Karol Szalony/Tom I/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Karol Szalony |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Chroniques de France: Isabel de Bavière |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Jak widzieliśmy w poprzedzającym rozdziale, wypadek króla i jego choroba sprowadziły zupełny przewrót w sprawach królestwa. Ci, którzy byli ulubieńcami jego, popadli w niełaskę. Rządy państwa ze słabych rąk jego dostały się w chciwe ręce księcia Burgundyi i de Berri, którzy, czyniąc politykę ogólną zależną od własnych i osobistych interesów i namiętności, pochwycili w dłonie miecz nienawiści i zemsty, zamiast miecza sprawiedliwości. Książę Orleanu jeden tylko mógł był zrównoważyć ich wpływ w Radzie!, ale ten, cały oddany miłości swej dla królowej, z łatwością odstąpił wszystkich swoich pretensyi do rządów i nie czuł w sobie dosyć odwagi do walki z nimi, ani w interesie własnym, ani też w sprawach swoich przyjaciół. Ufny w swą godność brata królewskiego, spoczywał w swej książęcej koronie, pan ogromnych skarbów, młody i nieoględny, używał wielkich swych bogactw, zatrzymując w swych piersiach każdy poryw ambicyi, któryby mógł mu zachmurzyć jego lazurowe niebo. Z całą swobodą teraz mogąc koronowaną panią swego serca i myśli widywać w każdej porze i w każdem miejscu, szczęściem tępi się upajał.
Izabella zaś, jakkolwiek młoda jeszcze, była już tą Włoszką przewrotną, jaką się później wyraźnie okazała — z miłością wilczycy, a nienawiścią lwicy w sercu; znająca jeno samo uczucie namiętne, nie szukająca w życiu nic, jeno potężnych wzruszeń, w sytuacyach zwykłych była jakby nie na swojem miejscu, czuła się jakby nie swoją, jakby jej czegoś niedostawało, pustynią bez palących wichrów, oceanem bez burzy!...
A przytem piękna! Piękna na zatratę wszystkich dusz! I gdyby nie ten odblask piekielny, który czasami w jej oczach się przebijał, byłaby piękną, jak aniołowie niebiescy. Ktoby ją był widział tak, jak my ją teraz zobaczymy, leżącą na łożu, przy którem stoi klęcznik, a na onym klęczniku otwarta książka do modlenia, pomyślałby, że jest to najczystsza z, kobiet, oczekująca o poranku codziennej, macierzyńskiej pieszczoty! A przecież była to żona wiarołomna, oczekująca swego kochanka! A kochankiem tym był brat jej męża, pana i króla — dziś szalonego i umierającego!...
Wkrótce też uchyliły się drzwiczki, ukryte w obiciu, prowadzące do komnat królewskich. W drzwiczkach tych ukazał się książę Orleanu; zajrzał on ostrożnie, czy niema nikogo przy królowej, a widząc, że jest sama, wszedł, drzwi zamknął i szybko postąpił ku jej łożu. Był blady i wzruszony.
— Cóż ci to, piękny mój książę? — zapytała go Izabella, wyciągając ku niemu rękę z uśmiechem. — Powiedzcież, co wam dolega?
— Ach! pani ukochana! Cóż to mi mówią!? zawołał książę, przyklękając na jedno kolano przed łożem królowej i podkładając ramię pod jej głowę. — Czyżby to miało być prawda,. że wzywają cię do Creil i że konieczną jest obecność twoja przy łożu królewskiem?
— Tak jest. Wilhelm d’Hervilly utrzymuje, że moja obecność zbawienny wpływ mieć będzie. Cóż o tem myśli Wasza Wysokość?...
— Ja myślę, że za pierwszym razem, gdy spotkam tego szarlatana w lesie de Beaumont, dokąd chodzi wyszukiwać grzybów prawdziwych, powiesić go każę na pierwszej gałęzi! Nędzny i nikczemny zarozumialec, który w próżności swej chce królowę swą i panią użyć za lekarstwo, nie pomny na niebezpieczeństwo, na jakie ją naraża!
