dał zatem rozkaz, aby zwłoki przywieziono do Nancy. Wysłano też lektykę z czterema ludźmi, którzy dostawili trupa księcia do miasta i pomieścili je w domu niejakiego Jerzego Marqueiz.
Tu obmyto je wodą ciepłą i winem.
Ciało było nie wielkiego, ale przeciwnie małego człowieka, białe jak śnieg i pięknie zbudowane; złożono je na stole na poduszkach z jedwabiu — ręce złożono na krzyż i włożono w nie wizerunek Chrystusa.
Potem pozwolono odwiedzać zwłoki dla przekonania wszystkich że nareszcie książę Burgundzki nie żyje.
Tak zwłoki pozostały przez trzy dni i przez trzy nocy — jedni modlili się za jego duszę, jak mówi kronikarz, drudzy ne.
Nakoniec, ubrano je — w kaftan biały wełniany, w spodnie szkarłatne i buty z ostrogami złotemi rycerskiemi, nakryto zaś płaszczem szkarłatnym, włożono mu na czoło książęcą koronę i ustawiono rodzaj paradnego łoża.
Wtedy, książę lotaryngski wraz z całym dworem nadszedł po południu celem poświęcenia zwłok święconą wodą.
Wszedł pierwszy, odkrył głowę i uklęknąwszy wyrzekł:
— Niestety! Oto nasz pan i władca!
Następnie wziął go za rękę i rzekł:
— Piękny kuzynie niech Bóg będzie miłosierny nad twoją duszą — sprawiłeś w życiu wiele złego i byłeś prześladowcą najniesprawiedliwszym.
Wreszcie ogłoszono w całem mieście, aby wszyscy obywatele stawili się na pogrzeb i towarzyszyli zwłokom z zapalonemi świecami w ręku.
Odbyła się solenna eksportacja do kościoła św. Jerzego.
Wszyscy rycerze pozostający w niewoli a należący niegdyś do armji księcia Burgundzkiego, wzięli udział w tym żałobnym pochodzie.
Oto wszystko co pozostało po tym człowieku którego potęga zmuszała drzeć przed nim wszystkich w Europie.
Książę został pochowany w tym samym kościele.
W siedmdziesiąt trzy lat po jego śmierci, to jest w r. 1550, jego wnuk Karol V. kazał sprowadzić zwłoki księcia Burgundzkiego z Nancy do Bruges. Pochowano je w grobowcu jego córki Marji. Zaślubiona Maksymiljanowi Austrjackiemu, nieszczęśliwa księżniczka zmarła w dwudziestym piątym roku swego życia, skutkiem upadku z konia, pozostawiwszy dwoje dzieci:
Filipa Austrjackiego, w wieku lat trzech, i Małgorzatę w 14 roku życia.
Filip II. następca Karola V. nakazał, aby grobowiec jego córki został powiększony przez przybudowanie grobu ojca. Jak znalezione rachunki przekonywują, kosztowała ta budowa 24.595 florenów.
Tam teł do obecnej chwili spoczywają ich zwłoki. Karol w zbroi z koroną książęcą na głowie, z orderem Złotego Runa na piersiach, po prawej jego stronie widać kask po lewej rycerskie rękawiczki z dewizą.
Je lai emprys, bien m’en advienne.
Grobowiec ten, jeden z najpiękniejszych, jest cały z miedzi, ozdobionej złoceniami i kosztuje ośmset tysięcy koron brabanckich; ozdoby są ze srebra i emalji, w około zaś znajdują się herby wszystkich domów w Europie, z któremi książę był spokrewniony lub utrzymywał ściślejsze związki.
Grobowiec nosi na sobie epitalaphum, grobowiec ozłocono, ozłocono też i napisem wspomnienie o księciu burgundzkim:

„Tu leży potężny, wielki i najszlachetniejszy książę Karol, książę Burgundji, Lotaryngji, Brabantu, Limburgu, Luksemburgu i Geldrji; hrabia na Flandrji, Artois i Burgundji; Margrabia na Hennegau, Hollandji, Zelandji, Namour i Zutphen; margrabia świętego rzymskiego państwa; pan na Fryzji, Salinie i Malines, który wyposażony olbrzymią siłą, stałością charakteru i wspaniałością serca, wiódł szczęśliwie boje, wygrywał batalje i dokonywał znakomitych dzieł, już to w Montlhery w Normandji, Artois i Liege, jak niemniej w innych częściach świata.
Aż wreszcie los odwróci? się od niego
i starł jednym ciosem pod Nancy
w r. 1477.
Ciało księcia złożone w powyżej wymienionem mieście Nancy, zostało
przez
najjaśniejszego, potężnego i zwycięzkiego
KSIĘCIA KAROLA
Cesarza Rzymskiego, V. z imienia
jego wnuka, dziedzica jego imienia, zwycięstw i potęgi
przeniesione do Bruges
gdzie król Filip Kastylski, Leonu, Aragonu
i Navarry pan
syn wyżej wspomnionego Karola
kazał złożyć w tym grobowcu
obok jego córki i jedynej spadkobierczyni
MARJI
małżonki najjaśniejszego, najpotężniejszego
Księcia Maksymiljana
Arcyksięcia Austrjackiego
Później króla i cesarza Rzymskiego
Módlmy się za jego duszę
Amen.

Jeżeli będziecie kiedy przejeżdżać przez Nancy a historja Karola Śmiałego przyjdzie wam na pamięć, każcie sobie okazać na progu bramy, wielką z czarnego marmuru tablicę. Oto miejsce na którem złożone było ciało księcia zanim je przeniesiono do domu Jerzego Marqueiz..
Należałoby na tem zakończyć nasze opowiadanie, ale w takim razie byłoby ono niezupełne, gdybyśmy nie byli świadkami następującej później śmierci Ludwika, który taką uniósł się radością na wiadomość o śmierci księcia Burgundzkiego, że uczynił ślub, że zbuduje srebrne sztachety przy skrzyni z relikwiami św. Marcina w Tours.




ZAKOŃCZENIE.

Jak lis zmarł w własnej skórze.

W tej samej godzinie kiedy wydana została bitwa w Nancy, Anglo-Cotto — lekarz astrolog, który opuścił księcia Burgundzkiego, aby przejść do służby króla Francji — odprawiał mszę, ponieważ był także i księdzem a nawet zamianowano go arcybiskupem wiedeńskim — powtarzamy, odprawiał mszę w obec nowego swego pana w kościele Saint-Martin w Turs.
— Najjaśniejszy panie — zawołał nagle — Consumatum est! twój wróg zakończył życie.
Podobnie przed 15 wiekami, jakiś wieszczbiarz wyrzekł do Tytusa Livjusza:
„W tej chwili, Pompejusz pokonany został pod Pharsalą i Cezar został zwycięzcą!“
Nazajutrz Ludwik XI. otrzymał rzeczywiście urzędowa wiadomość, choć wcale w niej nie było wzmianki o przegranej bitwie, i dopiero po upływie dwóch dni dowiedział się na pewno o śmierci Karola Śmiałego.
Chwilę stał jakby odurzony tym wypadkiem tak niespodziewanym.
Co czynić? Należało przedewszystkiem, w skutek tej niespodziewanej śmierci, odzyskać dla Francji prowincje zostające pod władzą dawnego nieprzyjaciela — odzyskać je i oderwać od domu Burgundzkiego jako należne państwu francuzkiemu, tem więcej że Francji wiele uczynili złego jej nieprzyjaciele, jak wiadomo zmarły, oraz dawniejsi Henryk V., Henryk VI. i wszyscy razem Edwardowie.
