Karol Szalony/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Karol Szalony
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Chroniques de France: Isabel de Bavière
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS (ojciec).
▽▽
Karol Szalony
POWIEŚĆ HISTORYCZNA
TOM II.
WARSZAWA, NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SP.  □□□□  1910



I.

Od zamordowania księcia Orleanu upłynęło lat dziesięć. Dziesięć lat w życiu człowieka to wiek cały; w morzu wieczności to zaledwie jedna kropla.
Było to więc w końcu miesiąca, maja 1417 r., gdy dnia pewnego, około godziny siódmej rano, krata bramy św. Antoniego otwarła się, aby przepuścić kilkunastu konnych, którzy skierowali się ku drodze, prowadzącej do Vincennes. Na czele orszaku jechało dwu panów, inni wyglądali więcej na straż przyboczną, niż na towarzyszy, i straż ta trzymała się o kilka kroków poza panami, regulując z wyraźnemi oznakami szacunku bieg swoich rumaków do woli jadących przodem. Z tymi ostatnimi postaramy się poznajomić czytelnika.
Ten, który jechał po prawej stronie drogi, siedział na mule hiszpańskim, przyuczonym do równego kłusa. Muł ów zdawał się odgadywać usposobienie swego pana, tak chód jego był delikatny, spokojny i równy.
Rzeczywiście, jeździec, chociaż w istocie nie miał więcej nad czterdzieści dziewięć lat, wydawał się już starcem zgrzybiałym i skołatanym cierpieniami. Zaufanie jego w spokojność muła było tak wielkie, że od czasu do czasu opuszczał zupełnie cugle i ruchem konwulsyjnym ściskał głowę obydwiema rękoma. Chociaż ranek był chłodny i mgła wilgotna opadała na płaszczyznę, kapelusz jego zawieszony był u siodła i nic nie osłaniało jego czoła przed rosą, której krople drżały na zwojach rzadkich jego siwych włosów, spuszczających się na skronie wzdłuż twarzy bladej, wychudłej i melancholijnej...
Zimne te krople nie tylko przykremi mu nie były, jakby się to zdawać mogło, ale przeciwnie: robiły mu przyjemność widoczną; chłód ten czynił ulgę w cierpieniu, zmuszającem go do tego ruchu gwałtownego, o którym wyżej wspomnieliśmy, a który mu już był właściwym.
Co zaś do stroju, ten niczem nie różnił się od ubiorów, jakie nosili wiekowi ludzie szlachetnego startu tej epoki. Był to pewien rodzaj sukni czarnej, aksamitnej, z przodu otwartej i obłożonej futrem gronostajowym. Przez rękawy tej sukni, szerokie i spadające, widać było obcisłe mankiety kaftana z ciężkiej, złotem tkanej materyi, którego bogactwo i elegancya znacznie straciły przez długie usługi właścicielowi. Z pod sukni zwieszały się nogi jeźdźca, wyjęte ze strzemion, obute w pewien rodzaj butów futrzanych i śpiczastych. Ustawiczne kołysanie się nóg tych mogło wyprowadzić z cierpliwośći spokojne zwierzę, któremu jeździec zaufał w zupełności, gdyby nie zapobiegnięto temu przez zdjęcie długich ostróg, które w epoce owej były oznaką dostojeństwa panów i rycerzy.
Obraz, który tu podajemy, tak bardzo różni się od tego, jaki przedstawiliśmy na początku tej powieści, że z pewnością czytelnicy nie poznaliby w opisanej osobie króla Karola VI, udającego się do Vincennes, dla odwiedzenia królowej Izabelli. Dziesięć lat, jak powiewiedzieliśmy, stanowi wiele w życiu człowieka, a tembardziej w życiu króla, w którego królestwie przez te lat dziesięć wszystko ku gorszemu się skłoniło.
Po lewej stronie i prawie w tej samej linii, co król, jechał, z trudnością powstrzymując swego dzielnego rumaka, rycerz postawy olbrzymiej, cały kryty zbroją, jakgdyby wyruszał na wojnę. Zbroja jego giętkością, z jaką poddawała się ruchom jego ciała, dowodziła zręczności i doskonałości w swym kunszcie robotnika medyolańskiego, który ją wykonał. Przy łęku, u siodła, po stronie prawej, zwieszała się maczuga kolczasta, która widocznie bogato kiedyś była nabijana złotem. Ozdoby te utraciła jednak przy częstem zetknięciu z hełmami nieprzyjacielskimi, na jakie ją narażał jej właściciel, nie tracąc przytem nic jednak ze swej mocy i trwałości. Ze strony przeciwnej siodła i jakby dla równowagi przyczepiona była broń, również zasługująca na uwagę pod każdym względem. Był to miecz o ostrzu szerokiem od góry i zwężającem się dalej, jak sztylet. Lilie, któremi zdobną była pochwa, okazywały, że miecz ten należał do Wielkiego Marszałka Francyi. Gdyby właściciel chciał był wydobyć miecz swój z bogatego pokrycia, w którem wisiał w tej chwili, to szczerby na stali przez całą długość ostrza przekonałyby o cięciach, jakie nim zadawano. W tej chwili jednak, tak maczuga, jak i miecz, wzięte były więcej przez ostrożność, niż dla potrzeby. Wisząc u siodła, pełniły obowiązki wiernych sług, którym nie wolno opuszczać panów w żadnej godzinie dnia, ani nocy, i którzy zawsze winni być gotowi do posługi w potrzebie i do obrony w niebezpieczeństwie; lecz, jak to powiedzieliśmy, żadne niebezpieczeństwo obecnie nie groziło, a jeżeli twarz rycerza, którego opisujemy, wydawała się posępną, było to raczej skutkiem jakiejś uparcie dręczącej go myśli. Wreszcie cień, który padał od przyłbicy, zakrywając czarne jego oczy, podnosił jeszcze więcej surowość oblicza. Z wydatnego jednak nosa orlego, z cery spalonej w wojnach z Lombardami, ze szramy, ciągnącej się wzdłuż policzka, której początek krył się w łuku brwi czarnej, a koniec ginął w gęstej siwiejącej brodzie, gdyż tyle tylko z tej marsowej twarzy widać było, od pierwszego rzutu oka poznałeś, że dusza, zamieszkująca tę powłokę ze stali, była zahartowaną i nieugiętą, jak ona.
Jeżeli obraz skreślony nie wystarcza czytelnikom do rozpoznania w rycerzu tym Bernarda VII, hrabiego d’Armagnac, Wielkiego Marszałka Francyi, jeneralnego gubernatora miasta Paryża, kapitana wszystkich warowni królestwa, w takim razie niech spojrzą na małą świtę, postępującą w ślad za nim, a w pośrodku nich ujrzą giermka w sukni zielonej z krzyżem białym, trzymającego tarczę swego pana, pośrodku której widnieje herb jego rodowy: cztery lwy domu Armagnaców, a nad nimi unosi się korona hrabiowska. Kto posiada choć cokolwiek wiedzy heraldycznej, tak ogólnie rozpowszechnionej w owej epoce, a dziś zaś tak ogólnie zapoznanej, dla tego widok tej tarczy wszelkie rozproszy wątpliwości.
Obadwaj jeźdźcy jechali w milczeniu od bramy Bastylii aż do krzyżujący się dróg, z których jedna wiodła do klasztoru św. Antoniego, a druga do Croix-Faubin.
Tu muł, na którym jechał król, pozostawiony, jak już powiedzieliśmy, własnemu instynktowi, zatrzymał się na środku drogi. Zmyślne zwierzę często w tym punkcie drogi zwracane to drogą do Vincennes, dokąd obecnie jechał król, to znów drogą do klasztoru św. Antoniego, dokąd król często udawał się na nabożeństwo i rekolekcye, stanęło, oczekując teraz, jaki kierunek drogi pan jego wybierze. Król jednak znajdował się w tym przystępie niemocy, która nie dozwalała mu domyślić się, czego właściwie muł od niego żądał; pozostał tedy nieporuszony na miejscu, nie dając poznać najlżejszem poruszeniem, iż zauważył, co się stało. Hrabia Bernard próbował obudzić króla, zaczynając z nim rozmowę, lecz, starania te były bezskuteczne. Wtedy spróbował wyjechać naprzód, przypuszczając, że muł własnowolnie pójdzie w ślad za koniem, lecz z, wierzę podniosło tylko głowę, popatrzyło za odjeżdżającym, potrząsnęło dzwonkami, zawieszonymi u szyi, i pozostało nieruchome w miejscu. Zniecierpliwiony hrabia Bernard zsiadł nareszcie z konia, rzucił cugle giermkowi i zbliżył się do Karola. Wielkim był jeszcze widocznie wrodzony szacunek dla królewskiego majestatu, gdyż hrabia d’Armagnac, mimo swego dostojeństwa i wysokiego stanowiska, zaledwie pieszo ośmielił się podejść i poprowadzić za cugle muła biednego i bezsilnego Karola Szalonego. Szacunek i dobre chęci nie zostały jednak i teraz dobrym uwieńczone skutkiem, gdyż zaledwie król dostrzegł człowieka, ujmującego cugle, krzyknął przeraźliwie, począł szukać broni w miejscu, w którem powinien był być zawieszony miecz i sztylet, a nie znajdując ich, zaczął krzyczeć ostrym i przerywanym z przerażenia głosem:
— Batunku!... do mnie!... ratunku, książę Orleanu! ratunku!
— Miłościwy panie — rzekł Bernard d’Armagnac, łagodząc, o ile mógł, swój głos szorstki — dzięki byłyby Bogu i św. Jakóbowi, żeby brat wasz, książę Orleanu, znajdował się między żyjącymi! nie dlatego jednak, aby was, miłościwy panie, ratować, gdyż ja nie jestem widmem, ani marą żadną i nie grozi tobie, panie miłościwy, żadne niebezpieczeństwo, lecz dlatego, aby was wsparł swem dzielnem ramieniem i dobrą radą przeciw Anglikom i Burgundom.
— Mój bracie! mój bracie! — wołał król, którego przerażenie zdawało się zmniejszać, lecz oczy błędne i włosy najeżone świadczyły, że rozdrażnione nerwy nie prędko się uspokoją — bracie mój, Ludwiku!
— Nie przypominasz więc sobie, miłościwy panie, że blizko dziesięć lat temu brat wasz ukochany zdradziecko zamordowany został, na ulicy Barbette, przez księcia Jana Burgundzkiego, który w tej chwili zbliża, się, jako wasal zbuntowany przeciwko Waszej Królewskiej Mości!? Nie pomnisz-że, królu, że jam jest gorącym obrońcą wiary, króla i ojczyzny, czego dowiodę w swoim czasie i miejscu, przy pomocy Boga Najwyższego i św. Bernarda, patrona mego i mego miecza?
Król wlepił wzrok pełen nieokreślonego wyrazu w Bernarda i jakby z całej rozmowy nie słyszał nic więcej, zapytał głosem, w którym czuć jeszcze było ślady rozdrażnienia:
— Powiedziałeś, kuzynie, że Anglicy wylądowali na brzegach naszego królestwa Francyi?
I mówiąc to, pociągnął za cugle muła, kierując go ku drodze, prowadzącej do Vincennes.
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział hrabia, dosiadając konia i zajmując poprzednie miejsce obok króla.
— Gdzie?
— W Touques, w Normandyi. I powiedziałem także, że książę Burgundyi zajął Abbeville, Amiens, Montdidier i Beauvais.
Król westchnął głęboko.
— Bardzo jestem nieszczęśliwy, mój kuzynie — rzekł, ściskając rękoma głowę.
Bernard zostawił mu chwilę do namysłu, albowiem sądził, że zdolność myślenia powróci i dozwoli mu prowadzić dalej rozmowę, tak ważną dla zbawienia monarchii.
— Tak, bardzo jestem nieszczęśliwy — powtórzył król, opuszczając ze zniechęceniem ręce i pochylając głowę na piersi. — Cóż czynić zamierzasz, kuzynie, aby odeprzeć dwóch naraz nieprzyjaciół?... gdyż... ja... ja za słaby jestem, abym ci mógł dopomódz.
— Miłościwy panie, przedsięwziąłem środki, które raczyłeś uznać za dobre. Delfin Karol mianowany został jeneralnym namiestnikiem królestwa.
— Prawda... lecz zwracałem twoją uwagę, że on jest jeszcze bardzo młody; zaledwie piętnaście lat liczy. Dlaczego nie przedstawiono na tę godność jego starszego brata, Jana?
Wielki Marszałek spojrzał ze zdziwieniem na króla, z szerokiej piersi wydobyło się westchnienie, smutno potrząsnął głową. Król powtórzył zapytanie.
— Miłościwy panie, czyż są cierpienia ludzkie tak wielkie, żeby przy nich ojciec o śmierci syna mógł zapomnieć?
Król zadrżał, ścisnął znów konwulsyjnie rękoma głowę, a gdy opuścił je znowu, hrabia Bernard zobaczył dwie łzy, płynące po zwiędłych policzkach.
— Tak, tak... przypominam sobie — powiedział — on umarł w mieście Compiégne.
Potem dodał ciszej:
— A Izabella powiedziała mi, że został otruty... Ale cicho!... nie trzeba tego powtarzać... Mój kuzynie, sądzisz-że, że to może być prawdą?
— Nieprzyjaciele księcia Anjou oskarżali go, obwinienie to opierając na tem, że śmierć ta zbliżała do tronu Delfina Karola, jego zięcia; lecz król Sycylii niezdolny jest popełnić taką zbrodnię i jeżeli ją nawet popełnił, to Bóg nie pozwolił mu kosztować owoców jej, gdyż książę Anjou przeniósł się do wieczności w sześć miesięcy po śmierci tego, którego, jak mówią, był mordercą.
— Tak, śmierć!... i śmierć!... To słowo powtarza się, jak echo, w około mnie, gdy przywołuję synów mych i blizkich moich. Wiatr, wiejący w około tronu, jest śmiertelny, mój kuzynie, i oto z całej tej licznej rodziny książąt pozostała tylko młoda latorośl i stary pień... Tak tedy, mój ukochany Karol?...
— Objął ze mną razem dowództwo nad wojskami, i żebyśmy tylko posiadali pieniądze, by nowe siły pod broń powołać...
— Pieniądze, kuzynie? Alboż to nie mamy w zapasie skarbów, przechowywanych na potrzeby państwa?
— Strwonione zostały, miłościwy panie.
— Przez kogo?
— Szacunek wstrzymuje oskarżenie na moich ustach...
— Mój kuzynie, nikt prócz mnie nie miał prawa rozporządzać tym skarbem i nikt nie mógł go sobie przywłaszczyć bez kwitu z moim podpisem i naszą królewską pieczęcią.
— Miłościwy panie, osoba, która go zabrała, posiadała kwity z królewską pieczęcią, chociaż podpis wasz uważała za zbyteczny.
— Tak, tak, uważają mnie już za umarłego. Anglicy i Burgundczycy dzielą się mojem królestwem, a żona moja i syn mojemi pieniędzmi. Tak!... tylko ona, lub on dopuścić się mogli tej kradzieży. Boć przecież jest to kradzież, zbrodnia przeciw państwu, ponieważ państwo te pieniądze posiadało, a dziś ich nie ma w chwili, gdy właśnie potrzebuje.
— Miłościwy panie, Delfin Karol zanadto ma szacunku dla swego ojca i pana, aby mógł w tak ważnej sprawie nie czekać jego rozkazów i nie zastosować się do jego woli.
— A więc, hrabio, sądzisz, że to królowa?...
Westchnienie głębokie wydobyło się z piersi króla.
— Królowa!... No, to zobaczę się z nią i zażądam zwrotu tych pieniędzy; zrozumie przecież, że musi je zwrócić.
— Miłościwy panie, pieniądze te obrócone zostały na zakupienie nowych mebli i klejnotów.
— Cóż więc czynić, mój drogi Bernardzie? Nałóżmy nowe podatki na lud!
— I tak już lud twój, królu i panie, jest wyniszczony.
— To może mamy jeszcze jakie brylanty?
— Te chyba, które zdobią królewską koronę! Oto wszystko! Miłościwy panie, za słabi jesteście względem królowej; ona kraj gubi, a przed Bogiem ty za to odpowiesz. Patrz oto, czy nędza ogólna zmniejszyła zbytki!?... Przeciwnie, zwiększają się one zarówno z uciskiem ludzi. Panie i panny jej dworu nie odmawiają sobie niczego, robią olbrzymie wydatki, a bogactwo ich strojów świat cały zadziwia. Hafty i koronki, jakie przy strojach noszą otaczający ją młodzi panowie, wystarczyłyby na zapłacenie wojsku całemu rocznego żołdu.
Pod pozorem niebezpieczeństwa, jakie jej niby grozi z powodu wojny, zażądała od rządu straży, nieużytecznej krajowi, a za którą przecież kraj płaci. Panowie de Graville i de Giac, dowodzący tą strażą, bezustannie otrzymują od królowej w darze pieniądze i brylanty. Są to zbytki. Najjaśniejszy panie, na które szemrzą wszyscy pragnący dobra kraju.
— Marszałku — rzekł król, tonem człowieka, czującego dobrze, iż niewłaściwą wybrał porę do udzielenia pewnej wiadomości, a który nie może jednak opóźniać się z jej wypowiedzeniem — marszałku, wczoraj obiecałem mianować intendentem zamku Vincennes kawalera de Bourdon. Nominacyę jego dasz mi do podpisu.
— Uczyniłeś to, Najjaśniejszy panie?
Oczy marszałka ogniem zapalały. Król wyszeptał prawie niedosłyszalnie: tak, jak dziecię, czujące, że źle zrobiło, i obawiające się nagany.
Właśnie w tej chwili dojeżdżali do wzgórza Croix-Faubin; stąd droga była już prosta, i widok daleki. Drogą tą zbliżał się ku jadącym młody człowiek, ubrany z całą elegancyą według wymagań ostatniej mody. Miał on na głowie kapelusik niebieski, a jak wiadomo, kolor ten był ulubionym kolorem królowej. Wstążki spadające wiatr skłaniał na lewe ramię, a utworzoną z nich szarfą młody człowiek bawił się, trzymając jej końce w prawej ręce. U boku wisiała szpada stalowa, tak lekka, że służyć mogła raczej za ozdobę, niż za broń. Na sobie miał krótki i otwarty kaftan z czerwonego aksamitu, a pod nim piękną jego figurę obejmował obciśle niby żupan z aksamitu niebieskiego, przewiązany w pasie złotym sznurem. Spodnie wązkie z materyi krwawego koloru, trzewiki czarne aksamitne, tak spiczaste i zakrzywione. że z trudnością wchodziły w strzemiona, dopełniały stroju, który każdy z najbogatszych i najwięcej za modą się uganiających panów za wzór mógł brać. Dodajcie do tego blond włosy w pukle zwinięte, postawę swobodną i wesołą, ręce małe, jak u kobiety, a będziecie mieli dokładny portret kawalera de Bourdon, ulubieńca, a jak niektórzy mówić śmieli po cichu, nowego kochanka królowej.
Wielki Marszałek zaledwo spojrzał, poznał go natychmiast. Nienawidził on Izabelli, która równoważyła wpływ jego u króla; wiedział przytem, że Karol jest wielce zazdrosny, i postanowił skorzystać ze sposobności dla doprowadzenia do skutku dawno powziętych politycznych projektów, dających się streścić w tych dwóch wyrazach: wygnanie królowej! Mimo to jednak, że tak ważne sprawy ważyły się w jego umyśle, żaden muskuł twarzy jego nie drgnął i niczem nie zdradził, że Wielki Marszałek wie dobrze, co to za jeździec zbliża się ku oddziałowi królewskiemu.
— Życzę sobie, abyście, kuzynie, zawiadomili tego młodego człowieka, że nominacyę jego podpisałem — dodał król. — Uczynicie to śpiesznie, nieprawdaż?
— Mnie się zdaje, miłościwy panie, że i bez mego zawiadomienia dowie się on o tem bardzo wcześnie.
— Któż-by mu tę nowinę zwiastował?
— Taż sama osoba, która Waszą Królewską Mość tak natarczywie o to prosiła.
— Królowa?
— Najjaśniejsza pani tyle ma zaufania w odwadze tego rycerza, że z powierzeniem mu komendy zamku nie miała cierpliwości czekać na królewską dlań nominacyę.
— Co chcecie przez, to powiedzieć, kuzynie?
— Niech Wasza Królewska Mość raczy spojrzeć przed siebie.
— Kawaler de Bourdon!
Król zbladł. W sercu jego nagle odezwały się podejrzenia.
— Jest tak wcześnie — mówił dalej marszałek — że kawaler chyba noc musiał w zamku przepędzić! Niepodobna, żeby już o tej godzinie mógł wracać z Vincennes, wyjechawszy dzisiaj z Paryża.
— To prawda, macie racyę, hrabio. Co też mówią na dworze moim o tym młodym człowieku?
— Mówią, że ma wiele szczęścia u kobiet i że się wszystkim damom dworu podoba, Powiadają nawet, że żadna mu się oprzeć nie zdoła.
— I żadnego nie robią wyjątku, hrabio!?
— Żadnego, Najjaśniejszy panie.
Król tak bardzo zbladł, że hrabia wyciągnął ręce, obawiając się, aby nie spadł. Król odepchnął go lekko.
— Czyżby dlatego — rzekł ponurym głosem — ona tak bardzo pragnęła, aby Vincennes jemu pod straż było oddane!? — Zuchwalec! Bernardzie! Wszakżeż on ma na głowie kapelusz niebieski?
— Tak, Najjaśniejszy panie, kolor niebieski jest kolorem królowej.
W tej chwili kawaler de Bourdon był już tak blizko nich, że można było słyszeć słowa śpiewki, którą nucił. Był to sonet, napisany przez Alain’a Chartier na cześć królowej. Widok króla i marszałka nie zdawał się być dostatecznym powodem do przerwania tej melodyjnej śpiewki. Usunął tylko zręcznie konia na skraj drogi, a gdy się znalazł na równi z królem, skłonił mu się lekko, skinieniem głowy.
Na ten widok w starcu odezwała się w jednej chwili cała energia młodzieńcza. Zatrzymał na miejscu rumaka i zawołał silnym głosem:
— Z konia, młokosie! Nie w ten sposób oddaje się cześć, należną królewskiemu majestatowi! Z konia! i na kolana!...
Kawaler de Bourdon, zamiast usłuchać rozkazu, spiął konia, ostrogami i w kilku podskokach znalazł się o dwadzieścia kroków od króla, poczem, powściągając go, począł jechać dalej powolnym krokiem, rozpoczynając śpiewkę swoją od miejsca, w którem ją przerwał gniewny wykrzyknik Karola VI.
Król szepnął kilka słów hrabiemu d’Armagnac, a ten powtórzył głośno rozkaz królewski.
— Tanneguy — zawołał, zwracając się do prefekta Paryża, który miał przy sobie kilku ludzi zbrojnych od stóp do głów ze swej milicyi, — każ aresztować tego młodego człowieka!... Król tak chce!
Tanneguy dał znak i dwóch ludzi puściło się natychmiast w pogoń za kawalerem de Bourdon.
Te nieprzyjazne mu przygotowania nie uszły uwagi kawalera, chociaż nie zdawało się, żeby go one wielce obchodziły; oglądał się tylko od czasu do czasu. Jednakże, gdy spostrzegł dwóch ludzi ze straży prefektoryalnej, zbliżających się ku niemu i gdy nie mógł mieć żadnej wątpliwości co do celu ich wyprawy, nagle zwrócił się twarzą ku nim i osadził konia w miejscu. Żołnierze znajdowali się już tylko o dziesięć kroków od niego.
— Hola! mości panowie! — wykrzyknął — ani kroku dalej, jeżeli mnie tak gonicie! Ostrzegam was, bo inaczej zaręczam... skonacie bez spowiedzi!
Dwaj zbrojni, nie odpowiadając nawet, zbliżali się coraz bardziej i przybiegli już tak blizko, że jeden z nich wyciągnął rękę, aby go pochwycić.
— Poczekajcie trochę, mości panowie! — zawołał, odskakując w tył — chwilkę jeszcze!... dajcie mi pole do rozpędu, a zaraz się spróbujemy!
Mówiąc te słowa, wypuścił konia tak szybkim galopem, że można było przez chwilę sądzić, iż rączości jego powierzył zbawienie swego życia. Żołnierze, widząc, że wszelkie wysiłki ich dla dogonienia go byłyby bezskuteczne, stanęli w miejscu, jak oszołomieni, śledząc go tylko oczyma i nie wołając nawet za nim, aby stanął. Zdziwienie ich zdwoiło się jeszcze, gdy w kilka sekund spostrzegli, że kawaler zwraca konia i pędzi cwałem wprost na nich.
Jedna chwila wystarczyła zuchwałemu Bourdonowi do przygotowania się do walki. Przygotowania te były o tyle proste, o ile były krótkie. Szarfy niebieskie, które wisiały mu od kapelusza, nawinięte na lewe ramię, stanowić miały rodzaj tarczy, a w prawej ręce trzymał podniesiony miecz, na którym zdala połyskiwał w słońcu rowek do spływania krwi wyżłobiony. Cugle konia zaczepione już były o łęk siodła, a rozumne zwierzę, jakby odgadując myśli swego pana, posłuszne było rozkazom, wydawanym ruchami kolan, pozostawiając rycerzowi całą swobodę rąk, której tak bardzo miał potrzebować.
Żołnierze zawahali się chwilę, czy mają przyjąć ten atak. Kazano im aresztować kawalera de Bourdon, ale go zabić nie kazano, a przygotowania, jakie poczynił, okazywały, że nie ma wcale ochoty dostać się żywym w ich ręce.
To wahanie się ich dodało jeszcze odwagi kawalerowi.
— No, mości panowie! jestem gotów! Dalej! miecz w dłoń! a przy pomocy Boga i św. Michała Archanioła wkrótce krew gorąca i czerwona zbroczy te białe kamienie!
Obaj żołnierze wydobyli miecze i puścili się ku niemu, pozostawiając pomiędzy sobą wolną przestrzeń tak, aby go zaatakować mogli z dwóch stron jednocześnie.
Szybkim rzutem oka śmiałek ten zauważył, że przez to wolne miejsce przesunąć się zdoła; wraziwszy więc ostrogi w brzuch koniowi, puścił się naprzeciw nim z szybkością niezrównaną, a gdy już zbliżał się na długość ich mieczów, pochylił się nagle na szyję rumaka, jakgdyby chciał coś podnieść z ziemi, nie puszczając strzemion. Ciało jego przyjęło poziomą pozycyę. W biegu tym prawą ręką trzymał się grzywy końskiej, a tymczasem lewą pochwyciwszy za nogę jednego ze swoich nieprzyjaciół, przerzucił go na drugą stronę konia. Miecze dwóch żołdaków powietrze tylko przecięły.
Gdy ten, który dał w tej chwili taki dowód zręczności, zdołał wstrzymać konia i odwrócić się, spostrzegł, że zrzucony przezeń żołnierz nie zdążył wydobyć nogi ze strzemienia, w którem zatrzymał się ostrogą. Koń jego, który go wlókł po bruku, przerażony szczękiem, jaki wydawała odbijająca się od kamieni zbroja nieszczęśliwego, pędził coraz szybciej, a krzyki żołnierza i wołania o pomoc stawały się dlań nową przyczyną przestrachu.
Wszyscy widzowie tej walki śledzili ją oczyma, z sercem ściśniętem, tamując oddech, drżąc za każdym szczękiem zbroi, jaki wiatr do ucha przynosił, i wyciągając ramiona, jakby chcieli zatrzymać pędzącego rumaka. Koń jednak pędził ciągle i coraz prędzej, podnosząc kopytami tumany kurzu, a każde uderzenie zbroi o bruk iskry wydawało. Po drodze, którą przebiegł, widzieć było można kawały kirysa, które poodpadały i świeciły na słońcu. Niezadługo straszny ten szczęk stał się mniej wyraźnym, bądź to z powodu odległości, jaką rumak ubiegł, bądź też dlatego, że już cała zbroja odpadła i tylko ciało i kości tłukły się po bruku. Wreszcie, na zakręcie drogi, na krzyżownicy, o której wyżej wspominaliśmy, koń i jeździec zniknęli, jak zapadające się w przestrzeni widmo.
Piersi wszystkich ciężkie wydawały tchnienia, a grzmiący głos Bernarda d’Armagnac po raz drugi dał się słyszeć:
— Tanneguy Duchatel!... Aresztować tego człowieka! król tak chce!


...Żołnierz nie zdążył wydobyć nogi ze strzemienia...

Drugi żołnierz prefektoryalny, słysząc ten nowy rozkaz, rzucił się na kawalera z wściekłością, którą podnosiła jeszcze śmierć straszna jego towarzysza. Pan de Bourdon zdawał się cały pogrążony w podziwianiu przepysznego widoku, jaki się przed nim roztaczał. Oczy jego utkwione były w punkt, w którym zniknął koń i jeździec, i widocznem było, że sobie nie zdawał sprawy z ważności walki, jaką rozpoczął. Spostrzegł się dopiero w chwili, gdy nad głową jego mignęło coś, jak błyskawica. Był to miecz, który drugi z jego nieprzyjaciół oburącz trzymając, młynkiem puścił nad jego głową, dla dania mu siły i rozpędu. Pomiędzy mieczem tym i czołem Bourdona było już tylko najwyżej dwie stopy, zaledwie sekunda czasu, mgnienie oka od uderzenia i śmierci... Jeden skok konia zbliżył kawalera do żołdaka, który stał na strzemionach i już miał uderzyć, gdy Bourdon pochwycił go lewą ręką, a raczej lewem ramieniem za kark tak, że ramieniem tem owinął i głowę jego i ręce z siłą, o jaką posądzać go było trudno; od pierwszego szarpnięcia powalił go na grzbiet konia, szukając okiem w stalowem okuciu miejsca, przez któreby się ostrze miecza przecisnąć mogło. Wygięta pozycya, do jakiej go przez ten nacisk zmusił, podniosła cokolwiek gardlicę kasku żołdaka i pomiędzy dwoma częściami zbroi pokazała się szparka tak wązka, że zaledwie tylko tak cienkie, ostrze, jak szpada kawalera, przecisnąć się mogło. Przecisnęło się ono, przecisnęło dwukrotnie i dwakroć wydostało się krwią zbroczone.
Wreszcie lewa ręka puściła głowę żołnierza, a prawą Bourdon otrząsnął swój miecz z krwi po nim cieknącej; ciężkie westchnienie, jakie się z, pod kaska wydobyło, było ostatniem tchnieniem nieszczęśliwego.
Bourdon stanął na środku drogi, zwrócił głowę konia ku oddziałowi straży królewskiej, a rozzuchwalony podwójnym swym tryumfem, począł drwić i wyszydzać, Duchatel wahał się, azali ma wydać jeszcze rozkaz któremu ze swoich, aby aresztowali kawalera, lub też czy sam ma pokusić się o spełnienie tego rozkazu królewskiego, gdy hrabia d’Armagnac, rozgniewany temi opóźnieniami, dał znak; otaczający go rozstąpili się, a olbrzym wolnym krokiem zbliżył się ku kawalerowi de Bourdon i stanął o dziesięć kroków od niego.
— Kawalerze de Bourdon — zawołał głosem, w którym niepodobna było odnaleźć śladu nawet wzruszeniu. — w imieniu króla wzywana cię, oddaj swój miecz! Jeżeliś się wzbraniał oddać go dwom żołnierzom prefektury, to może mniej upakarzajacem uznasz, dla siebie złożyć go w ręku Wielkiego Marszałka Francyi.
— Nie oddam go — odparł dumnie Bourdon — chyba temu, kto się ośmieli zabrać mi go przemocą.
— Szalony! — mruknął Bernard.
W tejże chwili ruchem tak szybkim, jak myśl sama, porwał wiszącą u siodła maczugę, o której już wspominaliśmy. Ciężka broń, jak proca mignęła nad jego głową, a wypadając z rąk jego ze świstem i szybkością kamienia, wyrzuconego przez maszynę wojenną, jak trzcina zgięła się na głowie konia śmiałego Bourdona.
Zwierzę, śmiertelnie ugodzone, z zakrwawionym łbem, podniosło się na tylnych kopytach, zachwiało się i w jednem mgnieniu oka koń i jeździec upadli na wznak i pozostali bez ruchu na kamieniach.
— Idźcie i podnieście tego młokosa! — rzekł Bernard.
I powrócił na miejsce swoje u boku króla.
— Zabiłeś go? — spytał Karol.
— Zdaje mi się, że tylko omdlał.
Tanneguy potwierdził zdanie Marszałka.
Przyniósł on papiery, znalezione przy kawalerze de Bourdon. Pomiędzy nimi znajdował się list jakiś, którego adres napisany był ręką Izabelli Bawarskiej.
Król pochwycił list ten konwulsyjnie.
Natychmiast też otaczający go panowie usunęli się przez dyskrecję, śledząc jednak oczyma coraz bardziej wzrastającą boleść w twarzy Karola VI.
Kilkakrotnie podczas czytania ocierał on pot, spływający mu z czoła, a gdy skończył, podarł pismo to w drobne kawałeczki i rzucił na pastwę wiatrom; poczem rzekł głosem przytłumionym, jakby wychodzącym z piersi trupa:
— Kawalera odstawić do Chaâtelet, królowę do Tours! a ja... ja... pójdę do opactwa Św. Antoniego. Nie Czuję się dość silnym, abym mógł wrócić do Paryża.
W istocie, był on tak blady i tak drżący, że zdawał się być blizkim śmierci.
W chwilę potem, według danych rozkazów, oddział królewski rozdzielił się na trzy części, stanowiące jakby trzy wierzchołki trójkąta. Dupuy, prawa ręka Bernarda d’Armagnac, i dwóch kapitanów, stanowili jedną część, tę mianowicie, która miała się udać do Vincennes i królowej oznajmić wolę królewską; na czele drugiej części, odprowadzić mającej do Châtelet więźnia, ciągle jeszcze zemdlonego, stał Tanneguy Duchatel; trzecią część oddziału stanowił król sam z hrabią d’Armagnac i przez niego podtrzymywany, udał się na przełaj przez pola do mnichów Św. Antoniego, z prośbą o przytułek, spoczynek i modlitwy...

II.