— Czy istotnie, mówisz na seryo?... Powiedz książę, czy mnie tam co złego spotkać może? — pytała królowa, patrząc mu czule w oczy.
— Jakto, pani? Wszak życie swoje narażasz!... Szaleństwo króla jest gwałtowne. Czyż nie wiesz, że w chwili pierwszego napadu tego szału, Karol zabił de Polignac’a, i ranił trzech, czy czterech rycerzy? Czy sądzisz pani, że ciebie pozna, gdy nie poznał mnie, swego brata, i rzucił się na mnie z mieczem wydobytym — tak, że życie moje zawdzięczam tylko rączości mego konia! Zresztą lepiejby mi było, gdyby mnie był zabił!...
— Gdyby was był zabił, Mości książę!?... O nie mówcie tego i więcej ceńcie drogie swoje życie. My się staramy uczynić je wam jak najdroższem przez miłość naszą, a wy sami tak się zdajecie niem gardzić! Czyż to nam miłem być może, powiedzcie sami?...
— O droga Izabello! ależ! czy nie lepiej umrzeć, niż obawiać się o ciebie; drżeć za każdym szmerem, wydobywającym się z tych nieszczęśliwych komnat; lękać się na widok każdego służalca, otwierającego drzwi mego pokoju; wiedzieć, że tyj jesteś z nim tam samą, o każdej godzinie dnia i nocy!...
— O! bądź spokojny, mój książę, niema niebezpieczeństwa. Szczęk zbroi i widok miecza uczynił go szalonym. — Mówiąc to, utkwiła swe spojrzenie w Ludwiku. — Zamiast tego, usłyszy głos mój najczulszy i pozna go; a potem łagodnością i pieszczotami lwa zamienię w baranka! Wiecie przecie, jak mnie kocha!?...
Za każdem jej słowem czoło księcia coraz bardziej się zasępiało; wreszcie podniósł się gwałtownie i wysunął ramię z pod jej głowy.
— Tak, tak! wiem o tem, że cię kocha! — odpowiedział ponuro — i w tem właśnie leży przyczyna mojej boleści. Nic wam, nic złego nie zrobi!... Nic!... Bez wątpienia, nic! Przeciwnie, stanie się, jak przewidujecie; głos wasz go uspokoi, pieszczoty ułagodzą! Głos twój, pieszczoty twoje!... O, Boże mój!...
Ścisnął silnie czoło w dłoniach. Izabella patrzyła nań ciągle na pół podniesiona i wsparta na łokciu.
— A ja, im spokojniejszym go widzieć będę, tem więcej powtarzać sobie nie przestanę: „Ona czułą była dzisiaj, ona go dziś upieściła!...“ I wtedy przeklinać będę to, za co niebu powinienbym być wdzięcznym. Miłość twoja! to był mój Eden, mój raj i przywykłem już być w tym raju sam z tobą! Cóż teraz uczynię, gdy mi go podzielić przyjdzie!? O! zachowaj tę miłość pani, tę miłość fatalną, albo całą dla mnie, lub całą dla niego!
— Dlaczegóżeś mi tego odrazu nie powiedział!? — zawołała Izabella tryumfująco.
— I na cóżby się to zdało? — odparł Ludwik.
— Na co? — Na to, żebym wam odrazu odpowiedziała, iż nie pojadę, do zamku de Creil.
— Nie pojedziesz?... Jakto, królowo! — zawołał książę, podbiegając ku niej.
Potem zatrzymał się nagle.
— A jakżeż to zdołasz się wymówić od tej podróży?... Cóż na to powiedzą książęta stryjowie?
— Czy sądzisz, że oni bardzo pragną powrotu króla do zdrowia?
— Nie! na wszystkie bogi!... Książę Burgundyi chciwy jest władzy, a książę de Berri pieniędzy! Szaleństwo mego brata podwaja potęgę pierwszego i napełnia szkatułę drugiego! Ale oni umieją udawać, oni są obłudni i gdy zauważą, że jechać nie chcesz... A zresztą, czyż to możebne, żeby królowa nie chciała!... O, bracie mój! biedny mój bracie!....