Pierwszą więc myślą Ludwika XI. był projekt jaki uplanował tak zwyczajny człowiek jak Edward IV. i Fryderyk III., mianowicie ożenić delfina Francji z dziedziczką księcia Burgundzkiego, bez względu na różnicę wieku jaka zachodziła między nimi, ponieważ delfin Francji miał dopiero lat 8, a Marja Burgundzka lat dwadzieścia. Przez to małżeństwo król stawał na gruncie Niemiec i urzeczywistniał marzenie odwieczne Francji przyłączenia do niej prowincji nadreńskich, czyli wyprostowania granicy nad Renem.
Ale to najprawdopodobniej doprowadziłoby do wojny z Anglją, do wojny z Cesarstwem.
Ludwik XI. nienawidził wojny, nie pragnął też zapalić jej na nowo.
Nie, przeciwnie powinien był użyć najskuteczniejszych środków i starań, aby bez wydobywania miecza, jeżeli rzecz prosta powiedzie się w ten sposób, odebrać co najmniej Artois i Burgundję, miasta Somme i Pikardję.
Przedsięwzięcie przedstawiało znaczne trudności, prawie można powiedzieć było niemożliwością; ale dla takiego człowieka jak Ludwik XI. nie było w niczem niepodobieństwa lub niemożliwości.
Upatrywał on w tym tylko interes dający się załatwić pieniędzmi, mając pieniądze, możnaby Edwarda zneutralizować w tej sprawie ale za grube porękawiczne.
Wówczas to wzięło udział w owym handlu dwie kobiety, a raczej znalazły się dwie rywalki: królowa angielska i wdowa po księciu Burgundzkim.
Królowa angielska chciała aby jej siostrzenica poślubiła lorda Rivers, swego brata, księżna Burgundzka, żądała aby jej córka wyszła za mąż za księcia de Clarence.
Lord Rivers był za nadto ubogim dla takiej bogatej dziedziczki, książę Clarence stary a do tego pijak, również nie był odpowiednim na męża.
Ludwik XI. wcale nieprzerażał się temi dwoma pretendentami, wiedział on dobrze, że może ich zniszczyć jednego po drugim.
Tylko że Ludwik XI. rozumiał dobrze że w wieku tak rycerskim, chociaż właściwie mówiąc rycerstwo ówczesne istniało jedynie z imienia, wszystko spadnie na jego głowę: król-tyran! krzykną i oskarżą o zrabowanie wdowy i sieroty.
Co prawda rabunek ten dopełni on na korzyść matki, która od 150 lat zrabowana przez bezbożną córkę, przez dom niewdzięczny burgundzki, musiała koniecznie być wynagrodzoną za to prześladowanie, za to oderwanie najpiękniejszych prowincji.
Król udał się do Picardji i Burgundji.
Miał on przyczyny i powód do wytłumaczenia się ze swej podróży co do każdego z wymienionych miast, chciał on je zabrać siłą; mianowicie Arras, jako oddawna zamierzona konfiskata, co zaś do Abbeville, była to konieczność zwrotu tego miasta.
Co się tycze Burgundji, były powody jeszcze ważniejsze.
Ludwik XI. był naturalnym opiekunem Marji Burgundzkiej, posiadał on prawo tak zwane: „szlachetna opieka“, zabrał on więc dobra swej pupilki, dla tego, aby komu innemu nie wpadły w ręce. Czy je następnie odda, w tem właśnie leży główne pytanie.
Zobaczmy jak się też wziął do wykonania tego planu.
Przedewszystkiem pragnął posiadać Arras, od niego też zaczął.
Arras dla Francji było potrójną granicą, przedmurzem: od Calais, od Anglji i od Flandrji.
Flamandczycy twierdzili, że Arras było niegdyś miastem rodzinnym, dziedzictwem rodowem ich księcia. Ich hasłem bojowem było zawsze:
— Arras! Arras!
Ale jakim sposobem zabrać Arras, kiedy ono należało do hrabiego d’Artois?
Ludwik XI. udał, że on żądał czego innego, nie Arras. Do miasta nie miał on żadnego prawa, nie, to tylko jego nęci dawna dzielnica biskupa, która nie miała wcale murów miejskich i które zawsze zależała od króla.
Ludwik XI. mógłby Arras wziąć siłą — jednakże nie chcąc tego, oświadczył ambasadorom: Humbercourtowi, kanclerzowi Hugonnet, że p. Creve-Coeur zajmie dla niego starą dzielnicę Arras, jakoż wszedł do miasta w d. 4. marca 1477.
Humbercourt i Hugonnet zapłacili własną głową za to ustąpienie.
Bez wątpienia Ludwik żałował ich bardzo, ale Arras było tak ładnem, tak wdzięcznem miastem, że większą miało cenę niż dwie głowy. Neuss, które było nędznem gniazdem a przecież choć kosztowało księcia Burgundzkiego trzy tysiące głów, nie posiadł go wcale.
Zresztą, ta stara dzielnica (Cité) była w rękach p. Creve-Coeur i w istocie, gdyby znalazł się jakiś człowiek, na któregoby mogła liczyć Marja Bargundzka, to niewątpliwie żaden nie byłby tak dla niej odpowiednim jak Creve-Coeur, gubernator Picardii i miasta Somme, seneszal Ponthieu, kapitan Buloński i kawaler złotego runa.
Jego matka wychowywała księżniczkę, gdy panienka była małą, nazywała go często też braciszkiem. Od śmierci księcia, potwierdziła go w dawnych urzędach. Udzieliła mu prawo zwierzchnictwa nad Hesdinem i zrobiła swoim honorowym rycerzem.
Z pewnością, pan Creve-Couer, gdyby to od niego zależało, nie byłby oddał dzielnicy miasta Arras Ludwikowi XI., lecz upoważniony do tego przez kanclerza i ambasadora, i przeznaczony przez króla do strzeżenia tego prawdziwego skarbu, nie mógł ani sprzeciwić się rozkazowi jaki otrzymał, ani pogardzić zaszczytem jaki go spotykał ze strony króla.
Zresztą Hugonnet wydał tę dzielnicę, ale wydał wedle wyrażenia ówczesnego prawa: z zastrzeżeniem zwrotu (sous les reserves de droit).
Ludwik XI. objął więc je w posiadanie a potem zaczął przemyśliwać nad rezerwowaniem owego prawa.
Było to znakomitym czynem posiadać Arras, lecz gdyby się mogło posiąść i Bulogne, Boulogne najpiękniejszy, najcudowniejszy zakątek w chrześcijaństwie jak mówi Chatelain, byłoby jeszcze znakomitszem dziełem.
Na nieszczęście Boulogne pozostawało w rękach rodu d’Auvergne; król francuzki nie miał żadnego prawa do Boulogne.
— Kto to wie!
— Poszukajmy tylko!
Boulogne miało cudowną Matkę Boską a jak wiadomo Ludwik XI. szczególniejszem odznaczał się nabożeństwem do Najświętszej Panny, świadkiem tego Matka Boska w Embrun, w Clery, Matka Boska de la Victoire i á Puy en Velay.
Brakowało tylko tej właśnie Matki Boskiej, której wspomnienie spędzało królowi sen z powiek.
Jakim sposobem uczynił aby Matka Boska w Boulogne, była Matką Boską francuzką?
Matka Boska w Boulogne była przedmiotem nieustannych pielgrzymek, składano tu niezliczone wota.