Podczas gdy ciężkie bramy opactwa Św. Antoniego otwierają się przed królem, a cięższe jeszcze wrota więzienia w Châtelet zamykają się za kawalerem de Bourdon. podczas gdy Dupuy zatrzymuje się o staję od Vincennes, aby zaczekać na posiłki trzech kompanii straży, które mu miał nadesłać z prefektury Tanneguy Duchatel, my przenieśmy czytelnika do zamku Izabelli Bawarskiej.
Wejdziemy i, zwróciwszy się na lewo, Wstąpimy na schody kamienne, z piękną w koronkę rzeźbioną baryerą. Na pierwszem piętrze uchylimy drzwi osadzone w pół owalnych futrynach, miniemy pierwszą komnatę, którąby w dzisiejszym rozkładzie mieszkań nazwano przedpokojem, i pocichutku, wstrzymując oddech, podniesiemy bogatą portyerę, w złote kwiaty haftowaną, a oddzielającą przedpokój ten od następnej komnaty; wtedy przedstawi się oczom naszym widok, zasługujący istotnie na uwagę.
W paradnej komnacie kwadratowej, jak wieża, której stanowi ona pierwsze piętro, a do której światło z trudnością się dostaje przez wązkie, a wysokie gotyckie okna, o szybach różnokolorowych, przysłoniętych firankami z materyi haftowanej w złote kwiaty, na łożu wielkiem i szerokiem, w stylu gotyckim, wspartem na cyzelowanych kolumnach, leży w puchach i śpi kobieta jeszcze piękna, chociaż przebyła już granice młodości.
Półcień, panujący w pokoju, zdaje się być wymysłem kokieteryi. W istocie bowiem nic nie odejmuje on pełności jej kształtów, ale owszem, łagodzi kontury i jest zarazem cudownym sprzymierzeńcem białej jej ręki, wysuniętej z pod przykrycia; tej świetności, godnej Rubensowskiego pędzla główki, schylonej na obnażone ramię; delikatności rozpuszczonych włosów, których jedna część rozrzucona jest na pościeli, a druga, idąc w ślad za ręką, stanowi jej tło i spada aż na dywan kosztowny, stopnie łoża przykrywający.
Czyż potrzeba jeszcze pod tym portretem dać podpis, i czyż czytelnicy po opisie tym nie poznali w śpiącej kobiecie Izabelli, na której twarzy lata rozkoszy lżej się zaznaczyły, niż lata. boleści na czole jej męża?...
Po krótkiej chwili wargi pięknej tej kobiety rozwarły się z odgłosem, jakby pocałunku, oczy jej otworzyły się, a w nich nad zwykłą surowością wyrazu przeważać się chwilowo zdawała jakaś bezgraniczna, rozkoszna, niemoc, którą winna była ostatniemu przed obudzeniem się marzeniu, a raczej wspomnieniu rozkoszy.
Światło, jakkolwiek słabe, wydało się jeszcze zbyt silnem dla jej zmęczonych oczu; przymknęła więc je na chwilę, podniosła się, a oparłszy na łokciu, drugą ręką szukać poczęła pod poduszkami łoża maleńkiego zwierciadła z polerowanej stali. Znalazła je, przejrzała się i uśmiech zadowolenia zaigrał na jej ustach. Następnie, położywszy zwierciadło to na stojącym w pobliżu stoliku, wzięła zeń gwizdawkę srebrną i zagwizdała dwukrotnie, a jakby wyczerpana tym wysiłkiem, upadła napowrót na puchy z, westchnieniem zmęczenia raczej, niż smutku.
Zaledwie ucichło echo gwizdnięć królowej, uniosła się portyera, zawieszona u drzwi, i wsunęła, się główka pięknej młodej panienki dziewiętnasto- lub dwudziesto-letniej.
— Królowa pani mnie wzywa? — zapytała głosem łagodnym i bojaźliwym.
— Tak, Karolino, wzywałam cię.
Młoda dziewczyna weszła do pokoju, stąpając tak cicho i tak starannie, jakgdyby się przyuczała do takiego kroku.
— Staranną jesteś i pilną, Karolino — rzekła królowa z uśmiechem.
— Obowiązkiem to jest moim, miłościwa pani.
— Zbliż się, zbliż... bliżej jeszcze...
— Wasza Królewska Mość życzy sobie wstać?
— Nie, porozmawiać chcę chwilkę.
Karolina aż się zarumieniła z rozkoszy; miała bowiem prosić królowę o pewną łaskę i wiedziała, że koronowana jej pani jest właśnie w chwili takiego usposobienia, w którem potężni tej ziemi trzymają otworem łask swych skarbnice.
— Co to za hałas słychać w podwórzu? — mówiła dalej królowa.
— To koniuszowie i paziowie krzyczą i śmieją się, miłościwa pani.
— I inne jeszcze jakieś słyszę głosy.
— To są głosy panów de Graville i de Giac.
— A kawalera de Bourdon niema tam z nimi?
— Nie, pani, jeszcze się nie ukazał.
— I nic nowego tej nocy nie zakłóciło spokojności zamku?
— Nie, Tylko na chwil kilka przed brzaskiem dnia warta spostrzegła cień jakiś, sunący wzdłuż muru. Żołnierz krzyknął: „kto idzie!“ — Człowiek, gdyż istotnie to był człowiek jakiś, przeskoczył na drugą stronę fosy, mimo odległości i wysokości spadku. Wtedy strażnik z łuku strzelił za tym człowiekiem...
— No i cóż? — spytała królowa.
Gdy pytała, rumieńce z jej policzków znikły zupełnie.
— Otóż to, że Raymund jest niezdarny! Rozumie się, nie trafił, a dziś rano dostrzegł strzałę swoją utkwioną w jednem z drzew, w rowie rosnących.
— A! — zawołała Izabella, oddychając swobodniej pełną piersią.
— Szalony! — dodała, jakby odpowiadając swej tajemnej myśli.
— Tak, miłościwa pani, musiał to być albo szalony, albo szpieg, gdyż na dziesięciu, dziewięciu by się było zabiło w tym skoku. A najdziwniejsze w tem jest to, że się to zdarza już po raz trzeci! Niepokojące to wieści dla mieszkańców w zamku, nieprawdaż, pani?
— Tak, moje dziecię, ale poczekaj, jak kawaler de Bourdon zostanie dowódcą tej twierdzy, to się już więcej te rzeczy nie powtórzą.
I niedostrzegalny prawie uśmiech przesunął się po ustach królowej, podczas gdy rumieńce jej na nowo powoli występować poczęły.
— O! — rzekła Karolina — kawaler de Bourdon jest tak odważny....
Królowa uśmiechnęła się.
— A! więc lubisz go?
— Z całego serca — odparła naiwnie młoda dziewczyna.
— Powiem mu to, Karolino, i jestem pewna, że dumny z tego będzie.
— O, pani miłościwa, nie wspominaj mu o tem; mam właśnie prośbę do niego i nie ośmieliłabym się nigdy, gdyby wiedział...
— Ty, prośbę do niego?
— Tak, pani, ja!
— Cóż to takiego?
— O, pani!...
— No, nic nie szkodzi, powiedz mi, czego żądasz.
— Chcę... O! kiedy się boję...
— Czegóż!?... No, mów!
— Chcę prosić go o miejsce koniuszego.
— Dla siebie? — spytała znów królowa.
— O!... — zawołała Karolina, rumieniąc się i spuszczając oczy.
— Twój zapał dowodzi mi, że wielce cię to interesuje. Dla kogóż więc?
— Dla pewnego młodego człowieka.
Karolina wyszeptała te słów kilka tak cicho, że królowa zaledwie usłyszeć je mogła.
— A! i któż to taki?
— Pani miłościwa!... Wasza Królewska Mość nigdy nie raczy...
— No, nie wzdragajże się i powiedz mi, co on za jeden! — zawołała królowa z pewnym rodzajem niecierpliwości.
— Mój narzeczony! — szybko odpowiedziała przelękniona dziewczyna, a dwie łzy zatrzęsły się na czarnych jej rzęsach.
— Więc ty kochasz,! moje dziecię!? — zawołała królowa tonem tak łagodnym i słodkim, jakby matka, wypytująca własną córkę.
— O tak! pani miłościwa! kocham nad życie...
— Nad życie!... No, kiedy tak, Karolino, to ja tę sprawę biorę na siebie. Ja poproszę Bourdona o to miejsce dla, twego narzeczonego, w ten sposób będziecie zawsze razem! Tak, rozumiem cię, słodko jest i rozkosznie przebywać zawsze z tym, którego się kocha.
Karolina upadła na kolana, całując ręce królowej, której twarz, zwykle tak dumna i wyniosła, miała w tej chwili wyraz słodyczy iście anielskiej.
— O! jakże łaskawą raczy być na mnie Jej Królewska Mość! — zawołała. — Ileż wdzięczności mieć będę! Niech Bóg Wszechmocny i Karol święty błogosławieństwo swe na głowę Jej ześlą!... Dzięki, ach, dzięki!... Jakże on będzie szczęśliwy!... Pozwól, miłościwa pani, niech mu tę wieść pomyślną zaniosę.
— Więc on tu jest?
— Jest — odrzekła, spuszczając głowę ze wstydem — jest, powiedziałam mu wczoraj, że pan de Bourdon ma zostać komendantem Vinceńskiej fortecy, a tej nocy przyszło mu na myśl to, o czem przed chwilą.mówić się poważyłam Waszej Królewskiej Mości... Dziś więc rano przybiegł podzielić się ze mną swemi myślami.
— Gdzież on jest?
— Tu, w przedpokoju.
— I tyś śmiała?!...
Czarne oczy Izabelli zaświeciły błyskawicą. Karolina, klęcząca u łoża królowej, cofnęła się z przerażeniem.
— O, łaski! przebaczenia!... — wyszeptała.
Izabella zamyśliła się.
— Człowiek ten byłby całem sercem przywiązany do mnie i szczerze oddany moim interesom, nieprawdaż?... — zapytała.
— O! po tem, co mu miłościwa pani przyobiecać raczyła, w ogień by skoczył dla Waszej Królewskiej Mości.
Królowa uśmiechnęła się.
— Wprowadź go tu, Karolino, chcę go widzieć.
Karolina schwyciła się za głowę obiema rękoma, jakby się przekonać chciała, że nie śni; potem powoli podniosła się z ziemi, spojrzała na królowę ze zdziwieniem. a otrzymawszy powtórny rozkaz, wyszła z komnaty.
Królowa zsunęła firanki łóżka, a przez pozostawiony otwór wytknęła głowę, ujmując ręką fałdy firanek pod brodą. Wiedziała ona dobrze, że piękności jej nie zaszkodzi wcale odbłysk czerwonego światła od jaskrawej materyi kolorowej.
Zaledwie zdążyła tak zabezpieczyć wstydliwość swoją, weszła Karolina, a za nią jej kochanek.
Był to przystojny młody człowiek, lat dwadzieścia do dwudziestu dwu mieć mogący, o czole szerokiem i otwartem, o oczach niebieskich, żywych bardzo. Włosy miał blond i cerę bladą; ubrany był w kaftan z sukna zielonego z rękawami przeciętymi i bufiastymi według mody ówczesnej; spodnie tegoż samego koloru, obcisłe mocno, odznaczały muskuły jego nóg. Pas ze skóry żółtej podtrzymywał miecz ze stali, o szerokiej klindze; rękojeść miecza błyszczała, mocno wytarta. Były to ślady przyzwyczajenia, jakie miał młodzieniec, wspierając na niej jedną rękę, tak jak w tej właśnie chwili, podczas gdy w drugiej trzymał kapelusz filcowy w rodzaju ówczesnych czapeczek myśliwskich.
Wszedł i, postąpiwszy dwa kroki, stanął. Królowa jednym szybkim rzutem oka objęła całą tą postać. Bez wątpienia, egzamin ten miłościwej Izabelli trwałby był dłużej, gdyby mogła była przewidzieć, że stoi przed nią jeden z tych ludzi, którym los przeznaczył w życiu jedną taką godzinę, w ciągu której mają być narzędziem woli Najwyższego, zmieniającej losy narodów. Ale, jak powiedzieliśmy, nic w nim nie zdradzało podobnie wielkiego przeznaczenia i w tej chwili był to sobie poprostu przystojny, młody chłopiec, blady, bojaźliwy i zakochany.
— Jak się nazywasz? — spytała królowa.
— Perrinet Leclerc.
— Czyim jesteś synem?
— Ławnika Leclerc’a, klucznika bramy Saint-Germain.
— Czem się trudnisz?
— Handluję żelastwem na małem mieście.
— I porzuciłbyś to zajęcie, aby wejść w służbę kawalera de Bourdon?
— Wszystko-bym porzucił, miłościwa pani, aby być tylko ciągle razem z Karoliną.
— I nie będzie ci trudno przyzwyczaić się do obowiązków nowej służby?
— W sklepie moim, jako handlarza żelastwem, jest broń wszelkiego rodzaju, od maczugi aż do sztyletu i od łuku do kopii. Każdą bronią przeto nauczyłem się władać, miłościwa pani, i umiem to wszystko tak dobrze, jak najlepszy rycerz.
— A jeżeli otrzymasz to miejsce, będziesz-że mi wdzięczny i rozkazom moim posłuszny?
Młody chłopak podniósł oczy, śmiało spojrzał w oczy Izabelli i rzekł z pewnością siebie:
— Będę, miłościwa pani, wdzięczny bez granic i posłuszny, o ile zgodzi się to z tem, co winien jestem Bogu i Najjaśniejszemu, nam panującemu królowi Karolowi, tak mi Panie Boże dopomóż!
Królowa zmarszczyła czoło.
— Dobrze więc — rzekła — możesz uważać rzecz te za skończoną.
Kochankowie wymienili między sobą spojrzenie pełli miłości i szczęścia.
W tejże chwili gwałtowny hałas dał się słyszeć w podwórzu.
— Co to jest? — zawołała królowa.
Karolina i Leclerc pośpieszyli do okna.
— O Boże Wielki! — zawołała młoda dziewczyna z przerażeniem.
— Co to jest? co się dzieje? — powtórnie zawołała królowa.
— O, pani nasza! Całe podwórze napełnione zbrojnymi, którzy rozbroili naszą załogę! J. M. panowie de Giac i de Graville są aresztowani.
— Byłżeby to napad Burgundczyków?... — wykrzyknęła Izabella
— Nie. Najjaśniejsza pani — rzekł Leclerc — są to ludzie hrabiego d’Armagnac. Oto poznaję ich białe krzyże!
— A tam ich dowódca! — zawołała Karolina — pan Dupuy! Towarzyszy mu dwóch kapitanów... Pytają o apartamenta królowej, bo widzę, jak im te okna wskazują... Oto idą, już weszli, już są na schodach...
— Czy mam ich wpuścić? — krzyknął Leclerc, wydobywając do połowy swój sztylet.
— Nie, nie! — żywo zawołała królowa. — Skryj się, młodzieńcze, do tego gabinetu... Być może, że będziesz mógł być mi użytecznym, ale to stać się może jedynie pod warunkiem, że nie będą powiadomieni o twojej obecności, inaczej sam zginiesz i mnie się na nic nie przydaszdasz!...
Karolina popchnęła Leclerca do małego, ciemnego pokoiku, znajdującego się w pobliżu łoża Izabelli, Królowa wyskoczyła z łóżka, zarzuciła na siebie szeroką suknię z brokateli, przybraną futrem, a w pośpiechu za całą przepaskę służyły jej skrzyżowane ręce. Włosy jej rozpuszczone spadały na ramiona i dosięgały prawie kolan. W tej chwili Dupuy, w towarzystwie dwóch kapitanów, podniósł zasłonę i, nie zdejmując kapelusza z głowy, zwrócił się do Izabelli:
— Najjaśniejsza pani, jesteś moim więźniem.
Izabella krzyknęła; w krzyku tym odbijał się gniew i zdziwienie; potem, czując, że nogi chwieją się pod nią, upadła na łóżko, spojrzała na tego, który mówił do niej z takim brakiem szacunku, i wymówiła z cierpkim uśmiechem:
— Czyś stracił zmysły, panie Dunuv?...
— To król nasz i pan, niestety, utracił je — odpowiedział — gdyż, gdyby je posiadał dotychczas, byłbym miał sposobność powiedzieć pani to wcześniej, co przed chwilą powiedziałem.
— Mogę być uwięzioną, ale jeszcze jestem królową, a gdybym nią nawet nie była, to zawsze jestem kobietą; przemawiaj waszmość do mnie z głową odkrytą, jakbyś mówił do swego marszałka, gdyż przypuszczam, że to on cię tu przysyła.
— Nie mylisz się, pani, przychodzę z jego rozkazu — odpowiedział Dupuy, zdejmując powoli kapelusz, jak człowiek, czyniący zadosyć swej własnej woli, a nie cudzemu rozkazowi.
— Dobrze odrzekła królowa — ponieważ jednak oczekuję króla, to zobaczymy jeszcze, kto tu jest panem: marszałek, czy król...
— Król nie przybędzie.
— Powiadam panu, że ma przyjechać.
— Na połowie drogi król spotkał pana de Bourdon...
Królowa drgnęła; Dupuy zauważył to i uśmiechnął się.
— Cóż stąd? — powiedziała królowa.
— To, że spotkanie to zmieniło zamiary króla, a zapewne i zamiary rycerza, gdyż spodziewał się pewno wracać sam, a tymczasem w tej chwili jedzie pod dobrą strażą, miał on zapewne zamiar wrócić do swego pałacu my tymczasem przeznaczyliśmy mu mieszkanie w Châtelet.
— W więzieniu! za co?...
Dupuy uśmiechnął się.
— Musisz pani wiedzieć lepiej, aniżeli my, za co!
— Mam nadzieję, że życiu jego żadne nie zagraża niebezpieczeństwo?...
— Niedaleko jest z Châtelet na plac de la Gréve — rzekł, śmiejąc się, Dupuy.
— Czyżby go śmiano zamordować?!...
— Przypomnij sobie, królowo — rzekł Dupuy, patrząc na nią wzrokiem dumnym i surowym księcia Orleanu. Był on pierwszym w królestwie po królu naszym i panu, miał czterech lokai, niosących kopie, dwóch paziów, dźwigających miecze ostatniego wieczora, gdy przebywał ulicę Barbette, wracając od pani z wieczerzy. A skoro obadwaj jedną popełnili zbrodnię, czemużby nie miał spotkać ich los jednaki?
Królowa podniosła się z wyrazem najstraszniejszego gniewu; krew nagle uderzyła jej do twarzy, zdawało się, iż wytryśnie wszystkimi porami. Wyciągnęła rękę ku drzwiom, postąpiła krok naprzód i głosem ochrypłym z wściekłości, wymówiła jedno tylko słowo:
— Precz!...
Dupuy, niezmieszany, usunął się krok w tył.
— Dobrze, pani, lecz zanim wyjdę, muszę dodać jeszcze, że wyraźny jest rozkaz króla i marszałka, aby pani natychmiast wyjechała do miasta Tours.
— Zapewne w pańskiem towarzystwie?
— Nieinaczej.
— Więc to panu powierzono godność mego dozorcy? Zaszczytne zaiste stanowisko i spełniasz je godnie!
— Obowiązek zasuwania zamków za królową Francyi jest także pewnego rodzaju stanowiskiem w państwie.
— Sądzisz może — rzekła Izabella — że i kat, któryby mi ściął głowę, zyskałby szlachectwo tym czynem?
Odwróciła się, jakby zmęczona mówieniem, i nie chciała więcej odpowiadać.
Dupuy zgrzytnął zębami.
— Kiedy będziecie gotową do wyjazdu, pani?
— Zawiadomię was o tem.
— Pamiętajcie, że czas nagli.
— Pamiętaj waść, że jestem królową i że rozkazałam ci wyjść stąd!
Dupuy mruknął kilka wyrazów; ponieważ jednak wszyscy znali przewagę, jaką królowa Izabella, miała nad słabym monarchą, lękał się teraz, dopóki znajdowała się tak blizko, aby chwilowo utraconej władzy nie odzyskała na nowo. Skłonił się więc z większym, niż go dotąd okazywał, szacunkiem i wyszedł, stosując się do rozkazu królowej.
Zaledwie spuściła się za nim i jego dwoma towarzyszami zasłona, królowa padła na fotel; Karolina wybuchnęła płaczem, a Perrinet Leclerc wybiegł z ukrycia.
Bledszy był, niż zwykle, lecz widocznem było, że bladość ta pochodzi raczej z gniewu, niż z obawy.
— Czy mam zabić tego człowieka!? — wymówił przez zaciśnięte zęby, trzymając w ręku obnażony sztylet.
Królowa gorzko się uśmiechnęła. Karolina rzuciła się do nóg jej z płaczem. Grom, który uderzył w królowę, był również dotkliwym ciosem dla tych dwojga młodych ludzi.
— Zabić go! — rzekła królowa, sądzisz, więc, młodzieńcze. że do tego potrzebowałabym twojej ręki i twego sztyletu? Zabić go!... i po co?... patrz, w podwórzu pełno żołnierzy... zabić go... czyż to ocali Bourdona?
Karolina obfite łzy wylewała. Ze współczuciem dla królowej i pani swojej, łączyły się w jej sercu własne i niemniej dotkliwe cierpienia i obawy. Królowa, traciła to, co posiadała; Karolina traciła nadzieję ziszczenia swych pragnień, i ona więcej, niż królowa, godną była pożałowania.
Królowa mówiła dalej:
— Płaczesz, Karolino... ty płaczesz,!... a pozostaje ci przecież ten, którego kochasz!... Rozstanie wasze będzie tylko chwilowe!... Ty płaczesz! a jednak, ja, królowa Francyi, chętnie los mój zamieniłabym z tobą!... Ty płaczesz! nie wiesz chyba, że ja, która płakać nie mogę, kochałam pana de Bourdon tak, jak ty kochasz twego Perrineta! Oni go zabiją, pojmujesz ty to?! zabiją go, gdyż oni nie przebaczają nigdy!... Tego, którego ja kocham tak, jak ty kochasz tamtego, zabiją, a ja nic uczynić nie mogę, aby przeszkodzić temu morderstwu, nie będę nawet wiedziała, kiedy utopią sztylet w jego sercu, i teraz już wszystkie godziny mego życia będą mi się wydawały godzinami jego śmierci. Powtarzać będę bezustannie: „Być może w tej chwili on mnie wzywa, woła mnie, tarza się w krwi własnej, kona w męczarniach, a ja, ja jestem tu! i nie mogę nic dla niego uczynić, a przecież jestem królową, królową Francyi!...“ Przekleństwo!... nawet nie płaczę i płakać nie mogę!...
Królowa łamała ręce, a dwoje tyćh dzieci prawie, przed któremi się skarżyła, płakało już nie nad swoją niedolą, ale nad cierpieniem królowej.
— O!... cóż my uczynićbyśmy mogli — mówiła Karolina.
— Rozkazuj, miłościwa pani — mówił Leclerc.
— Nic, nic... Ah! piekło całe jest w tem jednem słowie. Być gotową oddać krew swoją, życie, aby ocalić ukochanego. i nie módz nic... nic zupełnie uczynić! Ah! gdybym miała w swej mocy tych ludzi, którzy już po raz drugi z udręczeń serca mego igraszkę sobie czynią! Nic przeciwko nim uczynić nie mogę, nic dla niego! A jednak byłam wszechwładną, w przystępie szaleństwa króla mogłam wymódz na nim podpisanie wyroku śmierci na marszałka i nie zrobiłam tego. Oh! bezrozumna! powinnam to była uczynić!... Teraz on, dumny d’Armagnac, oczekiwałby wyroku śmierci, jak oczekuje go Bourdon, tak piękny, tak miody! on, który nic im nie zawinił!.... Ah! oni go zabiją, jak już zabili Ludwika Orleańskiego, który również nic im złego nie uczynił... A król?... król, który widzi te morderstwa, który stąpa we krwi, a gdy się potknie, opiera się na mordercach! Król szalony, król bezrozumny!... Oh! mój Boże! mój Boże! miej litość nade mną!... Ocal mnie! pomścij mnie!...
— Miłosierdzia! — wzywała Karolina.
— Przekleństwo! — wołał Leclerc.
— Ja mam wyjechać!... Oni chcą, żebym wyjechała! Oni sądzą, że ja wyjadę!... Nie, nie... Wyjechać, nie wiedząc, co się z nim stało!... O, nie! Poszarpią mnie chyba w kawałki! Zobaczymy, czy ośmielą się podnieść rękę na swoją królowę. Uczepię się tych sprzętów rękoma i zębami... Ah! muszą mi powiedzieć, co się z nim stało, albo lepiej, gdy noc ciemna zapadnie, sama pójdę do więzienia...
Królowa wzięła do ręki szkatułkę i otworzyła ją.
— Patrzcie, mam złoto!... dosyć złota na okup człowieka, ciała jego, krwi jego i duszy jego; a jeśli tego za mało, mam jeszcze klejnoty, perły, za które kupićby można całe królestwo! Wszystko to oddam dozorcy więzienia i powiem mu: „Oddaj mi go żywego!... oddaj go, nie dotknąwszy jednego włosa z jego głowy, a wszystko to złoto, perły, brylanty, wszystko to będzie twoje! twoje!... boś mi darował więcej, niż to wszystko warte, i pozostanę jeszcze dłużniczką twoją i dam ci więcej jeszcze skarbów“.
— Najjaśniejsza pani — rzekł Leclerc — jeśli rozkażesz, pójdę do Paryża. Mam przyjaciół, zbiorę ich i uderzymy na Châtelet.
— Tak, tak — rzekła królowa z goryczą — i przyśpieszycie śmierć jego, nieprawdaż?!... A jeśli nawet zdołacie się dostać do więzienia, znajdziecie tam w głębi lochu podziemnego już tylko zwłoki skrwawione i ciepłe jeszcze, gdyż mniej potrzeba czasu na utopienie sztyletu w piersiach człowieka, aniżeli do wyłamania dziesięciu drzwi... dziesięciu drzwi żelaznych!... Nie, siłą nic nie zrobimy; zabilibyśmy go... Idź, jedź, przepędź noc całą przed zamkiem Châtelet; jeśli prowadzić go będą żywego do innego więzienia, idź za nim aż do drzwi; jeśli go zamordują, idź za jego zwłokami aż, do grobu, a w pierwszym, czy drugim wypadku, powróć do mnie, abym wiedziała, gdzie jest: żywy, czy zabity?!...
Leclerc chciał już odejść, królowa zatrzymała go.
— Tędy — rzekła, kładąc palec na ustach.
Otworzyła drzwi przyległego pokoiku, nacisnęła sprężynę, usunęło się obicie, otworzyły się drzwiczki i ukazały się schody wykute w murze.
— Chodź za mną — powiedziała.
Dumna Izabella, potężna królowa, była w tej chwili zwykłą kobietą, drżącą i lękliwą. Ujęła rękę skromnego handlarza żelastwem, w nim bowiem w tej chwili położyła całą nadzieję; prowadziła go tak, idąc naprzód sama, badając grunt własną stopą i ostrzegając o każdym załamku w ciasnym i ciemnym, w granicie wykutym korytarzu, przez który przechodzili. Po przebyciu kilku zakrętów, przez szparę w drzwiach ujrzał Leclerc światło dzienne; królówa otworzyła je; drzwi te wychodziły na ogród otoczony murem. Królowa śledziła wyrokiem za młodym człowiekiem, który wszedł na mur, zrobił ostatni raz ręką znak, wyrażający szacunek i nadzieję, i zniknął, zeskakując w rów.
W zamku zamieszanie było tak wielkie, że nikt tego nie spostrzegł.
Podczas gdy królowa wraca do swoich komnat, przypatrzmy się, co robi Leclerc. Przebiegł on przez pola aż do Bastylii, wszedł na ulicę Św. Antoniego, wydostał się na plac de la Gréve, chwilę zatrzymał się i wzrokiem ciekawym wpatrzył się w szubienicę, która wyciągała swe wychudłe ramiona od strony rzeki. Śpiesząc dalej, zatrzymał się chwilę na moście Notre-Dame dla odpoczynku i dopadł nareszcie do rogu ulicy Grande-Boucherie, a zauważywszy, że nikt do Châtelet wejść ani wyjść stamtąd nie zdoła, aby on z tego miejsca go nie dostrzegł, wmieszał się w tłum mieszczan, rozmawiających o aresztowaniu rycerza.
— Upewniam cię, panie Bourdichon — mówiła stara kobieta do mieszczanina, którego dla zwrócenia większej uwagi trzymała za guzik od kaftana — upewniam pana, że odzyskał przytomność; wiem to od Klary, córki dozorcy z Châtelet; ona mi mówiła, że ma tylko trochę stłuczoną głowę i nic więcej.
— Ja się nie sprzeczam z wami, Joanno — odpowiedział mieszczanin — ale z tem wszystkiem nie wiem, za co jest aresztowany.
— Ba! to łatwo odgadnąć: był w zmowie z Anglikami i Burgundami, zdradzał, chciał spalić miasto, mordować ludzi, bić pieniądze z naczyń kościelnych... Co więcej, mówią, jakoby królowa Izabella namawiała go do tego; od zamordowania księcia Orleanu, ona nienawidzi Paryżan do tego stopnia, iż, jak powiada, dopiero wtedy będzie zadowoloną, gdy z ziemią zrównają ulicę Barbette i spalą dom z obrazem Matki Boskiej.
— Posuńcie się! puszczajcie! — zawołał rzeźnik jakiś — oto właśnie kat idzie.
Człowiek w ubraniu czerwonem przeszedł pośród tłumu, który z instynktownem przerażeniem rozsunął się. Gdy się zbliżał do Châtelet, drzwi otworzyły się same, jakby go poznały, i natychmiast zamknęły się za nim.
Wszyscy ścigali go wzrokiem; w tłumie zapanowała cisza, po której znowu wrócono do przerwanej rozmowy.
— Ach! to dobrze — mówiła kobieta, puszczając guzik od kaftana Bourdichona — znam córkę dozorcy i może będę mogła widzieć, jak go będą badali...
I pobiegła do Châtelet z szybkością, na jaką pozwalał jej wiek zgrzybiały i nogi nie jednakowej długości.
Zaczęła pukać do drzwi; otworzyło się małe okienko i młoda dziewczyna, blondynka, wysunęła okrągłą wesołą twarzyczkę. Wszczęła się krótka rozmowa, której rezultat nic był jednak taki, jakiego spodziewała się stara Joanna, bo drzwi pozostały zamknięte, tylko młoda dziewczyna wyciągnęła rękę przez kratę i wskazała otwór w ścianie, pozostawiony dla odświeżania powietrza w podziemiach, i zniknęła. Stara zrobiła znak ręką, aby się zbliżono. Kilkanaście osób z tłumu oddzieliło się. Przed otworem uklękła stara kobieta, mówiąc do otaczających:
— Chodźcie tutaj, oto otwór do odświeżania powietrza, stąd nic widzieć nie będziemy, ale słyszeć można będzie jego krzyki, a i to coś warte.
Wszyscy rzucili się do otworu, który łatwo można było wziąć za czeluść piekielną, gdyż nie upłynęło jeszcze dziesięć minut, gdy rozległ się brzęk łańcuchów, wściekłe krzyki i dojrzeć można było błyski ognia.
— Ach! widzę ruszt — mówiła kobieta. — Patrzcie, kat wkłada szczypce żelazne... A teraz rozdmuchuje ogień...
Za każdem poruszeniem miecha, buchał pod rusztem płomień tak żywy i silny, że sprawiał wrażenie jakiejś błyskawicy podziemnej.
— Patrzcie! słuchajcie! Teraz kat bierze szczypce! O! jak one okropnie są rozpalone, aż palce mu parzą... Idzie teraz do głębi więziennej celi, już tylko nogi jego widzę!... Cicho!... zamilknijcie... usłyszymy pewno coś ciekawego!...
Krzyk straszny rozległ się w powietrzu... Wszystkie głowy nachyliły się nad otworem lochu.


Wszyscy rzucili się do otworu...

— O! słuchajcie! Sędzia go bada! — zaczęła znowu stara, która, jako pierwsza przybyła, pierwsze też najmowała miejsce, wetknąwszy głowę pomiędzy żelazne kraty okienka. — Nie odpowiada!... O łotr!... Odpowiadaj, zbóju!... Mów, morderco! Wyznaj twe zbrodnie!
— Cicho! — wołali z tłumu ciekawi.
Kobieta wydobyła głowę z pomiędzy krat, ale rękoma się ich uchwyciła, zapewniając sobie możność powrotu do tej dawnej pozycyi, a odwracając się do tłumu, rzekła z tą pewnością siebie, która zdradzała, przyzwyczajenie jej i obycie z podobnemi sprawkami:
— Wiecie przecie, że jeżeli się do niczego nie przyzna, nie będą mogli go powiesić!
Nowy jęk, wydobywający się z lochu, zmusił ją do powrotu na stanowisko.
— Aha! — zawołała, teraz będzie co innego! Kat rzucił szczypce na bok... O! leżą tam przy ruszcie!... — Cóż to znaczy, czyżby się już zmęczył oprawca?
Usłyszano uderzenia młota.
— Ah! teraz rozumiem, biorą go między deski!
Był to inny rodzaj tortury. Na nogi nieszczęśliwego zakładano dwie deski w całej długości i krępowano je silnie grubymi i mocnymi powrozami. Następnie pomiędzy nie wbijano gruby klin żelazny, który miażdżył ciało i kruszył kości torturowanego.
Kawaler jednak mimo bólu strasznego nie wymówił nic, uderzenia młota bowiem rozlegały się z ciągle wzrastającą siłą i szybkością. Kata gniewać to zaczynało.
Niezadługo jednak wszystko ucichło, uderzenia młota ustały, kilka razy tylko jęki boleści rozdarły powietrze, ale i to wkrótce umilkło.
Stara Joanna podniosła się, a otrzepując pył z kolan i poprawiając czepiec, rzekła:
— Na dziś skończone badanie, omdlał, nic nie wyznawszy!
I odeszła w przekonaniu, że dłuższe oczekiwanie byłoby bezużyteczne.
Głęboka znajomość, jaką stara okazywała co do zwyczajów w podobnych razach, tak była przekonywająca, że cały tłum, otaczający okienko, rozproszył się, a pozostał o mur oparty jeden tylko człowiek; był to Periniet Leclerc.
W chwilę potem, jak przewidziała stara Joanna, kat wyszedł.
Przed wieczorem wprowadzono do więzienia księdza.
Gdy już zupełna noc zapadła, rozstawiono zewnątrz straże; jeden z wartowników zmusił Leclerca do usunięcia się nieco dalej. Usiadł on na kamieniu nad brzegiem rzeki, tuż przy tak zwanym moście Młynarzy.
Dwie godziny upłynęły, a chociaż noc była ciemna zupełnie, oczy Leclerca tak już przywykły do ciemności, że z łatwością rozpoznawał na szarych murach czarne miejsce, w którem znajdowały się drzwi Chatelet. Nie wymówił on przez ten czas ani jednego słowa, nie zdjął ręki ze sztyletu i nie pomyślał nawet o posiłku i napoju.
Wybiła godzina jedenasta.
Dźwięk ostatniego uderzenia zegara drżał jeszcze w powietrzu, gdy drzwi więzienia otworzyły się, a na progu ukazało się dwóch żołnierzy. Każdy z nich w jednej ręce trzymał miecz, a w drugiej pochodnię, za nimi postępowało czterech ludzi, dźwigających jakiś ciężar; orszak zamykał człowiek, którego twarz zasłaniał czerwony kapelusz. Orszak ten zbliżał się w milczeniu do mostu owego, na którem siedział Leclerc.
Kiedy już doszli do mostu, Perrinet dostrzegł, iż ludzie ci niosą szeroki worek skórzany, i usłyszał wydobywające się z worka tego jęki, które dochodziły aż do niego. Wątpliwość wszelka znikła.
W jednej chwili z wydobytym sztyletem w ręku młodzian rzucił się na niosących ciało ludzi; dwóch z nich powalił o ziemię i worek rozciął w całej długości. Z worka wypadł na bruk człowiek.
— Uciekajcie, szlachetny panie! — zawołał Leclerc.
I korzystając z wrażenia, jakie niespodziany ten napad sprawił, Leclerc zsunął się ze stromego brzegu ku rzece i zniknął z oczu osłupiałych żołnierzy.
Ten, któremu Perrinet z tak szaloną odwagą chciał wolność powrócić, próbował uciekać. Podniósł się, ale nogi, w których kości były zgruchotane, odmówiły mu posłuszeństwa i upadł zemdlony, wydając jęki boleści i rozpaczy.
Człowiek w kapeluszu czerwonym dał znak; ci ze straży, którzy nie byli ranni, wzięli więźnia na ramiona, a gdy doszli do środka mostu, przewodniczący stanął i zawołał:
— Stójcie! tu wrzućcie go do rzeki!
Rozkaz natychmiast został wypełniony; przedmiot jakiś bez kształtu zakręcił się na przestrzeni między mostem a rzeką, potem rozległ się plusk wody i wszystko ucichło...
W tej samej chwili do miejsca, w którem upadło ciało, zbliżyła się łódka, kierowana przez dwóch ludzi, i płynęła wzdłuż z biegiem rzeki. W chwilę potem, podczas gdy jeden z nich wiosłował, drugi na haku, spuszczonym do wody, wyciągał na powierzchnię jakiś ciężar i już go miał umieścić na łodzi, gdy przy poręczy mostu ukazał się człowiek w kapeluszu czerwonym i głosem silnym a ponurym wymówił te uroczyste słowa:
— Niech się spełnią sprawiedliwe wyroki króla!...
Wioślarz zadrżał i mimo próśb towarzysza rzucił napowrót do rzeki ciało kawalera de Bourdon.

III.

Około sześciu miesięcy upłynęło od wypadku opisanego w rozdziale poprzednim.
Noc zapadała nad wielkiem miastem i z wierzchołka bramy Saint-Germain widzieć można było, jak powoli, w miarę zbliżania się północy, niknęły w mroku dzwonnice i wieże, któremi jeżył się był Paryż w 1417 roku; wkrótce wreszcie wszystko utonęło zupełnie we mgle, która wznosiła się z Sekwany falującej i podrywanej przez wiatr. Przez chwilę jeszcze dojrzeć mogło oko przez zasłonę mgły stary Louvre z kolumnadą wież, katedrę Notre-Dame i wysmukłą dzwonnicę Sainte-Chapelle; potem cień rzucił się na uniwersytet, okrył wieże Saint-Germain, doścignął Sorbonny, spoczął chwilę na dachach domów, spuścił się na ulicę, przestąpił wały, rozpostarł się na całej przestrzeni, a idąc dalej, zatarł na horyzoncie czerwonawą linię, jaką pozostawiło zachodzące słońce, niby ostatnie pożegnanie ziemi, na której kilka minut przedtem odznaczały się jeszcze czarne sylwetki trzech dzwonnic opactwa Saint-Germain-des-Prés.
Jednakże na linii murów, obejmujących jakby pasem uśpionego olbrzyma, rozróżnić można o jakie sto kroków warty rozstawione, a strzedz mające jego bezpieczeństwa. Miarowy i monotonny odgłos kroków tych wart porównać-by można do pulsacyi krwi w żyłach tego olbrzyma, świadczących, że życie w nim wre, chociaż chwilowo pokryte pozorami śmierci. Od czasu do czasu krzyki: „Baczność! czuwajcie, straże!“ — dają się słyszeć w jednym punkcie i jak echo przebiegają stopniowo cały okrąg murów i wałów miasta i powracają znowu do miejsca, z którego wyszły.
Pod cieniem, padającym od bramy Saint-Germain, wznoszącej się wysoko nad mury, przechadza się strażnik smutniejszy i cichszy od innych. Po ubiorze jego na pół wojskowym, a na pół mieszczańskim łatwo odgadnąć, że, jakkolwiek chwilowo pełniący obowiązki żołnierza, człowiek ten należy raczej do korporacyi rzemieślników, która na rozkaz marszałka d’Armagnac dostarczyła pięciuset ludzi do straży miasta. Od czasu do czasu zatrzymuje się on, opiera na ciężkiej halabardzie, którą jest uzbrojony, zapuszcza niepewne spojrzenie w przestrzeń, potem z westchnieniem na nowo zaczyna się przechadzać. Wtem zwrócił jego uwagę głos człowieka, znajdującego się z zewnętrznej strony okopów, proszący o otworzenie bramy Saint-Germain. Osobistość opóźniająca, się liczyła widocznie na uprzejmość wartownika, który na własną odpowiedzialność mógł po godzinie dziewiątej wpuścić przybysza. Przypuszczać należy, że nie mylił się co do wpływu, jaki posiadał, gdyż młody wartownik, zaledwie głos posłyszał, zszedł po wewnętrznej spadzistości wału fortecznego i zapukał do małego okienka, przez które przedzierało się światełko lampy, wołając dosyć głośno, aby go można było usłyszeć wewnątrz:
— Ojcze, wstańcie prędko i otwórzcie bramę panu Juvénalowi des Ursins.
Zmiana kierunku światła dowodziła, że wyrazy te dosłyszane zostały; starzec, z lampą w jednej i pękiem kluczy w drugiej ręce, wyszedł z domu; i zbliżał się w towarzystwie młodziana, który go wołał, pod sklepienie, wznoszące się nad ciężką w żelazo okutą bramą. Jednakże, przed włożeniem klucza w zamek, jakby zapewnienie syna było niedostatecznem, starzec zapytał człowieka, stojącego z przeciwnej strony i pukającego nogą o bramę.
— Kto tam?
— Otwórzcie, ojcze Leclerc, jestem Jan Juvénal des Ursins, radca parlamentu pana naszego i króla. Zapóźniłem się u przeora opactwa Saint-Germain-des-Pres; ponieważ jednak jesteśmy starzy znajomi, więc liczyłem na waszą uprzejmość.
— Tak, tak — mruknął Leclerc — jesteśmy starzy znajomi, jakkolwiek jam starzec, a wy dziecko prawie jeszcze. Ojciec twój, młodzieńcze, miał prawo mówić do mnie w ten sposób, gdyż obadwaj rodziliśmy się w mieście Troyes, w 1370 roku, a znajomość nasza sześćdziesięcioośmioletnia zasługiwała na miano dawnej i trwałej.
Wymawiając te słowa, dozorca zakręcił dwa razy klucz w zamku, obrócił na osi ciężką sztabę żelazną, zamykającą bramę, w ten sposób, aby przyjęła kierunek pionowy, a jedną ręką popychając, drugą ciągnąc ku sobie, uchylił dwie połowy olbrzymich drzwi, dając przejście młodemu człowiekowi, mogącemu liczyć od dwudziestu sześciu do dwudziestu ośmiu lat.
— Dziękuję wam, ojcze Leclerc — rzekł młodzian, uderzając po ramieniu starca z gestem, wyrażającym szacunek i życzliwość — dziękuję, a przy sposobności liczcie na mnie, jak ja obecnie liczyłem na was.
— Panie Juvénal — rzekł młody żołnierz — w usłudze, jaką wam ojciec mój wyświadczył, i ja też udział brałem, gdyż, gdybym go był nie zawiadomił, mógłbyś pan z łatwością przepędzić noc po drugiej stronie wałów.
— Ah! to ty, Perrinecie! cóż ty robisz w tem ubraniu i o tak późnej porze?
— Jestem na warcie z rozkazu marszałka, a ponieważ wolno mi było obrać sobie stanowisko, przyszedłem więc na obiad do mego starego ojca.
— Był też pożądanym gościem — dodał staruszek — gdyż jest to szlachetny chłopiec, bogobojny, szanuje króla i kocha swoich rodziców.
Stary Leclerc wyciągnął do syna rękę pomarszczoną i drżącą. Perrinet uścisnął ją w swoich dłoniach; Juvénal ujął drugą rękę starca.
— Dziękuję ci raz jeszcze, stary przyjacielu; nie stój już dłużej na chłodnem powietrzu; mam nadzieję, że drugi natrętnik nie będzie już twej uprzejmości wystawiać na próbę.
— I dobrzeby uczynił, panie des Ursins, gdyż nawet dla miłościwego pana naszego Delfina Karola, którego niech Bóg uchowa, nie zrobiłbym tego, co dla was uczyniłem. W tych burzliwych czasach jest to wielka odpowiedzialność mieć pod swoją opieką klucze miasta. To też, gdy czuwam, nie opuszczają one mego boku. a gdy spoczywam, mojej poduszki.
Po tej pochwale, jaką oddał własnej przezorności, staruszek ostatni raz jeszcze uścisnął ręce, które trzymał w swoich, podniósł z ziemi latarnię i poszedł do domu, pozostawiając obu młodym ludziom całą swobodę rozmowy.
— Chciałeś czegoś ode mnie, Perrinecie? — rzekł Juvénal, opierając się na ramieniu młodego handlarza żelastwa, którego widzieliśmy już w rozdziale poprzednim, a którego tu znowu odnajdujemy.
— Chciałem zasięgnąć od pana wiadomości. Pan, który jesteś radcą parlamentu, musisz wiedzieć o wszystkiem, co się dzieje, a ja wszystkiego tego jestem ciekawy. Powiadają, że ważne rzeczy dzieją się w Tours, gdzie się znajduje królowa.
— Rzeczywiście — rzekł Juvénal — nie mogłeś lepiej się zwrócić, gdyż posiadam najświeższe nowiny.
— Wejdźmy, jeśliś pan łaskaw, na wały; prawdopodobnie marszałek odbywać będzie ront nocny, a gdyby mnie nie znalazł na stanowisku, mógłbym oberwać rzemieniem po biodrach.
Juvénal oparł się przyjacielsko na ramieniu Perrineta i za chwilę ukazali się znowu na pustym pomoście.
— Oto jak się rzecz miała. — rozpoczął Juvénal.
Perrinet zaczął słuchać z natężoną uwagą.
— Wiesz, że królowa była uwięziona w Tours, pod strażą kapitana Dupuy, najpodejrzliwszego i najmniej uprzejmego ze stróżów więziennych. Pomimo jednak całej jego przezorności, królowa znalazła sposób napisania listu do księcia Burgundzkiego. w którym prosiła go o pomoc. Książę łatwo zrozumiał, jakim potężnym sprzymierzeńcem będzie dlań Izabella Bawarska, gdyż w oczach wielu bunt jego przeciwko królowi mógł być odtąd uważany za rycerską opiekę, udzieloną kobiecie.
Ponieważ córki królewskiej, którą zwano po prostu „Madame“, i księżnej Bawarskiej nie strzeżono tak pilnie, jak królowej, przeto znalazła ona sposób otrzymywania wiadomości od księcia. Dowiedziały się wreszcie, że książę obiegł Corbeil i że wojska jego dotarły aż do Chartres; nie traciły więc nadziei wyzwolenia się. W tej myśli królowa udała szczególniejsze nabożeństwo do relikwii, złożonych w opactwie Marmontiers, i zaleciła swej córce, aby ta wyjednała pozwolenie kapitana dla królowej, księżniczki i dam honorowych do bywania na mszy świętej w Marmontiers. Dupuy, jakkolwiek szorstki, nie śmiał tego odmówić córce królewskiej, zwłaszcza, że nic w tem zdradliwego nie widział. Królowa nieznacznie przyzwyczaiła swego stróża do tych codziennych, nabożnych pielgrzymek. Udawała, że nie spostrzega jego zuchwałości, i często z nim nawet rozmawiała łagodnie. Dupuy, zadowolony, że przed jego wolą ugięła się duma królowej, zaczął być bardziej uprzejmym. Nie opierał się już i na każde żądanie królowej pozwalał na wycieczki owe do opactwa; przez ostrożność tylko sam zwykle jej towarzyszył i po drodze rozstawiał straże, chociaż zdawało mu się, że niema, żadnej potrzeby tak bardzo się krępować i tak bardzo być przezornym, tembardziej, że nieprzyjaciel był jeszcze o mil pięćdziesiąt odległy.
Ale królowa zauważyła, że straże, w przekonaniu, iż są stawiane dla prostej tylko formy, spełniały obowiązki swe bardzo niedbale i że w razie niespodzianego napadu wszystkoby się udało pomyślnie. Pomyślała tedy, że dobrzeby było, aby książę Burgundyi napadł na Marmontiers, porwał ją i uwiózł. O projekcie tym znalazła sposobność zawiadomić go przez jednego ze swych sług wiernych, dając przytem wszelkie potrzebne objaśnienia. Projekt ten podobał się wielce księciu, o czem gdy tajnie zawiadomioną została, królowa przez innego znowu posłańca oznaczyła dzień, w którym miała zamiar udać się do opactwa. Przedsięwzięcie było ryzykowne; trzeba było przebyć szybko i cichaczem pięćdziesiąt mil; odważyć się na zamach z małym oddziałkiem wojska było niebezpiecznie, gdyż Dupuy miał pod swymi rozkazami dosyć znaczną siłę, aby mógł stawić opór; wybrać się znów z wielkiem wojskiem było także nie dobrze, gdyż niewątpliwie Dupuy, uprzedzony o zbliżaniu się nieprzyjaciela, uwiózłby sam królowę i osadził w której z twierdz, w innej jakiej prowincyi, bardziej odległej, naprzykład w Maine, w Berri, lub w Anjou. Książę Burgundzki nie cofnął się jednak przed trudnościami. Rozumiał on wybornie, że jedynym środkiem podtrzymania swego stronnictwa było: osłonić swe działania imieniem Izabelli, i przedsięwziął środki po temu tak przezornie, że dotarł do celu, nie zostawszy odkrytym. Oto jak się rzecz miała....
Perrinet Leclerc słuchał z coraz większą uwagą i ciekawością.
— Wybrał on z armii swej dziesięć tysięcy jeźdźców, ludzi najwaleczniejszych, a mających konie najwytrzymalsze, kazał nakarmić obficie ludzi i konie, i nocą, ósmego dnia po rozpoczęciu oblężenia zamku Corbeil, na czele tego wojska puścił się w drogę do Tours. W głębokiem milczeniu jechano noc całą, zatrzymano się tylko na godzinę przed świtem dla posilenia koni, a potem znowu pojechano dalej; jazda dalsza trwała piętnaście godzin bez odpoczynku z większą jeszcze ostrożnością, niż w nocy. Pod wieczór znowu się zatrzymali na godzinę, a byli już tylko o sześć mil drogi od Tours. Armia ta wzbudzała podziw wszędzie, gdzie się ukazała; wszystkich zastanawiała jej tajemniczość i pośpiech. Na drugi dzień rano książę Burgundzki, obawiając się, aby, mimo środków ostrożności, stróże królowej nie byli uprzedzeni, przybył o godzinie ósmej rano do Marmontiers, otoczył kościół i rozkazał Hektorowi de Saveuse wedrzeć się do wnętrza. Gdy Dupuy ujrzał zbrojnych, w których po krzyżu czerwonym na piersiach poznał Burgundczyków, rozkazał królowej iść za sobą, chcąc ją wyprowadzić bocznemi drzwiami, gdzie oczekiwała jej kareta; ale królowa odmówiła stanowczo. Dał tedy znak dwom ze straży, aby ją porwali siłą, lecz królowa uczepiła się kraty, przy której klęczała, wyciągnęła ręce poza ogrodzenie, klnąc się na Chrystusa, że wprzód pozwoli się zabić, aniżeli uprowadzić.
Damy dworu i księżniczki, które jej towarzyszyły, biegały tu i owdzie, jakby oszołomione, wzywając ratunku i wołając pomocy tak dalece, że, J. M. pan de Saveuse, widząc, że wszelkie wahanie na nic się nie przyda, przeżegnał się znakiem krzyża świętego, aby Bóg, w którego przybytku się znajdował, wybaczył mu ten czyn, i wydobył miecz z pochwy, co widząc, jego ludzie uczynili toż samo.
Dupuy zrozumiał, że wszystko już było stracone; uciekł tedy przez furtkę, dosiadł konia i galopem wpadł do miasta Tours, gdzie zaalarmował straże, które natychmiast całą załogę do obrony wezwały.
Gdy Dupuy zniknął, pan de Saveuse zbliżył się do królowej i pokłoniwszy się jej z głębokim szacunkiem, powitał ją w imieniu księcia Burgundyi.
— Gdzież książę? — zapytała królowa.
— Czeka was przede drzwiami kościoła, miłościwa pani.
Królowa i księżniczki szły ku wielkim drzwiom pośród szpaleru ludzi, wołających:
— Niech żyje królowa i Jego Królewska Wysokość Delfin, następca tronu Francyi!
Książę Burgundyi, spostrzegłszy królowę, zsiadł z konia i przykląkł na jedno kolano.
— Drogi mój kuzynie — rzekła, zbliżając się z wdziękiem i podnosząc go — powinnam kochać was nad wszystkich w całem państwie. Porzuciliście wszystko, aby uczynić zadosyć mej prośbie, i wyswobodziliście mnie z więzienia. Bądźcie pewni, że nie zapomnę wam tego nigdy. Widzę teraz dobrze, że wy najlepiej musieliście zawsze kochać króla, rodzinę jego, królestwo i sprawy kraju.
I mówiąc to, podała mu swą rękę do pocałowania.
Książę odpowiedział kilka słów pełnych szacunku i zapewnień życzliwości, pozostawił przy królowej pana de Saveuse z tysiącem koni, a z pozostałą armią napadł nagle na miasto Tours, zanim ono oprzytomnieć zdołało. Nie stawiono mu żadnego oporu i podczas gdy większa część jego ludzi wciskała się przez najciaśniejsze przejścia, sam książę wjeżdżał bramą, którą żołnierze kapitana Dupuy pozostawili otworem. Dupuy sam był wzięty do niewoli.
— Cóż się z nim stało? — zapytał Perrinet.
— Około południa został powieszony — odpowiedział Juvénal.
— A królowa?
— Powróciła do Chartres, później pojechała do Troyes w Szampanii, gdzie przebywa ze swym dworem. Stany jeneralne, obradujące w Chartres, złożone z jej popleczników, ogłosiły ją regentką, tak nawet, że kazała przygotować sobie pieczęć, na której z, jednej strony wyrżnięte były splecione herby Francyi i Bawaryi, na drugiej zaś jej portret z napisem: Izabella, z Bożej łaski królowa-regentka Francyi.
Polityczne te szczegóły bardzo mało interesowały Perrineta Leclerc, gdy przeciwnie widocznem było, iż chciałby posiadać inne wiadomości, o które nie śmiał się zapytać; wreszcie po chwili milczenia, widząc, że Juvénal już się pożegnać zamierza, zapytał go głosem, któremu pragnął nadać ton jak najobojętniejszy:
— Mówiono, że jakiś wypadek wydarzył się damom, które towarzyszyły królowej.
— Nie było żadnego wypadku — odpowiedział Juvénal.
Perrinet odetchnął swobodniej.
— W której stronie miasta królowa utrzymuje swój dwór?
— W zamku.
— Ostatnie jeszcze pytanie. Pan, który jesteś uczonym, znasz łacinę, grecki język i geografię, powiedz mi z łaski swojej, w którą stronę nieba mam się zwrócić, aby to było w kierunku miasta Troyes?
Juvénal zastanowił się chwilę, potem biorąc lewą ręką głowę Perrineta, skierował ją ku pewnemu punktowi przestrzeni, na który w tej samej chwili prawą ręką wskazywał.
— Patrz — mówił — widzisz dwie dzwonnice Saint-Yves i Sorbonny, cokolwiek na lewo za księżycem, który wschodzi poza niemi: widzisz tę gwiazdę bardziej błyszczącą od innych?
Perrinet dał znak głową, że widzi.
— Nazywają ją Merkury. A więc, gdybyś przeprowadził linię prostopadłą od miejsca, w którem wydaje ci się, że się ta gwiazda znajduje, aż do ziemi, linia ta upadłaby w samym środku miasta, o które się pytasz.
Perrinet nie żądał już bliższych objaśnień astronomicznych, które mu się nie bardzo zrozumiałemi wydały. Z wykładu astronomiczno-geometrycznego młodego radcy parlamentu zrozumiał tylko tyle, że, patrząc cokolwiek w lewo od wierzchołka wieży Sorbonny, oczy jego zwrócone będą ku temu punktowi świata, gdzie żyje i oddycha Karolina. Mało go obchodziła reszta; miejsce to było dla niego całym światem i rajem na ziemi. Po oddaleniu się Juvénala, Perrinet, wsparty o drzewo, oddał się rozmyślaniom o ukochanej, i tak dalece w nich się zatopił, iż nie słyszał nawet tententu koni zbliżającego się oddziału ulicą Pawią i nie widział kilkunastu jeźdźców, zbrojny oddział ten składających, choć już wjechali byli na wały, nad którymi straż jemu powierzona była.
Dowódca tego patrolu nocnego dał znak swym ludziom, aby się zatrzymali, a sam zbliżył się do muru. Przybywszy pod mur, wzrokiem począł szukać warty, która się w tem miejscu znajdować była powinna, i niebawem dojrzał Perrineta, który w tej samej postawie, pogrążony w marzeniu, nie zauważył nic, co się około niego działo.
Dowódca patrolu szedł wprost do tego nieruchomego cienia i podniósł końcem miecza pilśniową czapkę, okrywającą głowę Leclerca. Widzenie nagle zniknęło, jakby jaki pałac brylantowy zaczarowanych krain, coś, jakby iskra elektryczna, przebiegło po ciele wartownika, i ruchem instynktownym halabardą swą odtrącił miecz, wołając:
— Do mnie, straże!
— Nie rozbudziłeś się jeszcze zupełnie, młodzieńcze, to też przez sen bredzisz — rzekł marszałek d’Armagnac, przecinając jak trzcinę ostrzem swego miecza broń żelazną, którą się nań Leclerc zamierzył, a której ostrze, padając, w piasek się zaryło.
Leclerc poznał głos naczelnego wodza armii Paryża, wypuścił z rąk pozostałą część wytrąconej mu broni, skrzyżował ręce na piersiach i spokojnie oczekiwał wyznaczenia przez marszałka zasłużonej kary.
— Ha! panowie mieszczanie — mówił podniesionym głosem hrabia d’Armagnac — wy tak zaszczyt ten cenić umiecie i tak wywiązujecie się z włożonych na was obowiązków?
Hej! żołnierze! — zawołał, zwracając się do oddziału, z którym przybył — niech się tu zbliży trzech ludzi.
Trzech żołdaków wystąpiło z szeregów.
— Niech jeden z was zastąpi tego niedołęgę — rzekł.
Jeden z żołnierzy zsiadł z konia w milczeniu, rzucił cugle na ręce jednemu z towarzyszy i poszedł zająć, pod cieniem bramy Saint-Germain, miejsce Leclerca.
— Wy zaś — ciągnął marszałek, zwracając się do dwóch żołnierzy, oczekujących na rozkazy — zsiądźcie z koni i pochwami waszych mieczów wyliczcie temu nicponiowi dwadzieścia pięć razów.
— Panie — rzekł spokojnie Leclerc — może to być kara dobra dla żołnierza, ale ja żołnierzem nie jestem.
— Wykonać, co powiedziałem — dodał marszałek, kładąc nogę w strzemię.
Leclerc podszedł ku niemu i, przytrzymując go za rękę, rzekł:
— Niech się pan marszałek zastanowić raczy!
— Powiedziałem dwadzieścia pięć, ani mniej, ani więcej — odpowiedział marszałek sucho.
I wskoczył na siodło.
— Panie — rzekł Leclerc, chwytając za cugle konia — panie, jest to kara niewolników i wasalów, a ja nie jestem ani jednym, ani drugim: jestem człowiekiem wolnym i obywatelem miasta Paryża, skaż mnie na piętnaście dni, na miesiąc więzienia, a poddam się temu bez oporu.
— Patrzcie! — wykrzyknął marszałek — dla tych nędzników jeszcze wybierać trzeba karę, wedle ich upodobania! Precz!
Po tych słowach spiął konia, który poskoczył naprzód, a w tej samej chwili d’Armagnac uderzeniem ręki w żelaznej rękawicy w odkrytą głowę Leclerca powalił go u nóg dwóch żołnierzy, którzy mieli być wykonawcami wyroku przed chwilą wydanego.
Podobne zlecenia żołnierze spełniali z ochotą, jeżeli winny był stanu mieszczańskiego. Pomiędzy żołnierzami a mieszczaństwem istniała prawdziwa nienawiść, której wspólna służba państwowa nie była w stanie stłumić, bardzo rzadko też zdarzało się, aby wieczorem mieszczanin, spotkawszy żołnierza, nie poturbował go kijem i na odwrót — żołnierze mieszczanina mieczem. Przyznać musimy, że Perrinet Leclerc nie był jednym z tych, którzy ustępują z drogi, aby się nie narazić na tego rodzaju spotkanie.
Wykonanie więc wyroku owego było prawdziwą gratką dla marszałkowskich ludzi, tak, że gdy Perrinet potoczył się im do nóg, rzucili się nań obadwaj, a gdy przyszedł do przytomności, był już rozebrany do pasa, z rękoma związanemi i skrzyżowanemi nad głową i zawieszony na gałęzi drzewa w ten sposób, że zaledwie palcami dotykał ziemi; potem żołnierze odpasali miecze, poskładali ostrza na trawie i pochwami giętkiemi i elastycznemi zaczęli wymierzać razy z niewzruszonym spokojem i równością.