Łzy zalały mu oczy. Królowa podniosła głowę swego kochanka jedną ręką, a drugą ocierając łzy te, rzekła łagodnie:
— Pociesz się, drogi książę. Ja nie pojadę do Creil i król uleczony zostanie, a serce twoje braterskie — dodała powoli z lekkim odcieniem ironii nie będzie sobie miało nic do wyrzucenia. Znalazłam na to środek skuteczny....
Uśmiechnęła się z wyrazem nieopisanej złośliwości...
— I jakiż to środek? — zapytał książę.
— Powiem ci to później, to mój sekret. A teraz uspokój się i spojrzyj na mnie, na kochającą cię królowę, czulszemi oczyma.
Książę podniósł na nią oczy pełne miłości.
— Jakżeś ty piękny, mój książę! — mówiła dalej królowa. — Cery twojej ja ci sama zazdroszczę. Bóg zaczął widać tworzyć kobietę, potem pomyślał, że potrzebniejszym mu będzie mężczyzna, dla któregobym ja zmysły stracić mogła, i stworzył ciebie!
— Izabello moja najdroższa!
— Spojrzyj-no, książę; cóż myślisz o tym obrazku? — przerwała mu, biorąc z pod poduszki ukryty tam medalion.
— Portret twój! — wykrzyknął książę, wydzierając go prawie z jej rąk i przyciskając do ust. — Portret twój, najdroższa, najpiękniejsza!
— Ukryj go szybko... słyszę, że ktoś nadchodzi.
— O, tak! na mojej piersi, na mojem sercu! na teraz i na zawsze!...
Po chwili książę opuścił królowę, a do jej sypialni weszła ksieni klasztoru Św. Trójcy.
— Matko wielebna — rzekła do niej Izabella — chciałam pomówić z wami bez świadków o rzeczy wielkiej wagi, a dotyczącej spraw państwa.
— Ze mną, Miłościwa pani? — zapytała pokornie ksieni — jakżebbym ja, oddalona od świata i cala oddana Bogu, mogła sądzić cośkolwiek o rzeczach ziemskich?
—O! nie trudna to rzecz. Król dotknięty jest, jak wiecie, słoneczną gorączką, szałem... Dotąd otoczony jest ludźmi czarno przybranymi i pod czarnemi maskami tającymi twarze swoję. Ludzie ci wzbudzają w nim przestrach i zmuszają go do posłuszeństwa doktorom, — ale wzruszenie i rozdrażnienie, w jakiem go utrzymują te środki gwałtowne, nie dozwalają mu z lekarstw odnosić zupełnych korzyści. Gdyby tak, naprzykład, jedna z sióstr zakonnych, młodziutka, pełna łagodności, ukazała się tam, pośród tych ludzi czarnych i przerażających? — Lekarze i my jesteśmy przekonania, żeby mu się wydała aniołem z nieba, i że to zjawisko uspokoiłoby jego wzburzone zmysły. Zaraz też pomyślałam o was, aby zaszczyt uzdrowienia króla spadł na wasz zakon. Uzdrowienie to byłoby w znacznej części przypisywane modlitwom waszym i wstawiennictwu u świętej Marty, a także świątobliwości wielebnej matki, której pieczy powierzone jest białe stadko sióstr trynitarek. Oto, dlaczego wezwałam was, matko wielebna. Czyżbym się pomylić miała, sądząc, że podobna prośba będzie wam przyjemną?...
— O! wielka jest dobroć Waszej Królewskiej Mości!... Wasza Królewska Mość zna sama wiele sióstr mego zgromadzenia, niechże Miłościwa pani wskazać mi raczy, której z nich uzna za stosowne powierzyć czuwanie nad drogiem dla całej Francyi zdrowiem Najjaśniejszego Monarchy, o które naród cały błaga Najwyższego Pana na niebie.