Ludwik XI. powziął myśl ofiarowania Matce Boskiej miasto, którego nosiła nazwisko, nie była to sprawa wcale polityczna, ale sprawa religijna. Oddał więc miasto w opiekę Matki Boskiej, poświęcił jej takowe i oświadczył najwyraźniej że Boulogne należy jedynie do Najświętszej Panny a nawet podniósł Ją do godności Hrabiny Bulońskiej. Tylko zatrzymałby on, król Francji, gdy Najśw. Panna hrabiną Boulogne została, miasto, jako lennik.
Bez ostróg, bez pasa rycerskiego, piechotą król Ludwik odbył pielgrzymkę do Matki Boskiej w Boulogne i ofiarował jej na znak swego wasalstwa złote serce i zaprzysiągł bronić miasto w każdym wypadku.
Co zaś do Peronne i Abbeville, zatrzymał je, jak już mówiliśmy, z tytułu prawa opieki nad księżniczką burgundzką.
W tym czasie powziął on wiadomość o małżeństwie córki księcia Burgundzkiego z synem cesarza Fryderyka III., Maksymiljanem. Przypomina sobie zapewne czytelnik, że właśnie wymieniony został układ między cesarzem a żyjącym jeszcze księciem Burgundzkim, co do tego małżeństwa.
Księżniczka była w obawie żeby królowa angielska nie wydala ją za mąż za swego brata lorda Rivers, lub żeby wdowa księżna Burgundzka nie kazała jej poślubić swego brata Clarence, a nadto, żeby stany Flandrji nie ułożyły projektu małżeństwa jej z Adolfem de Cleves. Tymczasem więc poślubiła Maksymiljana.
Zresztą Fryderyk III., aż do ostatniej chwili utrzymał swój charakter jako skąpiec, jego syn nie posiadał ani lenniczych państw ani gotówki, nazywano go też ogólnie: „książę bez ziemi!“
Był nawet nazywany księciem „bez koszuli“, bo to jego narzeczona zmuszona była zapłacić całą wyprawę weselną, zagospodarowanie i jego koszta podróży.
Co prawda młody Niemiec miał piękną postawę, śliczny wzrost, był zgrabny i zręczny, a prócz tego słynął jako najśmielszy i najdzielniejszy strzelec w Tyrolu; nie potrzeba było więcej do obudzenia sympatji i miłości w młodej księżniczce.
Małżeństwo odbyło się w d. 18. sierpnia 1477 r.
Widząc że nie możo przeszkodzić temu połączeniu się, Ludwik XI. postanowił coś przy tem zyskać; nie wiedział właściwie co takiego ma skorzystać, działał wszakże pod wpływem tak dobrej sposobności.
Posiadał on człowieka, który jak Comines posiadał całkowite zaufanie króla.
Dla czego jednak nie ufał już Cominesowi?
Wiem bardzo dobrze dla czego, kto pisze dzieje ludzi wielkich, musi koniecznie wiedzieć o wszystkiem.
Otóż dla tego:
Comines połączył się i zawarł stosunki z całą szlachtą Flandrji, oprócz tego pani Comines dama honorowa księżniczki Burgundzkiej, prowadziła całe układy małżeństwa między Marją Burgundzką a cesarzewiczem Maksymiljanem.
Co się tycze wspomnionej osoby, która coraz bardziej zyskiwała zaufanie króla, to była ona również pochodzenia flamandzkiego człowiekiem z ludu, balwierzem i chirurgiem, któremu Ludwikowi XI. mógł powierzyć godność ambasadora, gdy powierzał mu swoją szyję.
Człowiek ten był pełen złośliwości i zręczności a nazywał się OLivier Ledain, tylko że on właściwie zmienił drugie swoje imię, nazywano go bowiem „Olivier szatan“, inni zaś „Olivierem Złośliwym“ co niby nie różni się jedno od drugiego.
Jednem słowem, król, który go zrobił naprzód swoim chirurgiem, a później swym nadwornym pokojowcem, później jeszcze balwierzem — uważajcie tylko jak wzrastał w godnościach, nareszcie zamianował go hrabią de Meulan.
Skutkiem tego tytułu, Olivier Ledain trzymał most Meulan, to jest do niego należało zaprowiantowanie dolnej części miasta Paryża.
Król, z okazji małżeństwa księżniczki podniósł swego ulubieńca do godności ambasadora, wiedząc bardzo dobrze, że jako flamandczyk i pochodzący z ludu, zna na wskroś stosunki i będzie umiał odnaleść środki, za pomocą których możnaby wpłynąć na ludność miasta Gandawy, Bruges i Liege.
Właściwą misją Oliviera Ledain, była misja tajemna — to jest, miał on polecenie sekretne zakomunikowania księżniczce listów napomnienia, w których król zastrzega, że księżniczka Burgundzka, jako dziedziczka państwa lenniczego nie może iść za mąż bez uzyskania pozwolenia właściwego pana, czyli króla francuskiego.
Drwiono sobie na dworze burgundzkim z owego pana ambasadora, ponieważ tytułował się hrabią i ubierał jak prawdziwy arystokrata.
Pochodził on oprócz tego z bardzo małego miasteczka Thielt. Ta drobna ludność ma także swoją arystokrację, która na mieszkańców innych miasteczek patrzy przez ramię.
Lecz to wszystko wcale nieprzeszkodziło Olivierowi do zrobienia pewnego spostrzeżenia, mianowicie, że Gandawczycy byli rozwściekleni zabraniem miasta Arras, Boulogne, Abbeville i Peronne, tworzyli już zbrojne oddziały do zabrania miasta Tournay, miasta królewskiego, należącego do Flandrji.
Kiedy Olivier odjechał z Gandawy, rozpuścił wieść, jakoby otrzymał list od króla i miał rozkaz wręczenia go w Tournay — gdy tymczasem zebrał on stojące w pobliskości wojsko, wtargnął do miasta na czele dwustu lanc i następnie sam jeden go opuścił.
Podobne sąsiedztwo nie było bardzo bezpieczne dla Gandawczyków, którzy też zdecydowali, ażeby się od niego uwolnić. Ogłosili dowódcą Adolfa de Geldren, tego samego, który własnego ojca trzymał w więzieniu, którego powszechnie nazywano ojcobójcą, tego, którego Gandawczycy podali jako kandydata do ręki księżniczki Burgundzkiej i zabrawszy wojska maszerowali do Tournay.
Flamandczycy niebyli wielkimi zdobywcami, bili się oni dobrze, gdy należało bronić domu i rodziny, ale nie tak łatwo można ich było wyprowadzić po za mury miasta.
Skoro już zbliżyli się o trzy mile do Tournay, uważali że to było już dla nich dosyć i nie chcieli dalej narażać się na guzy.
Daleko wytrwalszymi byli Gandawczycy, gdyż doszli aż do przedmieścia i podłożyli ogień, nazajutrz zaś zupełnie zadowoleni ze swego czynu wrócili z powrotem.
Tymczasem załoga zrobiła wycieczkę i poczęła ich pędzić przed sobą.
Adolf Geldern zwrócił się tedy stawiąc nieprzyjacielowi czoło i poległ.
Flamandczycy poczęli uciekać pozostawiwszy jako łup wozy, na których znajdowały się wielkie zapasy chleba, masła, piwa, mięsa, zasolonych ryb, jednem słowem zapasy żywności rozmaitego gatunku. Tak załoga jak i miejscowi mieszkańcy mieli czem żywić się przez cały tydzień.
Chorągiew Gandawy i ciało księcia de Geldern było krwawem trofeem tego zwycięztwa.
Jeżeli Ludwik XI. nie nazywał to zdobyczą zwycięzką, to w każdym razie utrzymał miasto pod swą władzę.