Trzeci żołnierz zbliżył się i liczył razy.

Trzeci żołnierz zbliżył się i liczył razy.
Pierwsze uderzenia odbijały się z dźwiękiem od tego białego i jędrnego ciała i zdawało się, że nie robiły na bitym żadnego wrażenia, chociaż przy świetle księżyca widzieć było można sine pręgi; wkrótce każda pochwa, owijając się w kółko na tych plecach zbitych, unosiła z sobą kawałeczki ciała. Nieznacznie odgłos razów się zmienił; z ostrego i świszczącego naprzód, stał się głuchym i tępym, jakby razy uderzały w błoto, potem pod koniec egzekucyi żołnierze zmuszeni byli bić tylko jedną ręką, drugą zasłaniali sobie twarze od krwawej rosy i strzępków odskakującego za każdem uderzeniem ciała.
Po wyliczeniu skrupulatnie dwudziestu pięciu razów, oprawcy zatrzymali się. Ukarany nie krzyknął ani razu, ani razu nie jęknął.
Wtedy, po wypełnieniu rozkazu, jeden z żołnierzy podniósł swój miecz i powoli włożył go do pochwy, drugi zaś przeciął mieczem powróz, na którym delikwent wisiał dotychczas.
Gdy sznur został przecięty, Perrinet Leclerc, który tylko zawieszony w ten sposób trzymał się na nogach, padł twarzą na ziemię i zemdlał.

IV.

Od opisanego zdarzenia upłynął miesiąc, wielkie przewroty polityczne spełniały się wokoło Paryża.
Nigdy monarchii francuskiej nie groziła tak blizka zguba, jak w owej chwili: silnymi zębami rozdzierano Francyę na trzy części, szło tylko o to, kto najbogatszą część jej zabierze: Henryk, król angielski, książę Burgundyi, czy król Karol.
Podczas gdy armia burgundzka, pod wrodzą Hektora de Saveuse, zbliża się w milczeniu ku bramom Paryża, my tymczasem wprowadzimy czytelnika do wielkiej sali zamku Troyes w Szampanii, gdzie przebywa Izabella ze swoim dworem, otoczona szlachtą burgundzką i francuską.
Każdego z panów otacza tłum paziów strojnych bogato w ich kolory. Paziowie ci, również jak ich panowie, tylko ciszej nieco, prowadzą między sobą rozmowę o łowach i o miłości.
Wśród szmeru ogólnego, jaki sprowadziły te szepty z oddzielnych rozmów złożone, od czasu do czasu podnosił się głos królowej. Wtedy wszystko się uciszało i każdy słyszał wyraźnie zapytanie, zwrócone do któregoś z panów i odpowiedź, jaką na pytanie owo dawano. Potem znów rozmowa stawała się ogólną.
— Powiadacie więc, mości panie de Graville — rzekła królowa, zwracając się na wpół do młodego pana, który się szczycił tem nazwiskiem, a który z panem de Giac siedział poza nią — powiadacie więc, że kuzyn nasz d’Armagnac przysiągł na Chrystusa i Matkę Boską, że nigdy za życia nosić nie będzie czerwonego krzyża Burgundyi, który my przyjąć raczyliśmy za godło związku naszych dzielnych i walecznych obrońców?...
— Tak, są to własne jego słowa, miłościwa pani — odpowiedział zapytany.
— I wy, panie de Graville, nie wtłoczyliście mu ich napowrót w gardło mieczem swym, lub sztyletem — rzekł pan Villiers de I’lle Adam tonem, w którym przebijało się uczucie zazdrości.
— Najprzód nie miałem ani sztyletu, ani miecza, gdyż byłem jego więźniem, panie de Villiers, a potem człowiek tak dzielny i waleczny, jak Wielki Marszałek, wzbudza zawsze w najodważniejszym nawet pewien rodzaj szacunku; zresztą znam kogoś, wobec którego hrabia wyrzekł jeszcze sroższe słowa, niż te, które powtórzyłem, a ten ktoś był wolny, miał u boku maczugę i miecz, a przecież nie śmiał, jak się zdaje, wykonać tego, co mi obecnie radzi z taką śmiałością, której jednakże nieobecność Marszałka wiele ujmuje zapewne w oczach Jej Królewskiej Mości.
Fo tych słowach pan de Graville spokojnie kończył rozpoczętą z panem de Giac rozmowę.
Pan de Villiers poruszył się, królowa zatrzymała go.
— Czy nie moglibyśmy zmusić marszałka do złamania przysięgi, panie de Villiers? — rzekła.
— Miłościwa pani — odrzekł l’Ile Adam — przysięgam tak, jak on, na Chrystusa i Matkę Jego, że nie zasiądę do stołu, nie spocznę na łóżku, dopóki na własne oczy nie zobaczę Marszałka d’Armagnac z krzyżem czerwonym Burgundyi na piersiach, a jeśli ślub ten złamię, niechaj Bóg nie ma litości nad duszą moją w tem i przyszłem życiu.
— Pan de Villiens — rzekł baron Jan de Vaux, obracając i patrząc nań ironicznie przez ramię — uczynił ślub, który bez trudu może być spełniony, gdyż bardzo prawdopodobnie, zanim apetyt i chęć spoczynku nadejdzie, dowiemy się wieczorem, że książę Burgundzki wszedł do stolicy, a gdy się to stanie, Marszałek będzie szczęśliwy, gdy, przykląkłszy na oba kolana, odda klucze od bram miasta królowej.
— Oby cię Bóg wysłuchał, baronie — rzekła Izabella Bawarska. — Czas-by już był nareszcie, aby to piękne królestwo Francyi odzyskało trochę spokoju i spoczynku, i szczęśliwą jestem, że zdarzyła się sposobność odzyskania Paryża bez narażania się na losy boju, w którym odwaga wasza, mości panowie, zapewniłaby nam bezwątpienia zwycięstwo, lecz w którym każda kropla krwi wylanej z obu stron byłaby krwią naszych poddanych.
— Panowie — zapytał de Giac — na jakiż dzień naznaczony będzie wjazd nasz uroczysty do stolicy?
W tej chwili usłyszano z zewnątrz wielki hałas, jakgdyby znaczna liczba jeźdźców przybywała w pełnym galopie. Pospieszne kroki dały się słyszeć w krużganku, obie połowy drzwi otwarły się, i rycerz uzbrojony od stóp do głów, okryty kurzeni, w hełmie poszczerbionym od ciosów, stanął na środku sali i rzucił na stół z klątwą na ustach zakrwawiony swój szyszak.
Był to książę Burgundyi we własnej osobie; wszyscy obecni wydali okrzyk podziwienia i przestrachu, spostrzegłszy jego twarz bladą.
— Zdradzony! — zawołał, uderzając się w czoło rękoma w żelaznych rękawicach — zdradzony przez nędznego kuśnierza!... Widzieć Paryż, dotykać go, Paryż, moje miasto, być od niego o pół mili, tak blizko, że tylko rękę trzeba było wyciągnąć, aby go dosięgnąć, i być zmuszonym cofnąć się!... Nie dopiąć celu, wskutek zdrady jednego nieszczęsnego mieszczucha, który nie mógł w swem ciasnem sercu zmieścić tajemnicy!... Ależ tak! tak, panowie! patrzycie na mnie z podziwieniem! Sądzicie zapewne, że w tej chwili pukam do wrót Luwru, lub do pałacu Saint-Paul? Otóż nic z tego! ja, Jan Burgundzki, którego Nieustraszonym przezwano, ja uciekłem! Tak, panowie, uciekłem! i zostawiłem na placu Hektora de Saveuse, który uciec nie mógł! i zostawiłem w mieście ludzi, których głowy spadają w tej chwili z okrzykiem: Niech żyje Burgundya! a ja im z pomocą przyjść nie mogę! Rozumiecie to, panowie? Należy nam się straszny odwet i nie zaniechamy go, nieprawdaż? I wtedy my z kolei... no, tak, my z kolei damy robotę katowi, i my widzieć będziemy spadające głowy z okrzykiem: Niech żyje d’Armagnac! I na nas przyjdzie kolej, klnę się na piekło i wszystkich szatanów! i na nas przyjdzie kolej! O! przekleństwo Marszałkowi! Ten człowiek doprowadzi mnie do szaleństwa, jeżeli jeszcze szalonym nie jestem!
Książę Jan wybuchnął strasznym śmiechem, potem okręcił się wokoło, tupiąc nogami, rwąc garściami włosy z głowy, wreszcie padł raczej, niż usiadł na stopniach, przy fotelu królowej.
Izabella przerażona w tył się cofnęła.
Książę Burgundzki, wsparty na obu rękach, spojrzał na nią, wstrząsając głową, na której gęste włosy jeżyły się, jak lwia grzywa.
— Królowo — rzekł — dla ciebie przecież dzieje się to wszystko. Nie mówię o krwi mojej — tu przeciągnął ręką po czole zranionem — mam jej jeszcze dosyć, jak pani widzisz, aby nie żałować przelanej, ale żałuję krwi tylu ludzi, którą użyźniamy pola w okolicach Paryża, tak, że urodzaj na nich będzie pewno podwójny, a wszystko to walka Burgundyi przeciw Francyi, siostry przeciwko siostrze! Tymczasem nadciągają Anglicy, Anglicy, których nikt nie wstrzymuje, nikt nie zwycięża! Oh! wiecie panowie, myśmy chyba poszaleli wszyscy!...
Łatwo było zrozumieć, że książę w tak szalonym jest gniewie, że nie zniósłby uwag, ani rady; to też nikt mu nie przerywał, gdyż wszyscy wiedzieli, że wkrótce powróci do swej nienawiści dla króla i Marszałka, i do swego ulubionego zamiaru — zdobycia Paryża.
— Straszno mi pomyśleć zaprawdę, że ja już w tej chwili mógłbym być w pałacu Saint-Paul, gdzie przebywa Delfin, że mógłbym wsłuchiwać się z lubością w okrzyki: „Niech żyje Burgundya!“ wydawane przez tę dzielną ludność Paryża, której trzy części do mnie przecież należą, że ty, królowo, mogłabyś już całej Francyi rozkazywać, podpisywać prawdziwe edykta królewskie! że już w tej chwili nikczemny d’Armagnac napróżnoby błagał łaski mej i litości! O! straszno pomyśleć! A jednak przyjdzie do tego i to się stać musi, nieprawdaż, mości panowie? Tak chcę i tak będzie, a jeśli który z was powie mi, że nie, ten kłamstwo to głową imi swoją przypłaci!
— Mości książę — przerwała królowa — uspokójcie się. Każę przywołać doktora., aby rany wasze opatrzył, lub też, jeżeli wolicie, ja sama...
— Dziękuję — odpowiedział książę — jest to tylko lekkie draśnięcie i oby Bóg dał, żeby mój dzielny Hektor de Saveuse cięższych ran nie poniósł.
— Czy ciężko został raniony?
— Alboż ja wiem? albo miałem czas zsiąść z konia, by pójść dowiedzieć się, czy umarł, czy też żyje jeszcze? Nie; widziałem go, jak padał, a strzała z łuku tkwiła mu w samym środku piersi i sterczała, jak tyka wpośród winnicy. Biedny Hektor! krew Helyona de Jacqueville spada na niego! Mości panie de Vaux, strzeżcie się! popełniliście to morderstwo wspólnie z Hektorem, żebyście i kary wspólnie z nim nie odnieśli. A możebne to, jeśli jeszcze do walki przyjdzie!
— Bardzo dziękuję za ostrzeżenie! — rzekł Jan de Vaux. — Czy się tak stanie, nie wiem, ale to pewna, że moje ostatnie tchnienie wydam za szlachetnego pana mego, Jana Burgundzkiego, a ostatnią myśl poświęcę miłościwej królowej Izabelli Bawarskiej.
— Dobrze, dobrze, kochany baronie — rzekł uśmiechając się Jan Nieustraszony, którego gniew ustępował powoli. — Wiemy, że jesteście odważni i że, jeżeli w ostatniej chwili życia waszego Bóg duszy waszej nie przyjmie, gotowi jesteście z dyabłem się o nią pobić i, zwyciężywszy go, zostać jej posiadaczem nadal, minio drobnych grzeszków, które szatanowi pewne prawa nad wami dają.
— Zrobię, jak będzie można najlepiej, miłościwy panie.
— Dobrze, a teraz, jeżeli królowa pani nie ma nam nic do rozkazania, mości panowie, jeśli chcecie iść za mojem zdaniem, odpocząć warto, odpoczynek ten przyda nam się do nabrania sił na jutro. Tu nową wojnę napocząć trzeba i Bóg wie, kiedy się ona skończy.
Królowa Izabella podniosła się, skinieniem dała znać, że przyjmuje propozycyę księcia Burgundyi, poczem wyszła z sali, wsparta na ramieniu pana de Graville.
Książę Burgundyi, zapominając o wszystkiem, co się stało, jakby to snem tylko było, szedł za nimi, śmiejąc się z Janem de Vaux i nie zwracając najmniejszej uwagi na otwartą ranę na czole, z której krew się sączyła. Za nimi postępowali J. M. panowie Chastelluse, de Laon i de Bar, wreszcie de Giac i Ile-Adam; ci ostatni we drzwiach się spotkali.
— Cóż pańska przysięga? — rzekł, śmiejąc się, de Giac.
— Com powiedział, uczynię — odrzekł Ile-Adam — poczynając od dnia dzisiejszego.
Wszyscy wyszli.
W kilka minut potem sala, przed chwilą pełna tłumionych szmerów i błyszczących świateł, stała się przybytkiem ciemności i ciszy.
Jeżeli umieliśmy dokładnie przedstawić czytelnikom charakter Izabelli Bawarskiej, to łatwo im będzie wyobrazić sobie, że wiadomość, jaką przed chwilą przywiózł Jan Burgundzki, a która odbierała jej, chwilowo przynajmniej, wszystkie nadzieje, wywarła na niej wpływ wręcz przeciwny temu, jaki sprawiła na księciu; z zimnej krwi w boju przeszedł on do gniewnego uniesienia, które z kolei również przeminęło, zaledwie przebrzmiały groźne słowa, miotane przez niego. Izabella, przeciwnie, słuchała opowiadania i patrzyła na gniew księcia ze spokojem duszy pełnej nienawiści, lecz zarazem i politycznych wybiegów; dolało to jeszcze więcej żółci do tego serca żółcią przepełnionego, gdzie tyle namiętności gromadziło się w cichości, w tajni przed wzrokiem wszystkich, aby wreszcie wybuchnąć razem, podobnie jak krater wulkanu, który w dniu wybuchu, wraz z wnętrznościami własnemi, wyrzuca wszystkie obce ciała, które ręka ludzka podczas jego spokoju wrzuciła.
Dopiero, gdy w swych komnatach znalazła się już samą, nie panując dłużej nad sobą, załamała ręce, zęby zacięła. Zbyt wzruszona, aby usiąść mogła, zbyt drżąca, aby się utrzymać na nogach, objęła z nerwową gwałtownością filar swego łoża, opuściła głowę na ręce, i tak w pół przechylona, z piersią ściśnioną i gniewem wrzącą, przywołała Karolinę.
Kilka sekund upłynęło bez odpowiedzi, żaden ruch w sąsiednim pokoju nie oznajmiał, że wołanie to usłyszane było.
— Karolino! — powtórzyła, tupiąc nogą, głosem głuchym, który więcej przypominał krzyk dzikiego zwierza, aniżeli głos ludzki.
Prawie w tej samej chwili na progu ukazała, się młoda dziewica, strwożona i drżąca, w głosie swej pani, dobrze jej już znanym, czując ogrom gniewu i groźby.
— Czy nie słyszałaś mego wołania? — wykrzyknęła królowa — i czy zawsze potrzeba wołać cię dwa razy?
— Miłościwa pani przebaczyć mi raczy, rozmawiałam tam właśnie...
— Z kim?
5 — Z młodym człowiekiem, którego Wasza Królewska Mość już zna, którego widziała już... którego losem w łaskawości swej raczyła się nawet interesować.
— Więc któż to jest taki? kto!?... mów prędzej.
— Perrinet Leclerc.
— Leclerc? — powtórzyła królowa — skądże przybywa?
— Z Paryża.
— Chcę go zobaczyć.
— On również pragnął miłościwą panią widzieć i mówić z nią, lecz ja nie śmiałam...
— Wprowadź go! słyszysz! Niech przyjdzie zaraz, natychmiast! Gdzież on jest?
— Tam — odpowiedziała młoda dziewica.
I podnosząc zasłonę, zawołała:
— Perrinet!
Perrinet wbiegł raczej, aniżeli wszedł do komnaty; królowa i on stanęli naprzeciw siebie.
Drugi to już raz biedny handlarz żelastwa stawał na równi z dumną królową Francyi; drugi już raz, mimo różnicy stanowiska, jednakie uczucia ich sprowadzały z dwóch krańców drabiny społecznej, jedno ku drugiemu. Po raz pierwszy przyczyną tego zrównania była miłość, a po raz drugi żądza zemsty.
— Perrinet! — zawołała królowa.
— Pani — odrzekł zagadnięty, patrząc bystro i śmiało, i nie spuszczając oczu przed swoją monarchinią.
— Odkąd zniknąłeś wówczas, nie widziałam cię więcej — dodała Izabella.
— Po cóż miałem wracać! — powiedziałaś mi pani: jeżeli go żywym przeprowadzą do innego więzienia, masz iść za nim aż do bramy; jeżeli ciało jego złożą do grobu, masz towarzyszyć mu aż do mogiły, a czy zostanie żywym, czy umarłym, masz powrócić i powiedzieć: On tam jest! Królowo! oni przewidzieli jednak, że więźnia oswobodzić, że mogiłę możesz odkopać, rzucili go więc żywego z połamanymi członkami do Sekwany.
— Nieszczęśliwy! dlaczego nie ocaliłeś go, lub nie pomściłeś?
— Byłem sam, a ich było sześciu: dwóch z nich zabiłem. Zrobiłem, co mogłem. Obecnie chcę coś więcej uczynić.
— Cóż takiego? — spytała królowa.
— Marszałek jest wam nienawistny, Paryż chcielibyście posiadać? nieprawdaż, pani! Sądzę więc, iż ten, któryby wam obiecał te dwie rzeczy: zemstę nad marszałkiem i wydanie Paryża, mógłby napewno liczyć, że uzyska łaskę waszą! Wszakże tak!?
Królowa uśmiechnęła się z wyrazem twarzy, sobie tylko właściwym.
— Ach! — odpowiedziała — człowiekowi temu dałabym wszystko, czegoby żądał!... wszystko!... połowę dni mego życia, połowę krwi własnej. Lecz gdzie, go znajdę? — Kogo?...
— Człowieka takiego!
— Ja nim jestem, królowo!...
— Ty? ty? — spytała Izabella zdziwiona.
— Tak jest, ja.
— Jakim-że tego dokonasz sposobem!?
— Jestem synem klucznika Leclerca; ojciec mój podczas nocy chowa pod poduszkę klucze od bramy miasta; mogę pójść któregokolwiek wieczora odwiedzić go, mogę zasiąść z nim do stołu, ukryć się w domu jego, a potem, w nocy wszedłszy do jego pokoju, mogę skraść klucze i bramy otworzyć.
Karolina krzyknęła; Perrinet zdawał się nie słyszeć tego, królowa zaś tak była zajęta tem, co mówił Perrinet, że nie zwróciła wcale uwagi na krzyk Karoliny.
— Tak, to prawda — rzekła Izabella, namyślając się.
— I spełnię to, co powiedziałem — dodał Leclerc.
— Ale — przerwała nieśmiało Karolina — jeżeli w chwili, gdy będziesz brał klucze, ojciec twój się obudzi?
Na czoło Leclerca zimny pot wystąpił, włosy stanęły mu na głowie, lecz po drwili podniósł rękę, ujął i wyciągnął do połowy sztylet i wymówił te tylko słowa:
— Uśpię go napowrót.
Karolina krzyknęła powtórnie i padła na fotel.
— Tak — rzekł Leclerc, nie zwracając uwagi na zemdlona, prawie kochankę — tak, mogę zostać zdrajcą i ojcobójcą, ale zemścić się muszę!
— Cóż oni tobie zrobili? — zapytała Izabella, zbliżając się do niego, biorąc go za — rękę i patrząc z uśmiechem kobiety, rozumiejącej zemstę, chociażby najokrutniejszą za jakąkolwiek cenę.
— Co was to obchodzić może, królowo. Jest to moja tajemnica. Pani ode mnie tyle tylko wiedzieć możesz, że dotrzymam mojej obietnicy, jeżeli pani swojej dotrzymać zechcesz.
— A więc, o cóż idzie, czego żądasz? Czy Karoliny, którą kochasz?
Perrinet wstrząsnął głową z gorzkim uśmiechem.
— Chcesz złota? dam ci, ile zechcesz.
— Nie — odpowiedział Perrinet.
— Może pragniesz szlachectwa, tytułów, zaszczytów? Jeżeli zdobędziemy Paryż, oddaję ci dowództwo nad miastem i hrabią cię uczynię.
— Wszystko to nie to — mruknął Leclerc.
— Więc czegóż żądasz? mów! — zawołała królowa.
— Jesteś pani regentką Francyi.
— Tak.
— Rozkazałaś pani zrobić pieczęć królewską, za pomocą której przelać możesz władzę swą na tego, któremu dasz w ręce pergamin pieczęcią tą opatrzony?
— Cóż dalej?
— Oto potrzebuję tego pergaminu i tej pieczęci; pergamin ów uczyni mnie władcą życia pewnego człowieka, z którem to życiem będę mógł zrobić, co mi się podoba, z którego nie potrzebowałbym zdawać rachunku przed nikim i które będę miał prawo wydrzeć nawet katowi.
Królowa zbladła.
— Ale życie to, którego żądasz, nie jest życiem Delfina Karola, lub króla samego?
— Nie.
— Podajcie mi zatem pergamin i pieczęć moją królewską! — zawołała żywo Izabella.
Leclerc wziął ze stołu jedno i drugie i podał królowej, która, własnoręcznie napisała, co następuje:
„My, Izabella Bawarska, z Bożej laski regentka Francyi, z powodu innych zajęć króla dzierżąc w rękach naszych władzę zarządu i administracyę królestwa, nadajemy Perrinetowi Leclerc nasze prawo władania życiem i śmiercią nad...
— Nazwisko? — zapytała Izabella.
— Nad hrabia. d’Armagnac, Wielkim Marszałkiem królestwa Francyi, gubernatorem miasta Paryża — odpowiedział Leclerc.
— Ach! — zawołała Izabella, upuszczając pióro — a życia tego żądasz dlatego, aby mi je odebrać, nieprawdaż?
— Tak jest.
— I powiesz mu w godzinie śmierci, że ja mu odbieram jego Paryż, jego stolicę, w zamian za życie mego kochanka, które on mnie odebrał? będzie to głowa za głowę, oko za oko; powiesz mu to? Czy powiesz? mów!...
— Bez warunków, królowo — rzekł Leclerc.
— Inaczej nie dam pieczęci — rzekła królowa, odsuwając pergamin.
— Powiem wszystko, co zechcesz, tylko kończ pani prędzej.
— Przysięgnij na twoją duszę!
— Na moją duszę przysięgam!...
Królowa wzięła znów do ręki pióro i pisała w dalszym ciągu:
„Przelewamy na Perrineta Leclerc, handlarza żelastwa. przy ulicy Petit-Pont, nasze prawo życia i śmierci nad hrabią d’Armagnac, Wielkim Marszałkiem królestwa Francyi, gubernatorem miasta Paryża, zrzekając się raz na zawsze wszelkiego prawa do życia i śmierci wspomnianego marszałka‘“.
Gdy skończyła, podpisała i przyłożyła pieczęć obok swego podpisu.
— Masz — powiedziała, oddając mu pergamin.
— Dziękuję — szepnął Leclerc, odbierając go z rąk królowej.
— Piekielny zamiar! — krzyknęła Karolina.
Młoda dziewica, niewinna i czysta, wydawała się aniołem zmuszonym do obecności przy układach pomiędzy dwoma szatanami.
— A teraz — dodał Leclerc — potrzebuję człowieka, z którym mógłbym umówić się i porozumieć; czy szlachcicem on będzie, czy nędznym chłopem, wszystko mi jedno, byleby mógł i chciał...
— Karolino, zawołaj służącego.
Karolina spełniła rozkaz, na progu ukazał się służący.
— Idź i powiedz J. M. panu Villiers de l’Ile-Adam że go oczekuję w tej chwili, i przyprowadź go tutaj.
Służący ukłonił się i wyszedł.
L’Ile-Adam, wierny swej przysiędze, rzucił się na posadzkę, owinięty w płaszcz swój wojenny, nie potrzebował więc nic więcej, jak powstać, by módz stanąć przed królową.
W chwilę później wszedł do jej pokoju.
Izabella podeszła ku niemu i, nie zwracając uwagi na ukłon pełen szacunku, jaki jej składał, rzekła:
— Panie de Villiers, oto jest młody człowiek, który mi wydać chce klucze od bram Paryża. Potrzebując człowieka odważnego, energicznego i nie cofającego się przed niczem, któremu mogłabym je oddać, pomyślałam o panu.
Pan de 1’Ile-Adam zadrżał, oczy jego błysnęły, zwrócił się do Leclerca, wyciągając rękę do uścisku, gdy spostrzegł wszelako z ubioru handlarza żelastwa, jak nizkie było pochodzenie tego, któremu chciał dać dowód równości, ręka jego opadła, a cała postawa przybrała zwykły wyraz dumy, która go była na chwilę opuściła.
Żaden z tych ruchów nie uszedł uwagi Leclerca, pozostał jednak nieruchomym, z rękoma skrzyżowanemi na piersiach, tak w chwili, gdy pan de l’Ile-Adam rękę ku niemu wyciągnął, jak również, gdy ją cofał.
— Twej ręki mi nie potrzeba, zachowaj ją do walki z wrogami, panie de l’Ile-Adam — rzekł, śmiejąc się Leclerc — chociaż mam pewne prawo do jej dotknięcia, gdyż tak samo, jak ty, sprzedaję króla mego i moją ojczyznę. Nie podawaj mi ręki, panie de Villiers, chociaż jesteśmy braćmi w zdradzie.
— Młodzieńcze! — krzyknął pan de l’Ile-Adam.
— Dajmy temu pokój, mówmy o czem innem. Czy ręczysz mi pan za pięciuset kopijników?
— Posiadam tysiąc ludzi zbrojnych w mieście Pontaire, którymi dowodzę.
— Połowa będzie dostateczną, jeżeli to są ludzie odważni. Wprowadzę ich z panem razem do miasta. Na tem się kończy moje zobowiązanie. Nie żądaj pan niczego więcej ode mnie.
— Ja biorę resztę na siebie.
— A więc jedźmy, nie tracąc czasu, a podczas podróży objaśnię pana, jakie są moje zamiary.
— Powodzenia wam życzę, panie de l’Ile-Adam — powiedziała królowa.
Pan de l’Ile-Adam przykląkł na jedno kolano, ucałował wyciągniętą doń rękę swej monarchini i wyszedł.
— Pamiętaj o twej obietnicy, Perrinecie — dodała królowa. — Niech się dowie przed śmiercią, że to ja, śmiertelna jego nieprzyjaciółka, odbieram Paryż w zamian za życie mego kochanka.
— Będzie wiedział — odpowiedział Leclerc, ukrywając na piersiach pergamin i zapinając z wierzchu kaftan.
Bądź zdrów, Perrinecie — rzekła półgłosem Karolina, lecz młody człowiek nie słyszał już tego i wybiegł z komnaty, żadnej nie dając odpowiedzi.
— Niech im piekło w pomoc przyjdzie, byle tylko dopięli celu! — zawołała królowa.
— Niech ich Bóg ma w swej opiece! — szepnęła Karolina.
Obadwaj młodzi ludzie weszli do stajni. Pan de l’Ile-Adam wybrał dwa najlepsze bieguny; każdy z nich osiodłał swego i wsiedli na koń.
— Gdzie dostaniemy innych koni, gdy te padną? — zapytał Leclerc — w drodze, którą przebyć mamy, zwierzęta te nie wytrwają i doniosą nas zaledwie do połowy.
— Dam się poznać wojskom burgundzkim, które spotkamy po drodze, i od nich dostaniemy konie.
— Zgoda!
Jeźdźcy zarzucili cugle na szyje koniom, spięli je ostrogami i pędzili, jak wicher.
Zaprawdę, gdyby kto ich tak zobaczył przy świetle iskier z pod kopyt końskich wytryskujących, w cieniu tej szarej nocy, pędzących jeden obok drugiego z szybkością niezrównaną, ktoby był widział najeżone od wiatru grzywy koni i ich włosy, tenby przez długie lata opowiadał, że był świadkiem naocznym podróży nowego Fausta z Mefistofelesem, pędzących na swych fantastycznych rumakach na jakieś piekielne zebranie.

V.