— Wybór pozostawiam zupełnie waszej troskliwości, matko wielebna. Wybierzcie, którą zechcecie, siostrę do spełnienia tej misyi. Gołąbki, które Pan pod waszemi umieścił skrzydłami, wszystkie są piękne i czyste; weźcie jedną na los szczęścia; Bóg ręką waszą pokieruje, błogosławieństwo narodu spłynie na wybraną, a łaski królowej otoczą ją i jej rodzinę.
Pobudzona ambicya rozmarszczyła na chwilę pod kapturem czoło starej ksieni.
— Jestem gotowa spełnić rozkazy Waszej Królewskiej Mości — rzekła — wybór już uczyniłam, wskażcie mi tylko, Miłościwa pani, co dalej czynić wypada.
— Jak można najprędzej odwieźć tę wybraną do zamku de Creil. Dane będą rozkazy, aby komnaty królewskie były dla niej otwarte. Reszta jest w ręku Boga.
Ksieni skłoniła się głęboko i zwróciła ku drzwiom.
Królowa zaś kazała się ubrać i sprowadzić lektykę, poczem wyszła dla odwiedzenia przy ulicy Barbette pałacyku, który dopiero nabyła i w którym miała zamiar założyć swą rezydencyę.
Tymczasem król, jak to mówiła królowa, otoczony był dwunastoma służalcami, ubranymi w czarne maski i czarne kostyumy. Wszystko, co robił, robił tylko przymusowo i ze strachu. Pod wpływem czarnej melancholii, dni jego dzieliły się na chwile szału gwałtownego i chwile zupełnej bezsilności i apatyi, stosownie do tego, czy go gorączka napadała, lub też opuszczała. Pod wpływem gorączki zdawał się być palonym wszystkimi ogniami piekła, po jej ustąpieniu drżał, jakby był wystawiony na najostrzejsze zimno. Zresztą nie miał żadnej pamięci wypadków minionych, żadnego sądu o tem, co się wkoło niego działo, żadnego uczucia, oprócz uczucia dręczącego go bólu.
Projekt sprowadzenia królowej powstał w głowie lekarza, który na łagodnem obejściu się z królem i na skłanianiu go pieszczotami fundował swoje nadzieje uleczenia, Karola. Zmianę projektu i podstawienie na miejscu królowej innej jakiejś, obcej kobiety Wilhelm niechętnie przyjął, w każdym jednak razie uważał i to za wielce pożyteczny środek... Wybrana zakonnica przybyła do zamku de Creil o naznaczonej godzinie w towarzystwie przełożonej zakonu. Na widok jej lekarz tem większą powziął nadzieję przeprowadzenia swego planu. Była to właśnie ta twarz piękna, anielskiej łagodności pełna, jaką doktór wymarzył sobie ku temu cudownemu leczeniu. Nie była ona przybrana w poświęcony habit trynitarek; włosy jej, dotąd nożycami nietknięte, dowodziły, że jeszcze ślubów nie spełniła. Doktór Wilhelm, widząc ją tak młodą, uważał z początku za konieczne objaśnić ją, co ma czynić, i uspokoić, ale znalazł ją tak pokorną i tak ku świętemu celowi temu skłonną, że nie pozostało mu nic, jeno ją pobłogosławić. Przygotował był sobie cały szereg różnych zaleceń i ostrzeżeń, ale ani jedno z ust jego nie wyszło i pozostawił wszystko uczuciu i natchnieniu czystej tej duszy, ofiarę z, siebie czyniącej. Odetta, gdyż ona to była, uległa naleganiom swej ciotki, skoro tylko spostrzegła, że przyjęcie tych obowiązków będzie poświęceniem. Zawiedziona miłość w duszy szlachetnej zmienia się prędzej, czy później w jakąś wielką cnotę. Tylko ci, którzy znają tajniki i unoszą zasłony, którą się cnota ta okrywa, poznają w niej miłość, z której powstała. Ogół śmiertelników patrzy i nie widzi, i zwie ją tylko mianem, jakie sobie nadała.