Wycieczka ta przeciwko Tournay, była krokiem wojennym, a zatem powodem do wojny.
Król pomaszerował z Artois do Hainaut. Namiętność zwyciężenia uczyniła go mężnym.
Cambrai otworzyło mu dobrowolnie bramy ale zmuszony był oblegać Quesnoy, Bouchain i Avesnes. To miasto ostatnie wzięto szturmem i wycięto ludność.
Galeotto dawny dowódca księcia był w Valenciennes; spalił przedmieście ażeby obronić tym sposobem miasto. Król postanowił je ogłodzić. Żniwiarze których wezwano z Brie, zżęli żyto jeszcze zielone w połowie czerwca, co zwykle dopiero robi się w sierpnia.
Wśród tych rozmaitych operacji Ludwik okazywał nadzwyczajną wesołość i odwagę nadspodziewaną.
Nakoniec dopomogło szczęście jego geniuszowi — był on wprawdzie jednostronnym, upartym, pełzającym, okrutnym geniuszem, ale zawsze geniuszem.
On jeden pozostał pełnym odwagi, gdy inni na to żadną miarą zdobyć się mogli, nawet historja z miasta Peronne, niesłychanie poniżająca, jakiej można powiedzieć nie doświadczył żaden na tysiąc lat monarcha, nie wyprowadziła go ze stanu obojętności, czy też chłodu.
On, stary król, pisał do swego generała Dammartina: „My młodzi ludzie!“ I rzeczywiście był młodym gdy w jego duszy żyła myśl stworzenia nowej Francji, nowego ludu.
I pod pozorem, że jest on młodym, nie trwożył się niczego, szedł aż do palisad miasta, które oblegał i zuchwale wystawiał się na strzały, bo skoro króla puszczano, mierzono do niego, ale go żaden nie trafił.
Jednego dnia lekko ranny oparł się na Tannegui du Chatel, dzielnym Bretonie.
Nagle król uczuł że tenże zadrżał na całem ciele.
— Co to jest? — mówi król.
Breton nie odpowiedział, gdyż otrzymał postrzał śmiertelny.
Pomimo to wszystko, małżeństwo księżnej Burgundzkiej z Maksymiljanem przyszło do skutku, był to cios trudny do zniesienia dla Ludwika XI.
Król jednak pocieszył się skazując księcia Nemours na śmierć.
Trzymał go on już w więzieniu od dwóch lat i zapewne zachowywał go jako prezerwatywę na nieszczęście jakie mogło go kiedykolwiek spotkać. Śmierć księcia była dywersją dla króla.
Książę Nemours był Armagnac i jako taki zasłużył na ten los w zupełności. Jego piękne, czysto francuskie nazwisko i bajeczka puszczona w obieg, że pod szafotem stały jego dzieci, aby chwytać krew ojca, sprawiło to, że w żadnym z dzienników nie został przez ówczesnych autorów wspomniany, choć rzeczywistym był zdrajcą. Temu też przypisać należy że jakkolwiek człowiek nikczemny, zdołał wprowadzić w błąd zaufanie ogólne i opinię publiczną, która uznała go za duszę szlachetną.
Jesteśmy przeciwni karze śmierci, ale jednak od chwili wprowadzenia kary tej, nikt bardziej na nią niezasłużył jak książę Nemours.
Król nigdy bardziej nienawidził nikogo, i nigdy też dawniej serdeczniej nie kochał nikogo, jak jego.
Był to towarzysz jego dzieciństwa. Król często zapominał się nawet dla niego i popełniał szaleństwa i niesprawiedliwości do tego stopnia, że raz nawet zmusił sędziego do wydania na jego korzyść wyroku, choć miał sprawę jak najgorszą.
W wojnie, o „pomyślność ogólną“ wcale nie starał się o to, aby zabezpieczyć króla i swego dobroczyńcę od dostania się w ręce nieprzyjaciela — król zaledwie wyratował się użyciem podstępu.
Nemours powrócił napowrót do króla, a może nawet król nawrócił się ku niemu zdawało się, jakby ten zdrajca oczarował go całkowicie, wykonał on nową przysięgę na wierność w Świętej kaplicy — na nowo został zamianowany namiestnikiem w Paryżu i na Ile de France, lecz wnet zapomniał o złożonej deklaracji na wierność.
Król postanowił tedy od razu i Armagnaca i księcia de Nemours usunąć z swej drogi. Armagnac padł pod uderzeniem sztyletu; Nemours klęcząc pod wniesionym nad nim mieczem na nowo po raz trzeci czy czwarty wykonywał przysięgę wierności.
Ta przysięga była okropną i ona to właśnie pozbawiła go życia.
Na dniu 8 lipca 1470 przysiągł on, że jeżeli na przyszłość nie dochowa przysięgi wierności i jeżeli nie uprzedzi króla o wszystkich machinacjach przeciwko niemu, zrzeka się sądzenia przez parów Francji i zgadza się naprzód na konfiskatę swych majętności.
Król znowu popadł w niebezpieczeństwo, czyli mówiąc inaczej całe jego życie było szeregiem niebezpieczeństw. Przyzwał wówczas Nemours’a na pomoc — ten tymczasem nie posłał mu ani jednego człowieka, lecz wdał się natychmiast w korespondencję z St. Polem, zrobił mu propozycję pożenienia dzieci i żądał aby mógł przystąpić do wszystkich spisków knowanych na życie króla. Przy zdarzonej zaś sposobności zrabował po prostu wszystkie fundusze Langwedoku.
Ludwik XI. szczęśliwym trafem pochwycił całą tę korespondencję.
Wówczas powiedział sobie, że już dosyć doznał zdrad od tego człowieka, kazał go pochwycić i osadzić w więzieniu Pierre-Encise, z więzienia tego przeniesiono go do Bastylji zupełnie posiwiałego.
Trzeba było raz temu wszystkiemu położyć ostateczny kres i zabezpieczyć się, aby nie uciekł jak to uczynił Saint-Pol, którego osobę król miał wprawdzie w swej mocy, ale nieposiadał wyjaśnień tajemniczych jego czynów.
— Zrób, rzekł do mistrza tortur, aby mówił, aby wyznał wszystko co ma pod sercem i w myśli.
Zaczął mówić bardzo szczerze i Ludwik XI. przeraził się jego wyznaniami — patrzył on teraz jasno w tę przepaść, jaką było otoczone królestwo.
Z zeznań księcia Nemours, dowiedział się, że nie tylko książę Burgundzki wtajemniczony był w plany wszystkie Saint-Pola, lecz że nawet jego stary Dammartin, przyjaciel, o nich wiedział i że wszystko było przygotowane aby plany te przy zdarzonej sposobności stanowczo wykonać.
Książę Nemours zotał tedy skazany na śmierć i egzekucja nastąpiła w zabudowaniach więziennych, to jest na dziedzińcu Bastylji.
Lecz to wyznanie było strzałą Parsa, jak mówi Horacy, szerokopiórna, zatruta, wbiła się w serce króla; dała ona mu przekonanie, że cnota nie istnieje na świecie, że wyraz ten jest tylko nazwą bez realnego znaczenia; że wierność to kamień trudny do odnalezienia w tej czarodziejskiej opowieści o życiu.
Tak ten, któremu on przebaczył z głębi swego serca, jak i ten, którego obsypał dobrodziejstwami i bogactwem, jak niemniej i ci, których kochał, wszyscy bez wyjątku zdradzali go jak najhaniebniej.
I on też musi odpłacić tą samą bronią i on powinien zdradzać innych.