Chwila, którą Perrinet Leclerc przeznaczył na wykonanie swego zamiaru wydania Paryża, była jak najlepiej wybrana: rozjątrzenie mieszczan było już u szczytu i wszyscy obwiniali Marszałka, którego srogość i okrucieństwo względem Paryżan z każdym dniem zwiększało ich oburzenie. Żołnierze okrutnie obchodzili się z mieszkańcami, a sprawiedliwości w ich wodzu szukać nawet nie było po co. Od czasu, jak Marszałek zmuszony był odstąpić od oblężenia zamku Senlis, byli oni jeszcze okrutniejsi i rozjątrzeni doznaną porażką. Nikt nie mógł wyjść z miasta, a jeżeli ktokolwiek chciał to uczynić, pomimo rozkazów, był przez żołnierzy chwytany, ograbiony lub zbity, a gdy poszkodowany szedł ze skargą do Marszałka, lub do prefekta, otrzymywał w odpowiedź: „Dobrze ci tak, pocóżeś tam chodził!“ lub: „Nie skarżyłbyś się tak, gdyby cię byli zbili, lub okradli twoi przyjaciele Burgundczycy“ i inne tym podobne rzeczy.
Dziennik ówczesny Journal de Paris opowiada, że te gwałty rozciągały się aż do sług i ludzi z pałacu królewskiego. Kilku z nich poszło dnia 1 maja dla obchodzenia według zwyczaju uroczyście narodzin tej pięknej pory roku do lasku Bulońskiego. Zbrojni marszałkowscy, którzy trzymali straż w Ville l’Evéque napadli na nich, rozproszyli ich. jednego położywszy trupem i zraniwszy wielu innych.
Nie na tem jednak koniec. Ponieważ był wielki brak pieniędzy, Marszałek postanowił wyciskać je, skądby się tylko dało. Kazał tedy zabierać ozdoby i kosztowności kościelne, wota pobożnych, a nawet naczynia święte z katedry w Saint-Denis.
Wsie zrabowane i wyniszczone nie mogły już dostarczać zapasów żywności. Do pracy na wałach obronnych i u maszyn wojennych zmuszano robotników i rzemieślników, którym nie płacono, a których bito i nazywano hołotą, gdy się ośmielili dopominać zapłaty. Wszystkie te uciski pochodziły wprost od hrabiego d’Armagnac i powodowały owe zebrania uciśnionych na narady i żale na ulicach stolicy. Pogłoski najdziwniejsze krążyły na tych zebraniach i były przyjmowane okrzykami nienawiści i zemsty, ale na krzyki te nagle okazywał się oddział wojska, który zajmował całą szerokość ulicy, a dobywszy miecze z pochew i puszczając konie galopem, rąbał i tratował wszystko i wszystkich, których na drodze napotkał.
Wieczorem, d. 28 maja 1418 jedno z takich zebrań odbywało się na placu Sorbony. Zgromadziło się tu mnóstwo żaków uzbrojonych w kije, rzeźników z nożami u boku, rzemieślników różnych fachów z narzędziami roboczemi, które w rękach ludzi tak zrozpaczonych mogły się łatwo zamienić w środki obrony, lub napaści. Kobiety, licznie tu zgromadzone, grały także rolę czynną, która nie była wolna od niebezpieczeństwa, gdyż zbrojni bili żelazem i ostrzem wszystkich bez różnicy, mężczyzn, kobiety, dzieci i starców, nie zważając na to, czy się bronili, czy nie.
— Czy wiecie, mistrzu Lambercie — pytała, stara jakaś kobieta, podnosząc się na tej ze swoich nierównych nóg, która była dłuższą, aby dosięgnąć łokcia mężczyzny średniego wzrostu, ku któremu słowa swoje zwracała — czy wiecie, dlaczego zabrali gwałtem wszystkie płótna ze składów kupieckich? Powiedzcie, czy wiecie?
— Domyślam się, matko Joanno — odparł Lambert, który był konwisarzem i nie cierpiał nigdy podobnych zebrań ludowych — że dlatego, aby mieć z, czego, jak mówi nikczemny Marszałek, porobić namioty i stajnie połowę dla wojska i koni.
Otóż mylicie się, mości Lambercie! Zabrali płótno, bo chcą z niego poszyć worki, po zaszywać w nie wszystkie kobiety i potopić w rzece!
— Czy być może? — rzekł Lambert — który zdawał się o wiele mniej zgorszony tą wieścią, niż matka Joanna. — To niepodobna!
— Wiem z pewnością!
— No, gdyby to jeszcze tylko takie nieszczęście — wtrącił jeden z mieszczan.
— Czegóż wam jeszcze więcej trzeba, mistrzu Bourdichonie? — zawołała stara kobieta.
— Nie bab się boją marszałkowscy, ale korporacyi naszych! To też wszyscy, którzy do nich należą, mają być, jak słyszałem, w pień wycięci. Co tylko z życiem ujdą, którzy z góry przysięgną, że będą woleli wydać Paryż Anglikom, niż Burgundczykom.
— Śmierć im, śmierć! precz, z marszałkiem i z prefektem! Niech żyją Burgundczycy!
Krzyki te więcej znalazły odgłosów i wkrótce powtarzały je wszystkie usta.
W tej chwili przy rogu ulicy Ś-go Jacka ukazała się kompania wrlna kawaleryi, złożona z Genueńczyków, a stanowiąca straż osobistą Wielkiego Marszałka.
Zaraz, też rozpoczęła się jedna z tych scen, o których wyżej wspominaliśmy, a której opisywać nie mamy potrzeby w przekonaniu, że każdy z czytelników może ją sobie z łatwością wyobrazić. Mężczyźni, kobiety i dzieci uciekać poczęli ze strasznym krzykiem. Wojsko rozwinęło się na całą szerokość ulicy i, jak huragan miecie liśćmi z drzew spadającymi na jesieni, zmiotło przed sobą ten marny proch ludzki, bijąc jednych ostrzem, drugich drzewcem swych lanc, tratując innych kopytami koni, wymiatając z każdego załamka ulicy, z każdej framugi drzwi i okien, z zaciętością i okrucieństwem, jakiego zwykle się dopuszczają zbrojni, gdy mają do czynienia z mieszczanami.
W chwili, gdy wojsko się ukazało, wszyscy rzucili się do ucieczki w różne strony, jeden tylko, młody jakiś człowiek, najspokojniej zwrócił się tylko ku jednej z bram, a podważywszy sztyletem zamek otworzył furtkę, wszedł i przymknął ją za sobą. Potem, gdy tentent koni, coraz bardziej słabnący, ucichł nareszcie zupełnie, i gdy niebezpieczeństwo minęło, młodzieniec ten otworzył napowrót furtkę i wysunął głowę na plac. Spostrzegł on, że, oprócz kilku zabitych i kilku dogorywających, ulica była pusta i droga wolna; wyszedł tedy z kryjówki, kierując swe kroki ulicą des Cordeliers, którą doszedł aż do wału Saint-Germain, gdzie, zbliżywszy się do małego domku, o wał wspartego, nacisnął tajemną sprężynę i drzwi sobie otworzył.


Wojsko rozwinęło się na całą szerokość ulicy.

— A! to ty, Perrinecie? — rzekł starzec, przy stole siedzący.
— Tak, to ja, ojcze. Przyszedłem zaprosić się do was na kolacyę.
— Rad ci jestem, mój kochany, i owszem!
— A oprócz tego, mój ojcze, ponieważ dziś wielki w Paryżu panuje niepokój i niewiadomo, czem się to skończy, a stąd ulice miasta nie są w nocy bezpieczne, chciałbym też przenocować.
— Masz tu przecież ciągle, teraz jak i dawniej, swój pokoik i swoje łóżko nietknięte i miejsce twoje u naszego stołu. Czy żeś mnie słyszał kiedy, abym się skarżył, że przychodzisz zbyt często?
— Nie, ojcze rzekł młody człowiek, padając raczej, niż siadając na krześle i opierając głowę, na ręku — nie, dobrym dla mnie jesteś ojcem i kochasz mnie.
— Ciebie też mam jednego i tyś mi nigdy żadnego nie sprawił zmartwienia.
— Ojcze mój — rzekł Perrinet, podnosząc się — czuję się jakoś cierpiącymi. Pozwól, że pójdę do mego pokoju i położę się trochę. Nie będę mógł jeść z wami kolacyi.
— Idź, mój synu, wszakże we własnym jesteś domu: czyń, jak ci się podoba.
— Ten chłopak jest jakiś dziwny od dni kilku — szepnął sam do siebie starzec z westchnieniem po odejściu syna.
I zasiadł do wieczerzy sam, a postawione za przybyciem młodzieńca nakrycie zostało nietkniętem.
Przez czas jakiś przysłuchiwał się on odgłosowi kroków swego syna, przechadzającego się po swoim pokoju; niezadługo jednak, nie słysząc już nic i przypuszczając, że Perrinet spać się położył, sam też, odmówiwszy pacierze, poszedł na spoczynek, nie zapomniawszy jednak wsunąć według zwyczaju swoich kluczy, pieczy jego powierzonych, pod poduszkę, na której spocząć miała jego głowa. Godzina mniej więcej upłynęła i cisza, jaka panowała w domu starego klucznika, niczem przerwana nie została. Wtem lekkie skrzypnięcie dało się słyszeć w pierwszym pokoju, otworzyły się drzwi i podłoga skrzypnęła pod stopami Perrineta, bladego jak śmierć i wstrzymującego oddech, aby nie być usłyszanym; stanął i słuchać począł, a gdy żadnego nie usłyszał szelestu, posunął się na palcach, ocierając pot zimny z czoła, ku komnacie swojego ojca. Drzwi nie były zamknięte, popchnął je więc tylko.
Latarnia, której starzec używał, gdy wypadkiem kiedy w nocy otworzyć komu bramę przychodziło, stała zapalona na kominku, a słabe jej światło na tyle oświecało pokój, iż gdyby się był klucznik obudził, byłby odrazu mógł rozeznać, że nie sam się w izbie znajduje. Perrinet nie chciał jej zgasić, a to dlatego, że obawiał się w ciemności potrącić o jaki przedmiot i zbudzić starca ze snu; pozostawił tedy lampę zapaloną.
Straszne to było!... ten młody człowiek, z włosami najeżonymi, z czołem zlanem potem, z lewą ręką opartą na sztylecie, prawą opierający się o mur, zatrzymujący się na każdym kroku, aby namacać końcem nogi miejsce, gdzie ją ma postawić, posuwający się powoli, ale ciągle ku łożu, z którego ani na chwilę nie spuszczał pałających ogniem oczu, drżący za, każdym szelestem, powstrzymujący oddech i tłumiący bicie swego serca, którego drgnienia przez, kaftan policzyćby było można...
Nareszcie Perrinet doszedł do łożnicy starca, a napół zsunięte firanki zasłaniały mu twarz, jego. Posunął się jeszcze kilka kroków, wyciągnął rękę, oparł się o kolumnę łóżka, i zatrzymał się chwilę, gdyż oddech mu zamarł w piersiach, potem, przyklękając, wsunął rękę pod poduszkę. Ręka ta była drżąca i wilgotna od potu, który pokrył całe jego ciało. Na szczęście dla ojca i dla syna, głowa starca pochylona była nieco w tył łóżka, tak, że postępując z największą ostrożnością i posuwając rękę jak najwolniej, młodzieniec dosięgnął nareszcie kluczy. Czuł on dobrze, i to go właściwie zgrozą przejmowało, że jedno drgnienie, jeden ruch, jedno westchnienie starca mogło go uczynić ojcobójcą!
Gdy nareszcie poczuł zimno żelaza i zdołał palcem zahaczyć za kółko, na którem klucze owe były zaczepione, począł z tąż samą ostrożnością ciągnąć je ku sobie. Wydobył je, pochwycił obiema rękoma, ścisnął tak, aby dźwięku nie wydały, i rozpoczął, również na palcach, dokoła przy ścianie odwrót ku drzwiom; po chwili stanął przy drzwiach, jako szczęśliwy posiadacz skarbu, który miał mu zapewnić nasycenie jego zemsty.
U drzwi tych Perrinet mało nie upadł zemdlony, zebrawszy jednak resztki sił, wysunął się z pokoju i padł na schodach, prowadzących na wały. Zaledwie przytomność powracać mu zaczęła, gdy zegar na wieży klasztoru Kordelierów począł wydzwaniać jedenastą.
Za jedenastem uderzeniem, Perrinet zerwał się z miejsca; wiedział on, że właśnie o tej godzinie pan de l’Ile-Adam na czele pięciuset zbrojnych winien się znajdować o kilka kroków za wałami.
Leclerc wbiegł na schody, a gdy się znalazł u ich szczytu, posłyszał tentent zbliżającego się oddziału jezdnych. Odgłos ten dochodził od strony miasta.
— Kto idzie!? — krzyknął wartownik.
— Ront nocny! — odpowiedziano głosem grubym, po którym Perrinet poznał marszałka d’Armagnac.
Perrinet rzucił się twarzą na ziemię. Oddział przebiegł o dwie stopy od niego. Warta zmienioną została, inny żołnierz stanął na tem miejscu. Marszałek na czele oddziału pojechał dalej.
Perrinet czołgał się, jak wąż, ku środkowi drogi, którą wartownik przebywać musiał; potem, gdy żołnierz przeszedł obok niego, podniósł się nagle i, zanim ten zdążył się zastawić i wezwać pomocy, wepchnął mu w gardło sztylet aż po rękojeść.
Żołnierz jęknął tylko i upadł.
Perrinet zaciągnął zwłoki w miejsce, na które padał gruby cień od sklepienia bramy, i wziąwszy szyszak i halabardę zabitego, aby w razie potrzeby ujść za wartownika, zbliżył się do muru, długo i uważnie wpatrywał się w przestrzeń i, gdy oczy jego przywykły już do ciemności, zdawało mu się, iż dostrzega linię czarną i ścieśnioną, posuwającą się w milczeniu.
Perrinet zbliżył obie ręce do ust i wydał krzyk, naśladujący głos puszczyka.
Takiż sam krzyk odpowiedział mu z drugiej strony. Był to znak umówiony.
Perrinet zeszedł i otworzył bramę. Zewnątrz bramy stał już jakiś człowiek, oparty o furtę; był to pan l’Ile-Adam, który wyprzedził wszystkich innych.
— To dobrze, dotrzymałeś słowa — wymówił półgłosem.
— Gdzie są wasi?
— Oto właśnie nadchodzą.
W istocie pod dowództwem J. M. pana de Chevreuse, Ferry de Mailly i hrabiego Lyonnet’a de Bournouville ukazała się na rogu ostatniego domu przedmieścia Saint-Germain kolumna wojska. W chwilę potem wchodziło wojsko to przez otwartą bramę, wsuwając się cicho do miasta. Perrinet zamknął drzwi za nimi, wszedł znowu na wały i rzucił klucze do rowu pełnego wody.
— Coś uczynił? — zapytał l’Ile-Adam.
— Odebrałem panu możność odwrotu — odpowiedział Leclerc.
— Idźmy tedy naprzód — rzekł l’Ile-Adam.
— Tędy wam droga — rzekł Leclerc, wskazując ulicę Pawią.
— A ty?
— Ja!... ja inną drogą się udam.
Po tych słowach zwrócił się w ulicę Cordeliers, a doszedłszy do mostu Notre-Dame. przebiegł przezeń, przeszedł ulicę Św. Honoryusza aż do pałacu d’Armagnac i skrył się za węgłem muru, gdzie pozostał nieruchomy, jak statua kamienna.
W tym samym czasie pan de l’Ile-Adam zbliżał się do Châtelet; przybywszy tam, podzielił swoich ludzi na cztery oddziały: pierwszy pod dowództwem pana de Chevreuse udał się w kierunku pałacu Delfina, który mieszkał przy ulicy de la Verrerie; drugi pod wodzą pana Ferry de Mailly skierował się ku ulicy Św. Honoryusza, aby otoczyć pałac d’Armagnac i pojmać marszałka, którego pan de l’Ile-Adam, pod karą śmierci, żywego dostawić rozkazał; trzeci pod rozkazami samego wodza wyprawy, pana de l’Ile-Adam, zbliżał się do pałacu Saint-Paul, w którym król przebywał; czwarty z panem Lyonnet de Bournouville na czele pozostał na placu Châtelet, aby mógł pośpieszyć z pomocą w razie potrzeby któremukolwiek z trzech oddziałów.
Wszyscy wołali głośno:
— Matko Boska!... Niech żyje król! Niech żyje Burgundya! wszyscy, którzy pokoju pragną, niech biorą broń i idą z nami!...
Na te krzyki wzdłuż całej drogi otwierały się okna, wychylały się głowy przerażone i blade w pomroce, które słuchały tych krzyków, rozpoznawały kolory i krzyże Burgundyi i odpowiadały okrzykami: Śmierć marszałkowi! Niech żyją Burgundowie! I pospólstwo, mieszczanie, żacy, przeprowadzali każdy z tych oddziałów zbrojno i z wielkim orszakiem.
Wielką to było nieoględnością ze strony dowódców krzykami takimi budzić miasto całe, gdyż najznakomitsze osoby, które pojmać pragnęli, krzykami tymi ostrzeżone, umknąć zdołały. Tanneguy Duchatel, gdy tylko pierwsze wrzaski doszły uszu jego, pobiegł do pałacu Delfina, a zwyciężywszy wszystkie przeszkody, jakie mu stawały na drodze, dotarł aż do sypialni królewskiego syna i znalazłszy go wspartego na łóżku i wsłuchującego się w tę wrzawę, która już aż do niego dochodziła, nie tracąc ani chwili, nie odpowiadając na pytania, zawinął go w kołdrę, porwał na ręce, jak piastunka dziecię, i uniósł. Robert le Massou, jego porucznik, trzymał już konia w pogotowiu; Tanneguy wsiadł nań natychmiast z swym drogocennym ciężarem, a w dziesięć minut potem bramy niezdobyte Bastylii zamknęły się za nimi, kryjąc w potężnych murach fortecy jedynego potomka i spadkobiercę starej monarchii francuskiej.
Ferry de Mailly, który zbliżał się do hotelu d’Armagnac, nie był szczęśliwszym od pana de Chevreuse; marszałek, którego widzieliśmy na czele patrolu nocnego, usłyszał krzyki Burgundów i zamiast powracać do pałacu, gdy się przekonał, że wszelka obrona byłaby bezskuteczną, pomyślał także o własnem bezpieczeństwie. Schronił się więc do domu pewnego biednego murarza, wyznał kim jest, i przyobiecał mu nagrodę odpowiednią ważności usługi, jakiej od niego żądał. Murarz ów ukrył go i przyrzekł, iż nie zdradzi tajemnicy. Oddział, który spodziewał się zejść marszałka niespodzianie, dotarł do pałacu d’Armagnac i zaczął wywalać zabarykadowane wejście. W chwili, gdy drzwi runęły pod uderzeniami, człowiek jakiś, dotąd bezczynnie oparty o przeciwległy mur, nagle rzucił się naprzód, roztrącił wszystkich i pierwszy wpadł do pałacu, tak, że pan Ferry de Mailly dopiero za nim podążyć mógł.
W tym samym czasie pan de l’Ile-Adam, szczęśliwszy od innych, wtargnął po słabym oporze straży do pałacu Saint-Paul, przebiegł wszystkie komnaty i dotarł aż do sypialni króla Karola VI. Nieszczęśliwy monarcha, z którego drwiła służba i którego rozkazów dawno już nikt nie słuchał, tego wieczora zupełnie przez nią zapomniany został. Dopalająca się lampa słabo oświecała komnatę, resztki dogorywającego ognia, który nie wystarczał na ogrzanie i usunięcie wilgoci z tego obszernego pokoju, dogasały w rogu szerokiego gotyckiego komina. Na prostym drewnianym stołku siedział skulony starzec wpół nagi, drżący z zimna...
Był to król Francyi.
Pan de l’Ile-Adam wbiegł do pokoju i, nie widząc go, poszedł wprost do łoża, które zastał pustemu, a odwróciwszy się, dopiero spostrzegł osowiałego monarchę, który, pochylony nad ogniskiem, rękoma wychudłemi i drżącemi poprawiał resztki niedopalonych głowni.
L’Ile-Adam zbliżył się doń z uszanowaniem i pozdrowił go w imieniu księcia Burgundyi.
Król odwrócił się, ręce jego jednak wyciągnięte pozostały w stronę komina, spojrzał niepewnym wzrokiem na mówiącego i rzekł:
— Jak się ma mój kuzyn, książę Burgundzki? Bardzo dawno już go nie widziałem.
— Miłościwy panie, książę przysyła mnie do was, aby wszystkim klęskom, trapiącym Wasze królestwo, koniec położyć.
Król odwrócił się do ognia, nie odpowiadając nic.
— Miłościwy panie — dodał l’Ile-Adam, widząc, że w tej chwili nieprzytomności król nie może nic zrozumieć, ani zastanawiać się nad niczem miłościwy panie, książę Burgundzki, prosi was, abyście raczyli wsiąść na koń i ukazali się przy moim boku na ulicach stolicy.
Karol VI podniósł się machinalnie, oparł na ramieniu pana de l’Ile-Adam i poszedł za nim bez oporu, gdyż nieszczęśliwy ten monarcha stracił już zupełnie pamięć i rozum, mało go więc obchodziło, jakie rozkazy wydają w jego imieniu i w czyje on sam ręce popadnie. Nie rozumiał już nawet, co znaczą te nazwy: hrabia d’Armagnac. lub książę Burgundyi.
Pan de l’Ile-Adam ze swym jeńcem królewskim skierował się ku Châtelet. Dowódca wyprawy tej zrozumiał, że obecność monarchy pośród Burgundczyków, była dowodem upoważnienia królewskiego na wszystko, co się stać miało, oddał więc więźnia panu Lyonnet de Bournouville, rozkazując strzedz go pilnie, lecz zalecając zarazem zachowanie wszelkich, względów, Jego Królewskiej Mości należnych. Spełniwszy ten czyn polityczny, popędził galopem w ulicę Sw. Honoryusza, zeskoczył z konia przy drzwiach pałacu d’Armagnac, w którego wnętrzu rozlegały się krzyki i przekleństwa, a wbiegając na wschody, potrącił człowieka jakiegoś, schodzącego z nich właśnie, tak silnie, że obadwaj zatrzymać się musieli, aby nie upaść. Wtedy poznali się wzajem.
— Gdzie marszałek? — zapytał pan de l’Ile-Adam.
— Szukam go właśnie — odpowiedział Perrinet Leclerc.
— Przekleństwo Ferremu de Mailly za to, że uciec mu pozwolił.
— Marszałek wcale nie wracał do pałacu.
Obaj, jak szaleni, wybiegli z bramy, każdy w inną stronę i każdy pobiegł w pierwszą ulicę, jaką po drodze napotkaj.
Tymczasem na ulicach miasta krew się lala. Słychać było jeno same okrzyki: „śmierć! śmierć marszałkowi! Precz z d’Armagnac’iem! Bić, zabijać! Wyrżnąć ich wszystkich!...“ Tłumy żaków, mieszczan i rzeźników przebiegały ulice, burzyły domy, o których wiedziano, iż należą do stronników marszałka, a właścicieli zabijano i ćwiertowano mieczem i toporem. Bandy kobiet i dzieci biegły w ślad za bijącymi, z nożami zakrwawionymi w rękach i dobijały tych, którzy jeszcze drgali.
Naród, jak tylko uczuł się uwolnionym z pod jarzma marszałka, mianował J. M. pana de Bar prefektem Paryża w miejsce znienawidzonego Duchatela. Nowy urzędnik, którego obowiązkiem było trzymać nadzór nad porządkiem w mieście, widząc Paryżan tak rozwścieczonych i tak zaciętych w swej nienawiści, nie śmiał im stawiać oporu i chociaż widział wszystkie to nadużycia, powtarzał tylko łagodnie:
— Przyjaciele moi, czyńcie, co się wam podoba!
Pośród tej rzezi i tych gwałtów, człowiek jakiś, bledszy, niż inni, więcej zdyszany i więcej niż inni potem oblany, rzucał się na wszystkie strony, biegał we wszystkich kierunkach.
— Marszałek! — wołał on — gdzie jest marszałek! Czy tu niema marszałka!?
— Nie! — odpowiadano mu.
— Gdzież on?
— Niewiadomo, panie Leclerc! Kapitan de l’Ile-Adam ogłosić kazał, że da tysiąc talarów w złocie nagrody temu, który znajdzie jego kryjówkę.
Perrinet nie słuchał więcej, dopadł jednej z drabin, przystawionych do murów wieży, spuścił się po niej i po chwili znalazł się na ulicy.
Kompania łuczników genueńskich pochwycona została w blizkości klasztoru Świętego Honoryusza i chociaż wszyscy się poddali, choć im przyobiecano darować życie — rozbrojono ich i wymordowano. Nieszczęśliwi śmierć ponosili na klęczkach, błagając zmiłowania. Burgundczycy, jak o zaszczyt, dopraszali się o to, kto ich ma zabijać. Dwóch jednak pomiędzy nimi było takich, którzy nie zabijali wcale, ale każdemu z skazanych na śmierć zrywali z głowy hełmy i przyglądali się im, pozostawiając innym trud zabijania. Oddawali się oni tym poszukiwaniom z zaciętością, zdradzającą pragnienie nasycenia zemsty. Spotkali się wśród tłumu i poznali się.
— Marszałek? — zapytał de l’Ile-Adam.
— Szukam go właśnie — odparł Perrinet.
— Panie Leclerc! — zawołał w tej chwili głos z tłumu.
Perrinet odwrócił głowę.
— Co takiego, Thibércie — rzekł — czego chcesz ode mnie?
— Czy nie mógłbyś mi pan powiedzieć, gdzie się znajduje pan de l’Ile-Adam?
— Jestem tu! — zawołał wódz wyprawy.
Człowiek ten, ubrany w kaftan uwalany wapnem i cegłą, zbliżył się.
— Czy prawdą jest — zapytał — że obiecałeś pan tysiąc talarów w złocie nagrody temu, kto wyda marszałka?
— Tak, prawdą jest — odparł kapitan.
— Wypłaćcie mi pieniądze — rzekł murarz — a wskażę wam dom i miejsce, gdzie się kryje hrabia d’Armagnac.
— Nastaw fartuch — wykrzyknął pan de l’Ile-Adam.
I garściami począł rzucać złoto.
— A teraz mów, gdzie on!
— U mnie! Chodźcie, zaprowadzę was.
Poza — nimi rozległ się wybuch szatańskiego śmiechu. Pan de l’Ile-Adam odwrócił się, chcąc zawołać Leclerca, ale go już nie było.
— Chodź prędzej, człecze — zawołał na Thiéberta — prowadź mnie!
— Poczekajcież chwilę — rzekł Thiébert — potrzymajcie pochodnię, niech pieniądze przeliczę!...
Pan de l’Ile-Adam, drżący z niecierpliwości, poświecił murarzowi, który powolnie policzył talary jeden po drugim aż do ostatniego. Brakowało pięćdziesięciu.
— Niema tyle! — zawołał Thiébert.
Kapitan rzucił mu na kupę złota jeszcze łańcuch złoty, który miał na szyi, a który wart był najmniej sześćset talarów. Thiébert poszedł naprzód.
Przed nimi jednak przybył na miejsce Perrinet Leclerc.
Zaledwie posłyszał targi, które się toczyły pomiędzy wodzem a murarzem, gdy zaśmiał się szatańsko i puścił pędem w kierunku schronienia marszałka. Zatrzymał się przed drzwiami domu Thiéberta. Drzwi te były zamknięte; sztylet jego oddał mu i tutaj tę samą usługę, jaką oddał już poprzednio na placu Sorbony; drzwi otworzyły się.
Wszedłszy, posłyszał szelest jakiś w drugim pokoju.
— On jest tam!... — rzekł Perrinet sam do siebie.
— Czy to wy, mój gospodarzu? — szepnął półgłosem marszałek.
— Tak, to ja — odpowiedział Leclerc — ale zagaście światło, panie marszałku, zdradzić was ono może!
Zaraz też spostrzegł przez szparę drzwi, że ciemności ogarnęły izbę, w której marszałek się znajdował.
— A teraz otwórzcie mi!...
Drzwi się uchyliły, Perrinet rzucił się na marszałka, który krzyknął. Sztylet Leclerca przeszył mu prawe ramię.
Walka śmiertelna rozpoczęła się pomiędzy tymi dwoma ludźmi.
Marszałek, który się czuł bezpiecznym, na słowa Thiéberta, był bezbronny i na pół rozebrany. Mimo tej niższości, byłby marszałek z łatwością udusił Leclerca w swych potężnych ramionach, gdyby (nie rana, którą mu, wpadając do komnaty, zadał Perrinet; niemniej jednak tem ramieniem, które mu pozostało, pochwycił młodzieńca i, przyciskając go do piersi z całych sił, rzucił go na ziemię w nadziei, że, padając na cegłą wyłożoną podłogę, rozbije sobie czaszkę.
Upadek był istotnie gwałtowny i stałoby się, jak chciał marszałek, gdyby nie szczęście Perrineta, które sprawiło, iż upadł na materac rozciągnięty na ziemi.
Marszałek krzyknął strasznie. Perrinet bowiem, który w całem tem szamotaniu się nie wypuścił z ręki sztyletu, zadał mu nim ranę w drugie ramię.
D’Armagnac z bólu puścił Leclerca i, zatoczywszy się, upadł na stół, który się znajdował na środku pokoju. Z ran w obu ramionach krew lała się strumieniem.
Perrinet podniósł się, a prawie w tej samej chwili, w drzwiach ukazał się rycerz w zbroi z pochodnią w ręku i oświecił tę scenę.
Był to pan de 1’Ile-Adam.
Perrinet rzucił się znów na marszałka.
— Stój! — zawołał rycerz — stój! Jeśli ci życie miłe, wstrzymaj się!
I chwycił go za ramię.
— Panie de l’Ile-Adam, życie tego człowieka do mnie należy — rzekł Leclerc. — Królowa mi je darowała! Oto jej pieczęć! Zostawcież mnie w spokoju!
Wydobył pergamin z kieszeni kaftana i pokazał go rycerzowi.
Hrabia d’Armagnac przewrócony leżał na stole nieruchomy, z powodu ran niezdolny wcale opierać się. Patrzał on tylko na tych dwóch ludzi, nie mogąc nawet podnieść rąk zakrwawionych.
— Dobrze — rzekł pan l’Ile-Adam — ja jego życia nie żądam, więc porozumiemy się łatwo.
— Przysięgnij na twoją duszę, że mi go żywego oddasz! — wykrzyknął Leclerc.
— Przysięgam! Ale daj mi spełnić ślub, który uczyniłem!
Leclerc odstąpił, założył ręce i czekał spokojnie, patrząc na to, co się stać miało. Pan de l’Ile-Adam wydobył miecz z pochwy, wziął ostrze w ręce przy samym końcu tak, że tylko na cal występowało poza wielki palec ręki rycerza, i zbliżył się do marszałka.
Ten, mniemając, że już ostatnia jego godzina wybiła, zamknął oczy, przechylił głowę w tył i począł się modlić.
— Marszałku Francyi — rzekł pan de l’Ile-Adam, zrywając koszulę, która okrywała piersi d’Armagnaca — pamiętasz, jakeś wykonał przysięgę dnia onego na Chrystusa i Dziewicę Maryę, że nigdy za życia nie będziesz miał na piersi czerwonego krzyża Burgundyi!?
— Pamiętam — odpowiedział marszałek — i dotrzymałem przysięgi, bo oto już śmierć moja nadchodzi.
— Hrabio d’Armagnac! — mówił dalej pan de l’Ile-Adam, końcem miecza orząc mu pierś wzdłuż i wszerz w kształcie krzyża — skłamałeś, jak pies, gdyż oto żyw jesteś i masz na piersiach czerwony krzyż Burgundyi! Tyś nie dotrwał w przysiędze, a ja swoją spełniłem!
Marszałek tylko ciężkie wydał westchnienie. Pan de I’lle-Adam włożył miecz do pochwy.
— Oto wszystko, czegom żądał od ciebie! — zawołał. — A teraz giń, jak pies i krzywoprzysiężca!... Teraz na ciebie kolej, Perrinecie.


Teraz na ciebie kolej, Perrinecie.

Konetabl otworzył oczy i powtórzył tylko słabym głosem:
— Perrinet Leclerc!
— Tak — rzekł ten, rzucając się znowu na nieszczęśliwego hrabiego d’Armagnaca, już prawie konającego z bólu — tak, Perrinet Leclerc, tak, ten sam, którego ciało kazałeś poszarpać pochwami twoich żołnierzy! Jak widzisz, każdy tu jakąś przysięgnę wykonał. Ja, słuchaj mnie, hrabio, ja wykonałem dwie przysięgi: przysiągłem powiedzieć ci, zanim umrzesz, że to królowa Izabella Bawarska odbiera ci Paryż w zamian za życie kawalera de Bourdon. któreś ty jej wydarł. Spełniłem, com spełnić zaprzysiągł, bo oto dowiedziałeś się już o tem. Ślubowałem sobie zaś, hrabio d’Armagnae, że umrzesz z mojej ręki, dowiadując się o tem, i oto — dodał, zatapiając mu sztylet w piersi — ślub mój spełniony! Niech w tem i przyszłem życiu Bóg pomaga wszystkim, którzy uczciwie słowa swego dotrzymują!...

VI

Pewnej nocy ciemnej, ku końcowi miesiąca czerwca, podczas gdy straże czuwały u czterech rogów Bastylii, dwóch łudzi wstępowało po schodach wązkich i kręconych na platformę wieży fortecznej. Pierwszy, który się ukazał na tarasie, był to człowiek, lat czterdzieści dwa do czterdziestu pięciu mający. Wzrost jego był olbrzymi, a siła kolosalna. Był on cały okryty zbroją ciężką, chociaż w miejsce broni zaczepnej u pasa, zamiast miecza, wisiał mu tylko sztylet krótki i wązki, jeden z tych, które nazywano „sztyletami łaski“. Lewa jego ręka z przyzwyczajenia opierała się na tym sztylecie, podczas gdy w prawej trzymał z uszanowaniem czapkę aksamitną, futrem przybraną, jaką zwykle w chwilach odpoczynku rycerze zastępowali w owe czasy ciężkie szyszaki wojenne, które ważyły nieraz czterdzieści, a nawet i czterdzieści pięć funtów.
Głowa jego była nienakryta, Pod gęstemi brwiami widać było oczy ciemno-niebieskie. Nos miał orli, cerę opaloną od słońca. Wszystkb to razem nadawało tej fizyognomii wyraz surowości i stałości przekonań, a wyrazu tego nie łagodził wcale długi zarost czarny, lekko tylko na samym dole przystrzyżony.
Zaledwie człowiek, którego portret naszkicowaliśmy, wstąpił na platformę, natychmiast odwróciwszy się, wyciągnął ręce ku otworowi, przez który na nią się wydostał. Z otworu tego ukazała się ręka biała, pulchna i delikatna, która pochwyciła dłoń silną i żylastą pierwszego rycerza i zaraz też z pomocą tej podpory niewzruszonej wyskoczył na taras młodzieniec lat szesnaście, lub siedmnaście mieć mogący. Był on cały przybrany w aksamity i jedwabie, włosy miał długie blond, członki delikatne, postawę wysmukłą. Jak tylko wszedł na taras, począł przez przyzwyczajenie, jakby tą krótką podróżą bardzo się zmęczył, szukać miejsca, na któremby usiąść mógł i spocząć. Widząc jednak, że tego rodzaju sprzęt, jak krzesło, uważane było za zbyteczne na tarasie fortecy, zdecydował się nareszcie stać, oparłszy się o ramię swego towarzysza.
Tak rozpoczęli przechadzkę po tarasie, którą młodzieniec zdawał się raczej odbywać przez ustępstwo dla starszego i przez łagodność charakteru, aniżeli z własnej woli i inicyatywy.
Kilka chwil upłynęło w milczeniu, którego ani jeden, ani drugi przerwać się nie ważył. Małe rozmiary tej platformy czyniły przechadzkę ową wielce uciążliwą.
Odgłosy kroków tych dwóch ludzi tworzyły razem tylko jeden odgłos, z taką łatwością lekki chód dziecka łączył się i niknął z ciężkiem stąpaniem żołnierza. Możnaby było sądzić, że obaj stanowili jedno ciało i jeden cień i że jeden z nich tylko żył za obydwu.
Nagle rycerz zatrzymał się, stanął z twarzą zwróconą ku Paryżowi, zmuszając w ten sposób i swego towarzysza do zatrzymania się. U stóp ich rozciągało się wzburzone miasto.
Była to właśnie jedna z tych nocy, pełnych wrzasku i scen burzliwych, jakie staraliśmy się opisać powyżej. Najprzód z platformy rozróżnić było można tylko niewyraźne sylwetki domów, ciągnących się od wschodu na zachód, których dachy w ciemności zdawały się trzymać jedne drugich, jakby tarcze armii, idącej do szturmu. Czasami, gdy jakiś tłum ludzi zagłębiał się między szeregi budynków, światło pochodni, oświecając jedną całą ulicę, zdawało się ćwiertować miasto. Cienie czerwone cisnęły się w tem świetle z głośnymi okrzykami i ze śmiechem. Potem u pierwszego lepszego placyku, na którym się zbiegało kilka krzyżownic, tłum się rozpraszał w różnych kierunkach, światła niknęły, ale krzyki nie przycichały. Wszystko pogrążało się w ciemność, a zlano w jeden chaos głosy te zdawały się być żałośliwymi jękami miasta, któremu wojna domowa rozdzierała wnętrzności ogniem i mieczem.
Widok ten i hałasy sprawiały na żołnierzu silne wrażenie, bo i tak ponura twarz jego bardziej posępny przybrała wyraz. Czoło jego się zmarszczyło tak, że brwi końcami łuków się zetknęły, wyciągnął ramię w kierunku Luwru, a usta tak mu się zaciskały, że towarzyszący mu młodzieniec zaledwie usłyszeć zdołał z trudem wymówione wyrazy:
— Oto, miłościwy panie, miasto wasze. Czy poznajecie je?
Twarz młodzieńca przybrała wyraz melancholiczny, do którego przed chwilą wydawał się niezdolnym. Zwrócił wzrok swój na stojącego obok rycerza i, popatrzywszy tak chwilę w milczeniu, rzeki:
— Mój drogi Tanneguy, patrzyłem na nie często o takiej samej porze z okien pałacu Saint-Paul, jak patrzę na nie obecnie z tarasu Bastylii. Widywałem je czasami spokojnem, lecz, nie sądzę, bym je widział kiedykolwiek szczęśliwem.
Tanneguy zadrżał; odpowiedzi takiej nie spodziewał się od młodego Delfina. Pytał go, sądząc, że mówi do dziecka, a on odpowiedział, jak człowiek dojrzały.
— Wasza Wysokość niech mi przebaczyć raczy — rzekł Duchatel — lecz do tej pory myślałem, że więcej was zajmują przyjemności, niż interesa Francyi.
— Mój ojcze (od czasu, jak Duchatel ocalił go z rąk Burgundczyków, młody Delfin tak go nazywał), wymówka ta w połowie tylko jest słuszną. Dopóki przy tronie Francyi widziałem moich dwóch braci, którzy teraz znajdują się przy tronie Boskim, to rzeczywiście w umyśle moim było tylko miejsce na rozrywki i szaleństwa; lecz od chwili, gdy podobało się Najwyższemu powołać ich do siebie w sposób tak nagły i niespodziany, zapomniałem o mej lekkomyślności i pamiętam tylko o tem, że po śmierci najdroższego ojca mego (którego niech Bóg zachował) to piękne królestwo Francyi nie ma, prócz mnie — innego pana.
— A więc, mój lwie młody — rzekł Tanneguy z widoczną oznaką radości — jesteś gotów bronić tego królestwa pazurami i zębami przeciw Henrykowi Angielskiemu i Janowi Burgundzkiemu?
— Przeciw każdemu z osobna, kochany Tanneguy, lub przeciw obu razem.
— Ach! miłościwy panie, słowa wasze są natchnieniem Bożem, aby ulżyć sercu starego przyjaciela. Oto, od lat trzech, po raz pierwszy pełną piersią oddycham. Gdybyś wiedział, panie, jakie wątpliwości dręczą serce człowieka takiego, jak ja, gdy monarchia, której poświęcił swe ramię, życie, a może nawet i honor swój, dotknięta jest tak strasznymi ciosy, jak te, przeciw którym wy dziś ostatnią tarczą jesteście; gdybyście wiedzieli, miłościwy panie, ile razy zapytywałem siebie, czy nie przyszły jeszcze czasy, że dynastya ta ustąpić musi innej, i czy dążenia do jej podtrzymania nie są grzechem i buntem przeciwko woli Boga Najwyższego, który, zdawało się, sam już ją opuścił, gdyż... niech mi Bóg przebaczy, jeżeli bluźnię, gdyż, od lat trzydziestu, ile razy zwrócił oczy swe na wasz ród szlachetny, to na to tylko, aby jej cios zadać, a nie po to, aby ją przed ciosami uchronić! Tak — ciągnął dalej — można sądzić, że jest to wróżba fatalna dla dynastyi, gdy jej naczelnik chory na ciele i na duszy, jak to się dzieje z naszym panem i królem; sądzić można, że wszystko już upada, gdy się widzi pierwszego wasala korony, odcinającego toporem i mieczem gałęzie ze szczepu królewskiego, jak to uczynił ten zdrajca Jan ze szlachetnym księciem Orleańskim, stryjem waszym. Można sądzić wreszcie, że państwo blizkie jest zagłady, gdy się widzi dwóch szlachetnych młodzieńców, braci starszych Waszej Wysokości, ginących śmiercią nagłą i nienaturalną. Teraz cała nadzieja tylko w Waszej Wysokości, wy musicie podjąć się ciężkiego zadania i odeprzeć nieprzyjaciół Francyi wewnątrz i zewnątrz jej granic; tylko czy wam na to wątłe, młodociane siły pozwolą?...
Młody Delfin, nie odpowiadając rycerzowi, wysunął rękę z pod jego ramienia i poszedł wprost do czuwającego u jednej z wieżyczek Bastylii wartownika. W jednej chwili pas, który podtrzymywał kołczan łucznika, opasał wątłe ciało Delfina, łuk z rąk żołnierza przeszedł w ręce młodego księcia i cała jego postawa przybrała jakiś pozór prawdziwej męskości i siły moralnej, jakiej w nim dotąd nikt nie przypuszczał. Tak się przebrawszy, zwrócił się do Duchatela zdziwionego i milczącego, i rzekł:
— Ojcze mój, spodziewam się, że zaśniesz spokojny, chociaż noc ta będzie pierwszą nocą warty twego syna.
Duchatel już miał mu coś odpowiedzieć, już usta otwierał, gdy nagle scena, która poczęła się rozwijać u stóp Bastylii, zmieniła kierunek jego myśli.
Od kilku chwil hałas jakiś słyszeć się dawał w pobliżu, a wielkie czerwone światło obejmować poczęło ulicę de la Cerisaie. Niepodobna jednak było jeszcze rozróżnić, skąd pochodziły te wrzaski i to światło; ulica bowiem ciągnęła się równolegle do murów fortecy, a domy, które ją tworzyły, były zbyt wysokie, aby wzrok mógł się przedostać aż do ziemi samej, nawet z takiej wysokości, na jakiej znajdowali się Tanneguy i młody książę. Krzyki stawały się coraz wyraźniejsze i nagle z ulicy de la Cerisaie na ulicę Św. Antoniego wybiegł człowiek jakiś pół nagi, uciekający co sił starczyło i wołający ratunku. Za nim w niewielkiej odległości, doganiając go, biegło kilku ludzi z mieczami i nożami dobytymi, wołając i wrzeszcząc:
— Śmierć mu! Niech ginie marszałkowski! Bij Armagnaca.
Na czele tych, którzy ścigali nieszczęśliwego, rozpoznać było można mistrza Cappelucha, który od innych odróżniał się mieczem swoim ogromnym, zakrwawionym kaftanem jaskrawej barwy i gołemi nogami; uciekający, którego biegowi strach dodawał nadludzkiej szybkości, byłby może zdołał ujść swym katom, gdyby mógł skręcić zaraz za rogiem ulicy Św. Antoniego i schronić się za mur pałacu du Tournelle. Nieszczęściem jednak dla niego nogi zaplątały mu się w łańcuch, którym na noc zamykano ulicę. Zachwiał się biedak na nogach, potoczył się jeszcze kilka kroków i nareszcie upadł w odległości strzału z łuku od murów Bastylii. Ci, którzy go gonili, ostrzeżeni już jego upadkiem, przeskoczyli przez łańcuch, lub pod nim się przesunęli tak, że gdy ofiara ich podnieść się chciała i zerwać do dalszego biegu, nad głową jej zabłysł straszny miecz Cappelucha. Zrozumiał nieszczęsny, że nie było już dla niego ratunku, upadł więc na oba kolana, wołając: „łaski!“, której już nie od ludzi, ale od Boga tylko mógł się spodziewać.
Od pierwszej chwili, w której scena ta przeniosła się już na ilicę Św. Antoniego, żaden ze szczegółów, któreśmy opisali, nie uszedł uwagi Duchatela, ani też Delfina. Karol szczególniej, przyzwyczajony do podobnego widoku, konwulsyjnymi ruchami i niewyraźnymi wykrzyknikami zdradzał ogromne zainteresowanie się tem, co się działo w dole przed jego oczyma.
Z tą samą szybkością, z jaką Cappeluche podniósł miecz swój nad głową nieszczęśliwego, młody książę wyrwał strzałę z kołczana i założył ją między dwa palce na cięciwę łuku. Łuk wygiął się, jak wiotka trzcina. Książę opuścił lewą rękę, a prawą przyciągnął cięciwę do ramienia. Trudno było osądzić wzrokiem, co prędzej do celu przybędzie: czy miecz Cappelucha do karku ofiary, czy strzała Delfina do piersi oprawcy, gdy nagle Tanneguy, wyciągając szybko rękę, pochwycił strzałę w pół i złamał ją prawie w ręku królewskiego łucznika.
— Co robisz, Tanneguy? co robisz!? — krzyknął Delfin, tupiąc nogą — czyż nie widzisz, że ten nędznik zabije jednego z naszych! że Burgundczyk zamorduje marszałkowskiego!
— Niech raczej wprzód zginą wszyscy marszałkowscy, miłościwy panie, aniżelibyś Wasza Wysokość splamić miał to żelazo krwią takiego człowieka!
— Ależ Tanneguy! Patrz! Ach, patrz, Tanneguy!...
Na krzyk Delfina, Duchatel zwrócił znowu oczy ku ulicy Św. Antoniego. Głowa owego mniemanego, czy prawdziwego stronnika d’Armagnaców leżała już o dziesięć kroków od drgającego jeszcze tułowu, a mistrz Cappeluche ocierał spokojnie krwią zbroczony miecz swój olbrzymi, gwiżdżąc śpiewkę Burgundów:

Wspaniały, wielki, mężny
Burgundyi książę potężny!