Karol wyszedł był właśnie ze swymi stróżami. Południowe słońce zwiększało jego cierpienia; ranki tylko i wieczory przeznaczone były dlań na przechadzki. Odetta, wprowadzona do komnaty królewskiej, znalazła się w niej sama jedna. Dziwne wtedy uczucie zbudziło się w sercu biednej tej dziewczyny, zrodzonej tak daleko od stopni tronu i popychanej ku niemu ciągle przez fale życia, jak barka przez burze oceanu gnana ku skałom, o które rozbić się miała.
Wszystko w komnacie tej zdradzało płatne usługi i brak zupełny osób ukochanych i kochających. Widok ten wywoływał w niej uczucie wielkiego ubolewania nad tem wielkiem nieszczęściem. Ta godność królewska, kirem okryta, z tronu złożona, wzywająca pomocy i troskliwości biednej dziewczyny z ludu, wydała się wielką i nadziemską. Tak samo Chrystus, zbiczowany i niosący krzyż swój, wydaje się ludziom więcej boskim, niż Chrystus, wypędzający przekupniów ze świątyni.
Komnatę tę przestronną zalegały spokój i cisza. Światło przekradało się tam przez wielkie szyby kolorowe. Wielki kamienny kominek rzeźbiony, w którym ogień płomieniem buchał, chociaż były to właśnie najgorętsze dni lata, znajdował się naprzeciw samego łoża, przysłoniętego kapą z adamaszku zielonego w złote lilie. Firanki i kapa ta, podarte i potargane, zdradzały walki, jakie tu szaleństwo króla staczać musiało. Na podłodze rozrzucone leżały odłamki szabli i skorupy talerzy i naczyń, które król potłukł i połamał w przystępach gorączki, a które uprzątnąć zapomniano. Wszystko zresztą przedstawiało obraz bezmyślnego zniszczenia. Widać było, że w komnacie tej jeno materya żyła, a duch i myśl zupełnie były nieobecne.
Widok ten obudził w Odecie tę bojaźń i lękliwość, która jest jedną z cech kobiecej natury. Poczuła ona, że słaba i bezbronna rzuconą została w lwią jamę. Pojęła, że szaleniec ten, przy którym straż jej oddano, jednem dotknięciem złamać może ją samą tak, jak połamał te szable, których szczątki deptała nogami. Czuła, że nie ma nawet arfy Dawida, aby jej dźwiękiem zachwycić szalonego Saula.
Cała pogrążona w tych myślach, nagle posłyszała krzyk wielki; były to jęki i krzyki takie, jakie wydaje człowiek, obawiający się czegoś. Potem do tego głosu dołączyły się głosy innych wielu, którzy zdawali się gonić kogoś. W istocie król zdołał się wymknąć stróżom swoim i dopiero w sąsiednim pokoju dognany toczył z nimi zaciętą walkę. Słysząc te krzyki, Odetta drżeć poczęła ze strachu i, chcąc umknąć, poczęła, szukać drzwi w obiciu ukrytych, przez które ją tu wpuszczono, a nie mogąc ich odnaleźć, pobiegła ku drzwiom przeciwnym, ale hałas zbliżył się już do nich tak dalece, że od walczących dzieliły ją tylko odrzwia. Przerażona jeszcze bardziej, rzuciła się w kąt poza łóżko, chwytając resztki firanek dla ukrycia się przynajmniej w pierwszej chwili przed okiem rozszalałego króla. Zaledwie też ukryć się zdołała, gdy nagle usłyszała głos doktora:
— Pozostawcie królowi swobodę, niech czyni wedle swej woli!
Drzwi otworzyły się z trzaskiem.