Ba! ale sumienie to rzecz osobista, tego nieprzeniesie zgoła na drugą osobę; potrzeba robić tak jak się robić powinno, jak wymaga tego obowiązek. Nikt przecież nie dopełnił swego obowiązku względem króla, tem gorzej.
A potem szereg następujących po sobie wypadków, uderzył nadzwyczajnie umysł Ludwika XI.
W miesiącu maju 1476 r. książę Medjolanu, zabity został wśród białago dnia w Saint-Ambroise — w dziesięć dni później wydarzyła się śmierć księcia Burgundzkiego, co także można policzyć na karb zbrodniczego zamachu.
Nakoniec później jeszcze, Juljan de Medicis został zasztyletowany w katedrze Panny Marji des Fleurs, przez księdza z tegoż samego kościoła.
Ludwik XI. przerażony tem wszystkiem nagle poczuł w swych piersiach szalejące uczucie zemsty.
W tym też czasie pisał do Tremouille co do księcia Orleańskiego, który go zdradził tak jak inni, a nawet haniebniej jeszcze.
„Jeżeli go dostaniecie do ręki, potrzeba go spalić żywcem“.
Równocześnie prawie wzburzyło się miasto Arras i wysłało deputację do księżnej Burgundzkiej; król kazał członków tej deputacji pochwycić i ściąć im głowy, a nadto natychmiast wszystkich pochować.
Na jednym z nich a mianowicie radcy parlamentu Oudard, kazał dokonać szczególnej operacji.
Mianowicie polecił aby wykopano i wydobyto z grobu jego głowę, co usprawiedliwił w ten sposób:
— Ażeby wiedziano że to był radca mojej rady, pragnę aby jego głowę ubrano w piękną futrzaną czapkę i ustawiono na targowym placu w Hesdin, będzie on tym sposobem prezydował miastu.
I śmiał się, pomyślawszy sobie, w jaki szczególny sposób zdradzieckiego radcę za mianował prezydentem miasta.
W sprawach miasta Arras rzeczywiście był niezbłaganym — Arras bądź co bądź musiało być wcielone do Francji.
Jeden z obywateli miasta Arras, Jan Bon, poważył się przeciwko niemu knuć spisek. Narodowa bibljoteka, tom 171 zawiera okropny opis tego skazania:
„Wspomniony wyżej Jan Bon w kwietnia 1477 r. z powodu pewnego ciężkiego przewinienia, i zbrodni przeciw królowi, skazany został na śmierć, ale na rozkaz tegoż monarchy wyrok złagodzono, był to dowód łaski i miłosierdzia królewskiego. Janowi Bon tylko wydłubano oczy. Kiedy jednak zawiadomiono króla że operacja ta nieodbyła się jak należy i że Jan Bon widzi jeszcze na jedno oko, posłał dwóch łuczników, aby się o właściwym stanie przekonali i skoro pokaże się, że ten rzeczywiście widzi jeszcze na jedno oko, temu je wyłupili“.
Nie mówiliśmy nic, a właściwie wspomnieliśmy tylko o nieszczęśliwym bracie księcia Bretanji, który zamknięty w żelaznej klatce i osadzony z nią razem w więzieniu, głodzony, wył jak dzikie zwierzę i rzucał się uderzając o pręty klatki.
Mimo to wszystko, przecież niektórzy pisarze twierdzą, że Ludwik XI. nie był złym człowiekiem, że nawet był bezstronnym i swoim nieprzyjaciołom nie wyrządzał żadnej krzywdy.
Legrand po wielekroć zamieszcza wzmianki o szlachetnem sercu Ludwika XI.
Comines opowiada, jakkolwiek popadł w niełaskę u króla, że król brzydził się zdradą Campobassy i mówił później, że Richard angielski często nadsyłał listy do króla francuskiego ofiarując mu przyjaźń, ale Ludwik nietylko na listy nie odpowiadał ale nawet takowych nie przyjmował, z tej prostej przyczyny, że w jego rozumieniu Richard był zanadto okrutnym człowiekiem.
Miałażby to być nienawiść do tego złośliwego garbusa, który sam jeden zdeklarował się przeciwko pokojowi zawartemu w Picquigny?
Rzecz dziwna, w każdym razie, ta sympatja Glocestera do Ludwika XVI. ta nienawiść do Ludwika XI. Wiadomo przecie że pierwszy tłumaczył z angielskiego języka apologię Ryszarda III. napisaną przez Roberta Walpole. Ale to jeszcze nie wszystko.
„Kronika skandaliczna“ publikacja nieprzyjazna wielkiemu ścinaczowi głów, opowiada że nawet podczas wojny Ludwik starał się unikać rozlewu krwi.
Mollinet, jego wielki nieprzyjaciel, mówi: „Wolał on niejednokrotnie poświęcić 10.000 talarów złotem, niż jednego z łuczników swojej kompanji“.
Jesteśmy właśnie w tej chwili, kiedy stary król, ulegając coraz bardziej bojaźni, którą został opanowany, cofnął się do zamku Plessisle-Tours, w którym otoczył się strażą, cały pałac był jakby najeżony pikami i halabardami. Przeczytajcie w tym razie dziełko p. t. Quentin Durvard przez Walter-Scotta a znajdziecie tam prześliczny tego opis.
W tym samym czasie Ludwik XI. przyrzekł książętom zkonfederowanym przeciwko niemu w skutek jego zbyt zdobywczych rozszerzeń państwa, że się wycofa z ziem cesarskich i opuści Hainaut i Cambrai.
Musiał bowiem, tak się sam wyraża, i siebie wyleczyć i Francję oczyścić.
Pierwsze lekarstwo było dla Dammartin’a. Napisał do niego, że dla ulżenia mu, odbierze od niego naczelnictwo armji, dodając przytem, że to odjęcie naczelnictwa dla jego ukochanego przyjaciela nie jest żadnem poniżeniem ale raczej podwyższeniem w godności.
Czy pamiętał o tem przyrzeczeniu?
Tak jest, ponieważ w roku następnym Dammartin został gubernatorem Paryża i okręgu Ile de France.
Człowiek, któremu król wówczas całe swoje zaufanie ofiarował, był ten sam Creve-Coeur, flamandczyk, którego rodzina wszystko księciu burgundzkiemu zawdzięcza i który strzegł miasto Arras dla Ludwika XI.
On tak je dobrze strzegł, że się Arras dwukrotnie rewoltowało. Za drugim jednak razem Ludwik XI. oświadczył że miasto zniknąć musi.
I rzeczywiście, wypędził wszystkich mieszkańców, którzy wychodząc z miasta musieli pozostawić swoje sprzęty.
Na to miejsce zaś sprowadził rodziny z Languedoku, przeważnie rodziny przemysłowców i rzemieślników. Długi czas były tu zamknięte kościoły, ponieważ żaden ksiądz nie odważył się na odprawianie w nich nabożeństwa.
Pan Creve-Coeur właśnie dowodził wojskiem podczas znanej t. z. wojny ostrogowej.
Flamandczycy postanowili objąć w posiadanie nieszczęśliwe miasto Therouanne, którego spustoszenie stało się później przysłowiowem.
Mieli oni 3.000 niemieckich łuczników, a pięćset angielskich i sabaudzkich, którzy z rzezi pod Murten szczęśliwie jakoś wyratowali się i znalazłszy drogę pomiędzy dwoma jeziorami, z całą szlachtą z Flandrji i Hennegau, z księciem Maksymiljanem na czele wyszli zbrojną ręką z opałów, w ogóle 27 do 28 tysięcy ludzi.