— Patrz, Tanneguy, patrz — powtarzał Delfin, płacząc z bezsilnej wściekłości patrz, co się stało! Ach, gdyby nie ty! gdyby nie ty!
— No, tak, rzeczywiście, Mości książę — widzę, co się stało — rzekł Tanneguy — ale powtarzam raz jeszcze, człowiek ten nie mógł zginąć z rąk Waszej Królewskiej Wysokości.
— Ależ na Boga! któż to jest, ten człowiek!?
— Ten człowiek, Mości książę, jest to mistrz Cappeluche, kat miasta Paryża.
Delfin opuścił ramiona i schylił głowę na piersi.
— O, mój kuzynie! potężny książę Burgundyi! — zawołał głosem głuchym — nie chciałbym, za cztery największe królestwa chrześcijaństwa, używać ludzi i środków, jakich ty używasz, aby mnie pozbawić tych resztek, które mi pozostają jeszcze z mego królewskiego dziedzictwa! Tymczasem człowiek jakiś ze świty mistrza Cappelucha, pochwyciwszy jeszcze ręką za włosy odciętą głowę, podniósł ją i przybliżył do trzymanej w drugiej ręce pochodni. Światło padło na twarz, a śmiertelne kurcze nie tak bardzo wykrzywiły rysy nieszczęśliwego, aby Tanneguy z tarasu Bastylii nie mógł rozeznać w nich rysów Henryka de Marle, przyjaciela swego od dzieciństwa, najgorętszego i najwierniejszego stronnika Armagnaców. Głębokie westchnienie wydobyło się z jego piersi.


...pochwyciwszy odciętą głowę za włosy, podniósł ją...

— Niech piorun trzaśnie, mistrzu! — zawołał jeden z ludu, pokazując katowi głowę — to z was dopiero tęgi robotnik! Odcinacie głowę pierwszemu kanclerzowi Francyi zupełnie tak samo, jakby to był pierwszy lepszy szewc z przedmieścia.
Kat uśmiechnął się pobłażliwie... On także miał swoich pochlebców.
Tejże nocy, na dwie godziny przed brzaskiem jutrzenki, mały oddziałek zbrojny, nie liczny, lecz dobrze uzbrojony i na silnych koniach, wyszedł ostrożnie zewnętrzną bramą z Bastylii, w milczeniu zwrócił się ku mostowi pod Charenton, przebył go i przez ośm godzin z rzędu, bez odpoczynku, postępował prawym brzegiem Sekwany. Przez cały ten czas ani jeden wyraz nie został wymówiony, ani jedna przyłbica na chwilę nie została podniesioną.
Nakoniec, koło godziny jedenastej przed południem, zbrojni owi ujrzeli miasto jakieś, jeżące się obronnymi murami.
— Teraz, Mości książę — rzekł Tanneguy do rycerza, jadącego na koniu tuż obok niego — teraz możecie podnieść przyłbicę i zawołać: „Dzięki Bogu i Świętemu Karolowi! Niech żyje Francya!“ bo oto biała chorągiew Armagnaców! Znajdujesz się u wrót wiernego twego miasta, które się zowie Melun...
Tak to Delfin Karol, któremu później historya dała przydomek „Zwycięzcy“, odbył pierwszą swą nocną wartę i pierwszy marsz wojenny.

VII.

Dnia 14 lipca 1418 r. Paryż obudzony usłyszał radosne odgłosy dzwonów. Książę Burgundyi i królowa Izabella przybyli do wrót miasta i zatrzymali się u przedmieścia Św. Antoniego. Cała ludność wyległa na ulicę. Wszystkie domy, około których orszak miał podążać, udając się do pałacu Saint-Paul, zostały ozdobione dywanami i makatami, tak, jakby Bóg miał tędy przechodzić. Wszystkie sienie, bramy, schody, nysze, przystrojone były kwiatami, we wszystkich oknach i na balkonach zasiadały kobiety. Sześciuset mieszczan, ubranych w płaszcze niebieskie i prowadzonych przez J. M. panów de l’IleAdam i de Giac, wyszło aż przed bramę Św. Antoniego i oddało księciu Burgundyi i królowej, jakby zwycięzcom — klucze miasta. Tłumy niezliczone ludu towarzyszyły temu orszakowi mieszczan, wszystkie korporacye wystąpiły każda ze swoją chorągwią. Lud krzyczał: „Noel!“, zapominając o tem, że wczoraj był głodny i że jutro też głodny będzie.
Po powitaniu przybyłych, tłumy rozeszły się z okrzykami: „Niech żyje król! Niech żyje Burgundya!“ i wieczór dopiero wszyscy spostrzegli się, że im było głodno tak samo, jak wczoraj.
Nazajutrz, jak zwykle, potworzyły się wielkie zbiegowiska. Ponieważ dzień ten nie był wcale uroczystem świętem, ani też nie było żadnego turnieju, ani orszaku, na któryby patrzeć można, naród podążył do pałacu Saint-Paul, ale już nie z okrzykami radości. Nie wołano już: „Niech żyje król! Niech żyje Burgundya!“ — ale wołano: „Chleba! Chleba!“
Książę Jan ukazał się na balkonie i przemówił do ludu, zapewniając go, że dokłada starań, aby zmniejszyć głód i nędzę, trapiącą Paryż, ale dodał też, że było to bardzo trudne, a to z powodu rabunków i gwałtów, jakich się dopuszczali marszałkowscy w okolicach stolicy.
Naród uznał słuszność tej relacyi i zażądał, aby mu wydano więźniów zamkniętych w Bastylii, gdyż w przekonaniu narodu ci, których trzymają w więzieniu, zawsze się za złoto wykupią, a okup zapłaci lud.
Książę odpowiedział im, że stanie się według ich życzenia.
W istocie też, zamiast chleba, wydano ludowi siedmiu więźniów. Byli to J. M. panowie Enguerard de Marigny, męczennik z męczenników, Hektor de Chartres, ojciec arcybiskupa z Reims, i Jan Taranne, bogaty mieszczanin. Historya zapomniała nazwisk czterech innych.
Naród ich zamordował i w ten sposób chwilowo się zaspokoił. Książę ze swej strony stracił w tej rzezi siedmiu nieprzyjaciół swoich i zyskał jeden dzień spokoju. Był to jego czysty zysk.
Dnia następnego nowe zbiegowiska, nowe krzyki, wydanie nowej partyi więźniów; ale tym razem tłum bardziej był żądny chleba, aniżeli krwi. Przeprowadzono tylko czterech nieszczęśliwych z Bastylii do więzienia Châtelet, i oddano ich prefektowi, a naród pobiegł rabować pałac książąt de Bourbon i gdy tam znalazł chorągiew jakąś, na której wyhaftowany był smok, kilkuset z ludu poszło za chorągwią tą do księcia Burgundyi, pokazać mu w ten sposób nowy dowód związku między marszałkowskimi i Anglikami, a podarłszy chorągiew ową w szmaty, strzępy te walał w błocie, wołając: „Śmierć marszałkowi! Śmierć Anglikom!“ — Dnia tego nikogo nie zabito.
Jednakże książę widział, że powoli zbliża się chwila, kiedy na naród rozjuszony żadnego już mieć nie będzie wpływu. Obawiał się, że tak długo czepiając się pozornych przyczyn złego, naród ten w końcu przetrze oczy i dojrzy przyczyny istotne. Dlatego też nocą sprowadził do pałacu Saint-Paul kilku znakomitych mieszczan Paryża, którzy mu przyobiecali, że, jeśli zechce przywrócić porządek, pokój i dawny ład, oni mu w tem będą pomocni. Książę spokojniejszy już oczekiwał dnia następnego.
Nazajutrz słyszeć można było jeden tylko krzyk, jak jedną była ogólna potrzeba: „Chleba! chleba!“
Książę ukazał się na balkonie i chciał mówić, ale wrzaski zagłuszyły głos jego; zszedł więc, rzucił się bez broni z odkrytą głową w środek tego zgłodniałego i wynędzniałego ludu, podając rękę wszystkim, rzucając złoto pełnemi garściami. Tłum zamknął się za nim, dusząc go i cisnąc swą masą, przerażając zarówno swą lwią miłością, jak swym tygrysim gniewem. Książę czuł już, że jest zgubiony, jeśli moralnym wpływem słowa nie stawi oporu tej przerażającej sile fizycznej; znowu tedy spróbował mówić, lecz głos jego przebrzmiał nieusłyszany, wreszcie zwrócił się do jakiegoś człowieka z tłumu, który zdawał się mieć pewien wpływ na masy. Człowiek ten wszedł na kamień i zawołał:
— Uciszcie się! książę chce mówić, posłuchajmy go!
Tłumy posłuszne ucichły. Książę miał na sobie kaftan aksamitny, złotem haftowany i kosztowny łańcuch na szyi; człowiek zaś ów miał tylko na głowie stary czerwony kapelusz, kaftan koloru krwi i nogi gołe. Jednakże ten oberwaniec uzyskał to, czego uzyskać nie zdołał potężny Jan książę Burgundzki.
Człowiek ten równie szczęśliwym był w innych rozkazach, jak w pierwszym. Kiedy spostrzegł, że cisza już zapanowała, rzekł:
— „Rozstąpcie się i stańcie kołem!
Tłum się rozsunął. Książę, gryząc wargi aż do krwi ze wstydu, że musiał uciekać się do takich środków i posługiwać się takim człowiekiem, wszedł znowu na balkon, żałując, że z niego schodził. Człowiek ów z tłumu szedł za nim, rzucił wzrokiem po tłumie, aby się przekonać, czy gotów jest słuchać tego, co chciano mu oznajmić, potem, zwracając się do księcia, rzekł:
— Mów teraz. Mości książę, słuchają was!...
I położył się u stóp księcia, jak pies u nóg swego pana.
W tym samym czasie kilku panów, przychylnych księciu Burgundyi, wyszło z wnętrza, pałacu Saint-Paul i stanęło za nim, w pogotowiu do niesienia mu pomocy, gdyby tego zaszła potrzeba. Książę zrobił znak ręką; rozkazujące i przeciągłe „pst!“ wydobyło się z ust człowieka w kaftanie czerwonym i książę zaczął mówić:
— Moi przyjaciele — rzekł — żądacie ode mnie chleba. Nie mogę wam go dostarczyć, gdyż zaledwie król i królowa mają go na swym stole królewskim. Zamiast nadaremnie przebiegać ulice Paryża, lepiejbyście zrobili, gdybyście poszli zdobywać Marcounis i Moutlliéry, gdzie się delfińczycy znajdują; zabralibyście zapasy żywności, której dużo jest w tych miastach, wypędzilibyście wrogów królewskich, którzy pustoszą i rabują okolicę i zuchwale podsuwają się aż pod bramy miasta i żniw dokonać nie dozwalają.
— My nie żądamy niczego więcej — wrzasnął tłum jednogłośnie — jak tylko walki, lecz niechże ktoś nas do boju prowadzi!
— Panowie de Cohen i de Rupes — zawołał książę, obracając się i patrząc przez ramię na panów, stojących poza nim. — Mówiliście, że armii wam potrzeba. Oto ją macie.
— Tak, Mości książę, pragnęliśmy i przyjmujemy! odrzekli, podchodząc, zagadnięci.
— Moi przyjaciele — ciągnął książę, zwracając się do tłumu i przedstawiając mu wyżej wymienionych panów — czy przyjmujecie tych oto szlachetnych rycerzy za waszych wodzów? Daję wam ich.
— Wszystko nam jedno! Ci, lub inni, byleby tylko szli naprzód!
— A więc, mości panowie, siadajcie na koń — rzekł książę głośno — i nie zwlekajcie — dodał półgłosem.
Książę chciał wejść do pałacu, ale człowiek, leżący u stóp jego, powstał i wyciągnął ku niemu rękę. Książę podał mu swoją.
— Kto jesteś i jakie jest twoje rzemiosło? — zapytał książę.
— Jestem katem miasta Paryża.
Książę. Jan wyrwał rękę z dłoni Cappelucha, jakgdyby się był dotknął rozpalonego żelaza, cofnął się dwa kroki wstecz i zbladł straszliwie. Najpotężniejszy książę chrześcijański wobec całego Paryża jakby umyślnie wybrał sobie to miejsce na podniesieniu dla zawarcia przymierza z oprawcą miejskim!...
— Kacie — rzekł książę głosem drżącym i surowym — idź do więzienia Châtelet, będziesz mi tam potrzebny.
Cappeluche usłuchał tego rozkazu bez zdumienia, jako polecenia, do którego był przyzwyczajony.
— Dobrze, panie — rzekł.
Potem, schodząc z balkonu, dodał głośno:
— Książę nasz, jest szlachetnym panem, wcale nie dumny i kocha biedny lud.
— Panie de l’Ile-Adam — rzekł książę, wskazując oddalającego się kata — niech kto idzie za tym człowiekiem, gdyż jedno z dwóch nastąpić musi: albo mnie odciąć trzeba rękę prawą, albo jemu głowę.
Tego samego dnia panowie de Cohen, de Kupes i pan Gauthier Kaillard wyruszali z Paryża, zabierając z sobą armaty i różne narzędzia oblężnicze. Więcej, niż dziesięć tysięcy najzuchwalszych z pospólstwa poszło z nimi dobrowolnie; za nimi zamknięto bramy Paryża, a wieczorem zaciągnięto łańcuchy na wszystkich ulicach, jak również po obu brzegach rzeki. Mieszczanie wspólnie z żołnierzami podjęli się wartowania i po raz pierwszy od dwóch miesięcy cała noc upłynęła i miasto nie zostało zbudzone okrzykami: „Ratunku! mordują!“, albo też: „Ratunku! palą!“
Tymczasem Cappeluche, dumny z powodu, iż książę podał mu rękę i wydał mu polecenie poufne, skierował kroki swoje ku więzieniu Châtelet, marząc o egzekucyi, mającej się odbyć zapewne nazajutrz, i o wielkim zaszczycie, jaki go mógł spotkać, gdyby — jak się to czasem trafiało — przy wykonaniu wyroku dwór był obecny. Ktokolwiek spotkałby go w tej chwili, byłby odgadł w nim człowieka zadowolonego; ręką prawą przecinał powietrze w rozmaite strony, jakby odbywał próbę przedstawienia, które według jego przewidywania miało się odbyć nazajutrz, a w którem on miał tak niezbędną odegrać rolę.
Idąc tak ciągle powoli i spokojnie, doszedł wreszcie do Châtelet i zapukał do bramy raz jeden tylko, lecz pośpiech, z jakimi drzwi się otworzyły, dowodził, że stróż więzienny rozpoznał odrazu w pukającym tego, który miał przywilej nie czekania długo.
Dozorca, jadł właśnie kolacyę z rodziną swoją, zaprosił więc Cappelucha, aby się z nimi posilił; kat przyjął zaproszenie z wyrazem pobłażliwej wyższości, bardzo naturalnej w człowieku, który przed chwilą ściskał rękę pierwszego wasala korony francuskiej. Położył swój wielki miecz przy drzwiach, a sam zasiadł na pierwszem miejscu.
— Mości Ryszardzie — rzekł Cappeluche po chwili — jak się nazywają najwięksi dygnitarze, przebywający obecnie w waszym hotelu?
— Na honor, mistrzu — odrzekł Ryszard — od bardzo niedawna tu jestem, przybyłem tu po śmierci mego poprzednika i jego żony, którzy zostali zabici wtedy, gdy Burgundczycy opanowali Châtelet. Wiem dobrze, jaką ilość porcyi posyłam więźniom, lecz, nie znam nazwisk ludzi, jedzących moją zupę.
— A czy znaczna ich jest liczba?
— Jest ich stu dwudziestu.
— A zatem, mości Ryszardzie, jutro będzie ich tylko stu dziewiętnastu.
— Jakto? Czy znowu są jakie nowe rozruchy pomiędzy ludem? — spytał prędko dozorca, obawiający się powtórzenia scen, których poprzednik jego padł ofiarą. — Gdybym wiedział, który to z nich, uporałbym się z nim naprzód, aby naród nie czekał.
— Nie, nie — rzekł Cappeluche — nie zrozumiałeś mnie; naród jest teraz pod murami Marcounis i Moutlhéry, a stąd wnosić można, że tyłem jest zwrócony do więzienia Châtelet. Nie idzie w tej chwili o żadne rozruchy, lecz o egzekucyę.
— Jesteś waść pewnym tego, co mówisz?.
— Mnie się o to pytasz? — odparł, śmiejąc się, Cappeluche.
— Ach! prawda, otrzymałeś waść rozkaz od prefekta.
— Nie, wiem o tem z lepszego jeszcze źródła, bo wprost z ust księcia Burgundyi.
— Księcia Burgundyi!
— Tak — ciągnął dalej Cappeluche, przechylając się i niedbale kołysząc na tylnych nogach krzesła — tak, wprost od księcia Burgundyi; książę nie dalej, jak pół godziny temu, podał mi rękę i powiedział: „Cappeluche, mój przyjacielu, zrób mi tę przyjemność, idź jak najśpieszniej do więzienia Châtelet i czekaj tam moich rozkazów“. Odpowiedziałem mu na to: Mości książę, Wasza Wysokość może polegać na mnie, jestem waszym na śmierć i życie! Widocznem jest, że jutro bezwątpienia poprowadzą którego ze znakomitszych marszałkowskich na plac de la Gréve; ponieważ książę ma być obecnym na tej hecy, więc chce, aby się to przyzwoicie odbyło, i dlatego mnie wybrał do spełnienia swej woli. Gdyby zaś miało być inaczej, rozkaz byłby przyszedł od prefekta i wtedy poleciłby to memu pomocnikowi Janowi Gorju.
Gdy tych wyrazów domawiał, dały się słyszeć z zewnątrz dwa uderzenia młotkiem we drzwi i dozorca poprosił Cappelucha o pozwolenie zabrania lampy. Cappeluche kiwnął głową na znak zezwolenia. Dozorca wyszedł, pozostawiając współbiesiadników w ciemności.
W dziesięć minut powrócił, zatrzymał się na progu pokoju, zamykając za sobą drzwi starannie, wpatrzył się się z wyrazem szczególnego zadziwienia w twarz gościa swego, wreszcie rzekł doń, nie wracając już na swoje miejsce.
— Mistrzu Cappeluche, trzeba iść ze mną.
— Zgoda! — odpowiedział ten, wypróżniając resztę wina ze szklanki i cmokając językiem, jak człowiek, który ocenia przyjaciela wtedy, gdy go traci — dobrze, rozumiem, Co to znaczy.
Mówiąc to, podniósł się i poszedł za dozorcą; po drodze jednak zabrał swój olbrzymi miecz, który przed chwilą przy drzwiach był położył.
Przeszedłszy kilkanaście kroków zimnym i wilgotnym korytarzem, doszli do schodów tak wązkich, że każdy przyznałby, iż budowniczy, stawiający więzienie, uważał schody za zbyteczne dodatki w więzieniu stanu. Cappeluche schodził z łatwością, jak człowiek dobrze znający tę drogę, pogwizdując ulubioną swoją śpiewkę, zatrzymując się na każdem piętrze i mówiąc, gdy dozorca prowadził go jeszcze dalej:
— Tam do dyabła! to musi być jakiś wielki dygnitarz.
W ten sposób zeszli w dół przez jakie sześćdziesiąt stopni.
Tu dozorca zatrzymał się, otworzył drzwi tak nizkie, że Cappeluche, który był wzrostu zwykłego, musiał się dobrze nachylić, aby módz wejść do lochu, do którego drzwi te prowadziły. Przechodząc, zauważył, że drzwi te były mocne i dobrze zamknięte. Miały one grubości na cztery palce, okute były blachą żelazną, a łańcuch gruby je zamykał. Widząc to, Cappeluche kiwnął głową na znak. że to dla niego nie nowość — i wszedł. Loch był pusty.
Cappeluche spostrzegł to od pierwszego rzutu oka, lecz sądził, że ten, do którego został wezwany, jest teraz w sali badań, lub na torturach. Postawił więc miecz swój w kącie z zamiarem oczekiwania więźnia.
— To tutaj — rzekł dozorca.
— Dobrze — odpowiedział krótko Cappeluche.
Ryszard chciał odejść, zabierając lampę, Cappeluche prosił, ażeby mu ją zostawił. Ponieważ dozorcy nie wydano rozkazu, aby go bez światła zostawił, uczynił więc zadosyć temu żądaniu. Zaledwie Cappeluche wziął lampę do ręki. zabrał się do roboty, a w poszukiwaniach, jakie czynił, nie słyszał, że klucz obrócono w zamku dwa razy i drzwi zamknęły się za nim na dwa spusty.
Na łóżku w słomie znalazł to, czego szukał tak pilnie.
Był to kamień, który jakiemuś więźniowi służył za poduszkę.
Cappeluche przeniósł kamień na środek lochu, przysunął do niego stary drewniany stołek, postawił na nim lampę, podniósł swój miecz z miejsca, na którem go był położył, zwilżył kamień resztką wody, znajdującej się w dzbanku, a usiadłszy na ziemi, objął nogami kamień i zaczął z powagą ostrzyć swój miecz, który stępił się trochę w częstych usługach, jakie swemu panu od kilku dni oddawał. Robotę swoją Cappeluche przerywał tylko wtedy, gdy próbował ostrza, przeciągając z lekka po nim palec, poczem z nowym zapałem powracał do przerwanej czynności.
Tak był zatopiony w tem małem zatrudnieniu, iż nie spostrzegł nawet, że drzwi otworzyły się i zamknęły, i że jakiś człowiek zbliżył się do niego, przypatrując mu się z niemem podziwieniem. Wreszcie nowoprzybyły przerwał milczenie.
— Do dyabła, mistrzu — rzekł — dziwną, widzę, macie robotę!
— A! to ty, Gorju? — rzekł Cappeluche, podnosząc oczy, które natychmiast spuścił na kamień, całą jego uwagę pochłaniający. — Co ty tam gadasz?
— Mówię, żeście okrutnie poczciwi, mistrzu, kiedy się zajmujecie takimi drobiazgami.
— Cóż chcesz,, moje dziecko — rzekł Cappeluche — na świecie nic się nie robi bez miłości własnej, a w naszym stanie równie jest ona potrzebną, jak w innym. Miecz ten, jakkolwiek wyszczerbiony, mógł jeszcze służyć w rozruchach ulicznych, gdyż tam idzie tylko o to, żeby zabić, a nikogo to nie obchodzi, czy się uderza raz czy dwa razy; lecz czynność, do której ten miecz ma być użyty jutro, nie może się porównać z robotą, jaką wykonywał od miesiąca, i wszelkie starania moje nie będą tu zbyteczne, byłem się tylko nie powstydził.
Po tych słowach Cappeluche podniósł znowu oczy na swego towarzysza.
— Więc ty nie wiesz o tem, że jutro ktoś ma zostać ścięty?
— Owszem, owszem — odpowiedział — wiem doskonale.
— A więc... czemuż się dziwisz?...
Cappeluche znowu wziął się do przerwanej roboty.
— A wy nie wiecie, mistrzu — zapytał Gorju — nazwiska skazanego na śmierć?
— Nie — odpowiedział Cappeluche, nie przestając ostrzyć miecza — to mnie nie obchodzi, byle tylko skazany nie był garbaty. Wtedy trzebaby było, żebym wiedział, z powodu trudności pewnych przy wykonaniu wyroku.
— Nie, mistrzu — odpowiedział Gorju — skazany ma kark taki, jak ja i wy, i rad jestem z tego, gdyż, nie posiadając waszej wprawy...
— Co mówisz?
— Mówię, że, ponieważ mianowany zostałem katem dopiero dziś wieczorem, to bardzoby się nieszczęśliwie zdarzyło, gdybym po raz pierwszy natrafił na...
— Ty... katem? — rzekł ze zdumieniem Cappeluche, przerywając mu i opuszczając miecz.
— No, tak! cóż w tem dziwnego, mój Boże? Przed pół godziną wezwał mnie prefekt do siebie i wręczył mi nominacyę na to dostojeństwo.
Wymawiając te słowa, Gorju wyjął z kieszeni kaftana pergamin i pokazał go Cappeluchowi.
Jakkolwiek Cappeluche nie umiał czytać, lecz po herbach Francyi i pieczęci prefektury poznał, porównywając w myśli to, co widział z patentem, jaki posiadał sam, że pergamin ten był zupełnie do tamtego podobny.
— Ach! — wymówił z przygnębieniem — w wigilię publicznego wykonania wyroku zrobili mi taki wstyd.
— Ależ niepodobna, byście byli wykonawcą wyroku.
— A to dlaczego?


— Więc ty nie wiesz o tem, że jutro ktoś ma zostać ścięty?

— Gdyż nie moglibyście wykonać go sami na sobie. Byłoby to prawdziwie ciekawe, ale chyba po raz pierwszy by się wydarzyło.
Cappeluche zaczyna! pojmować. Podniósł zdziwione oczy na swego pomocnika, włosy mu powstały na głowie, a z pod włosów spłynęły wzdłuż wykrzywionych policzków grube krople potu.
— A więc to ja jestem skazany? — rzekł.
— Tak, wy, mistrzu — odpowiedział Gorju.
— A ty?...
— Tak, ja, mistrzu.
— Któż taki rozkaz wydał?
— Książę Burgundzki.
— Niepodobna! przed godziną podawał mi rękę.
— No tak, a teraz — rzekł Gorju — w zamian bierze wam głowę.
Cappeluche podniósł się powoli, chwiejąc się na nogach, jak człowiek pijany, i poszedł wprost do drzwi, ujął zamek w swe szerokie ręce, wstrząsnął nim tak silnie, iż, gdyby drzwi nie były tak mocne, z pewnością wyskoczyłyby z zawias.
Gorju śledził go oczyma, a wyraz twarzy jego, o ile twarz ta czarna i pomarszczona wyraz mieć mogła, zdradzała politowanie nad losem Cappelucha.
Gdy wreszcie Cappeluche przekonał się, że usiłowania jego były bezskuteczne, powrócił na miejsce, na którem go zastał Gorju, podniósł miecz i wziął się znowu do ostrzenia go.
— Jeszcze? — zapytał Gorju.
— Jeśli moją głowę ma ściąć ten miecz, — odpowiedział głosem głuchym Cappeluche — to tem bardziej starać się muszę, aby ciął dobrze.
W tej chwili weszli do lochu pan Vaux de Bar, prefekt Paryża, i ksiądz i dla formy rozpoczęto śledztwo. Mistrz Cappeluche przyznał się do ośmdziesięciu sześciu morderstw, nie licząc w to egzekucyi, dokonanych ze stanowiska swego urzędu; prawie trzecią część między ofiarami okrucieństwa Cappelucha stanowiły kobiety i dzieci.
W godzinę potem prefekt wyszedł, pozostawiając ze skazanym księdza i nowomianowanego kata.
Nazajutrz, od godziny czwartej rano wielka ulica Saint-Denis, ulica aux Féres i plac Pilori, były przepełnione tłumami. We wszystkich oknach pełno było ludzi. Parkan około Grande-Boucherie i sztachety pałacu, mur cmentarza Saints-Innocents w pobliżu hall, zdawały się załamywać pod ciężarem ciekawych. Godzina siódma wyznaczona była na egzekucyę.
O szóstej i pół dreszcz elektryczny przebiegł wszystkich. Hałas wielki, który się podniósł od strony więzienia Châtelet, uwiadomił zebranych na placu Pilori, że skazany przestąpił próg więzienny. Wyprosił on sobie u swego byłego pomocnika, a dziś zastępcy, od którego ta ostatnia łaska zależała, że nie wieziono go na ośle, ani też na czarnym wozie. Szedł krokiem pewnym pomiędzy księdzem i nowym katem i kłaniał się ręką tym, których poznawał.
Nakoniec orszak przybył na plac du Pilori i wszedł w koło, utworzone przez, oddział łuczników królewskich. W środku koła stał pieniek obok kupy piasku. Koło, które się rozwarło dla skazanego i jego orszaku, zamknęło się znów za nim. Krzesła i ławki ustawione były dla tych, którzy, zanadto oddaleni, widziećby nie mogli przez głowy wcześniej przybyłych. Wszyscy zajęli swoje miejsca na tym zaimprowizowanym okrągłym amfiteatrze, którego najwyższe piętro stanowiły dachy domów okolicznych i którego środkiem i punktem głównym był ów pień i owa kupa piasku.
Cappeluche przystąpił wprost do pieńka, przysunął go do kupy piasku, od której zdawał mu się być zanadto oddalony, popróbował, czy dobrze stoi i nie waha się na kamieniach bruku, i raz, jeszcze ostrość miecza katowskiego palcem sprawdził. To wszystko z wielkim spokojem uczyniwszy, ukląkł i począł się modlić po cichu. Ksiądz podał mu krucyfiks do ucałowania. Gorju stał tuż obok skazanego, wsparty na mieczu. Zegar siódmą godzinę wydzwaniać zaczął. Mistrz Cappeluche, podniósłszy ręce do nieba, zawołał: „Łaski, Panie na Niebie!“ i położył głowę na pieńku.
Ani jeden okrzyk nie wydarł się z niczyjej piersi, wszystkie usta były zamknięte, wszyscy stali, jak wryci, wstrzymując oddech; całe życie tych tłumów w oczach ich się skupiło.
Wtem miecz Jana Gorju błysnął w powietrzu. Z ostatniem uderzeniem zegara miecz spadł i głowa byłego kata potoczyła się na kupę piasku, gryząc ją zębami i krwią brocząc.
Tułów, jak zwykle w podobnych razach, ruchem wstecznym się cofnął i upadł z drugiej strony pieńka. Krew tryskała z arteryi szyi, jak woda przez sito polewaczki.
Z piersi całego tłumu jeden wspólny i jednoczesny wydarł się krzyk. Oddech, przez chwilę zaparty, powracał stu tysiącom widzów tej strasznej sceny.

VIII.