Karol wpadł do pokoju. Włosy miał najeżone, twarz bladą i oblaną potem, ubiór postrzępiony. Pobiegł w głąb pokoju, szukając jakiej broni przeciw napastnikom, a nie znajdując żadnej, zwrócił się napowrót ku drzwiom z wielkiem przerażeniem. Drzwi znalazł zamknięte, to zdawało się ośmielać go nieco i uspakajać. Kilka chwil patrzył na drzwi te ciekawie, następnie pocichutku zbliżył się na palcach, aby nie być dosłyszanym, wreszcie jednym susem poskoczywszy, przekręcił klucz w zamku i zamknął się od wewnątrz. Wtedy począł szukać oczyma innego jeszcze jakiego środka obrony, a spostrzegłszy łoże, pochwycił je za poręcz ze strony przeciwnej tej, za którą ukryta była Odetta, i zaciągnął je pod drzwi, barykadując je przed nieprzyjaciółmi. Nagle zadrżał i począł się śmiać tym śmiechem szalonych, który dreszczem przejmuje słuchacza, a opuszczając ramiona i pochyliwszy głowę na piersi, powrócił powoli i, nie widząc Odetty odsłoniętej w kącie pokoju, usiadł przed kominkiem.
Czy to dlatego, iż opuściła go gorączka, czy też dlatego, że się już nie miał czego obawiać, nastąpiła reakcya. Po szale gwałtownym nastąpiło osłabienie, król osunął się w fotelu, na którym siedział, skarżąc się, jęcząc żałośnie. Wkrótce też począł drżeć na całem ciele, a zęby mu szczękały. Widać było, że musiał cierpieć strasznie. Na ten widok przestrach Odetty w jednej chwili ustąpił. Stawała się tem silniejszą, im bardziej słabł Karol, a wyciągnąwszy ramiona ku niemu, nie podnosząc się z miejsca, zapytała bojaźliwym głosem:
— Najjaśiejszy panie, czem mogłabym ci ulgę przynieść?...
Król odwrócił głowę, a spostrzegłszy Odettę, popatrzył na nią tym wzrokiem smutnym a łagodnym, z jakim go często widywano, gdy był zdrów jeszcze, a potem wyrzekł głosem coraz bardziej słabnącym:
— Karolowi zimno... zimno... bardzo zimno!...
Odetta szybko postąpiła ku niemu i wzięła go za ręce. Ręce to były istotnie zimne, jak lód. Poszła tedy do łóżka, a wziąwszy kołdrę, owinęła go nią. Zdawało się, że uczuł pewną ulgę, gdyż zaczął się śmiać, jak dziecko. Dodało to odwagi Odecie.
— Dlaczegóż to zimno królowi? — zapytała.
— Jakiemu królowi?
— Królowi Karolowi.
— A! Karolowi!?
— Tak, dlaczegóż to zimno Karolowi?
— Bo Karol się zląkł.
I znowu zaczął drżeć.
— Jakże być może, żeby Karol, który jest królem potężnym, silnym i odważnym, mógł się lękać? — pytała Odetta.
— Karol jest odważnym i potężnym, i nie boi się ludzi — tu zniżył głos — ale boi się psa czarnego.
Król wymówił te wyrazy z takiem przerażeniem, że Odetta obejrzała się dokoła, czy nie zobaczy gdzie wspomnianego zwierzęcia.
— Nie, nie, on jeszcze nie wszedł — rzekł Karol — wejdzie dopiero, gdy się położę. Dlatego to ja się nie chcę kłaść do łóżka,.. Nie chcę! i nie chcę... Karol chce zostać przy kominku... Bo Karolowi zimno... zimno... bardzo zimno!....
Odetta rozgrzała przy ogniu drugą kołdrę, owinęła nią znowu króla i, siadając u stóp, wzięła ręce jego w swoje dłonie.
— Więc ten pies czarny jest bardzo zły? — zapytała.
— Nie, ale on wychodzi z rzeki i zimny jest, jak lód.
— I dziś rano ten pies czarny gonił Karola?
— Karol wyszedł, bo się w nim paliło i potrzebował powietrza... Zaszedł on do jakiegoś pięknego ogrodu, gdzie było dużo kwiatów... i Karol był bardzo zadowolony...