Creve-Coeur wysłany został przez króla na pomoc miastu Therouanne. Miał on rozkaz unikania starcia dla pozostawienia czasu Flamandczykom, aby się zwolna rozprószyli i wrócili napowrót — znano dobrze tych poczciwych flamandczyków a Ludwik XI. był przekonany, że oni po dwóch lub trzech tygodniach zatęsknią na nowo do swych domów.
Generał był źle wybrany, a drugi chciał odegrać rolę Fabiusa przed Hanibalem, ale tego nie można przypisywać członkowi, który obraziwszy flamandzką szlachtę został przez Maksymiljana z księgi Zakonu złotego runa wykreślony i był niezmiernie tem oburzony.
Obiedwie armje spotkały się w chwili, gdy Creve-Coeur i jego ludzie z gór schodzili.
Creve-Coeur, miał tylko czternaście tysięcy pieszego ludu, ale konnicy miał dwa razy tyle co Maksymiljan.
Creve-Coeur z całym swym silnie uzbrojonym oddziałem rzucił się na szlachtę flamandzką i cesarską, która nie mogła wytrzymać tak gwałtownego natarcia i od całej armji odciętą została. Poczęła tedy uciekać i była ściganą.
Teraz jednak zdarzyło się coś niebywałego, gdy Creve-Coeur zajęty pościgiem pozostawił wojsko bez jenerała.
Nasi łucznicy byli atakowani przez 3.000 łuczników niemieckich, przeważnie tyrolczyków strzelców kóz — ci ostatni t. j. flamandczycy przyjęli ich pikami.
Łucznicy cofnęli się.
Tymczasem francuzka osada z Therouanne zrobiła wycieczkę i napadła flamandczyków od tyłu, a natrafiwszy nieszczęśliwym trafem na ich obóz poczęli go rabować.
Flamandczycy więc zmuszeni byli zwrócić się ku rabusiom.
W tym więc czasie, łucznicy widząc cofających się flamandczyków, nabrali znowu odwagi.
Ale jednak wnet przekonali się, że daleko lepiej zamiast nacierać na flamandczyków, dopomagać rabować obóz francuzki; ale jak mówi przysłowie, ostatnim a raczej późno przychodzącym dostają się kości.
Niezmiernie rozgorączkowani rzucili się do rabunku, później spotkawszy na drodze artylerję, zabrali ją i zwrócili przeciwko nieprzyjacielowi.
W tej chwili jednak Maksymiljan i Romout, z całą armią, mniej zbrojną niż Creve-Coeur, wpadli na pustoszycieli obozu.
Młody książę, jakkolwiek był to dopiero jego debiut, cudów dokazywał; zabił czterech czy pięciu ludzi własną ręką, odebrał swoją artylerję i rozprószył wszystkich pustoszycieli.
Creve-Coeur tymczasem powrócił z pościgu — za późno przypomniał sobie że zostawił armię bez wodza.
Przybył i nie zastał nic.
Teraz on i jego szlachta musiała brzęczeć ostrogami. Ztąd to powstała owa nazwa wojny ostrogowej.
Dzień zatem miał dwa momenta — w pierwszym t. j rano kawalerzyści flamandzcy uciekali, w drugim do ucieczki zabrali się jeźdźcy francuscy.
Jednem słowem Maksymiljan otrzymał plac boju, pozostawiwszy wszakże 700 to 800 ludzi więcej niż my na pobojowisku.
Therouanne pozostało francuskiem, a arcyksiążę wszedł do Flandrji.
Ta klęska nie zasmuciła wcale Ludwika XI. jego handel kwitnął; wielki handel, handel ludźmi i miastami. On kupił anglików aby byli spokojni a szwajcarów aby byli w ruchu.
Kazał się uważać za obywatela bearneńskiego.
Od tej chwili mógł robić co mu się podobało tu i w Luksemburgu, cóż to można działać przeciw współobywatelowi? Od owego czasu należało do niego i księztwo Burgundji. Odwiedził Dijon, dostrzegł on, że to miasto nie posiada parlamentu i zaraz takowy zaprowadził. Prowancja uważała to za prawdziwą klęskę. — Prowancja, jak mówią, miała trzy plagi: Durance, Mistral i parlament — co Prowancja uważała za plagę, to Burgundja uważała za szczęście.
Król zaprzysiągł na św. Benignę, patronkę miasta i mieszkańcy poddali się.
Tylko szlachta jeszcze szemrała; Ludwik XI. zatem zapoznał ją z pięknemi złotemi talarami, które dla Anglji kazał wybić; a któremi zapłacił Hastinga i wziął wdowę po jednym z tych właśnie szlachciców na kochankę.
W Lyonie zdobył sobie dwie żony kupców.
Ludwik XI. umiał dobrze badać teren.
Ta nowa miłośnica, była przedmiotem platonicznej miłości króla, bo w tym czasie, mianowicie z końcem 1480 biedny król bardzo podupadł na siłach a zdobycie Burgundji, której jeszcze całkowicie nie posiadł, zajęło go całego.
— Nie marzę — pisał on — piękniejszego raju nad to, pragnę koniecznie z tobą się rozmówić aby obmyśleć środki ku temu, środki upragnione więcej niż zbawienie mojej duszy.
A przecież nie był jeszcze taki stary, miał dopiero 57 lat, ale był zużyty; cała maszynerja człowieka i rozum, były osłabione, a przytem król zawsze żył jak młody, bardzo silny i bardzo czynny.
Później ta ręka która miała tyle trudu utrzymania we Francji spokoju, rozpostarła się po nad góry Jura, nad Szwajcarją, po nad Alpy aż we Włoszech, po nad Pireneje, nad Hiszpanią.
Widzieliśmy jak szwajcarowie popierali księcia René i jak go napowrót usadowili na tronie Lotaryngji.
Po zamordowaniu Juljusza Medyceusza do czego użyto agentów Sykstusa IV., papież zagroził armją Florencji — Florentczycy popełnili zbrodnią uratowania młodego Wawrzeńca. Król nie życzył sobie aby jego bankierom, którzy przy układach pokojowych pod Piquigny, gwarantowali jego wypłaty i którzy w swych herbach nosili lilję, uczyniono jakąkolwiek krzywdę. Uzbroił tedy Medjolan i posła Comines do Florentczyków, ażeby byli spokojni albowiem skoro tylko papież się ruszy, powstrzyma go od tego koncylium.
Papież wcale nie ruszył się.
Jan II. król Aragonu, był związany z Roussillon, prawie przykuty, ale król umiał tak zręcznie wziąć się do tego i takich stanowczych użyć środków, że Jan go puścił z ręki.
Miał już prawie Nawarrę, przez wnuka tego samego Jana, który z taką trudnością puścił Roussillon — młody książę był jeszcze prawie dzieckiem a Ludwik XI. trzymał go w swych rękach przez matkę Magdalenę, księżniczkę francuzką.
Dobry ten król był opiekunem sierót, sieroty te wychowywał we Francji, aby równocześnie mieć je i trony ich w swej dłoni, zaczął tedy obdzielać grzecznościami młodego delfina, obiecując mu za żonę córkę Edwarda IV., która była o cztery lata starsza od swego oblubieńca.
Miał też sobie oddane Anjou i Prowancją od króla René.
Widzieliśmy nadto, jak on bronił Wawrzeńca Medyceusza.