W kilka miesięcy po opisanych powyżej wypadkach, książę Burgundyi pewnego razu wszedł na salę Rady i zasiadł, jakby dla wypróbowania roli, którą kiedyś spodziewał się odgrywać, na tronie króla Karola VI.
Jego tylko przybycia oczekiwano dla wprowadzenia posła z Rouen.
Był to ksiądz, siwy staruszek. Przyszedł on z Rouen boso i z kijem pielgrzymim w ręku, jak przystoi na człowieka, przychodzącego szukać pomocy. Postąpił na środek i, złożywszy głęboki ukłon księciu Burgundyi, już miał zacząć zdawać sprawę ze swojego poselstwa, gdy nagle dał się słyszeć wielki hałas od strony małych drzwiczek, pokrytych ciężką firanką i prowadzących do apartamentów króla. Wszyscy w tę stronę zwrócili oczy i ze zdziwieniem spostrzegli króla Karola VI, który, wyrywając się z rąk swoich stróżów, wszedł do sali, w której nikt go nie oczekiwał, i z oczyma pałającemi gniewem postępował krokiem pewnym wprost ku tronowi, na którym przedwcześnie zasiadł książę Jan Burgundzki.
To niespodziewane zjawisko przejęło wszystkich zebranych dziwnem jakiemi uczuciem trwogi i szacunku zarazem. Książę Burgundzki szczególniej się przeląkł i w miarę, jak Karol się przybliżał, on podnosił się z tronu, jakby go nadnaturalna jakaś do powstania zmuszała siła, tak, że gdy król stawiał nogę na pierwszym stopniu tronu, aby nań wstąpić, książę z drugiej strony stawiał nogę na ostatnim.
Wszyscy w milczeniu i przerażeniu oczekiwali, przyglądając się temu dziwnemu wahadłu władzy.
— Tak, mości panowie, tak, rozumiem — rzekł król — powiedziano wam, że jestem szalony, a może, nawet, że już nie żyję.
Zaśmiał się strasznym śmiechem.
— Ale tak nie jest, nie, byłem tylko uwięziony, lecz dowiedziałem się, że odbywa się posiedzenie Rady i postanowiłem przybyć na nie. Kuzynie mój Burgundzki, spodziewam się, że z przyjemnością przekona cię stan mojego zdrowia, iż mogę jeszcze przewodniczyć sprawom królestwa.
Potem zwracając się do księdza, rzekł:
— Mówcie, mój ojcze, król Francyi słucham was.
I zasiadł na tronie.
Ksiądz przykląkł na jedno kolano przed królem, czego nie uczynił poprzednio przed księciem Burgundyi, i w tej pozycyi począł mówić:
— Panie nasz miłościwy — rzekł — Anglicy, wasi i nasi wrogowie, obiegli miasto wasze Rouen.
Król zadrżał.
— Anglicy już w sercu kraju, a król o tem nic nie wie! — zawołał — Anglicy oblegają Rouen!... Rouen, moje miasto!... Jeden z sześciu klejnotów mojej korony!... O, zdrada! zdrada! — wyszeptał głuchym głosem.
Ksiądz mówił dalej:
Potężny monarcho i panie, poleconem mi zostało przez mieszkańców nieszczęsnego miasta, abym ku wam, Najjaśniejszy Panie, wyciągnął ręce i wielki podniósł lament, i dał wam znać o wielkim ucisku, jakiego od Anglików doznają. Mówią oni przez, moje usta i zapewniają was, że, jeżeli z waszej winy i z braku pomocy od was będą musieli zostać poddanymi króla Anglii, to w takim razie nie będziecie mieli na ziemi i pod słońcem zaciętszych wrogów, a jeżeli będą mogli, zgubią was i wasz ród.
— Ojcze mój! — zawołał król, powstając — spełniliście misyę waszą i przypomnieliście mi moje obowiązki. Powracajcie ku szlachetnym mieszkańcom Rouen i powiedzcie im w imieniu naszem, że ocalimy ich siłą, lub zgodą. Ocalę ich, choćbym miał dać córkę moją, Katarzynę w małżeństwo królowi Anglii, choćbym miał stanąć do walki na czele armii przeciw wrogom sam we własnej osobie, choćbym do boku mego powołać miał całą szlachtę królestwa!
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział ksiądz z głębokim ukłonem — dziękuję wam za waszą dobrą dla nas wolę i proszę Boga, aby żadna inna obca wola jej nie zmieniła. Ale, czy to drogą układów, czy siłą miecza ocalić ich pragniecie, trzeba się śpieszyć, panie miłościwy, gdyż tysiące już mieszkańców naszego miasta umarło z głodu, a od dwóch miesięcy żyjemy już mięsem, jakie Bóg stworzył nie do jedzenia dla ludzi. Dwanaście tysięcy biednych, mężczyzn, kobiet i dzieci, wygnanych zostało za mury miasta, gdzie żywią się w fosach fortecznych korzonkami i wodą, tak, że, jeżeli która z nieszczęśliwych kobiet matką zostanie, ludzie litościwi muszą wyciągać nowonarodzone niemowlę na sznurach w koszykach i, ochrzciwszy je, oddawać matkom, aby przynajmniej biedne dzieciny na łonie kościoła zmarły.
Król westchnął głęboko i zwrócił się do księcia Burgundyi:
— Czy słyszycie? — rzekł, rzucając mu spojrzenie pełne niewypowiedzianego wyrzutu — niema nic dziwnego, że ja, król, znajduję się w tak smutnym stanie na ciele i umyśle, gdy tylu nieszczęśliwych, sądząc, że nieszczęście ich z mej winy pochodzi, podnosi ku tronowi najwyższego Boga tak głośne złorzeczenia, iż się przed niemi cofnąć musi anioł miłosierdzia. Idźcie, mój ojcze — rzekł jeszcze, zwracając się do księdza — wracajcie do waszego miasta, któremu, gdybym mógł, podałbym własny mój chleb; powiedzcie mieszkańcom jego, że nie za miesiąc, nie za tydzień, nie jutro, ale dziś, w tej chwili ambasadorowie wyjadą do Pont de l’Arche, w celu traktowania o pokój i że ja, król, dziś jeszcze udam się do Saint-Denis po chorągiew świętą Francyi i poczynię przygotowania wojenne.
Zaraz też posiedzenie Rady zamknięte zostało.
W dwie godziny później król zażądał od księcia Burgundyi, aby mu wskazał rycerza, jakiego, znanego z imienia i z odwagi; książę przedstawił jednego z panów.
— Imię wasze? — zapytał król, oddając w jego ręce świętą chorągiew Francyi.
— Zowię się de Montmort — odpowiedział rycerz.
Król chwilę pomyślał, przypominając sobie, do jakiego wielkiego czynu i do jakiego szlachetnego pnia nazwę tę przywiązaćby się dało.
Po chwili namysłu nareszcie wypuścił z rąk chorągiew z głębokiem westchnieniem. Po raz to pierwszy człowiek tak mało sławnego imienia miał sobie powierzony skarb tak drogocenny.
Nie wracając sam do Paryża, król polecenia swe posiał ambasadorom. Jeden z nich, a mianowicie kardynał des Ursins, otrzymał oprócz tego portret pięknej Katarzyny, który miał pokazać królowi angielskiemu.
Wieczorem d. 29 października, 1418 r., dwór cały nocował w Pontoise, gdzie oczekiwać miano rezultatu układów w Pont de l’Arche. Do Pontoise też wezwani byli wszyscy rycerze, koniuszowie, aby przybyli zbrojno ze swoimi ludźmi.
Pan de Giac był jednym z pierwszych, którzy na to wezwanie stanęli. Ubóstwiał on swoją żonę, a jednak na krzyk rozpaczy, który w imieniu Francyi wydał jej król, wszystko opuścił. Opuścił piękną Katarzynę, opuścił uśmiechające się doń dziecię w kołysce, zamek w Creil, którego każda komnata zawierała w sobie rozkoszne wspomnienia, park, zamek ten otaczający, którego aleje zaścielać zaczęły zżółkłe liście, pierwszym wietrzykiem jesieni strącane, a których melancholijny szelest tak harmonijny stanowił akord z jego własnemi marzeniami, pełnemi miłości, nadziei i szczęścia.
Książę przyjął go nader przyjaźnie i wydał tegoż dnia obiad na jego przyjęcie, na który zaprosił młodych panów i szlachetnych rycerzy. Wieczorem również bawiono się u księcia. De Giac był bohaterem wieczoru, tak jak był bohaterem dnia. Każdy pytał go o piękną i młodą, niedawno poślubioną jego małżonkę, z domu pannę de Thian, która pozostawiła wspomnienie niezatarte jeszcze w wielu młodzieńczych sercach.
De Giac, chcąc uniknąć komplementów i niezbyt smacznych żartów, oraz odpocząć nieco i ochłonąć, przechadzał się z przyjacielem swoim, panem de Graville, po jednej z komnat, których cały szereg stanowił apartament księcia.
W zgiełku i rozruchu, jaki w całym pałacu panował, zdołał na pokoje książęce, niepostrzeżony i niewprowadzony przez nikogo, wejść wieśniak jakiś, który, zwróciwszy się do pana de Giac, zapytał go, w jaki sposób mógłby doręczyć do własnych rąk księcia Burgundyi list jakiś.
— Od kogo? — zapytał de Giac.
Wieśniaka zaambarasowało to pytanie, powtórzył więc tylko, że chce widzieć księcia osobiście.
— Jakżeby tedy zrobić, jasny panie? — pytał zakłopotany.
— Dać mi list i czekać tu na odpowiedź.
I, zanim włościanin ów namyślić się zdołał, już de Giac, uchwyciwszy w dwa pałce liścik, wyjął go z rąk nieokrzesanego posłańca i, wsparłszy się na ramieniu de Graville’a, postąpił ku sali gry.
— Do pioruna! — rzekł de Graville — sądząc ze sposobu złożenia tego bileciku, z delikatności i zapachu papieru, na którym jest napisany, możnaby przypuszczać, że to być może jakiś miłosny bilecik.
De Giac uśmiechnął się, machinalnie rzucił okiem na list i w jednej chwili stanął, jak wryty. W pieczątce, która list zamykała, poznał on odcisk pierścionka, który żona jego nosiła jeszcze za panieńskich czasów i o którego znaczenie często bezskutecznie jej pytał. Na kamieniu wyryta była gwiazda wpośród zachmurzonego horyzontu z dewizą: „Taż sarna!“
— Co tobie jest? — zapytał de Graville, widząc bladość jego twarzy.
— Nic, nic — odparł de Giac, uspakajając się natychmiast i ocierając czoło, z którego spływały krople zimnego potu — nic, to tylko tak... Jakieś osłabienie, znużony jestem... Chodźmy oddać ten list księciu.
I pociągnął de Graville’a za sobą tak raptownie i szybko, że w umyśle jego powstały obawy o zdrowe zmysły de Giaca.
Książę znajdował się w swoich apartamentach w głębi. Siedział na pięknym i bogatym fotelu, odwrócony plecami do kominka, na którym palił się ogień. De Giac podał mu list, mówiąc, że przywiózł go człowiek jakiś, który czeka na odpowiedź.
Książę odpieczętował list. Pewne zdziwienie przemknęło się po jego twarzy, gdy czytać począł, ale z siłą charakteru, jaką posiadał, natychmiast powstrzymać je zdołał. De Giac stał przed nim, nie spuszczając oka z twarzy księcia, na której nic już dojrzeć nie było można, krom zupełnej obojętności. Gdy skończył czytać, zwinął niby bezwiednie papier w palcach i rzucił go poza siebie, w ogień.
De Giac byłby chętnie gołemi rękoma wydobył pisanie to z gorejącego ogniska, ale powstrzymać się musiał.
— A odpowiedź? — zapytał głosem, w którym mimo jego usiłowań przebijał się niepokój, jaki go ogarnął.
Spojrzenie szybkie i badawcze wybiegło z oczu niebieskich księcia Jana i spoczęło na twarzy de Giaca, jakby zwierciadlane odbicie jego własnego spojrzenia.
— Odpowiedź? — powtórzył spokojnie. — Graville, idź-no, powiedz temu człowiekowi, że odpowiedź zawiozę sam.
Mówiąc te słowa, wziął pod ramię de Giaca, niby dla oparcia się na nim, a w istocie dlatego, aby go przy sobie zatrzymać, i wprowadził na salę, gośćmi przepełnioną.
Wszystka krew szlachetnego rycerza wzburzyła się i zbiegła mu do serca, gdy poczuł rękę księcia opartą na swojem ramieniu. Nie słyszał już nic, oczy mu się zaćmiły, w szale wściekłości byłby był chciał zabić potężnego tego pana natychmiast, wpośród tego świetnego towarzystwa, przy blasku tych świateł, wpośród tych salonów jego własnego mieszkania, ale zdawało mu się, że sztylet jego zrósł się z pochwą! Wszystko kręciło mu się w oczach, pod nogami nie czuł ziemi i był jakby w zaczarowanem ognistem kole, a gdy książę po powrocie de Graville’a puścił jego ramię, upadł na poblizki fotel, nie mogąc się na nogach utrzymać, jakby rażony piorunem.
Gdy mu przytomność wróciła, spojrzał na to bogate żebranie, na stroje pełne złota i drogich kamieni, na twarze pełne wesołości i zapomnienia o jutrze, na ludzi tych, bawiących się szalenie i nie pojmujących, że wpośród nich znajdować się może choćby jeden taki, który nosi piekło w swem łonie.
Księcia już nie było w salonie.
Jakby sprężyną jaką postawiony na nogi, de Giac zerwał się z miejsca, na które padł przedtem, i przebiegł cały apartament i wszystkie komnaty, jak szaleniec, z oczyma, iskrzącemi się, z czołem zimnym potem zroszonem, pytając wszystkich, czy nie wiedzą, gdzie jest książę Burgundyi.
Wszyscy mu odpowiadali, iż dopiero co widzieli księcia, jak przechodził.
De Giac zbiegł ze schodów i, gdy się znalazł na ostatnim stopniu, zobaczył zdaleka wybiegającego już z podwórza człowieka jakiegoś na koniu, owiniętego w obszerny i ciemny płaszcz.
De Giac słyszał tentent konia tego, pędzącego galopem, i widział iskry, sypiące się a pod jego podków.
— To książę! — zawołał.
I pędem wbiegł do stajni.
— Ralff! — wykrzyknął — do mnie! Ralff! gdzie jesteś?!
Wśród wszystkich tych koni, stojących tam dziesiątkami, jeden zarżał, podniósł głowę i szarpnął się, chcąc zerwać więzy, które go przy żłobie zatrzymywały. Był to piękny koń hiszpańskiej rasy, czystej krwi. Gęsta, grzywa, nieco ciemniejsza, jeżyła mu się na karku, a żyły na nogach nabrzmiały i wyglądały, jak sieć postronków.
— Chodź. Ralffie! — zawołał Giac, przecinając sztyletem uzdeczkę.
Koń uwolniony, pełen radości podskoczył, jak młody jelonek.
De Giac tupnął nogą i rzucił straszne przekleństwo. Przelękniony Ralff na głos swego pana stanął, jak wryty. De Giac wskoczył mu na siodło, założył uzdę i ubódł go ostrogami, wołając:
— A teraz pędź, jak wiatr, mój rumaku!
Koń pomknął, jak błyskawica.
— Dalej! prędzej! Ralffie! trzeba go doścignąć! — wolał de Giac do konia swego, jakby szlachetne to zwierzę rozumieć go mogło — prędzej, prędzej! Jeszcze prędzej!...
I Ralff zdawał się pochłaniać przestrzeń, nie dotykając ziemi, jeno w ciągłych skokach wyrzucając pianę nozdrzami i skry oczyma.
— O! Katarzyno! Katarzyno! ty, której usta są tak czyste, której wzrok jest tak słodki, a głos tak pieszczący, ty tyle zdrady w głębi serca chować umiałaś!... Powłoko anielska szatańskiej duszy! Dziś rano jeszcze, na wyjezdnem, obsypywała mnie pieszczotami i pocałunkami, dziś rano, głaszcząc twoją grzywę, Ralffie, piękną swoją rączką, dziś ci mówiła: „Ralffie! drogi Ralffie! przynieś mi ukochanego mego jak najprędzej!...“ O przekleństwo jej! To wszystko było udanie i zdrada!... Prędzej, Ralffie! prędzej!...
Uderzał konia zaciśniętemi pięściami w to miejsce właśnie, gdzie rano spoczywała ręka pięknej Katarzyny. Z rumaka pot się lał strumieniem.
Rumak zarżał, dotknięty ostrogą. Rżenie innego konia odpowiedziało mu i de Giac dojrzał jeźdźca, jak on, pędzącego cwałem. Jednym susem Ralff prześcignął rywala, jak jednym ruchem skrzydeł orzeł prześciga sępa. De Giac poznał księcia. Księciu się zdawało, że mu się jakieś piekielne widmo przemknęło przed oczyma.
Tak, książę Jan pędził do zamku de Creil. W kilka sekund rumak i jeździec, który go prześcignął, zniknęli zupełnie w cieniach nocy, a umysł potężnego Burgunda, przepełniony obrazami miłości i namiętnych pragnień, nie zdołał większej nań zwrócić uwagi.
Księciu uśmiechała się myśl, że oto znajdzie chwilę spoczynku po walkach politycznych i znojach obozowych.
— Żegnajcie mi — mówił sobie — trudy fizyczne i troski moralne! Spocznę teraz na łonie pięknej mojej kochanki, miłość mi czoło owionie! Tylko lwie serca, ludzie żelazni kochać umieją!
Nareszcie przybył do wrót zamku. Wszystkie światła były pogaszone, jedno tylko okienko błyszczało światłem, a za firankami jego widać było cień jakiś ludzkiej postaci. Książę przywiązał rumaka swego do jednego z pierścieni u wrót przytwierdzonych, a wziąwszy rożek z kości słoniowej, który mu wisiał na piersiach, wydobył z niego kilka tonów.
Światło w oknie owem poruszyło się, opuściło komnatę, w której błyszczało, i przebiegło cały długi szereg okien, kolejno je oświecając. Po chwili oczekiwania, książę usłyszał z drugiej strony muru drobne i lekkie kroki biegnącej po trawie i suchych liściach kobiety. Słodki i świeży głosik szeptem zapytał:
— Czy to wy, mój książę!?
— Tak, to ja, nie bój się niczego, piękna moja Kasiu! Otwórz, to ja!
Drzwi otworzyły się; młoda kobieta drżała na pół z trwogi, na pół z zimna.
Książę zarzucił jej swój płaszcz na ramiona i przyciągnął ją ku sobie, zawijając się wraz z nią w jego fałdy. Tak przeszli podwórze wśród ciemności. U stóp schodów w lampie srebrnej gorzała oliwa pachnąca. Katarzyna podniosła lampę tę. Nie śmiała ona wyjść z nią na podwórze, raz dlatego, aby jej kto nie dojrzał, a powtóre, aby wiatr płomienia tego nie zdmuchnął i nie pogrążył jej w zupełnej ciemności. Weszli na schody, jedno w objęciach drugiego.
Aby dostać się do sypialni, przejść trzeba było długi i ciemny korytarz. Katarzyna jeszcze bardziej przycisnęła się do swego kochanka.
— Czy uwierzyłbyś, mój drogi książę — rzekła półgłosem — że sama tędy przejść się odważyłam.
— O! ja wiem, żeś ty, najdroższa, odważna, jak rycerz!
— Jak tu nie mieć odwagi, gdy się idzie otworzyć drzwi tobie?
Katarzyna oparła głowę o ramię księcia, który usta przycisnął do jej czoła. Tak przeszli długi korytarz; lampa tworzyła koło nich świetlne kręgi drżące, w których widniała surowa i opalona twarz, księcia obok świeżej twarzyczki pani de Giac. Zdawaćby się mogło, że to ożywione płótno Tycyana się przesuwa. Doszli tak nareszcie do drzwi sypialnej komnaty, z której wydobywała się atmosfera pełna rozkosznych woni... Drzwi zamknęły się za nimi, wszystko w ciemność zapadło.
Przeszli o dwa kroki od pana de Giac, ukrytego za czerwoną firanką ostatniego okna, i nie widzieli twarzy jego, zzieleniałej ze wściekłości, i dwojga oczu, zemstą błyszczących.
Któż jest w stanie wypowiedzieć, co się działo w sercu tego człowieka, gdy ich widział zbliżających się wzajem! Jakąż zemstę musiał obmyślić mąż ten zdradzony, kiedy nie rzucił się na nich i nie zamordował ich na miejscu!
Gdy już zniknęli, wyszedł on z za firanki, zstąpił powoli ze schodów, idąc jak starzec na chwiejących się nogach, z głową spuszczoną na piersi.
Szedł tak aż do końca parku, otworzył furtkę, od której on sam jeden nosił klucz przy sobie. Nikt go nie widział, gdy wchodził, i nikt go nie widział, gdy wychodził. Zawołał Ralffa głosem głuchym i drżącym; przywiązane zwierzę przybiegło doń w lekkich podskokach.
— Cicho, Ralffie! cicho! — rzekł, głaszcząc go i siadając ciężko na siodle.
I niezdolny do kierowania koniem, powierzył się jego instynktowi, zarzucając mu cugle na szyję. Zresztą wszystko jedno mu było, dokąd go Ralff zaniesie.
Burza zawisła na niebiosach, deszcz drobny i napół zmarznięty padać zaczął, ciężkie chmury, jak fale wzburzonego oceanu, toczyły się po niebie. Ralff stąpał powoli i poważnie.
De Giac nie widział nic, nie czuł nic, cała jego istota przeszła w jedną, jedyną myśl — myśl strasznej zemsty. Kobieta ta zdradą wiary małżeńskiej złamała całą jego przyszłość.
De Giac marzył o żywocie prawdziwie rycerskim. Sława wojenna i rozkosze miłości — oto były jego jedyne cele. Kobieta ta piękna, której zostawało jeszcze lat dwadzieścia piękności, była jakby urną, w której młody ten i szlachetny pan złożył szczęście wszystkich dni swoich. A teraz wszystko stracone, miłość zginęła, do wojny już nie miał ochoty. Ta jedna myśl, myśl podwójnej, strasznej zemsty, pożerała go, głuszyła w nim wszystkie inne myśli, do szaleństwa go przywodziła. Deszcz padał coraz gęstszy, silniejsze powiewy wiatru gięły potężne, przydrożne drzewa. Woda spływała po obnażonem czole de Giaca, który tego nie czuł nawet, krew przez chwilę w ścieśnionem sercu uwięziona, teraz buchała mu do głowy, żyły na skroniach jego, jak grabę sznury, nabrzmiały. Przed oczyma widział rzeczy dziwne: takie, jakie zapewne widzi człowiek w chwili, gdy go szał ogarnia, myśl ciągle ta sama, niezmierna i paląca, wrzała mu w mózgu, łamiąc się i przerabiając i za cały rezultat tej walki, dając tylko szał zemsty i zemsty pragnienie.
— O — zawołał nagle — szatanowi oddałbym się chętnie, gdyby mi w zamian dał nasycenie zemsty!
W tej samej chwili Ralff odskoczył w bok i przy blasku rozdzierającej horyzont błyskawicy de Giac obaczył, że tuż obok niego nieznajomy jakiś jeździec kroczy.
Dotąd nie zauważył był towarzysza podróży i nie rozumiał, w jaki sposób znajduje się tuż obok niego. Ralff zdawał się być tak samo zdziwiony, jak jego pan; rżał on ze strachu, a cała skóra na nim drżała, jakby wychodził z lodowej kąpieli. De Giac rzucił raz jeszcze okiem na przybysza i zdziwił się, że w ciemności widzi go tak wyraźnie.


Przeszli o dwa kroki od pana de Giac.

Człowiek ten miał u czapki wielkie czarne pióro, które podtrzymywała bogata spinka z opalem. Opal ten dziwnem jakiemi zrządzeniem rzucał blask, który pozwalał rozróżnić towarzysza w ciemności nocnej. Pan de Giac na palcu miał pierścień z takimże samym kamieniem. Spojrzał on na kamień ten, ale opal, bądź dlatego, że był mniej piękny, bądź też dlatego, że inaczej był oprawiony, nie posiadał tych świetlnych własności.
Coraz bardziej zdziwiony, podniósł jeszcze raz oczy na nieznajomego. Był to młody człowiek, o twarzy bladej i melancholijnej, cały ubrany czarno. Koń jego również czarnej był maści. De Giac ze zdziwieniem spostrzegł, że na koniu nie było ani siodła, ani uzdy i że nieznajomy jechał bez strzemion i bez ostróg. Koń kierowany był tylko naciskaniem kolan jeźdźca.
W stanie, w jakim de Giac się znajdował, nie miał żadnej ochoty do rozmowy. Myśli jego były jakby bolesnym skarbem, z którego ani źdźbła nikomu oddać nie chciał. Dotknięcie ostrogi wskazało Ralffowi, co jego pan myśli. Rumak popędził galopem. Jeździec i rumak czarny w tejże samej chwili uczynili to samo... Po kwadransie jazdy de Giac obejrzał się w przekonaniu, iż daleko poza sobą pozostawił nieproszonego towarzysza, lecz z coraz wzrastającym podziwem ujrzał, że pomiędzy nim i nieznajomym była takaż sama, jak wprzód, odległość. Ruchy jego i jego konia regulowały się do ruchów de Giaca i Ralffa, z tą tylko różnicą, że jeździec ów dziwny zdawał się unoszonym przez rumaka, a nie prowadzącym go. Zdawało się, że czarny rumak nie dotyka ziemi, stąpanie jego nie budziło tententu, kopyta, dotykając krzemieni, nie krzesały iskier.
De Giac poczuł dreszcz jakiś, ścinający mu krew w żyłach. To, co się działo przed jego oczyma, wydawało mu się iście nadziemskiem. Zatrzymał konia, rumak czarny stanął także. Byli właśnie na zbiegu dwóch dróg: jedna przez płaszczyzny między polami prowadziła do Pontoise, druga zaś zagłębiała się w ciemnym i gęstym lesie de Beaumont. De Giac zamknął na chwilę oczy, myśląc, że jest pod wpływem jakiegoś optycznego złudzenia, lecz gdy je znowu otworzył, zobaczył na temże samem miejscu czarnego jeźdźca na czarnym rumaku. Cierpliwość jego wyczerpała się.
— Mości panie — zawołał, wskazując mu wyciągniętym ramieniem dwie drogi — wspólnych nie mamy spraw, pewno nie w jedną udajemy się drogę. Wybierzcie jedną z tych dróg; ta, którą waść nie pojedziesz, będzie moją drogą.
— Mylisz się, de Giac — odparł nieznajomy łagodnym głosem — mamy wspólne sprawy i do jednego dążymy celu. Nie szukałem cię, wezwałeś mnie i oto jestem!
De Giac przypomniał sobie wykrzyk zemsty, który mu się z piersi niebacznie wydarł i dziwny sposób, w jaki w tejże samej chwili stanął przy nim jeździec nieznany, jakby z pod ziemi wyrósł, i znowu spojrzał na tego strasznego człowieka. Światło, które rzucał opal u czapki nieznajomego, podobne było do płomyka, gorejącego u czoła duchów piekielnych. De Giac był łatwowierny, jak każdy rycerz średniowieczny, ale był równie nieustraszony. Nie cofnął się ani na krok, chociaż włosy zjeżyły mu się na głowie i chociaż Ralff wspinał się i rzucał niespokojnie.
— Jeżeli jesteś tym, którym się mienisz — rzekł de Giac głosem pewnym — jeżeliś przybył na moje wezwanie, to wiedzieć też musisz, po co cię wezwałem.
— Chcesz zemsty nad niewierną żoną i zemsty nad potężnym księciem, ale chcesz także przeżyć ich oboje i znaleźć radość i szczęście między dwoma mogiłami.
— Czy to możebne?
— Możebne!
De Giac roześmiał się konwulsyjnie.
— Cóż za to chcesz? — rzekł.
— To, coś sam ofiarował! — odpowiedział nieznajomy.
De Giac uczuł gwałtowne ściągnięcie się nerwów prawej ręki. Zawahał się.
— Wahasz się!? — zawołał czarny jeździec — wołasz: „zemsty! zemsty!“ i cofasz się przed nią? Serce niewieście!... umiałeś wykryć zdradę i hańbę swoją, a nie umiesz kary dla nich znaleźć!
— Czy będę widział śmierć ich obojga? — zapytał de Giac.
— Tak, obojga.
— W moich oczach?
— W twoich oczach.
— I po ich śmierci będę jeszcze miał lata miłości, potęgi i sławy? — pytał dalej de Giac.
— Zostaniesz mężem najpiękniejszej przy dworze kobiety, zostaniesz ulubieńcem, powiernikiem i doradcą króla. Jesteś już jednym z najważniejszych rycerzy armii.
— Dobrze więc! A teraz co mam uczynić? — rzekł de Giac z silnem postanowieniem.
— Pójść, dokąd cię zaprowadzę — odpowiedział nieznajomy.
— Ktokolwiek jesteś, szatan czy człowiek, idź naprzód; dokądkolwiek pójdziesz, pójdę za twoim śladem!
Czarny jeździec puścił się cwałem, jakby rumak jego był skrzydlaty, drogą, prowadzącą do lasu. Ralff, szybkobnogi Ralff, podążał za nim z trudnością...
Wkrótce też konie i jeźdźcy zniknęli, zagłębiając się pod sklepienia stuletnich drzew lasu de Beaumont.
Burza trwała noc całą.
Miasto Rouen musiało w końcu, poddać się Anglikom, głównie z powodu tendencyjnej bezczynności księcia Burgundyi. Trzeba było zawrzeć pokój, aby ocalić monarchię. Ale Henryk V, król angielski, żądań francuskich nie chciał uwzględnić i podawał bardzo wygórowane warunki. Pomimo to królowa i książę posiali ułożony w myśl Henryka V traktat pokojowy Karolowi VI do Pontoise, przynaglając do przyjęcia go.
Król Francyi znajdował się w jednej z tych chwil powrotu do rozumu, porównać się dających do tych porannych godzin, walczących z nocą jeszcze niezwyciężoną, w których wszystko przedstawia się w kształtach niepewnych i niewyraźnych. Szczyty tylko najwyższych gór rozjaśniają się od promieni słońca, a płaszczyzna cała znajduje się w cieniu. W tych chwilach przejściowych, następujących zwykle po wielkich wstrząśnieniach i wysiłkach fizycznych, ogarniało monarchę osłabienie umysłowe i opuszczała go wola, tak, że stary Karol VI zgadzał się wtedy na wszystko, co mu podsuwano, choćby to było ze szkodą jego interesów własnych, lub spraw królestwa. W tych godzinach rekonwalescencyi odczuwał przedewszystkiem potrzebę opieki i jakiejś słodkiej łagodności. To tylko jedno przez pewien czas mogłoby było powrócić organizmowi temu, zużytemu przez troski wojen domowych, wojen z wrogami kraju, swobodę, której w przedwczesnej swej starości tak bardzo potrzebował.
Karol VI czuł jednocześnie i złe, i niemożność zaradzenia złemu. Widział królestwo rozrywane na trzy części, które silna ręka podtrzymaćby mogła; czuł, że potrzebna tu jest silna wola monarchy, a on, biedny starzec, biedny szaleniec, był widmem zaledwie. Jak człowiek, zaskoczony nagle trzęsieniem ziemi, słyszał wokoło siebie trzask walącego się olbrzymiego budynku monarchii feodalnej; a pojmując, że nie ma dość siły, aby sklepienie podtrzymać, ani też nie mogąc uciekać, schylił swą siwą głowę z rezygnacyą i oczekiwał strasznych owego wstrząśnienia skutków.
Wręczono mu pismo księcia i warunki pokoju, podyktowane przez króla angielskiego; najemni służalcy pozostawili go samego w pokoju, dworzan zaś od dawna już nie posiadał.
Przeczytał fatalny pergamin, który zmuszał prawych dziedziców do traktowania z zaborcą; wziął pióro do ręki, aby go podpisać, potem w chwili, gdy miał już umieścić na nim kilka liter, składających jego imię, pomyślał, że każda z nich kosztować go będzie jedną prowincyę, i rzuciwszy z krzykiem bolesnym pióro zdala od siebie, opuścił głowę na piersi, ścisnął ją obiema rękoma, szepcąc:
— Boże mój! Zbawco i Panie, miej litość nade mną!
Od godziny już siedział tak zatopiony w myślach, nie wiążących się z sobą, jakby w chorobliwem majaczeniu, starając się pochwycić je siłą woli męskiej, jakiej osłabiony umysł jego ani powziąć, ani też utrzymać nie był w stanie. Czuł, że w tym chaosie utracić mu chyba przyjdzie i tę resztę rozumu zdrowego, która mu pozostawała. Ściskał głowę obydwiema rękoma, jakby w ten sposób chciał w niej rozum zatrzymać. Ziemia kręciła mu się pod nogami, w uszach mu szumiało, pod zamkniętemi powiekami przebiegały błyski olśniewające, jednem słowem czuł, że szał piekielny znowu z całą siłą ogarniał wyłysiałą jego głowę i zęby swe ogniste w mózgu jego zatapiał.
W tej stanowczej chwili, drzwi, nad któremi straż powierzona była panu de Giac, otworzyły się cicho, przez nie wsunął się młody człowiek, lekki jak cień, podszedł i usiadł na poręczy fotelu starca i, popatrzywszy nań chwilę z współczuciem i szacunkiem, pochylił mu się do ucha i wymówił dwa tylko wyrazy:
— Mój ojcze!
Słowa te wywarły magiczny wpływ na króla; na dźwięk tego głosu, ręce jego rozplotły się, głowę podniósł, pozostał tak chwilę nieporuszony, usta mu drżały, oczy błędne w jeden punkt utkwił, nie odważając się odwrócić z obawy, czy przypadkiem nie myli się i czy mu się tylko nie zdawało, iż słyszał to, co usłyszeć tak pragnął.
— To ja, mój ojcze — powtórzył raz jeszcze ten głos słodki.
Młody człowiek obszedł fotel i ukląkł na poduszce, na której starzec wsparte miał nogi.
Starzec patrzył nań chwilę wzrokiem błędnym, nagle krzyknął, zarzucił mu ręce na szyję i przytulił do piersi jasnowłosą głowę, przycisnął usta swoje do włosów młodzieńca z miłością do szału podobną.
— Ach! ach! — wołał, łkając — och! synu mój, dziecię moje, mój Karolu!
I łzy potoczyły mu się z oczu.
— O moje najdroższe dziecię, więc to ty jesteś! ty? w objęciach twego starego ojca! czyż to prawda? czy to być może? Mów do mnie jeszcze... ciągle... mów, mów!...
Potem obiema rękoma odsunął głowę młodzieńca, wzrok swój jeszcze szałem błyszczący utopił w oczach syna; a młodzian, który ze wzruszenia również mówić nie mógł, płacząc i śmiejąc się naprzemian, głową tylko dawał znak, że się ojciec nie mylił.
— Jakżeś się tu dostał? — pytał starzec — jaką drogą? na jakie niebezpieczeństwa narażałeś się dla mnie, aby mnie zobaczyć? Och! bądź błogosławione, dziecię, za twoją miłość synowską! niech Bóg błogosławi ci tak, jak cię twój ojciec błogosławi!
Biedny król porwał znów syna w objęcia i całował go namiętnie.
— Dowiedzieliśmy się w Meaux, iż rozpoczęte zostały rokowania dla zawarcia traktatu między Anglią i Francyą — mówił Delfin — i równocześnie dowiedzieliśmy się także, że ty, ojcze, jesteś cierpiący i chory, że na tej konferencyi nie będziesz obecny.
— Skąd się o tem dowiedziałeś?
— Przez jednego z naszych przyjaciół, oddanego tobie i nam, ojcze, przez tego, któremu powierzono tej nocy straż przy drzwiach twoich.
I wskazał drzwi, przez które wszedł.
— Przez pana de Giac? — zapytał król z przerażeniem.
Delfin potwierdzająco skinął głową.
— Ależ to burgundczyk, stronnik księcia! — mówił król dalej z wzrastającem przerażeniem — człowiek ten sprowadził cię tu może po to, żeby cię zdradzić!
— Nie lękaj się, ojcze — rzekł Delfin — pan de Giac nam sprzyja.
Przekonywający ton mowy Delfina uspokoił króla.
— A więc kiedy się dowiedziałeś, że jestem sam?... — zapytał starzec.
— Chciałem cię zobaczyć, ojcze, a Tanneguy, który potrzebował również porozumieć się w ważnej sprawie z panem de Giac, zgodził się towarzyszyć mi; zresztą, dla większego bezpieczeństwa, dwóch jeszcze dzielnych rycerzy przyłączyło się do nas.
Dziś o godzinie dziesiątej rano wyjechaliśmy z Meaux; wjechaliśmy do Paryża przez Louvres, gdzie zmieniliśmy konie i przy schyłku dnia przybyliśmy do bramy miasta; tam Pothon i la Hire czekali na nas. Mieliśmy od pana de Giac list bezpieczeństwa, nikt nawet nie domyślił się, cośmy za jedni, i tak dostaliśmy się aż do tych drzwi, które de Giac mi otworzył, i oto jestem, mój drogi ojcze, u nóg twoich, w twoich objęciach!
— Tak, tak — rzekł król, kładąc rękę na pergaminie, który przed przybyciem Delfina chciał podpisać, a który zawierał owe uciążliwe warunki pokoju, o których wyżej wspominaliśmy — tak, oto przyszedłeś dziecię, jak anioł stróż królestwa, powiedzieć mi: Królu, nie wydawaj Francyi!... przyszedłeś, jak syn mój, powiedzieć mi: Ojcze, zachowaj mi moje dziedzictwo! Och, królowie!... królowie!... mniej oni mają swobody od ostatniego ze swoich poddanych; muszą oni zdać rachunek przed swymi spadkobiercami, a potem przed Francyą z puścizny, przeznaczonej im przez przodków. Ach! gdy wkrótce stanę przed ojcem moim, Karolem Mądrym, jakiż rachunek okropny zdawać przed nim będę z królestwa, które pozostawił mi bogatem, spokojnem i potężnem, a które ja pozostawię tobie, biedaku, pełne zaburzeń, poszarpane w kawałki! O tak, rozumiem, przyszedłeś powiedzieć mi: „Nie podpisuj tego pokoju!“ Nieprawdaż, przyszedłeś mi to powiedzieć?
Delfin przebiegł oczyma pergamin, na którym wypisane były warunki pokoju, i rzekł:
— Tak, ojcze! pokój ten jest uciążliwy i okropny, prędzej ja i przyjaciele moi połamiemy miecze nasze aż do rękojeści na hełmach Anglików, aniżeli na taki pokój się zgodzimy, i polegniemy raczej do ostatniego na tej ziemi, a nie oddamy jej dobrowolnie odwiecznemu wrogowi naszemu... Tak, mój ojcze, prawdę wyrzekłeś, nie można podpisać tych warunków pokoju.
Karol VI drżącą ręką wziął pergamin, popatrzył nań chwilę, potem nagłym ruchem przedarł go na dwie połowy.
Delfin rzucił mu się w objęcia.
— Stało się — rzekł król. — Niech więc będzie wojna; lepsza jest bitwa przegrana, niż tak sromotny pokój.
— Bóg sprawiedliwy w wojnie tej pomagać nam będzie.
— Lecz. jeśli książę nas opuści i przejdzie na stronę Anglików?
— Porozumiem się z nim — odpowiedział Delfin.
— Wszakże on już nieraz chciał widzieć się z tobą, a tyś zawsze odmawiał.
— Teraz ja sam postaram się o to.
— A cóż powie na to Tanneguy?
— Zgodzi się również, mój ojcze, więcej nawet, bo sam będzie oddawcą mego listu i poprze żądanie moje, a wtedy książę i ja zwrócimy się przeciw tym przeklętym Anglikom i wypędzimy ich aż na ich okręty. Ach! nie brak nam dzielnych rycerzy, mężną armię też mamy, a przytem słusznej bronimy sprawy; jest to więcej, niż potrzeba, drogi mój ojcze i panie; aby tylko promyk łaski Bożej, a ocaleni będziemy!
— Oby cię Bóg wysłuchał, mój synu!
Król wziął do ręki rozdarty pergamin.
— W każdym razie, oto jest moja odpowiedź królowi angielskiemu.
— Panie de Giac! — zawołał Delfin, podnosząc głos.
Pan de Giac wszedł, uchylając zasłonę u drzwi zawieszoną.
— Oto jest — rzekł Delfin, odpowiedź na propozycye króla Henryka. Wręczysz ją pan jutro księciu Burgundyi, a dodasz do tego i to pismo: mieści się w niem żądanie osobistego porozumienia się i załatwienia zgodnie i uczciwie spraw tego biednego królestwa.
— A teraz, mój ojcze — rzekł królewicz, zbliżając się do starca — teraz któż ci przeszkadza wydobyć się z rąk królowej i księcia? któż ci zabroni jechać z nami? Wszędzie, gdzie ty będziesz — będzie Francya. Idź z nami! Znajdziesz między nami szacunek i życzliwość moich przyjaciół, a z mojej strony miłość i troskliwość synowską. Pójdź z nami. ojcze, posiadamy jeszcze miasta obronne: Meaux, Poitiers, Tours, Orleans; wprzód rozwalą się mury i wały, wprzód wyrżnięta, zostanie cała załoga, wprzód padną do ostatniego wszyscy nasi przy progu drzwi twoich, zanim tobie włos jeden z głowy spadnie!


— Oto jest — rzekł Delfin — odpowiedź na propozycye...

Król patrzył na syna swego z czułością.
— Tak, tak — rzekł — wierzę, iż dotrzymałbyś tego, co obiecujesz... Niepodobna jednak, abym twe propozycye przyjął; pędź, orle młody, masz skrzydła mocne i lot twój jest szybki; idź i pozostaw w swem gnieździe starego orła, któremu lata połamały skrzydła i siłę odjęły. Idź, moje dziecię, niech ci wystarcza to przekonanie, że obecność twoja dała mi jedną noc szczęśliwą, że pieszczotami twemi usunąłeś szał z mej głowy; idź, synu mój, a te dobre chwile, których doznałem przez ciebie, niech Bóg ci nagrodzi!
Po tych słowach król podniósł się w obawie niespodziewanego napadu, skracając sam rzadkie chwile szczęścia, jakie obecność jedynej ukochanej istoty mu sprawiała. Odprowadził Delfina aż do drzwi i przycisnął go raz jeszcze do serca... Ojciec i syn uścisnęli się po raz ostatni w życiu.
Młody Karol wyszedł.
— Bądźcie spokojni, mości Tanneguy — mówił w tej samej chwili de Giac do pana Duchatel — przywiodę go pod ostrze waszego miecza, jak byka pod topór rzeźniczy.
— Kogo? — zapytał Delfin, nachodząc ich z nienacka.
— Nikogo, miłościwy panie — odpowiedział spokojnie Tanneguy — pan de Giac opowiada mi liistoryę, która się stała przed dawnemi laty.
Tanneguy i de Giac porozumiewająco spojrzeli na siebie.
De Giac wyprowadził ich poza bramy miasta.
Nazajutrz pan de Giac udał się do Meulun, zaopatrzony w dwa listy do księcia Burgundyi. Wszedł on do namiotu, w którym książę rozmawiał z Henrykiem i hrabią de Warwick.
Książę Jan przerwał z pośpiechem jedwabną czerwoną nitkę, związującą przywieziony przez ulubieńca list, przy którym wisiała pieczęć królewska. Pod kopertą znalazł traktat podarty: była to jedyna odpowiedź króla, jaką wymógł na nim królewicz.
— Monarcha nasz jest widocznie w napadzie szału — rzekł książę, czerwieniąc się z gniewu — gdyż, niech mu Bóg przebaczy, podarł to, co powinien był podpisać.
Król Henryk spojrzał ostro na księcia, który formalne już przyjął był zobowiązanie w imieniu króla.
— Miłościwy pan nasz — rzekł spokojnie de Giac nigdy nie był zdrowszy na ciele i umyśle, niż obecnie.
— A więc to ja byłem szalony — rzekł, podnosząc się, król Henryk — uwierzyłem w obietnice, których nie miano władzy, a być może i nie chciano dotrzymać.
Na te słowa książę Jan zerwał się gwałtownie z miejsca. Gniew miotał nim straszny, oczy rzucały błyskawice, nozdrza mu się rozdęły, a jednak milczał, nie znajdując nic w odpowiedzi na tę zniewagę.
— Dobrze, mój kuzynie — rzekł król Henryk, dając księciu Burgundyi umyślnie tytuł, który mu nadawał król Francyi — dobrze! A teraz miło nam wielce oznajmić wam, iż siłą weźmiemy to, co się nam należy i co chcieliśmy odebrać drogą dobrowolnych układów. Tak! odbierzemy naszą część tej ziemi francuskiej, zajmiemy właściwe nam miejsce w rodzinie królewskiej! Mieczem zdobędziemy miasta króla Karola i siłą pozyskamy jego córkę i wszystko to, czego przedtem żądaliśmy! Pozbawimy go królestwa, a was waszego księstwa.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział książę Burgundzki tym samym tonem — wolno wam mówić, co chcecie i jak się wam podoba; lecz, zanim wyzujecie króla z jego królestwa, a mnie z księstwa mego, dobrze się jeszcze utrudzić będziecie musieli. Nie wątpię o tem, że zamiast zwycięstw tych, o których marzycie, będziecie mieli dosyć jeszcze do roboty, żeby się na waszej wyspie utrzymać.
Kończąc te słowa i nie czekając odpowiedzi, odwrócił się plecami do króla angielskiego i wyszedł przez drzwi, prowadzące do namiotów francuskich.
De Giac wyszedł za nim.
— Mości książę — rzekł, uszedłszy kilka kroków — mam jeszcze drugi list.
— Dyabłu go oddaj, jeśli podobny jest do pierwszego krzyknął książę — gdyż co do mnie, to na dzisiejszy dzień mam dosyć tego jednego.
— Mości książę — mówił de Giac, nie zważając na gniew księcia jest to list od pana naszego, królewicza Karola, w którym prosi was o wyznaczenie miejsca spotkania się dla ustnego porozumienia w sprawach państwa.
— A!... tem wszystko się jeszcze złe naprawić może — rzekł książę, odwracając się szybko — gdzie masz ten list, panie de Giac?
— Oto jest, Mości książę.
Książę wyrwał mu list z ręki i czytać zaczął.
— Niech zdejmą namioty i zburzą szańce — zawołał książę do służby i paziów — i niech tego jeszcze wieczora nie zostanie śladów tego przeklętego z królem Henrykiem spotkania! A wy, panowie — rzekł, zwracając się do panów, którzy, usłyszawszy te słowa, powychodzili ze swoich namiotów — na koń, wydobyć miecze i niech zawrze wojna zniszczenia, wojna na śmierć przeciw tym niedźwiedziom, przybyłym z za morza, i temu synowi zbrodniarza, który się ich królem mianuje!
W dniu 11 lipca żądane przez królewicza spotkanie z księciem Burgundzkim przyszło do skutku w pobliżu zamku de Pouilly; podano sobie ręce na zgodę i zaprzysiężone wzajemną pomoc i solidarność w każdej potrzebie, ale los inaczej rozsądził. Należało teraz przedewszystkiem wypędzić Anglików z kraju, oswobodzić francuską ziemię od najeźdźczych pułków króla Henryka VI. Książę Jan nie wiele dbał o to, pomimo przyrzeczenia danego Delfinowi i zemsty zapowiedzianej królowi Anglii; wpadł w stan jakiejś apatyi i bezczynności i pozwolił na to, aby zdradą miasto Pontoise dostało się w ręce Anglików, aby potem ten sam los spotkał twierdzę Château Gaillard. Oburzano się powszechnie na Burgundów i zarzucano ich wodzowi, że umyślnie tak źle broni kraju, że zdradza swoich w widokach własnego interesu i wyniesienia się. W celu wytłómaczenia się i wzmocnienia zachwianej zgody książę Jan powtórnie miał się spotkać z Delfinem na moście przed miastem Montereau, w dniu 10 września.
Spotkanie to przyszło rzeczywiście do skutku, ale wypadło najfatalniej dla księcia, gdyż skryty jego wróg, pan de Giac, który poprzysiągł mu zemstę za zbałamucenie młodej żony, długo odwlekając ostatnią sposobność, teraz postanowił wreszcie dokonać krwawego dzieła i z przybocznym królewicza Tanneguy’m ułożył spisek na życie swego rywala.
Książę Jan miał być zamordowany; chodziło tylko o zwabienie go z nielicznym pocztem w zasadzkę, a do tego wybornie nadawało się proponowane spotkanie z Delfinem.
Na środku mostu, otoczonego szlabanami, przed miastem Montereau wzniesiono namiot drewniany, w którym królewicz oczekiwał swego dostojnego kuzyna. Rozmaite znaki ostrzegały księcia przed wyjazdem na owo spotkanie i budziły złe przeczucia, ale cofnąć się już nie było sposobu.
Królewicz umówionego dnia był już od dawna na swojem miejscu. Miał on na sobie długą suknię z jasnoniebieskiego aksamitu, przybraną sobolami, na głowie czapeczkę wielce kształtem do naszych myśliwskich podobną. U głowy czapka ta ujęta była w koronę ze złotych lilii. Dno czapeczki było takie, jak suknia.
Gdy książę spostrzegł syna królewskiego, wszystkie jego podejrzenia naraz upadły. Postąpił też prosto ku niemu i śmiało wszedł do namiotu. Za nim w ślad weszło dziesięciu towarzyszących mu rycerzy, poczem baryery z obu stron mostu zamknięto.
W ciasnym tym namiocie było tyle tylko miejsca, że dwadzieścia cztery osoby zaledwie stanąć mogły. Burgundzi i Francuzi dotykali się prawie łokciami. Książę zdjął czapkę i przykląkł na jedno kolano przed królewiczem.
— Na rozkazy Waszej Królewskiej Wysokości stawiłem się — rzekł — chociaż wielu z mojej rady mówiło mi, iż żądaliście, miłościwy panie, tego widzenia się ze mną dlatego, aby mi czynić wyrzuty publicznie. Mam nadzieję, że tak nie jest, albowiem na to nie zasłużyłem.
Delfin założył ręce na krzyż, nie podnosząc go, ani też nie całując, jak to był uczynił przy pierwszem spotkaniu.
— Mylicie się, Mości książę! — rzekł tonem surowym. — Tak jest, ważne przeciw wam podnoszą się zarzuty, gdyż źle dotrzymaliście obietnicy, jakąście nam uczynili. Pozwoliliście Anglikom zająć miasto nasze Pontoise, które jest kluczem Paryża, i zamiast zamknąć się w stolicy, aby jej bronić, lub umrzeć z honorem i sławą na jej murach, jakby uczynić winien pierwszy poddany korony francuskiej, wy uciekliście do Troyes.
— Uciekłem!? mówi Wasza Królewska Wysokość! zawołał książę, który zadrżał na całem ciele, usłyszawszy to obelżywe słowo.
— Tak, uciekliście — powtórzył królewicz z naciskiem. — Wyście...
Książę powstał, nie chcąc słuchać dalej. W pokornej postawie, jaką był przyjął, rękojeść jego miecza zaczepiła się o oczko siatki stalowej, którą miał na piersiach; książę sięgnął tam ręką, aby ją odczepić. Królewicz cofnął się krok w tył, nie wiedząc, z jakim zamiarem książę dotyka miecza.
— Jak śmiecie, Mości książę, kłaść rękę na mieczu wobec pana waszego!? — wykrzyknął jeden z towarzyszy królewicza, rzucając się pomiędzy Delfina i księcia.
Książę chciał odpowiedzieć. Obecny temu Tanneguy pochylił się, podniósł topór wojenny o krótkiej rękojeści, ukryty za fałdami kotary, a podnosząc się, zawołał:
— Już czas! — i wzniósł topór nad głową księcia.
Książę spostrzegł niebezpieczeństwo. Chciał lewą ręką zasłonić się przed ciosem, podczas gdy prawą za miecz chwytał, ale nie zdążył go nawet wydobyć. Topór Duchatela spadł, odcinając lewe ramię księcia i tym samym zamachem przecinając mu twarz od kości policzkowej aż do dolnej szczęki.
Chwilę jeszcze Jan Nieustraszony stał prosto, jak dąb, który upaść nie może. Widząc to, pan Robert de Loize, wraził mu sztylet w gardło i zostawił.
Książę wydał krzyk straszliwy i padł u nóg pana de Giac.
Powstała straszna wrzawa i okropne zamieszanie; w ciasnym namiocie, w którym zaledwie dwóch mogłoby walczyć z sobą, dwudziestu ludzi rzuciło się na siebie. Przez chwilę ponad wszystkiemi temi głowami widać było ręce, topory i miecze. Francuzi krzyczeli:
— Bij! zabijaj! śmierć zdrajcom!
Burgundzi wołali:
— Zdrada! zdrada! Ratujcie!...
Ze stalowych zbroi, uderzających o siebie, iskry się sypały, z ran krew strumieniem płynęła. Królewicz przerażony przechylił się poza baryerę. Na jego krzyki nadbiegł prezydent Leuvet, chwycił go wpół, wyciągnął z tej ciżby walczących i na wpół zemdlonego poprowadził z sobą do miasta. Niebieska suknia aksamitna młodego Delfina cała była krwią księcia Burgundyi zbryzgana.
Walka i krzyki nie ustawały, deptano po drgającem jeszcze ciele księcia, którego nikt ratować nie myślał.
Burgundczycy, widząc, iż wszelki opór byłby bezskuteczny, uciekli przez złamaną baryerę. Delfińczycy ścigali ich, a w opuszczonym i zakrwawionym namiocie zostało tylko trzech ludzi.
Na ziemi leżał umierający książę Burgundyi, przed nim stał z rękoma skrzyżowanemi na piersiach Piotr de Giac i przypatrywał się jego konaniu, trzeci nareszcie był to Olivier Layet, który, wzruszony cierpieniami nieszczęśliwego księcia, podnosił na nim koszulkę żelazną, aby pchnięciem sztyletu skrócić jego męczarnie. De Giac nie dozwolił mu jednak spełnić tego miłosiernego uczynku, każde bowiem drgnienie konwulsyjne konającego za swoją własność uważając, wpatrywał się w nie z rozkoszą. Litość Oliviera nad księciem za krzywdę dla siebie poczytując, gwałtownem uderzeniem nogą wytrącił mu sztylet z ręki. Olivier zdziwiony podniósł głowę.
— Do pioruna! — zawołał, śmiejąc się piekielnie de Giac dajże biednemu księciu skonać spokojnie.
Gdy wreszcie książę wydał ostatnie tchnienie, de Giac przyłożył mu rękę do serca, aby się upewnić, czy istotnie już nie bije, a ponieważ reszta mało go już obchodziła, zniknął natychmiast, nic zwróciwszy na siebie niczyjej uwagi.
Królewiczowscy ścigali Burgundów aż do zamku, poczem wrócili do opuszczonego namiotu. Tu zastali oni martwego już księcia, leżącego na ziemi. Obok niego klęczał w krwi zakrzepłej proboszcz z Montereau i odmawiał modlitwy za umarłych. Stronnicy królewicza chcieli jeszcze porwać ciało i rzucić je do rzeki, lecz ksiądz wzniósł w górę nad księciem krucyfiks, grożąc gniewem Boskim każdemu, ktokolwiek dotknąłby się tych zwłok nieszczęsnych. Wówczas Coesmerel, syn naturalny pana de Tanneguy, odpiął od buta księciu złotą ostrogę, przysięgając, iż odtąd nosić ją będzie, jako znak rycerski. Inni zbrojni ze służby Delfina, idąc za przykładem pana de Coesmerel, pozrywali mu pierścienie z palców, które nimi były okryte, jako też i przepyszny łańcuch złoty, który umarły miał na szyi.
Ksiądz pozostał przy ciele aż do północy, potem z pomocą dwóch ludzi przeniósł je do młyna, znajdującego się w pobliżu mostu. Tu złożono zmarłego na stole, a ksiądz modlił się przy nim aż do rana. O godzinie ósmej odbył się pogrzeb; złożono księcia w kościele Matki Boskiej przed ołtarzem Św. Ludwika. Przy chowaniu zwłok żadnych nie było ceremonii, jednakże za spokój jego duszy dwanaście mszy odprawiono podczas trzech dni następnych.