Król wyrwał obie ręce z rąk Odetty i ścisnął niemi czoło swoje, jakby chciał w nich zgnieść swoją boleść. Potem mówił dalej:
— Karol szedł ciągle po zielonej murawie, pełnej niezapominajek i innych kwiatków polnych... Szedł tak, szedł... szedł, aż się zmęczył... Wtedy zobaczył piękne i wysokie drzewo, na którem były jednak... owoce złote i liście szmaragdowe, i Karol... położył się pod tem drzewem, patrząc w niebo... A niebo było błękitne, a na niem były gwiazdy... brylantowe! Karol patrzał na to długo, bo też to był piękny widok!... Wtem, nagle, posłyszał szczekanie psa, ale jeszcze daleko, bardzo daleko... Wtedy niebo stało się czarne, gwiazdy zrobiły się czerwone... owoce na drzewie trzęsły się, jakby na nie powiał wielki wiatr, za każdym razem wydając taki dźwięk, jaki wydaje ostrze lancy, padając na hełm miedziany. Zaraz też tym owocom złotym porosły po dwa wielkie skrzydła nietoperza i poczęły się ruszać... Potem wyrosły im oczy, uszy, pyski... i stały się jakby trupiemi główkami ze skrzydłami nietoperza... Pies zaszczekał po raz drugi, ale już trochę bliżej... Drzewo zatrzęsło się w swych podstawach, skrzydła poruszyły się, głowy poczęły krzyczeć, liście pokryły się potem, a każda kropla tego potu spadła zimna, zimna, zimna, jak lód, na czoło Karolowi... Wtedy Karol chciał powstać i uciekać, ale pies zaszczekał po raz trzeci... ale już bardzo blizko... tuż, tuż... I Karol uczuł, że pies położył mu się na nogach i obezwładniał go swym ciężarem... i podnosił się coraz, wyżej i wyżej, aż na piersi Karola, a ciężki był, jak góra!... Karol chciał go zepchnąć rękoma, a pies lizał mu ręce językiem swym lodowatym... O! Karolowi zimno... zimno... zimno!...
— Może, gdyby się Karol położył — rzekła Odetta — byłoby mu cieplej?...
— Nie, nie, Karol nie chce, nie chce się położyć! Nie chce! nie chce... Jak tylko Karol się położy do łóżka, pies czarny wbiega, obiega łóżko dokoła, podnosi kołdrę i kładzie mu się na nogi... a Karol wolałby umrzeć!...
Król poruszył się, jakgdyby chciał uciekać.
— No, to nie! już nie! — rzekła Odetta, podnosząc się i otaczając go swemi ramionami. — Kiedy Karol nie chce, to niechaj się nie kładzie...
— A jednak Karol chciałby bardzo spać... — rzekł król.
— No to Karol uśnie tu na mojem ramieniu.
Usiadła na poręczy fotelu, podsunęła ramię pod głowę króla i położyła ją na swojej piersi.
— Czy Karolowi tak dobrze? — spytała.
Król podniósł na nią oczy pełne wdzięczności.
— O tak — rzekł — Karolowi dobrze, dobrze... bardzo dobrze!
— No to niech Karol śpi, a Odetta czuwać będzie nad nim, aby nie wszedł pies czarny...
— Odetta? — szepnął król — Odetta!?...
I począł się śmiać, jak dziecię, nie rozumiejące, co mówią do niego.
— Odetta! — powtórzył i, złożywszy głowę napowrót na piersi młodej dziewicy, która pozostała nieruchomą i wstrzymywała oddech, zasnął.
W pięć minut później uchyliły się drzwiczki ukryte i wszedł przez nie doktór Wilhelm. Zbliżył się pocichutku, na palcach ku tej nieruchomej grupie, a wziąwszy rękę, którą król pozostawił zwieszoną przez, poręcz, badał puls, przyłożył ucho do piersi króla i przysłuchiwał się jego oddechowi.
Potem, podnosząc głowę i ukazując twarz, promieniejącą dumą i radością, rzekł cicho:
— Oto król śpi lepiej i spokojniej, aniżeli spał kiedykolwiek od miesiąca. Niech cię Bóg błogosławi, dziewico! cud uczyniłaś!