Wszystko wiedło się mu szczęśliwie, utracił bowiem także i swoją siostrę, tę dobrą księżniczkę Sabaudzką, która zawsze była gotowa do walczenia przeciwko niemu i pomagania tak pieniędzmi jak i ludźmi księciu Burgundzkiemu. Utracił tedy siostrę za co serdecznie Bogu dziękował. Wypędził wreszcie wuja młodego księcia i zdeklarował się opiekunem księżniczki, a skutkiem tego zajął Montmeillan, jak zajął poprzednio Peronne i Saint-Quentin.
Później w obawie żeby biednemu dziecięciu nie wydarzyło się jakie nieszczęście, wziął je do siebie na wychowanie jak niegdyś wnuka Jana z Aragonu.
Po zabiciu Adolfa de Gueidern, a raczej po jego samobójstwie pozostał syn, biedna sierota opuszczona — Ludwik XI. był zanadto moralnym żeby pozwolić na pozostawienie hrabstwa Nymwege w rękach Marji Burgundzkiej, córki rozbójnika. Nymwege się zrewoltowało, wypędziło Burgundczyków i oddało rządy ciotce dziecięcia.
Pozostała Anglja.
Edward stary choć dopiero 40-letm, mógł umrzeć lada chwila na indigestję — ponieważ nie opuszczał stołu! Wdowa pozostałaby z rejentem, jakim rejentem, na miły Bóg z Glocesterem, tym który był Richardem III.
Jakim sposobem walczyć z straszliwym garbusem, jeżeli nie przez zawarcie aljansu z Francją. Królowa angielska, która już wyobrażała sobie że jest wdową, o ile tylko mogła przymilała się Ludwikowi XI.
Była tam jeszcze Bretanja, zawsze nieprzyjazna, zawsze angielska; ale książę de Guyenne nie żył, przez co Bretanja straciła wiele na sile. Król Ludwik zaczął ją nieustannie podrywać — jednego dnia zabrał jej miasto, nazajutrz człowieka. Z ludzi zabrał Bretanji: Tannequi du Chatel, Piotra Rohan, Guy de Laval — z miast Rochelle i Alençon.
Nakoniec odziedziczył Maine. Nawet śmierć była jego sprzymierzeńcem.
I wszystko to czynił król sam lub z małą liczbą ludzi, on sam tkał ową olbrzymią siatkę i skoro tylko wpadła w nią mucha, biegł szybko dla przekonania się, jak była ona wielką i czy miała ryj, czy też kolce.
Następnie malował sam miniaturę, przedstawiającą pień z małym odrostkiem. Ten odrostek to były dzieci protegowane przez niego.
Żył samotnie w swym Plessis-les-Tours, trzymając Delfina w Amboise, wysłał zaś swoją żonę do Delfinatu. Nie wychodził nigdy chyba na polowanie, tem polowaniem była polityka — nabrawszy ludzi do samołówek, zastawiał je i dla zwierząt.
Zwykle wyjeżdżał z brzaskiem dnia i polował cały dzień, dla niego pomyślne lub niepomyślne polowanie było wielkiem zadaniem.
Jednego dnia wzięła go także chętka do polowania, widząc jednak niepewną pogodę, począł się radzić astrologa.
Astrolog zapowiedział pogodę.
Przy wejściu do lasu król spotkał węglarza, poznał on króla i mówi:
— Polowanie króla odbędzie się z deszczem.
Król słyszał przepowiednią, ale nic nie odpowiedział, dobrze węglarza zauważył i kazał zapytać gdzie on mieszka i jak się nazywa.
Po upływie dwóch godzin — deszcz spadł ulewny.
— Niech mi poszukają węglarza, rzecze Ludwik XI., węglarza któren zna się na pogodzie lepiej niż astrolog.
Przybywa węglarz, król stawia go do naocznej konfrontacji z astrologiem.
— Mój przyjacielu, pyta się wieśniaka, jakim sposobem wiedziałeś lepiej o pogodzie niż ten pan, który przez całe życie swoje zajmował się studjowaniem nieba?
— Najjaśniejszy panie, odpowiada węglarz, nie umiem ani czytać, ani pisać; nigdzie nie chodziłem do szkoły, jestem więc prostakiem; ale ja także mam astrologa w swojej służbie.
— Kogo?
— Osła, z przeproszeniem Waszej królewskiej mości.
— Jakto osła?
— Osła, tego który wozi mi węgiel, on właśnie przepowiada mi zawsze pogodę lub niepogodę. Kiedy ma padać deszcz, stawia uszy do góry, idzie drobnym krokiem, i stara się otrzeć o mur. Otóż wówczas to mogłem powiedzieć panu że będzie deszcz.
Król oddalił astrologa przeznaczył płacę dla osła i odtąd o pogodę wypytywał się tylko węglarza.
Innego dnia król, ponieważ o wszystkiem chciał zawsze wiedzieć, wstał najpierwszy z łóżka, i kiedy wszyscy jeszcze spali, chodził po całym zamku, aż przypadkiem trafił do kuchni.
Tu ujrzał chłopca obracającego pieczeń na rożnie.
— Wiele dostajesz za to malcze — pyta?
Chłopiec zobaczywszy przed sobą bardzo mizernie ubranego człowieka, myślał że to żebrak, odrzekł więc:
— Tyle ile król.
— A wieleż król zarabia?
— Tyle iżby mu wystarczyło na życie tak jak i mnie.
Ludwik XI. niepozostawił tego filozofa w kuchni, wziął go ztamtąd i kazał uczyć.
W tym czasie pierwszy raz doznał ataku apoplektycznego. Zdarzyło się to w Chinon. Potrzebował odetchnąć świeżem powietrzem, zbliżył się więc do okna i kazał je sobie otworzyć, czego jednak pod pozorem, że na dworze chłodno, nie wykonano.
Jego lekarz Angelo Cato przybył i puściwszy królowi krew, uratował go.
Wiadomem jest lekarzom, że paraliż, apopleksja, kongestia mózgowa są to choroby z jednej rodziny.
Pierwszy atak, jest żądanie bez kosztów, drugi żądaniem z kosztami, trzeci zaś obejmuje cały organizm.
Zupełnie to sprawdziło się na Ludwiku, z tego pierwszego ataku uzdrowiony rozpoczął wypędzać tych, którzy mu niepozwalali oddychać, gdy on pragnął wziewać powietrze całemi płucami.
Poczem rozkoszował się swoją potęgą, zrobił wielki przegląd w Pont-de-Arche. Blady i umierający przypatrywał się swej wspaniałej armji złożonej z 40 tysięcy, częścią szwajcarów, niemców i lyończyków, którzy jak prawdziwe automaty puszczali się na komendę wyrażaną odgłosem trąb.
Nie była to szlachta, ani ludzie, ani mieszczanie, ani chłopi, tylko żołnierze.
Francja wówczas była rządzona przez króla i trzech ministrów.
Króla już znacie.
Trzema ministrami byli: Oliwier Schuft, owerniak nazwiskiem Doyat, który swemi grubemi trzewikai nadeptał księcia Burbon i Jakob Coythier, lekarz królewski i prezydent Izby rachunkowej.
Był jeszcze Lude, wesoły jegomość, który w danej okazji potrafił być i uzurpatorem cudzego dobra i śmiał się on zawsze gdy mu się powiodło przełamać trudności — oprócz niego byli: Saint-Pierre i Heraklit ten Demokrit, ustawicznie wypowiadający: Na śmierć! Na śmierć! Na śmierć!
Nakoniec Comines, owinięty w futro, wyglądający jak kot, który podaje łapkę.
Król bardzo go lubił i trzymał go w swoim pokoju, nieraz pozwolił mu spać w swojem łóżku, ale od czasu zaślubienia księżniczki Burgundzkiej trzymał się od niego zdaleka.