IX.

Wspomnieliśmy wyżej, iż skoro pan de Giac przekonał się o śmierci księcia, natychmiast opuścił namiot.
Była już godzina siódma wieczorem, pogoda była chmurna, noc się zbliżała; odwiązał konia, który stał opodal przy młynie, a o którym wspominaliśmy wyżej, i skierował się drogą ku Bray-sur-Seine.
Mimo dokuczliwego zimna, jakie się czuć dawało, mimo ciemności, które co chwila gęstszemi się stawały, de Giac jechał noga za nogą. Pogrążony był w ponurych myślach; krwawa rosa nie orzeźwiła jego czoła, śmierć księcia zaspokoiła tylko połowę jego pragnień zemsty, a dramat polityczny, w którym tak czynną odegrał rolę, skończony dla wszystkich, dla niego tylko miał jedno mieć jeszcze rozwiązanie.
Było już wpół do dziewiątej, gdy pan de Giac przybył do Bray-sur-Seine. Zamiast jechać przez wieś, objechał ją wokoło, przywiązał konia do muru, opasującego ogród, otworzył furtkę, wsunął się cicho do domu własnego i zaczął wchodzić po ciemku na kręte i wązkie schody, prowadzące na pierwsze piętro. Kiedy był już na ostatnim stopniu, przez nawpół uchylone drzwi błysnęło światło, wskazując mu kierunek, w jakim się znajdował pokój jego żony. Zbliżył się i stanął na progu; piękna Katarzyna była sama, siedziała z ręką opartą na małym rzeźbionym stoliczku, pokrytym owocami; szklanka, do połowy tylko wypróżniona, świadczyła, iż młoda kobieta zapomniała o swym lekkim posiłku i zatonęła w marzeniu. Widok taki rozkosznym i słodkim jest dla oczu człowieka, będącego tych marzeń przedmiotem, piekielnym zaś dla tego, komu rzeczywistość, jątrząc rany zazdrości, szepce: „Nie o tobie tu myślą. Nie o tobie myśl słodki uśmiech na tę piękną twarz sprowadza...“
De Giac nie mógł dłużej znieść tego widoku. Zamydlenie Katarzyny było tak głębokie, iż wszedł niesłyszany przez nią. Nagle trzasnął gwałtownie drzwiami. Katarzyna krzyknęła, zrywając się z miejsca, jakgdyby ręka niewidzialna podniosła ją za włosy. Poznała męża.
— Ach! to ty? — rzekła.
I przechodząc w jednej chwili z przerażenia do radości, zmusiła jednocześnie twarz swą do uśmiechu.
De Giac patrzył z goryczą na tę prześliczną postać, która przed chwilą, zapominając o wszystkiem, posłuszna była głosowi serca, a teraz już z całą siłą woli i przytomnością umysłu panować nad sobą umiała. De Giac, nie odpowiadając nic, usiadł przy niej. Nigdy jeszcze nie wydawała mu się tak piękną.
Katarzyna wyciągnęła do niego rękę delikatną i białą, pokrytą pierścieniami, która do łokcia odkryta ginęła dalej w fałdach szerokich rękawów, obłożonych futrem. De Giac ujął tę rękę, popatrzył na nią z uwagą i odwrócił jeden z pierścieni, którego kamień znajdował się pod spodem. Był to ten sam, którego odcisk widział na pieczątce; listu pisanego do księcia. Odnalazł na nim gwiazdę, niknącą w chmurach, i wyczytał słowa, wyryte ponad gwiazdą:
— „Taż sama“ — szepnął, czytając — dewiza nie kłamie.
Katarzyna, którą to badanie niepokoiło, starała się odwrócić jego uwagę. Drugą ręką przeciągnęła po czole męża: czoło jego, chociaż blade, było rozpalone.
— Znużony jesteś, panie mój — rzekła — możebyś zechciał czemkolwiek się posilić. Może wezwać służbę?... Niewieści ten posiłek — ciągnęła dalej, wskazując na swój stolik — za lekki jest pewno dla zgłodniałego rycerza.
Podniosła się i wzięła małą srebrną świstawkę, chcąc wezwać jedną ze swych służebnych. W chwili, gdy chciała przyłożyć ją do ust, mąż zatrzymał jej rękę.
— Dziękuję pani, dziękuję — rzekł — nie potrzeba wzywać nikogo; to, co się na stole znajduje, będzie wystarczające dla pinie, prosiłbym tylko o szklankę.
Katarzyna poszła sama poszukać żądanego przedmiotu. Podczas gdy się oddalała, de Giac wyjął szybko maleńki flakonik, który miał na piersiach, i wylał z niego płyn do szklanki pozostawionej na stole. Katarzyna powróciła do stołu, nie zauważywszy nic z tego, co się działo.
— Oto jest — rzekła, nalewając szklankę wina i podając ją mężowi — pijcie, panie, za moje zdrowie.
De Giac umoczył usta w winie, jakby czyniąc zadosyć jej żądaniu.
— Dlaczego pani nie kończysz wieczerzy? — zapytał.
— Skończyłam ją, zanim przybyłeś.
De Giac. zmarszczył brwi i rzucił okiem na szklankę Katarzyny.
— Mam nadzieję, iż przynajmniej nie odmówisz pani w wychylenia ze mną toastu, który wznieść zamierzam, równie, jak ja nie odmówiłem propozycyi przez panią uczynionej.
Mówiąc to, podał żonie szklankę z winem zatratem.
— I jakiż to jest ten toast? — spytała Katarzyna, biorąc szklankę z rąk męża.
— Na cześć księcia Burgundyi! — zawołał de Giac.
Katarzyna, nie podejrzewając nic, skłoniła głowę z uśmiechem i poniosła do ust szklankę, którą do dna prawie wypróżniła. De Giac śledził ją z piekielnym wyrazem twarzy. Kiedy pić skończyła, wybuchnął szatańskim śmiechem, śmiech ten dziwnym dreszczem przejął Katarzynę; spojrzała na męża zdziwiona.
— Tak, tak mówił de Giac, jakby w odpowiedzi na to nieme zapytanie — tak! za prędko trochę usłuchałaś pani mojej propozycyi, boś nie zostawiła mi czasu do dokończenia wzniesionego toastu.
— Cóż jeszcze pozostawało do powiedzenia? zapytała Katarzyna z nieokreślonem uczuciem trwogi czy wzniesiony toast był niedokończony, czy źle go słyszałam? Wszakże mówiliście, panie, na cześć księcia Burgundyi...
— Tak, pani, lecz chciałem dodać: I niech Bóg ma większe miłosierdzie nad jego duszą, niż je ludzie mieli nad jego ciałem!
— Co pan mówisz!? — zawołała Katarzyna, patrząc błędnym wzrokiem i blednąc nagle — co pan mówisz!? — zapytała po raz, drugi z naciskiem.
Szklanka, którą trzymała w ręce, wypadła z zesztywniałych palców i rozprysła się w kawałki.
— Mówię — odpowiedział de Giac — że książę Jan Burgundzki przed dwoma, godzinami zamordowany został na moście pod Montereau.
Katarzyna krzyknęła okropnie, osunęła się i padła na fotel, poza nią stojący.
— Nie! to być nie może — zawołała z rozpaczą — to być nie może!
— Tak jednak jest — odparł zimno de Giac.
— Kto panu o tem powiedział?
— Sam go widziałem.
— Pan?
— Widziałem u nóg moich, słyszysz pani? Widziałem na własne oczy księcia, wijącego się w cierpieniach konania, widziałem krew, z pięciu zadanych mu ran płynącą, widziałem go umierającego bez księdza i bez nadziei zbawienia. Widziałem, jak usta jego miały wydać ostatnie tchnienie, i nachyliłem się nad nim, aby się o tem lepiej przekonać.
— Oh! i nie broniłeś go? nie odbiłeś ciosu, nie ocaliłeś?...
— Twego kochanka?! nieprawdaż, pani? — przerwał de Giac głosem strasznym i patrząc prosto w oczy żony — tak! nie broniłem go!
Katarzyna krzyknęła znowu, a nie mogąc znieść wlepionego w nią, pożerającego wzroku, ukryła twarz w dłoniach.
— Więc pani nie zgadujesz jeszcze? — zawołał de Giac, podnosząc się z kolei. — Czy to głupota, czy bezczelność! Nie zgadujesz więc, że ten list, który pisałaś do niego, który zapieczętowałaś tą oto pieczęcią, którą nosisz na palcu — zawołał, porywając ją za rękę, którą zasłaniała oczy — list, w którym wyznaczyłaś mu wiarołomną schadzkę, ja odebrałem; nie wiesz więc, że śledziłem go owej nocy — dodał, spoglądając na swoją rękę prawą — i że tejże nocy tak rozkosznej dla was, a piekielnej dla mnie, zgubiłem moją duszę? Nie zgadujesz, iż, gdy on wchodził do zamku Creil, ja wszedłem tam przed nim, że, gdyście w uścisku złączeni, jednym płaszczem okryci oboje, przechodzili ciemną galeryą, ja was widziałem, ja byłem tam, dotykałem was prawie? Ach! więc pani niczego się nie domyślasz? więc wszystko muszę ci powiedzieć?
Katarzyna przerażona upadła na kolana, wołając:
— Łaski! litości!...
De Giac zdawał się nie słyszeć błagalnych wykrzyków Katarzyny, lecz, potrząsając głową, mówił dalej:
— Tyś dobrze ukrywała swoją i moją hańbę, ja również dobrze kryłem pragnienie zemsty, które mnie paliło! Kto z nas mistrzem jest w obłudzie, osądź pani teraz sama!... Ach, tak! Pan wielki, dumny wasal korony francuskiej, książę udzielny, w którego rozległych posiadłościach ludzie trzema językami mówili, książę Burgundyi, hrabia Flandryi i d’Artois, palatyn de Malines i de Salins, władca, na którego jedno skinienie pięćdziesiąt tysięcy ludzi stawało pod bronią w sześciu podległych mu prowincyach! Jemu się zdawało, że, będąc tak wielkim, tak potężnym władcą, księciem i panem, może bezkarnie hańbą okryć mnie, Piotra de Giac, prostego rycerza, i uczynił to, szalony! A ja cóż na to? Ja, nic! milczałem, nie wydawałem grzmiących rozkazów armii, nie zbierałem wasali, giermków, ni paziów nie zwoływałem; nie, zemstę moją zamknąłem w głębi łona i na pastwę jej oddałem serce moje... Potem, gdy nadszedł już dzień, wziąłem nieprzyjaciela mego, jak słabe dziecię, za rękę, zawiodłem go do Duchatela i powiedziałem: „Zabij go, Tanneguy!“ A teraz — de Giac roześmiał się konwulsyjnie — teraz ten człowiek, pod którego władzą było tyle prowincyi, że możnaby niemi pokryć połowę królestwa Francyi, ten człowiek leży tam w krwi i błocie, opuszczony przez wszystkich i nie znajdzie może nawet sześciu stóp ziemi, w której spokojnie mógłby spocząć na wieki.
Katarzyna, czołgając się na kolanach, kaleczyła sobie o potłuczone szkło ręce i kolana, błagając łaski i litości.
— Słyszysz więc, pani — ciągnął de Giac — pomimo wielkości jego imienia, pomimo potęgi, pomimo licznej armii, jaką ten człowiek posiadał, ja dokonałem na nim mej zemsty; osądź pani teraz sama, czy zemścić się potrafię nad wspólniczką jego zbrodni, która jest tylko kobietą bezbronną, którą jednem tchnieniem skruszyć mogę, którą w rękach zdusić mogę.
— Ach! co chcesz uczynić? — krzyknęła Katarzyna.
— Wstań, pani! — zawołał.
Podniósł ją z kolan i postawił na nogi.
— Stój!... — krzyknął. Katarzyna spojrzała na swoje ubranie: suknia jej biała była cała krwią zbroczona; na ten widok ognie przebiegły jej przed oczyma, głos zamarł w gardle, wyciągnęła ręce i padła zemdlona.
De Giac wziął ją bezwładną na ręce, zszedł ze schodów, przebiegł ogród, złożył swój ciężar na grzbiecie Ralffa, przywiązał ją do konia jej własną szarfą i wskoczył na siodło, przymocowawszy Katarzynę do siebie pasem od miecza.
Pomimo podwójnego ciężaru, Ralff, poczuwszy ostrogi pana, popędził galopem.
De Giac puścił się przez pole: przed nim na widnokręgu rozciągały się rozległe doliny Szampanii, a śnieg, który zaczął padać grubymi płatami, pokrywał pola olbrzymim, białym całunem, nadając im widok ponury i dziki stepów syberyjskich. Żadne góry nie rysowały się w oddaleniu, płaszczyzna tylko, ciągła płaszczyzna, wśród której, zdala jedna od drugiej, wznosiły się czarne topole, kołysząc się od wiatru, podobne do widm, białemi płachtami okrytych. Żaden głos ludzki nie przerywał tej ciszy, koń po miękkim dywanie ze śniegu biegł coraz prędzej, nie słysząc sam własnych kopyt tententu; jeździec nawet oddech wstrzymywał, zdawało mu się, że wobec tej zlodowaciałej przyrody wszystko powinno przybrać ponury wygląd i w ciszę śmierci się pogrążyć.
Po upływie kilkunastu minut, płaty śniegu, spadające na twarz nieszczęsnej, ruch konia, od którego delikatne jej i wątle ciało, tak silnie skrępowane, strasznych doznawało tortur, przejmujące zimno nocy, przywołały Katarzynę do życia. Wracając do przytomności, sądziła, iż dręczył ją tylko jeden z tych snów bolesnych, w których sądzimy, iż jakiś potwór skrzydlaty unosi nas w przestworza. Wkrótce dotkliwy ból w piersiach, ból, podobny do tego, jakiby sprawił węgiel rozpalony, przypomniał jej, iż wszystko było rzeczywistością; prawda straszna, krwawa, nieubłagana, stanęła jej przed oczyma; wszystko, co się stało dotąd, przyszło jej na pamięć, przypomniały jej się groźby męża i dreszcz przerażenia przebiegł po jej ciele na samą myśl, iż groźby te nie były płonne i że je już oto w czyn wprowadzać poczyna.
Nagle chwycił ją ból straszny; Katarzyna krzyknęła boleśnie. Krzyk ten przebrzmiał bez echa i utonął w bezgranicznym śniegowym całunie; rumak tylko przerażony zadrżał i przyśpieszył biegu.
— O! panie mój, jakże ja cierpię! — zawołała Katarzyna.
De Giac nic nie odpowiedział.
— Pozwól mi zejść z konia — prosiła — pozwól wziąć w usta troszkę śniegu, w gardle mnie pali, w piersi ogień gore.
De Giac wciąż milczał.
— Ach! na Boga w niebiosach, przez litość, błagam cię, panie, łaski i miłosierdzia! Rozpalone mieczów ostrza piersi mi przeszywają! Wody! och! wody kroplę!
Katarzyna szarpała się w więzach, które ją z rycerzem wiązały. Chciała się osunąć na ziemię, lecz szarfa ją powstrzymywała; podobna była do Lenory, przywiązanej do widma; rycerz był milczący, jak Wilhelm, a Ralff pędził, jak ów fantastyczny rumak Bürgera.
Wtedy Katarzyna, straciwszy wszelką nadzieję na ziemi, zwróciła się do Boga:
— Miłosierdzia! Boże mój, miłosierdzia! — wołała — gdyż tak cierpieć może tylko ten, kogo trucizna pożera!
Usłyszawszy te słowa, de Giac szyderczym wybuchnął śmiechem. Śmiech ten straszny, piekielny, nie przeszedł bez echa; inny śmiech, równie straszny, odpowiedział mu rozlegając się i napełniając sobą tę posępną przestrzeń. Ralff zarżał, grzywa cała najeżyła się na nim z przerażenia.
Młoda kobieta zrozumiała nareszcie, że nadeszła jej ostatnia godzina. Widziała już, że niczem jej nie opóźni, zaczęła więc modlić się głośno, przerywając co chwila modlitwę krzykiem, który szalony ból z piersi jej wydzierał.
De Giac milczał wciąż.
Wkrótce jednak głos Katarzyny słabnąć począł, rycerz uczuł to ciało, które niegdyś tysiącami pocałunków okrywał, drgające w konwulsyach konania i mógłby był policzyć dreszcze, które przebiegały jej członki. Dalej stopniowo głos jej przemieniał się w rzężenie chrapliwe i ciągłe; konwulsyjne miotania się ustały i czuć się dawały tylko lekkie drgania, wreszcie i to minęło, ciało się wyprężyło, z ust wyszło ciężkie westchnienie: był to ostatni wysiłek życia, było to ostatnie pożegnanie duszy z ciałem; i trup już tylko wisiał na koniu, przywiązany pasem do Giaca.
Trzy kwadranse jeszcze pędził de Giac wciąż dalej, nie wymówiwszy ani jednego słowa, nie obejrzawszy się ani razu w bok, ani poza siebie.
Wreszcie stanął nad brzegiem Aube’y, cokolwiek powyżej miejsca, w którem rzeka ta, wpadając do Sekwany, czyni prąd jej głębszym i bystrzejszym. Tu wstrzymał konia, odwiązał węzeł pasa, który łączył z nim trupa Katarzyny, i ciało, które trzymało się już tylko za pomocą szarfy na siodle, upadło w poprzek na grzbiet konia.


De Giac, stojąc nad brzegiem, patrzał.

Wówczas de Giac zsiadł. Spieniony i potem okryty Ralff chciał wejść do rzeki, lecz pan jego wstrzymał go lewą ręką. Potem wziął w prawą sztylet, spiczastym i ostrym końcem jego poszukał miejsca na szyi Ralffa, w którem biła arterya: krew trysnęła...
W tej chwili raniony koń stanął dęba, zarżał żałośnie i, wyrywając się z rąk swego pana, rzucił się w nurty rzeki, unosząc z sobą zwłoki Katarzyny.
De Giac, stojąc nad brzegiem, patrzał, jak koń jego walczył z prądem rzeki, którą z łatwością byłby przepłynął, gdyby nie był raniony. Przebywszy trzecią część szerokości, zaczął już płynąć nierówno, oddech jego stał się głośny, próbował powrócić do brzegu, z którego był skoczył, grzbiet jego krył się już pod wodą, a na powierzchni widać było tylko białą suknię Katarzyny; wkrótce koń okręcił się w koło, jakby się w wir jakiś dostał, przedniemi nogami zaczął bić wodę, która tryskała w górę, wreszcie szyja powoli zaczęła zanurzać się w wodzie; stopniowo niknęła głowa, na chwilę fala ją pokryła, wreszcie w ostatnim wysiłku śmierci, rumak szlachetny raz jeszcze na jedno mgnienie oka głowę swą z wody wynurzyć zdołał, potem już tylko kilka baniek powietrznych ukazało się i pękło na powierzchni wody Wszystko się skończyło; przez chwilę wzburzona rzeka w kilka sekund później znów stała się gładką, jak zwierciadło, i płynęła dalej równo, cicho i spokojnie.
— Biedny Ralff!... — szepnął de Giac z westchnieniem.

X.

Nazajutrz po śmierci księcia Burgundyi wojsko, którem poprzedniego dnia osadził był książę zamek Montereau, zdało tę twierdzę królewiczowi pod warunkiem zachowania wszystkim życia i mienia. Wodzami wojska tego byli J. M. panowie de Jourelle i de Montaigu.
Filip de Charlois, jedyny spadkobierca księcia Burgundyi, dowiedział się w Gandawie o popełnionem zabójstwie w Montereau. Ze łzami rzucił się on w objęcia żony.
— Michalino, Michalino — zawołał — brat twój, Delfin, rozkazał zamordować mego ojca!
Wiadomość ta zasmuciła i przeraziła mocno nieszczęśliwą księżnę, gdyż obawiała się, że wypadek ten zmienić może lub oziębić przywiązanie, jakie jej mąż dotąd okazywał.
Gdy hrabia de Charlois uspokoił się cokolwiek w swej rozpaczy, przybrał uroczyście tytuł księcia Burgundyi, odbył naradę ze znakomitszymi mieszczanami z Gandawy, Burges i Ypres względem dalszego postępowania; objął w posiadanie hrabstwo Flandryi; potem bezzwłocznie udał się do Malines, gdzie odbył długą naradę z kuzynem swym, księciem Brabantu, Janem Bawarskim, wujem swoim, i hrabiną de Hainau, swą ciotką. Wszyscy ci doradcy byli tego zdania, iż powinien natychmiast zawrzeć związek z Henrykiem, królem Anglii. Wskutek tego wysłano biskupa Arras, panów Athisa de Brimeuse i Rolanda de Heclekerk do Henryka, który w proponowanym związku widział nowy sposób doprowadzenia do skutku małżeństwa swego z królewną Katarzyną, po której żywe pozostało mu w sercu wspomnienie. Małżeństwo to z drugiej strony przedstawiało mu się także jako wielce korzystne pod względem politycznym.
Król angielski odpowiedział, iż w jak najkrótszym czasie wyśle do księcia Filipa swych ambasadorów, za pośrednictwem których prześle swoje warunki traktatu. Nie zwlekając, Henryk zredagował warunki owe i wkrótce potem biskup Rochester i hrabiowie de Warwick i de Kent, udali się do Arras w imieniu króla, Henryka, gdzie najuprzejmiej przez księcia przyjęci zostali.
Traktat pokojowy, zawarty na warunkach obustronnych przez księcia Filipa i króla angielskiego, był poprostu wydaniem Francyi całej na łaskę i niełaskę Anglii. Księżniczka Katarzyna miała zostać żoną Henryka; tytuł królewski jedynie zatrzymywał Karol VI do swojej śmierci, ale od rządów miał być zupełnie usunięty.
Książę Filip ze swej strony żądał, aby jeden z braci króla Henryka zaślubił jedną z sióstr jego, aby mu pozostawiono tyle ziem, by przynosiły 20 000 liwrów dochodu rocznego i t. d. Rozumie się, iż wspólną usługę przeciw królewiczowi Karolowi postanowili obaj sprzysiężeni.
Oto na jakich warunkach, pod pozorem pomszczenia śmierci księcia Jana, została sprzedana Francya d. 21 grudnia 1419 roku przez księcia Filipa Burgundzkiego królowi angielskiemu; ojciec zdradził ojczyznę, a syn ją wrogom wydał.
Król Karol zgodził się na małżeństwo swej córki Katarzyny z Henrykiem de Lancastre, przystał na wydziedziczenie królewicza, syna swego i prawego następcy tronu; zniósł wielce rozumne prawo, postanowione niegdyś przez poprzedników jego i odmawiające praw do tronu kobietom; książę Filip wszystko tak dobrze urządził, że już 13 kwietnia 1420 r. mógł napisać do króla angielskiego, iż wszystko skończone w zasadzie, i że tylko już przybyć należało, aby wszystkie plany urzeczywistnić.
W istocie też, dnia 20 maja, tegoż roku, przybył król angielski wraz z dwoma braćmi swymi, książętami Glocester i Clarence. W orszaku jego znajdowali się hrabiowie Huntington, Warwick, Kent, na czele tysiąca sześciuset zbrojnych. Książę Burgundyi wyjechał naprzeciw Henryka i odprowadził go aż do przeznaczonego dlań mieszkania w mieście, jak to powinien był uczynić przyszły wasal względem swego monarchy. Natychmiast po przyjeździe, król poszedł odwiedzić królowę i księżniczkę Katarzynę; księżniczka wydała mu się piękniejszą, niż kiedykolwiek, i być może w tej chwili Henryk nie wiedział, czego więcej pragnął: czy zostać mężem księżniczki, czyli też królem Francyi.
Nazajutrz dwaj królowie podpisali sławny ów traktat w Troyes; był on hańbą i zgubą królestwa i od tej chwili każdy mógł sądzić, że anioł stróż ojczyzny opuścił ją i skrył się w niebiosach. Królewicz tylko nie rozpaczał; z ręką przyłożoną do serca Francyi, liczył jego drgnienia i widział, a raczej przeczuwał, że ona żyć jeszcze będzie.
Dnia 2 czerwca obchodzono uroczystość zaślubin Henryka Angielskiego z Katarzyną Francuską. Był to drugi już kwiat, jaki odrywano od królewskiego krzewu lilii, aby nim ozdobić koronę Wielkiej-Brytanii. Dwa razy podarunek ten był fatalnym dla przyjmujących go; dwa razy śmierć zstępowała do łoża królów angielskich wślad za pieszczotami cór Francyi; Ryszard tylko trzy lata żył po ożenieniu się swojem; Henryk miał umrzeć w ośmnaście miesięcy.
Od tego dnia Francya miała dwóch regentów i dwóch następców tronu; Delfin był panem południa, król angielski posiadał północ. Wówczas to rozpoczął się ów wielki turniej, którego nagrodą miało być królestwo całe.
Pierwsze powodzenie wypadło na korzyść króla angielskiego: po kilkodniowem oblężeniu poddało się miasto Sens; Villeneuve-le-Roi szturmem zdobyto, a Montereau podejściem wzięto.
Przy wejściu do miasta tego, pierwszą myślą księcia było odprawienie modłów za duszę ojca. Kobiety wskazały mu grób księcia Jana, z rozkazu księcia pokryto kirem kamień, pod którym złożone były zwłoki, na każdym rogu zapalono gromnicę, całą noc księża śpiewali modlitwy za umarłych, a nazajutrz podniesiono kamień i grób odkopano. Ciało księcia spoczywało jeszcze w zbroi i hełmie, lecz lewa ręka odpadła zupełnie, a w głowie, toporem Duchatela rozciętej, otwarta i głęboka rana czerwieniła się, jak brama, przez którą Anglicy weszli do królestwa Francyi.
Zwłoki złożono w trumnę ołowianą, napełnioną solami, następnie wystawiono ją w klasztorze, leżącym poza miastem Dijon; ciało nieprawego syna de Croy, zabitego przy zdobyciu miasta, złożono w miejscu, w którem poprzednio leżały zwłoki księcia.
Gdy dopełniono tego obowiązku, Burgundzi i Anglicy udali się pod Melun. Przypuszczono szturm, lecz miasto broniło się dzielnie. Głównym dowódcą miasta był J. M. pan Barbazan, pod jego rozkazami znajdowali się J. M. panowie de Préaux, Piotr de Bourbon i niejaki Bourgeois, który podczas całego oblężenia cudów waleczności dokazywał. Król angielski i książę, widząc, że miasto przygotowane jest do obrony, otoczyli je, chcąc głodem zmusić do poddania się. Pierwszy z dwoma swymi braćmi i księciem Bawarskim stanęli od strony Gatinais, drugi w towarzystwie hrabiego Huntington i wielu innych panów i rycerzy angielskich rozbił swoje namioty od strony miasta Brie. Zbudowano most łyżwowy na Sekwanie dla ułatwienia komunikacyi jednej armii z drugą, a książę Burgundzki i król rozkazali sypać wokoło wały i fosy, wznosić palisady, aby oblężeni nie napadli ich niespodzianie, pozostawiając dla siebie tylko wejścia i wyjścia, zamknięte potężnemi baryerami obronnemi. W tym czasie król Francyi i dwie królowe opuściły Troyes i przeniosły się z całym dworem do miasta Corbeil.
Przez cztery miesiące trwało oblężenie bez wielkich dla oblegających korzyści. Jednakże książę Burgundzki opanował bardzo silny bulwar, który oblężeni wznieśli przed fosami swemi, i z wysokości którego armaty ich i bombardnice wiele szkód w obozie angielskim zrządzały. Król Henryk ze swej strony kazał kopać wielką minę dla dostania się do wnętrza miasta. Podkopów już prawie do murów został doprowadzony, gdy pewnej nocy Juvénal des Ursins, syn adwokata przy parlamencie, posłyszał jakieś podziemne odgłosy. Zawołał on robotników i kazał im natychmiast kontrminę kopać. On sam na czele zbrojnego oddziału dozorował robót, trzymając w ręku wielki topór wojenny o długiem drzewcu. Szczęściem przechodził tamtędy właśnie pan Barbazan. Juvénal opowiedział mu rzecz całą, mówiąc, iż chce stoczyć walkę w podziemiach. Barbazan tedy, który go kochał, jak syna, obejrzawszy topór jego, wstrząsnął głową i rzekł:
— Ach, bracie! ty widzę nie wiesz jeszcze, co to jest walka w podkopie! Krótszych trzeba, niż ten, oręży, ażeby się bić i bronić było można.
Wydobywszy więc miecz swój własny, obciął nim drzewce topora tak, aby tylko koniecznie potrzebną długość miało, a potem kazał Juvénalowi przyklęknąć i, obnażonym mieczem uderzywszy go trzykroć po ramieniu, ucałował i podniósł, mówiąc:
— A teraz czyń, jak mężnemu i walecznemu rycerzowi przystało.
Po dwu godzinach pracy, robotnicy angielscy i francuscy zbliżyli się już do siebie tak, że ich dzielił tylko pas ziemi nie grubszy, niż zwyczajny mur. W jednej chwili zapora ta rozbita została i zbrojni rzucili się na siebie, walcząc z zaciętością w ciemnem tem i ciasnem przejściu, w którem zaledwie czterech w szeregu stać mogło. Wtedy to Juvénal przekonał się o słuszności słów Barbazana. Krótki jego oręż szerzył śmierć i spustoszenie dokoła. Anglicy uciekli, a nowy rycerz pozyskał za bohaterstwo swoje i waleczność złote ostrogi.
W godzinę później, Anglicy powrócili w większej sile, pchając przed sobą baryerę wojenną, którą umieścili w poprzek podkopu, aby w ten sposób zatrzymać delfińczyków w ich ciągle zwycięskim pochodzie naprzód. Ale i z miasta też nadeszła pomoc walecznym i przez całą noc trwały utarczki i kruszyły się kopie. Ten nowy rodzaj walki to miał w sobie szczególnego, że można było ranić, zabijać nawet, ale jeńców brać nie było można, walczących bowiem przedzielała owa baryera.


...i zbrojni rzucili się na siebie...