Przy powrocie z obozu nastąpił drugi atak paraliżu to jest: żądanie z kosztami.
Tym razem sądzono że już skonał, pozostał bowiem przez dwie godziny bez przytomności, leżąc w galerji na sienniku.
Comines spotkał go w tym stanie, a ponieważ nie wiedział jakich wezwać na pomoc świętych, wezwał św. Klaudjusza.
Rzeczywiście też król odzyskał mowę.
— O! O! — rzekł — jeszcze więc żyję.
Powstał tedy i powoli ciągnąc za sobą nogi, bo cały bok prawy był sparaliżowany, co nieprzeszkodziło mu żądać listów, do przeczytania których zaraz się zabrał.
Starał się on wprowadzić w błąd najlepszych swoich przyjaciół, gdy śmierć zbliżała się pragnął i ją zwieść także.
Zanim jednak nadeszła śmierć, jeszcze miał wielkie jedno szczęście.
Zaledwie bowiem zabrał dziedzictwo po księciu René, to jest ową piękną prowincję Maine, gdy nadeszła z Bruges nowina prawie tak przyjemna jak wiadomość o śmierci Karola Śmiałego.
Oto wiadomość o śmierci Marji Burgundzkiej.
Na niej wygasł dom tego rodu.
Maksymiljan uwielbiał swoją małżonkę i nigdy nie mógł słyszeć o niej, nie zapłakawszy gorzko.
Magik nazwiskiem Triteme ofiarował się wywołać jej cień. Arcyksiążę zgodził się, ale widok widziadła, jak twierdzi, Loecheimer, uczynił tak wielkie wrażenie na nieszczęśliwym księciu, że pod karą życia i śmierci wzbroniono wywoływać cienie zmarłych.
Marja Burgundzką pozostawiła dwoją dzieci: małego Filipa i Małgorzatę t. j. Filip Piękny, który był ojcem Karola V. i Małgorzatę, która była rejentką Flandrji.
Więc doskonale! Małgorzata Austrjacka oto żona właściwa dla delfina Francji.
Flamandczycy ofiarowali Ludwikowi XI. wszystkie prowincje, które mu kiedyś były cierniem w nodze.
Oddali oni raz na zawsze Artois i Burgundję, sprawiające mu oddawna tak wielkie nieprzyjemności.
Jego najlepsi przyjaciele, Rym i Coppenole odwiedzili go w Plessis.
Byli oni niezmiernie zdziwieni pałacem, który sobie król obrał na mieszkanie. Znaleźli go oni siedzącego w małym pokoju z okratowaneni oknami, z drzwiami masywnemi i wielkiemi ryglami.
Tam właśnie był zapalony myśliwy, który już nie mógł polować na jelenie, daniele i dziki, miał on psiarnię z którą polował w pokojach na myszy i szczury.
Był tak chudy i taki blady, że nie chciał się im wcale ukazać, przyjął ich jednak w lekko tylko oświetlonem pokoju, trzymając się w cieniu, ubrany w suknię podszytą futrem — doświadczał on nieustannie chłodu w ¼ części swego korpusu — mówił cicho i wolno.
Potem kazał przynieść Ewangelję, na której przysiągł położywszy lewą rękę.
— Wybaczcie mi obywatele — rzekł — że nieprzysięgam prawą ręką, ale jest ona bardzo słaba i władać nią nie mogę.
I on tak był sparaliżowany jak i Ryszard III.
Jednakże nie smucił się.
Myśl, że wykonanie tej przysięgi lewą ręką, może spowodować uznanie jej jako nieważną, nie dała mu ani chwili odpoczynku.
Kazał więc nanowo przynieść Ewangelią, a ponieważ nie mógł jej dotknąć prawą ręką, dotknął się jej prawym łokciem.
To małżeństwo projektowane zadało cios planowanemu małżeństwu angielskiemu, ale Edward był tak gruby, takim stał się żarłokiem, że nie było się czego z jego strony obawiać.
Kiedy otrzymał zawiadomienie o zerwaniu, co uważał za niemożliwe, jadł i pił jeszcze więcej niż zwykle, tak że w końcu zasycił się i umarł.
Ludwik XI. niezmiernie uradował się tą śmiercią.
Francja teraz posiadała swoje naturalne granice — Pikardją, Burgundją, Prowancją, Anjou, Maine i Roussillon.
Gdy raz nareszcie granice uregulowane zostały, znaleziono i punkt jej środkowy, którym powinna była być stolica.
Wszystko to zawdzięczać należy temu geniuszowi, naprzemiany posiłkującemu się zręcznością i podstępem.
Pragnął jeszcze żyć, nie dla samego siebie, lecz dla ustanowienia zwyczajów i przewagi kraju.
— Bóg podaruje mi jeszcze sześć miesięcy życia, mówił do Comines, w takim razie będzie w państwie jedno prawo, jedna miara i równowaga stanów. A wówczas, dodał, z prawdziwie ojcowskiem wyrazem twarzy, mogę moje ludy uczynić wolnemi, ulżyć im i uczynić jednolitym cały kraj. Często je uciemiężałem. Ale niewinni temu ani poczciwi mieszkańcy Berna, ani obywatele i mieszczanie Paryża — mieli oni tylu królów i tylu książąt, którym, roczną pensję dawać musieli.
Jednakże w tym czasie kiedy tak mówił do Cominesa, nie było nadziei aby przeżył te sześć miesięcy — był bowiem bardzo chory i opowiadano o jego ostatnich dniach życia bardzo niesmaczne rzeczy.
Spał nieustannie, zapewniając, że wcale nie śpi, i właśnie dla tego aby nie spał, po za kotarą przygrywał mu przez cały dzień pastuszek.
Mówiono, że pił krew dzieci, aby tym sposobem wyczerpane siły życia na nowo odzyskać. Nie podobna wierzyć podobnym bajkom, to jednak pewne, że król wcale nie chciał umierać.
Kazał sobie nawet przysłać z Neapolu wielce świątobliwego męża Francesco da Paola. Spodziewał się, że pobożny pustelnik będzie modlił się za niego i Bóg na proźby błagalne swego wiernego sługi, raczy przedłużyć mu dni życia.
Modlitwy pobożnego człowieka nie pomogły nic albo bardzo mało.
Teraz królowi przyszło na myśl, król miewał zawsze oryginalne myśli, aby sprowadzić z Reims ampułki z świętym olejem i posmarować go takowym.
Jednakże przełożony klasztoru w Reims odmówił przysłania świętych naczyń, lecz król pisał o to do Papieża i Papież nakazał zadość uczynić proźbie Ludwika XI.
Prawdopodobnie było użycie tego środka już spóźnione, bo król przekonywał się że umrze.
Jednego dnia zbliżywszy się do jego łóżka Coythier:
— Dziś wybije twoja godzina — rzekł brutalnie.
Było to dnia 24. sierpnia 1483 r., w przeddzień imienin króla.
Zmarł modląc się do Najświętszej Panny w Embrun.
Ludwik XI. nie chciał aby go pochowano w św. Denis — nie równał się zgoła ze swoimi poprzednikami.
Żądał zaś aby pochowano go w kościele Matki Boskiej w Clery a nadto aby na grobie odkuty został w kamieniu jego wizerunek w strzeleckiem t. j. myśliwskiem stroju wraz z psem i rogiem myśliwskim.
Fałszywa przypowieść, której nie myślimy komentować stanowi tło jego rządów:
— Kto ma szczęście, przy tym i honor.

KONIEC KAROLA ŚMIAŁEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.