Nazajutrz rano herold angielski, poprzedzony przez trębacza, stanął pod murami miasta i ogłosił wyzwanie w imieniu jednego z rycerzy angielskich, który chciał pozostać nieznanym. Proponował on turniej, a raczej pojedynek, do którego mógł stanąć ktokolwiekbądź z obrońców miasta, byle tylko był rycerzem szlachetnego urodzenia. Żądał on najprzód starcia na koniach, w którem to starciu każdy z walczących miał mieć prawo skruszenia dwu kopii, a następnie walczenia pieszo z toporem i mieczem w rękach. Rycerz angielski wybierał miejsce — podkop podziemny i pozostawiał przeciwnikowi prawo oznaczenia dnia i godziny.
Po wygłoszeniu tego wyzwania, herold, zsiadłszy z konia, u słupa najbliższej bramy miasta przybił rękawicę swego pana, jako zakład wojenny i znak wyzwania.
J. M. pan de Barbazan, który, zasłyszawszy coś o tem, z wielkim tłumem narodu przybiegł był na wały, dowiedział się, o co właściwie idzie, i z wysokości wałów rzucił swoją rękawicę, na znak, że przyjmuje wyzwanie nieznajomego rycerza. Potem rozkazał jednemu z koniuszych, aby podszedł do słupa owego i zdjął zeń rękawicę, zawieszoną przez herolda.
Wielu z obecnych mówiło głośno, że dowódca twierdzy przyjmować takiego wyzwania i narażać się na losy walki pojedyńczej nie powinien, ale J. M. pan de Barbazan nie zważał na to i przygotowywał się do pojedynku na dzień następny.
W nocy usunięto przeszkody, aby nic nie stało na zawadzie koniom i rycerzom. Z obu stron wybito wgłębienia dla trębaczy i przymocowano pochodnie do ścian, aby można było oświecić tę straszną i tak dla obu stron interesującą walkę.
Nazajutrz, o godzinie ósmej rano, przeciwnicy stali u przeciwległych wejść do podziemia. Za każdym z nich postępował trębacz. Pierwszy odezwał się trębacz angielski, drugi odpowiedział mu natychmiast, a gdy ci dwaj skończyli, zagrzmiało jeszcze po czterech trębaczy z każdej strony, nieco dalej stojących.
Gdy tylko przebrzmiał ostatni dźwięk pod sklepieniem podziemia, obaj rycerze, spiąwszy konie ostrogami, puścili się naprzeciw siebie.
Pomimo ciemności, dojrzeli się zdaleka, jak dwa cienie, nacierające na siebie wzajem w jakimś korytarzu piekieł. Ciężki tylko tentent koni, okrytych zbroją, napełniając hukiem cały podkop, dowodził, że ludzie owi i rumaki te nie są marami piekielnemi, ale stworzeniami Bożemi, z ciała i kości.
Ponieważ, nie widząc długości szranek, obaj rycerze nie byli w stanie umiarkować rozpędu, przeto J. M. pan de Barbazan, bądź to dlatego, że koń jego był bardziej rączy, bądź też, że odległość od strony miasta była mniejszą, pierwszy przybiegł do baryery. W tejże chwili rycerz nieznajomy nadbiegł pędem błyskawicy. Barbazan zaledwie zdążył odczepić kopię ze zwykłej pozycyi i silnie ją oprzeć o obojczyk, przyczem umocował się sam w siodle i strzemionach. Manewr ten posłużył mu bardzo dobrze; przeciwnik jego, zamiast cios zadać, sam go otrzymał. Rzucił się wprost na kopię Barbazana, która strzaskała się, jakby była ze szkła. Kopia nieznajomego rycerza okazała się za krótka i nie dosięgła nawet celu, podczas gdy rycerz angielski wskutek uderzenia tego rzucony został na kłęb konia, który cofnął się o trzy kroki, upadając na tylne nogi. Gdy nieznajomy podnieść się usiłował, dostrzeżono, iż ostrze kopii francuskiego rycerza utkwiło mu w zbroi w samym środku piersi i zatrzymane zostało tylko przez koszulkę drucianą, która ów nieznajomy miał pod kirysem. Barbazan, jak statua z miedzi na podstawie z marmuru, ani drgnął nawet na siodle.
Obaj rycerze zwrócili konie i powrócili na pierwotne miejsca. Barbazan wziął nową kopię, trąby zagrzmiały powtórnie, i powtórnie odpowiedziały im trąby angielskie.
Dwaj rycerze znowu zagłębili się pod podziemne sklepienie, a za nimi tak z jednej, jak z drugiej strony wpadło mnóstwo ciekawych. Według warunków bowiem walki ta kopia miała być ostatnią; dalej zaś walka trwać miała pieszo, na miecze i topory, w czem widocznie przeszkodą być nie mogli.
Tym razem odległości były tak doskonale wymierzone, że przeciwnicy spotkali się w samym środku drogi. W spotkaniu tem kopia Anglika, uderzając w lewy bok kirysu Barbazana, zsunęła się po gładkiej powierzchni, a natrafiwszy na złączenie zbroicy przy ramieniu, przecięła je i na jeden cal weszła w ramię, lekko je raniąc. Kopia Barbazan a zaś trafiła w tarczę rycerza angielskiego z taką siłą, że wskutek tego pękł popręg siodła, a jeździec zbyt zręczny, aby z siodła wypaść, razem z niem upadł o dziesięć kroków od konia.
Barbazan zsiadł ze swego rumaka, rycerz angielski podniósł się również, obaj pochwycili topory wojenne z rąk koniuszych i wałka rozpoczęła się na nowo z większą, niż poprzednio, zaciętością. Każdy z nich jednak, tak w obronie, jak i w natarciu, większą zachowywał ostrożność wskutek tego, iż każdy poznał zręczność i siłę swego przeciwnika. Ciężkie ich topory w rękach ich wkrąg przerzynały powietrze z szybkością błyskawiczną, a spadając na tarcze, krzesały z nich tysiące iskier. Ludzie ci, pochylający się w tył dla nabrania zamachu i znów pochylający się naprzód za uderzeniami, podobni byli do drwali, drzewo rąbiących. Każdy z tych razów obaliłby dąb stuletni, a jednak oni, otrzymawszy razów tych po dwadzieścia, stali nieugięci.
Nakoniec Barbazan, znużony tą walką olbrzymów i chcąc ją od razu zakończyć, odrzucił tarczę, która mu nie pozwalała posługiwać się lewą ręką, i oparł nogę o leżący w pobliżu kloc baryery. Topór, w obie ręce ujęty, świsnął tylko w powietrzu, jak proca, a mijając tarczę przeciwnika, spadł ze strasznym hałasem na szyszak nieznajomego rycerza.
Na szczęście machinalny i instynktowny ruch tego zapaśnika, który uchylił głowę na lewo, uratował go; ostrze topora zsunęło się po okrągłej powierzchni hełmu, ale napotkało łącznik przyłbicy i przecięło go, jak nitkę. Podtrzymywana już tylko z jednej strony przyłbica otworzyła się i Barbazan zdumiony poznał w pokonanym nieznajomym... Henryka Lancastra, króla Anglii...
Poznawszy go, Barbazan, z uszanowaniem cofnął się o dwa kroki, upuścił topór, zdjął hełm i uznał się zwyciężonym.
Król Henryk zrozumiał dobrze, ile było szlachetności i rycerskości w tem uznaniu, a zdjąwszy rękawicę, podał rękę staremu wojakowi, mówiąc:
— Od tej chwili jesteśmy braćmi broni! Pamiętajcie o tem zawsze, panie de Barbazan, ja nigdy o tem nie zapomnę.
Barbazan zaszczytne to braterstwo przyjął i ono to w trzy miesiące później życie mu ocaliło.
Dwaj przeciwnicy potrzebowali wypoczynku, wrócili też obaj, jeden do miasta, drugi do obozu. Wielu rycerzy i koniuszych, naśladując ich, prowadziło dalej ten turniej podziemny, który trwał blizko tydzień cały.
W kilka dni później, gdy miasto poddać się nie chciało, król Anglii sprowadził do obozu swego nieszczęśliwego króla Karola i obie królowe. Te ostatnie umieścił w domu, który kazał zbudować w bezpiecznej odległości, a przed oknami ich codziennie rano i wieczór kazał wygrywać serenady. Nigdy król Anglii tak wystawnego nie prowadził życia, jak podczas tego oblężenia.
Obecność jednak Karola pomiędzy oblegającymi nie skłoniła oblężonych do poddania się. Odpowiedzieli, że, jeżeli król ich chce wejść do swego miasta, niechże wejdzie sam, a będzie przyjęty z miłością i czcią mu należną, ale chociażby on sam szedł na czele nieprzyjaciół, bramy miasta pozostaną dla nich zamknięte. Zresztą wszyscy w armii księcia Burgundyi szemrali wielce na opuszczenie, w jakiem król Henryk pozostawiał swego teścia, i na nader nieliczny dwór, jakim mu się otoczyć pozwolił. Zdobycie innych fortec i zamków, jak Bastylii, Luwru, zamku de Nesle i lasku Vincennes, które wydane zostały Anglikom, pocieszało Henryka i zmniejszało gniew, jakiego doznawał z powodu tak długiego oporu miasta. Do Bastylii posłał on swego brata, księcia de Clarence, z tytułem gubernatora Paryża.
Tymczasem oblężeni oddawna już cierpieli niedostatek żywności. Nie mieli już chleba i jedli konie, koty i psy. Napisali do królewicza, przedstawiając mu położenie swoje i błagając go o pomoc. Oczekując odpowiedzi, zobaczyli pewnego poranku na horyzoncie liczne wojsko, ciągnące ku miastu. Sądzili, że odsiecz im przybywa, wylegli więc na wały, a podczas gdy w dzwony bito w mieście na znak radości, oni na oblegających wołali, aby śpiesznie siodłali konie, gdyż niezadługo ze stanowisk swych wyparci zostaną. Wkrótce jednak spostrzegli swój błąd. Była to bowiem armia Burgundczyków, którą J. M. pan de Luxembourg, rządca Pikardyi, prowadził z Peronny na pomoc oblegającym. Nieszczęśliwi mieszkańcy miasta Melun, tak szybko rozczarowani, pospuszczali głowy, i zstąpili z wałów, a dzwonom umilknąć kazali. Nazajutrz doszedł ich list od królewicza, w którym donosił im, iż zbyt jeszcze słabe posiada siły, aby ich mógł ratować i upoważnić ich do traktowania z nieprzyjacielem, w celu uzyskania jak najłagodniejszych warunków. Wskutek tego, zaraz, za następnem wezwaniem do poddania się, rozpoczęto układy i wycieńczona załoga wziętą została do niewoli. Król Henryk jeden tylko przyjął warunek, a mianowicie: zapewnił tym walecznym, że ich przy życiu pozostawi.
I z tego jednak jedynego warunku wyłączeni byli ci, którzy w morderstwie księcia Burgundyi wzięli udział, jak również i ci, którzy, będąc przy tem obecni, nie przeszkodzili mu, oraz wszyscy rycerze angielscy, lub szkoccy, jacyby się w mieście znaleźli. Na skutek więc tej kapitulacyi J. M. panowie Piotr de Bourbon, Arnault de Guilhem, de Barbazan, oraz sześć do siedmiuset szlachetnych rycerzy odprowadzonych zostało do Paryża i uwięzionych w Luwrze, w zamku Châtelet i w Bastylii.
Nazajutrz dwaj mnisi z miasteczka Joy w prowincyi Brie i rycerz pewien, zwany Bertrandem de Chaumont, który w bitwie pod Azincourt przeszedł był do Anglików, a następnie znowu powrócił do Francuzów — ścięci zostali na placu publicznym w Melun. Potem, pozostawiwszy w mieście załogę angielską, król Henryk wraz z królem Karolem i księciem Burgundyi udali się do Paryża, dla odbycia wjazdu tryumfalnego.
Mieszczanie oczekiwali ich tam z niecierpliwością, przygotowując im wspaniale przyjęcie. Wszystkie domy przybrane, były chorągwiami i kosztownemi makatami. Dwaj królowie konno postępowali na czele w równej linii. Król Francyi jednak, jadąc po prawej stronie, pierwsze trzymał miejsce. Za nimi postępowali książęta Clarence i Bedford, bracia króla angielskiego, a po drugiej stronie ulicy, również na koniu, książę Burgundyi, cały czarno ubrany na znak żałoby. Następnie dopiero za książętami posuwał się liczny orszak z panów, rycerzy, koniuszych i paziów złożony.
W połowie wielkiej ulicy Świętego Antoniego, spotkało królów duchowieństwo miasta Paryża, które wyszło naprzeciw nich, niosąc relikwie Świętych Pańskich. Król Karol ucałował pierwszy relikwie te, a następnie król Henryk i książęta. Potem księża procesyonalnie wprowadzili królów do katedry Notre-Dame, gdzie przed wielkim ołtarzem odmówiono modlitwy, poczem, wsiadłszy znowu na konie, Ich Królewskie Moście udali się każdy do przeznaczonego sobie na mieszkanie pałacu, a mianowicie: król Francyi do zamku Saint-Paul, król Anglii do Luwru, a książę Burgundyi do pałacu d’Artois. Nazajutrz wjazd uroczysty odbyły obie królowe.
Zaledwie nowy ten dwór zainstalowany został, gdy książę Filip rozpoczął starania o otrzymanie zadosyćuczynienia za śmierć ojca swego. W tym celu odbyło się posiedzenie najwyższego sądu królewskiego w wielkiej sali dolnej zamku Saint-Paul, czyli t. z. lit de Justice.
Na tej samej ławie, na której siedział król Karol, posadzono także i króla Anglii, a przy nich w pobliżu zasiadł kanclerz Francyi J. M. Jan Leclerc, pierwszy prezydent parlamentu J. M. pan Filip de Morvilliers i wielu innych szlachetnych panów, do Rady królewskiej należących.
Wówczas J. M. pan Mikołaj Rolin, adwokat, stojący w imieniu księcia i księżnej matki, wdowy po zamordowanym księciu Janie, podniósł się i prosił obu królów o pozwolenie wniesienia sprawy, a gdy je otrzymał, opowiedział ze wszystkimi szczegółami zabójstwo, spełnione na osobie księcia Jana, i o dokonanie tej zbrodni oskarżał królewicza Karola, wice-hrabiego de Narbonne, panów de Barbazan, Tanneguy Duchatela, Wilhelma Bouteiller, Roberta de Loize i Oliviera Layeta, oraz prezydenta Prowancyi, Jana Louveta. Zakończył mowę swoją, domagając się sprawiedliwości i kary publicznej na przestępców. Żądał, aby zbrodniarze owi na wozach więziennych obwożeni byli przez trzy dni po wszystkich placach Paryża i aby w tej pielgrzymce z gołemi głowami, z woskowemi świecami w ręce, wyznawali głośno, iż złośliwie, przez zdradę i karygodne podejście zamordowali księcia Burgundyi, i aby następnie zaprowadzeni zostali na miejsce, gdzie mężobójstwo owo spełnione zostało, to jest do Montereau, żeby sami osobiście się oskarżyli i winę swoją głośno wyznali; na moście zaś, w tem samem miejscu, w którem książę Jan oddał ducha Bogu, wzniesiony miał być kościół, przy tym kościele miało znaleźć uposażenie dwunastu kanoników, sześciu kapelanów i dwunastu kleryków, których jedynem zajęciem byłyby modlitwy za duszę „Nieustraszonego“. Oprócz tego, kościół ten kosztem oskarżonych i winnych zaopatrzony być miał we wszystko, a mianowicie: otrzymać miał ich kosztem stoły, ołtarze, przybory kościelne, naczynia, księgi święte, ubiory, jednem słowem: wszystkie potrzebne do kościoła rzeczy. Również z majątków winowajców żądał adwokat w imieniu rodziny zabitego wyznaczenia dochodu po dwieście liwrów parisis rocznie dla kanoników, po sto dla kapelanów i po pięćdziesiąt dla kleryków. Chciał także, aby przyczyna fundacyi tej świątyni wypisana była literami wklęsłemi na kamieniu pod portykiem, dla podania w wieczną pamięć tej pokuty, i wreszcie, aby podobne świątynie na tęż samą intencyę wystawione zostały w Paryżu, w Rzymie, w Gandawie, w Dijon, w Saint-Jacques de Compostelle i Jerozolimie na miejscu, gdzie umarł Zbawiciel.
Po wysłuchaniu tego, kanclerz Francyi w imieniu króla, który całych tych wywodów słuchał obojętnie, odpowiedział, że z łaski Boga, a przy pomocy i zgodzie brata swego i syna Henryka, króla Anglii, regenta Francyi i następcy tronu, wykonanie wypowiedzianych i proponowanych rzeczy za sprawiedliwe uznanych nastąpi według żądania księcia Filipa Burgundzkiego.
Po tych słowach posiedzenie zamknięte zostało i obaj królowie, oraz książę Burgundyi, udali się każdy de swego pałacu.
Trzynaście lat przedtem, o sklepienia tejże samej sali, obiły się też same wyrazy oskarżenia publicznego, lecz w owym czasie książę Burgundyi był zabójcą, a Walentyna Medyolańska oskarżycielką. Żądała ona sprawiedliwości i sprawiedliwość jej przyrzeczona została tak, jak w tej oto chwili przyrzeczono sprawiedliwość księciu, i za tym pierwszym razem wiatr uniósł obietnicę królewską tak samo, jak to i teraz nastąpić miało.
Tymczasem jednak na podstawie wydanego przez króla wyroku, parlament rozpoczął dnia 3 stycznia 1421 roku postępowanie sądowe przeciw Karolowi de Valois, księciu de Touraine, królewiczowi Francyi. Został on wezwany, aby się stawił w przeciągu dni trzech pod grozą banicyi. Wezwanie przy dźwięku trąb ogłoszono i na marmurowej tablicy napisano. Ponieważ zaś królewicz na termin oznaczony nie stanął, został przeto ogłoszony banitą i uznany za niegodnego nie tylko tronu, ale nawet posiadania jakichkolwiek dóbr i majątków.
Królewicz dowiedział się o tem, gdy się znajdował w Bourges, w prowincyi Berri. Apelował od tego wyroku do ostrza swego miecza i zaprzysiągł, iż apelacyę swoją i swoje wyzwanie sam zaniesie do Paryża, do Anglii i do Burgundyi.
Przyznać trzeba, że, mimo wyroku owego, wielką miał królewicz w sercach wszystkich prawych Francuzów sympatyę. Powiększał ją jeszcze stan szaleństwa, w jakim się jego ojciec znajdował. Wiedziano dobrze i rozumiano, że nie serce to ojcowskie odpycha dziecię swoję ukochane. Wszystkie te dekreta, wydawane w imieniu szalonego króla, w oczach wielu wydawały się nieważnymi. Zbytek, jaki roztaczał król Anglii w Luwrze, w porównaniu z nędzą, jakiej doznawał król Francyi w zamku Saint-Paul, oburzał wszystkich w okolicy. To opuszczenie dochodziło tak daleko, że w dniu Bożego Narodzenia, 1420 roku, gdy królowa, książę Filip i rycerze Francyi i Burgundyi w salonach świetnie przybranych Luwru bawili się na dworze króla Henryka, stary król Francyi w ciemnych i wilgotnych salach Saint-Paul miał za całe otoczenie tylko kilku służących i kilku mieszczan Paryża, którzy mu dochowali wiary i w których sercach szczere dlań gorzało uczucie.
W owej właśnie chwili okoliczność nieprzewidziana oziębiła nieco stosunki króla Henryka z księciem Filipem. Między jeńcami, wziętymi w Melun, znajdował się, jak powiedzieliśmy, i pan de Barbazan. Rycerz ten oskarżony był o wzięcie udziału w zabójstwie księcia Burgundyi. Wedle umowy, zawartej pomiędzy Henrykiem i Filipem, wszyscy wspólnicy zbrodni owej winni byli być wydani mściwemu synowi zabitego. Już wszystkie przygotowania do badania Barbazana uczynione były w Dijon, gdzie zasiadła Rada książęca, gdy wtem więzień powołał się na braterstwo broni, jakie go z królem Anglii łączyło. Król Henryk nie zawiódł Barbazana. Kazał on oznajmić księciu Burgundyi, że ten, którego ręki dotknęła jego dłoń królewska, nie może być sądem karany, chociażby nawet sam Ojciec święty przybył z Rzymu żądać przeciw niemu sprawiedliwości. Książę Burgundyi długi czas miał urazę do Henryka o to, a uspokić go nawet nie mogły i pocieszyć ani kaźń J. M. pana de Goesmerel, nieprawego syna Duchatela, ani rozćwiertowanie, za wyrokiem parlamentu, J. M. pana Jana Gaulta.
Ku końcowi maja król Anglii i książę Burgundyi rozstali się. Henryk wyjechał do Londynu dla wprowadzenia żony swej do Anglii i koronowania jej. Filip równocześnie wyjechał do miast swoich, których jeszcze dotąd w posiadanie nie objął.
Podwójna ta nieobecność szkodliwą się stała, dla interesów i spraw księcia i króla Henryka. Królewiczowscy, którzy, po zdobyciu Melunu i Villeneuve-le-Roi, stracili odwagę, znowu nabrali byli otuchy, gdy spostrzegli, że obaj nieprzyjacielscy wodzowie są daleko, jeden w Londynie, drugi w Brukselli. Pobili oni na głowę Anglików pod Beaugy tak, że książę Clarence, brat królewski, i wielu panów i rycerzy angielskich poległo na placu, a wielu innych znakomitych wzięto do niewoli. Ciało księcia Clarence waleczny jakiś rycerz angielski unieść zdołał i do Anglii przewiózł.
Przyłożył się także do pogorszenia spraw Anglików w Paryżu mianowany po śmierci księcia Clarence gubernatorem Paryża książę d’Exeter, którego rządy były ciężkie i trudne do zniesienia. On to pod jakimś błahym pretekstem aresztował marszałka Villiers de l’Ile-Adam, a gdy prowadzonego do Bastylii więźnia lud odbić usiłował, on kazał strzelać do ludu. Anglik, obcy, cudzoziemiec, śmiał uczynić to, na co się nigdy nie odważyły nawet w najkrytyczniejszych chwilach książę Burgundyi.
O opisanych powyżej wypadkach dowiedział się król Henryk w Londynie, a książę Filip w Gandawie. Obadwaj zrozumieli, że obecność ich w Paryżu była niezbędną, wskutek czego król angielski, chociaż się czuł cierpiącym, udał się w drogę, a książę Burgundzki uczynił toż samo, nie załatwiwszy nieporozumień z kuzynem swym, księciem Janem Brabanckim, i żoną jego, Jacqueliną de Hainau.
Dwaj sprzymierzeńcy doskonale zrozumieli swoje stanowisko. Czas był wielki, aby przybywali. Królewicz oblegał Chartres. Połączone armie księcia Filipa i króla Henryka pośpieszyły na odsiecz temu miastu. Wojska królewicza nie były tak liczne, aby mogły przyjąć bitwę, więc odstąpiły od oblężenia; królewicz cofnął się do Tours. Książę Burgundyi zamiast udać się za nim w pogoń, przebył most pod Saint-Remy-sur-Somme i obiegł Saint-Eiąuier, ale tu znowu jego armia była za słaba i stracił nadaremnie miesiąc czasu pod murami twierdzy.
Podczas tego oblężenia dowiedział się w obozie pod owem miastem, że J. M. pan de Harcourt, który przeszedł na stronę królewicza, połączywszy się z J. M. panem Pothonem de Xaintrailles, idzie przeciw niemu, mając nadzieję podejść go. Szli oni na czele załóg wojennych miast Compiégne, Crespy-en-Valois i innych twierdz, które już znowu zaprzysięgły wiarę królewiczowi. Na wieść o tem, książę Filip wyruszył potajemnie nocą, przeszedł rzekę Somme i dążył naprzeciw nim z zamiarem przyjęcia bitwy.
Dnia 31-go sierpnia, o godzinie 11 rano, obie armie się spotkały, a zatrzymawszy się w odległości trzykroć wziętego strzału z łuku, ustawiły się w szyku bojowym. W wojnie tej trzech szwagrów była to pierwsza walna bitwa, w której młody książę, mając zaledwie 24 lat, rycerską pełnił powinność. Przed rozpoczęciem walki chciał on być na rycerza pasowanym. Obrządku tego dopełnił J. M. pan de Luxembourg.
Zaraz przy pierwszem szykowaniu wojsk, książę Burgundyi przykazał Filipowi de Sareuse, aby, wziąwszy chorągiew i stu dwudziestu zbrojnych, pod rozkazami J. M. panów de Saint-Leger i nieprawego syna de Roussy, przeprawił się skrajem poza drzewami dokoła, tak, aby mogli natrzeć na nieprzyjaciela z boku, gdy już bój rozpoczęty zostanie. Innym dowódcom swych wojsk dla zamaskowania tego manewru rozkazał, aby z oddziałami swymi stali nieruchomie i dopiero, gdy królewiczowscy natrą na Burgundów na całej linii, za danem hasłem: „„Naprzód”, rzucić się mają w wir walki.
Płaszczyzna, która oddzielała od siebie obie armie, w jednej chwili zapełniła się ludźmi i końmi. Pierwsze linie spotkały się z wielkim szczękiem zbroi. Rumak starł się o rumaka, mąż o męża, a żelazo o żelazo. Wielu w tem pierwszem starciu zostało zabitych, lub okrutnie poranionych, wielu strzaskało swoje kopie i rozpoczęła się walka olbrzymów na miecze i topory.
Szczególniejsza okoliczność zdawała się przeważać najprzód rolę zwycięstwa na stronę królewiczowskich. Sztandar Burgundyi przez zapomnienie pozostawiony był w ręku służalca do noszenia go przeznaczonego. Służalec ów, nieprzywykły do podobnych zapasów i nie będąc rycerskiego ducha, uciekł zaraz przy pierwszem natarciu, a w ucieczce upuścił chorągiew. Wielu panów i rycerzy, nie widząc sztandaru swego, sądziło, iż sam książę do niewoli wzięty został. Herold Flandryi głosił nawet, że Filip został zabity; ci, którzy widzieli upadający sztandar i słyszeli słowa herolda, na krótką chwilę straciwszy przytomność, nie wiedzieli, co czynić, i pięciuset zbrojnych, panicznym strachem porwanych, opuściło pole bitwy. Książę tymczasem z resztą armii swojej cudów waleczności dokazywał, chcąc w oczach ludzi, którzy go otaczali, zdobyć sobie rycerskie ostrogi i stać się godnym synem swego ojca.
Ze swej strony królewiczowscy, widząc to pomieszanie nieprzyjaciół, wysłali za uciekającymi dwustu ludzi pod wodzą Jana Kollet i Piotra de Luppel. Burgundzi uciekali, jak szaleni, zrobili sześć mil francuskich jednym tchem, nie obejrzawszy się nawet i nie broniąc się wcale, aż do przeprawy przez rzekę Somme pod Pecquigny.
Największe jednak siły walczące pozostały na miejscu, zmieszane ze sobą i walczące zawzięcie. Książę, który pierwszy był wszędzie, nie ranny wprawdzie, dwakroć silnie uderzony został. Kopia nieprzyjacielskiego rycerza przeszyła mu na wylot siodło wojenne, druga zaś utkwiła w tarczy tak głęboko, że, nie mogąc jej wyrwać, musiał porzucić i tarczę. W tej samej chwili zbrojny jakiś z królewiczewskich, olbrzymiego wzrostu, pochwycił księcia wpół, chcąc go z konia ściągnąć. Książę miał rumaka wielkiej siły i wzrostu, zawiesiwszy więc miecz u ręki, obydwa ramiona zarzucił na szyję olbrzyma i spiąwszy konia ostrogami, wyrwał nieprzyjaciela ze strzemion, jak huragan wydziera dąb olbrzymi z ziemi, i porzucił go między swoich ludzi, którzy go do niewoli zabrali.
Czyny dwóch innych jeszcze rycerzy w tej bitwie podaje nam historya. Byli to ze strony królewiczowskich J. M. pan Pothon de Xaintrailles, który później wsławił się przy oblężeniu Orleanu, ze strony zaś Burgundów nowo pasowany na rycerza J. M. pan Jan de Villain, którego imię poza tą bitwą nigdzie wspominane więcej nie jest. Ten Herkulesowej był siły, czego miecz jego nie przeciął, to maczuga na ziemię waliła. Przed nim i przed zniszczeniem, jakie szerzył dokoła, uląkł się nawet pan de Xaintrailles, a gdy w tejże samej chwili Filip de Sareuse natarł z boku na królewiczowskich, rozproszyli się oni i poszli w rozsypkę, ścigani przez księcia Burgundyi i dwóch tylko rycerzy, J. M. panów de Longueral i d’Erly, którym rączość ich rumaków na to pozwalała.
Zwycięstwo dnia tego zostało przeto przy Burgundach, którzy, straciwszy zaledwie trzydziestu lub czterdziestu ludzi, zabili lub ranili pięciuset królewiczowskich, nie licząc znacznej liczby wziętych w niewolę razem z panem de Xaintrailles. Dzień ten nazwany został w historyi „spotkaniem pod Mons-en-Vimeu“, i mimo swej ważności nie otrzymał miana bitwy, albowiem ani z jednaj, ani z drugiej strony chorągwie królewskie nie były rozwinięte.
W tymże czasie król Anglii przez układ z dowódcą załogi wszedł do miasta Dreux, a kazawszy w Lagny-sur-Marne przygotować maszyny wojenne do oblężenia potrzebne, podstąpił z dwudziesto cztero tysięczną armią pod miasto Meaux, którego dowódcą załogi był pan de Vaurus, mający pod sobą około tysiąca zbrojnych.
Podczas tego oblężenia, które trwało siedm miesięcy, Henryk V dowiedział się, że królowa, żona jego, powiła syna. Dziecię, które wydała na świat, miało być w ośmnaście miesięcy potem ogłoszone królem Francyi, pod imieniem Henryka VI.
Meaux broniło się zawzięcie. De Vaurus, który się w mieście tem zamknął, był to człowiek okrutny, ale męstwa doświadczonego. Gdy jednak pomoc, jaką mu miał przyprowadzić J. M. pan d’Offemont, nie nadeszła, załoga dłużej już trzymać się nie mogła. Miasto zostało zdobyte szturmem, na ulicach zdobywano każdy dom z osobna. Oblężeni, wypędzeni z jednej części miasta, przeprawili się przez rzekę Marne i osaczyli na drugiej stronic rzeki. Król Anglii, ścigając ich z zaciętością, nie dał im ani chwili wypoczynku i nie pozwolił się opamiętać, dopóki wszyscy co do jednego nie zostali zabici, lub wzięci do niewoli. Ulice zasłane były potrzaskanemi kopiami i połamanemi zbrojami.
Pomiędzy wziętymi do niewoli znajdował się de Vaurus, który tak dzielnie bronił miasta. Król angielski kazał go zaprowadzić pod wiąz, gdzie on sam zwykle okrutne wyroki swoje kazał wykonywać i który dlatego nosił nazwę wiązu de Vaurus. Tam bez procesu i bez sprawy, jedynie tylko prawem mocniejszego i z przywileju zwycięzcy, kazał mu głowę ściąć, powiesić ciało pod ramiona, a utkwiwszy mu sztandar w otwartej po ścięciu głowy szyi, tęż głowę na okuciu sztandaru zatknąć kazał. Wielu rycerzy nawet z jego własnej armii szemrało przeciw takiej surowości i uważało, że była to kara zbyt okrutna dla tak walecznego rycerza.
Około tegoż czasu J. M. pan de Luxembourg, który wzięty do niewoli pod Mons-en-Vimeu znowu przystał do Burgundczyków, zdobył fortece Quesnoy i Héricourt, a na wieść o tych tryumfach miasto Crespy en Vallois i zamki Pierrefonds i Offemont poddały się same.
Tak więc zwycięstwo ostatecznie się przechyliło ku królowi Henrykowi, gdy w tym samym czasie zwycięzca zachorował w zaniku Vincennes.
Choroba czyniła szybkie postępy i król Anglii pierwszy uznał choroby owej śmiertelność. Przywołał do łoża swego księcia de Bedford, swego wuja, hrabiego de Warwick i J. M. pana Ludwika de Bobertsaert. Powiedział im, że czuje, iż wolą Bożą jest, aby opuścił ten świat i życie utracił. Potem dodał:
— Szwagrze mój, Janie, proszę was i zaklinam na wasz honor i miłość, jaką macie dla mnie, abyście zawsze dochowali wiary synowi memu, Henrykowi, waszemu siostrzeńcowi, i upraszam, abyście nie zgodzili się, póki wam życia stanie, na żadne porozumienie się z naszym przeciwnikiem Karolem de Valois, dopóty, dopóki księstwo Normandyi nie będzie ostatecznie w naszem posiadaniu. Gdyby mój szwagier, książę Burgundyi, chciał przyjąć na się regencyę królestwa, radzę wam, oddajcie mu ją, jeżeli nie, zatrzymajcie przy sobie. Wam zaś, wuju mój — dodał, zwracając się do księcia d’Exeter, który wszedł właśnie do komnaty — pozostawiam w całości zarząd królestwem Anglii, gdyż wiem, że umiecie dobrze rządy sprawować. Cokolwiekby się stało, nie powracajcie do Francyi i bądźcie przewodnikiem mego syna, a dla miłości, jaką mieliście dla mnie, odwiedzajcie go często. Co do was zaś, kuzynie de Warwick, pragnę, abyście byli jego guwernerem, nie opuszczając go nigdy, abyście prowadzili go i nauczyli rycerskiego rzemiosła. Wybierając was do tego, jestem pewny, że lepiejbym wybrać nie mógł. Przytem proszę was z całych sił swoich, abyście unikali, o ile to być może, wszelkiej sprzeczki i nieporozumienia z kuzynem naszym, księciem Burgundyi. Zabrońcie to samo w mojem imieniu memu szwagrowi de Humphrey, ponieważ, gdyby się wydarzyły pomiędzy wami a nim jakiekolwiek zatargi, sprawy nasze, tak daleko posunięte w tem królestwie, mogłyby być wielce narażone. Nakoniec zalecam wam, abyście w żadnym razie nie wypuszczali na wolność z więzienia kuzyna naszego, księcia Orleanu, hrabiego d’Eu, pana de Gancourt, niemniej jak pana Guicharda de Chisay dopóty, dopóki syn mój nie dojdzie do pełnoletności; co do innych zaś, czyńcie według woli waszej.
Gdy już wszyscy przyrzekli mu spełnić jego wolę, król zażądał, aby go zostawiono samego, a gdy i temu żądaniu zadosyćuczyniono, zawołał lekarzy i kazał im, aby mu powiedzieli, ile mniej więcej pozostaje mu czasu do życia.
Z początku tedy, wahając się z odpowiedzią, chcieli pozostawić mu pewną nadzieję, mówiąc, że Bóg jest panem wszechmocnym i zdrowie powrócić mu może, ale król uśmiechnął się smutno i kazał wyznać sobie całą prawdę, obiecując, że, jakakolwiekby ona była, zniesie ją, jak przystoi na króla i wojownika. Cofnęli się więc w głąb pokoju, a po krótkiej naradzie jeden z nich wystąpił i, przykląkłszy przy łożu królewskiem, rzekł:
— Najjaśniejszy panie, myśl o duszy Twojej, albowiem zdaje nam się, iż, jeżeli nie cud Boży, nie podobną jest, abyś, królu, żył dłużej nad dwie godziny.
Zawołać tedy kazał Henryk spowiednika swego i duchownych, którym kazał czytać siedm psalmów. A gdy doszli do tych słów dwudziestego wersetu: „Ut aedificentur muri Hierusalemu“ — zatrzymał ich, mówiąc głośno, aby wszyscy słyszeli, że, gdyby nie śmierć, która go przedwcześnie spotyka, miał zamiar po uspokojeniu królestwa Francyi udać się na wyprawę krzyżową w celu odzyskania Grobu Świętego i że byłby tak uczynił, gdyby Bóg dozwolił mu był życia dłuższego. Po tem oświadczeniu króla Henryka rozpoczęto dalej śpiewać psalmy, ale już przy końcu następnego wersetu król krzyknął strasznie. Święte modlitwy przerwano, król jeszcze jedno wydał westchnienie; było ono ostatnie.
Śmierć ta nastąpiła dnia 31 sierpnia, 1422 r.
Nazajutrz wnętrzności Henryka pogrzebane zostały w kościele klasztoru de Saint-Maur, a ciało nabalsamowane złożono w trumnie ołowianej.
Dnia 3 września żałobny kondukt wyruszył ku Calais. Trumnę złożono na wozie, ciągnionym przez cztery piękne czarne konie. Na trumnie położona była statua, wyobrażająca Henryka, wielkości naturalnej, z berłem w prawej i jabłkiem w lewej ręce, z koroną na głowie i oczyma w niebo wzniesionemi. Całun tego śmiertelnego łoża był z sukna purpurowego, haftowanego złotem. Gdy kondukt dochodził do jakiego miasta, wychodziły naprzeciw delegacye, a czterech ludzi rozwijało nad wozem śmiertelnym bogaty baldachim z jedwabiu i złota, taki, jaki jest zwyczaj w dniach uroczystych nosić nad ciałem Chrystusa na procesyach pobożnych. Za wozem postępowali książęta z rodziny królewskiej, panowie i rycerze, i cały dwór. Po obu stronach wozu szli w wielkiej liczbie księża i duchowni, którzy bądź to w drodze, bądź w chwilach odpoczynku, ciągle śpiewali pieśni za dusze zmarłe i odprawiali nabożeństwa we wszystkich miastach, przez które kondukt przechodził.
W Rouen kondukt spotkał królowę Katarzynę, która po słabości powracała do Francyi, do swego męża. Nie wiedziała ona o jego śmierci, więc rozpacz jej była wielka. Nie chciała opuścić ciała i przyłączyła się do konduktu żałobnego, który, przybywszy do Calais, udał się zaraz w dalszą drogę do Duwru i w nocy na dzień Świętego Marcina stanął w Londynie.
Piętnastu biskupów, w strojach pontyfikalnych, wielu opatów i prałatów w mitrach, liczne duchowieństwo i tłumy mieszczan Londynu, przyjęło orszak u bram miasta. Otoczyli ciało, śpiewając egzekwie i przez most Londyński i ulicę des Lombards odprowadzili do kościoła katedralnego Świętego Pawła. Sam wóz żałobny zaprzężony był w cztery rosłe rumaki. Pierwszy miał na piersi zawieszoną tarczę z herbem Anglii, drugi również na tarczy miał splecione herby Anglii i Francyi, takież same, jakie król za życia nosił na piersiach; na tarczy trzeciego rumaka wyobrażony był herb Francyi, a czwarty koń miał tarczę z herbem króla Artura, „Niezwyciężonego“. Ten ostatni herb wyobrażały trzy złote korony w polu błękitnem.
Po nabożeństwie żałobnem zwłoki zostały złożone w świątyni Westtminsterskiej, obok poprzedników Henryka na tronie Anglii.
Tak zniknął z widowni świata, na którym tyle narobił wrzawy, Henryk V, król angielski, zwany „Zdobywcą“. Zagłębił się on w ziemi Francyi dalej, aniżeli którykolwiek z jego przodków. Zdobył Paryż, którego nikt przed nim zbrojnie nie posiadł, i pozostawił następcom swoim tytuł króla Francyi, który utrzymali aż do czasu, kiedy w cztery wieki później Napoleon końcem miecza wyskrobał z herbu połączonego trzech wysp królestwa trzy złote lilie francuskie. Umarł on w połowie wieku, który miłosierdzie Boże zwykle śmiertelnikom naznacza. Był to jeden z najwaleczniejszych i w sprawach wojennych najzręczniejszych rycerzy swojej epoki, ale miał dwie wady: był zanadto niezłomny w postanowieniach i zanadto wyniosły i dumny w swej samowoli.
Książę de Bedford zaledwie zdążył oddać ostatnią posługę swemu panu i szwagrowi, gdy poselstwo z Paryża wiadomość mu przyniosło, że go tam oczekuje drugi pogrzeb. Umarł Karol VI, król francuski. Nieszczęśliwy ten szaleniec oddał Bogu ducha dnia dwudziestego drugiego miesiąca października, roku 1422. Ostatnia jego godzina była tak smutna i osamotniona, jak i życie całe. Nie było przy nim ani żony jego, pięknej Izabelli Bawarskiej, ani królewicza Karola, ani żadnego z pięciorga dzieci, jakie mu jeszcze pozostały. Książę de Berri nie żył już, książęta Orleanu, Brabantu i de Bourbon pozostawali w niewoli, książę Burgundyi nie śmiał stanąć przy śmiertelnem łożu tego, którego królestwo zaprzedał. Przyjaciół nie miał król opuszczony!... Wojna domowa zdziesiątkowała ich, lub utrzymywała przy królewiczu.
Gdy w onej strasznej godzinie śmierci, w której człowiek odzyskuje całą swoją siłę na krótką chwilę, jak lampa, która przed samem zgaśnięciem całem światłem błyska, stary król na chwilę odzyskał razem wzrok i mowę, podniósł się, opierając na łokciu na łożu swojem, i blady i wynędzniały począł rozglądać się dokoła, szukając oczyma w starej i ciemnej sali, komuby mógł rzucić ostatnie spojrzenie i kogo pożegnaćby zapragnął; zobaczył tylko twarze obojętne i zimne kanclerza swego i szambelana, których obowiązki przy łożu śmiertelnem króla zatrzymywały. Upadł tedy Karol napowrót na poduszki z głębokiem westchnieniem, zamykając w sobie ostatnie wyrazy, które bywają pociechą ostatnich chwil umierającego, i zamknął oczy, albowiem tylko pod zamkniętemi powiekami widzieć mógł upragnione obrazy: rumianej twarzy syna swego, Karola, o którym wiedział dobrze, iż go sercem nie opuścił, i poetycznej postaci Odetty, młodej zakonnicy, której pieszczoty, jeżeli nie miłość, stanowiły jedyne w życiu jego prawdziwie rozkoszne chwile. Takim sposobem Bóg, zastępując ludzi niepamiętnych, posłał do wezgłowia umierającego starca aniołów, aby mu pomogli umrzeć bez rozpaczy w sercu i bez przekleństwa na ustach.
Co do tych, którzy go otaczali, obojętność ich była tak wielka, że, chociaż spostrzegli fakt zgonu królewskiego, jednak nie byli w stanie oznaczyć, o której mianowicie godzinie dusza oddzieliła się od ciała, które od lat trzydziestu tyle cierpiało.
Panowanie Karola VI, dziwne i jedyne w kronikach narodu francuskiego, panowanie to szału, było jednem z najnieszczęśliwszych dla Francyi, a jednak król ten był jednym z najbardziej żałowanych przez naród. Przydomek „Ukochanego“, jaki mu nadał lud, przetrwał i przemógł nazwę „Szalonego“, którą mu nadawali możni. O ile rodzina okazała się względem niego niewdzięczną, o tyle naród był mu zawsze wierny. W młodości umiał podobać się wszystkim męstwem swojem i uprzejmością, w starości obudził współczucie ogólne nieszczęściem swojem i nędzą. Za każdym razem, kiedy szaleństwo opuszczało go na chwilę, chwytał w ręce wodze rządu i za każdym razem naród w polepszeniu losu swego czuł obecność jego u steru. Było to słońce, które od czasu do czasu wynurzało się z gęstych i ciemnych chmur, i którego promienie, jakkolwiek słabe, rozradowywały duszę Francyi.
Na, drugi dzień po śmierci króla otoczyła zmarłego świetność tronu, która go za życia była opuściła. Zwłoki złożono w trumnę ołowianą, rycerze i koniuszowie zanieśli je do kaplicy pałacu Saint-Paul, gdzie zostały z wielką uroczystością wystawione na widok publiczny, aż do powrotu księcia de Bedford.
Przez dni dwadzieścia odprawiane były bezustannie msze śpiewane w kaplicy owej tak, jak to miało miejsce jeszcze za życia króla. Cztery paryskie zakony jałmużnicze na przemiany odbywały służbę przy zwłokach, a każdy, kto chciał, mógł swobodnie wchodzić i modlić się za duszę zmarłego.
Nakoniec dnia 8 listopada przybył książę de Bedford. Już, nie mogąc się go doczekać, parlament postanowił przedsięwziąć co należało do pogrzebu. Postanowiono nawet sprzedaż mebli z pałacu królewskiego Saint-Paul, tak wielka była nędza królewska.
Dnia 10 przeniesiono ciało do kościoła katedralnego Notre-Dame. Delegacye ze wszystkich kościołów i z uniwersytetu asystowały przeniesieniu temu. Prałaci szli prawą stroną ulicy w ubiorach pontyfikalnych; doktorowie i retorowie, w szatach do ich urzędów i godności przywiązanych, postępowali po lewej stronie. Trumnę podtrzymywali z prawej strony koniuszowie i wielcy urzędnicy dworu, z lewej zaś prefekci Paryża, mieszczan i milicyi miejskiej. Trumna owa umieszczona była na wysokim wozie, pokrytym suknem błękitnem, haftowanem w złote lilie; nad wozem wznosił się tak samo przyozdobiony baldachim. Na trumnie była złożona statua, wyobrażająca króla Karola, nadzwyczaj podobna, przybrana w koronę złotą. Na rękach owej statuy rękawiczkami białemi okrytych, błyszczały pierścienie z drogocennymi kamieniami. U bramy wisiały dwie tarcze, jedna ze złota, druga ze srebra. Statua ta ubrana była w suknię purpurową ze złotem i płaszcz podobny, bogato gronostajami podbity. Pończochy miała czarne, a trzewiki z niebieskiego aksamitu haftowane były złotem.
Całun, który pokrywał szczątki śmiertelne Karola, podtrzymywany był przez prezesów parlamentu; dalej za nim szli paziowie. Potem nieco dalej, ubrany czarno, na koniu w czerwonej zbroi, jechał książę de Bedford, regent państwa.
Litość brała patrzeć na tego króla, tyle razy zdradzanego za życia i tak opuszczonego po śmierci, że żaden z książąt domu złotych lilii nie szedł za jego pogrzebem i że żałobie Francyi angielski książę przewodniczyć musiał. Wojny domowe i z cudzoziemcami od lat dwudziestu tak wyniszczyły kraj i takim huraganem zniszczenia powiały, że rozproszyły wszystkie gałązki dynastyi i odłączyły je od pnia rodzinnego.
Poza księciem de Bedford postępował piechotą kanclerz Francyi, wyżsi dygnitarze koronni, notaryusze, mieszczanie, wreszcie ludzie prości, mieszkańcy Paryża, w tak wielkim tłumie, jakiego od dawna za żadnym pogrzebem królewskim nie widziano.
W tym porządku kondukt zaszedł do kościoła Notre-Dame. Tylko czoło orszaku mogło wejść do świątyni, tak liczne były tłumy. Mszę wielką odprawił patryarcha konstantynopolitański, poczem dopiero kondukt ruszył do Saint-Denis, powracając znowu przez most zwodzony, bo drugi most Notre-Dame był tak przez naród zajęty, że pójść przezeń nie było możności.
Na pół drogi do Saint-Denis miernicy soli miasta Paryża, mając każdy lilie złotem haftowane na piersiach, na mocy przywileju, jaki posiadała ich korporacya, odebrali ciało z rąk koniuszych i prefektów i nieśli je aż do krzyża, który się wznosi na trzy czwarte części drogi od Paryża. W tem, miejscu proboszcz Saint-Denis spotkał kondukt. Towarzyszyło mu duchowieństwo, zakony, mieszczanie i naród z mnóstwem pochodni; noc bowiem już była zapadła. Udano się do kościoła, gdzie znowu egzekwie odśpiewano, a ponieważ ciało miało być w grobie złożone dopiero nazajutrz, więc zostało tymczasem w środku głównej nawy wystawione.
Nazajutrz znowu odprawiono nabożeństwo za spokój duszy króla. Przez całą noc kościół był oświecony tak, że paliło się dwadzieścia tysięcy funtów świec woskowych, a jałmużnę rozdawano z taką szczodrobliwością, że szesnaście tysięcy ludzi dostało każdy po trzy srebrne monety stempla królewskiego.
Po ukończeniu nabożeństwa i ceremonii, otwarto wreszcie kraty piwniczne. Trumna przy świetle pochodni spuszczona została i ustawiona obok Karola V i wielkiego marszałka. Patryarcha konstantynopolitański, wziąwszy w rękę gałązkę bukszpanu i umoczywszy ją w wodzie święconej, zaczął śpiewać Salve Regina, a wtedy mistrze broni królewscy złamali swe białe różdżki, rzucili je do grobu wraz z ułomkami królewskiego miecza.
Pierwsza garść ziemi spadła na trumnę królewską, dzieląc ostatecznie dwa panowania i dwie dynastye, a gdy dół został wypełniony, wystąpił wielki herold de Berri, stanął na usypanym kopcu i zawołał wielkim głosem:
— Niechaj Bóg Najwyższy raczy mieć litość i miłosierdzie nad duszą wielkiego i wspaniałego księcia Karola, króla Francyi, szóstego tego imienia, naszego pana i władcy!
Łkania wydarły się ze wszystkich piersi, a wielki herold po chwili wyrzekł znowu:
— Niechaj Bóg Najwyższy dać raczy długi żywot Henrykowi z Bożej Łaski królowi Francyi i Anglii, naszemu panu i władcy!
Po tych słowach natychmiast heroldowie spuszczone ku dołowi miecze wznieśli do góry, wołając po dwakroć:
— Niech żyje król! Niech żyje król!...
Tłum został niemy i nieruchomy i nikt nie powtórzył tego świętokradzkiego okrzyku. Zginął on bez echa pod ciemnem i ponurem sklepieniem katakumb królów Francyi, a popioły tych królów z trzech po sobie następujących dynastyi zadrżały ze zgrozy.
Nazajutrz Henryk VI, król angielski, mający wieku ośmnaście miesięcy, ogłoszony został królem Francyi, a regencyę powierzono księciu de Bedford.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.