Katedra/Część I/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Katedra
Wydawca Kazimiera Gadomska
Data wyd. 1909
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. N.
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Od czasu drugiego kardynała z domu Burbonów, Estaban Luna, ojciec Gabryela, był ogrodnikiem katedry na mocy prawa, jakoby wyłącznie przysługującego tej rodzinie...
Skoro ogrodnik stawiał sobie pytanie: który z Lunów wszedł pierwszy do służby kościoła prymasowskiego, uśmiechał się z zadowoleniem, a oczy jego sięgały w dal niezmierzoną, jakgdyby chciał zgłębić ogrom wieków. Lunowie byli tam równie dawni, jak fundamenty świątyni. Liczne pokolenia ich rodziły się w pomieszczeniach klasztoru górnego, i zdawało się, że katedra cała bardziej do nich należy, niż do kogo innego.
Kanonicy, dobrodzieje, biskupi zmieniali się ustawicznie. Zdobywali oni stanowiska, umierali na nich, i kto inny zajmował ich miejsce. Był to nieprzerwany pochód twarzy nowych, nowych osobistości, które ściągały ze wszystkich stron Hiszpanii, osiadały tu i po kilku latach przenosiły się do wieczności, zostawiając innym swoje miejsca. Ale Lunowie pozostawali niezmiennie na swej placówce, jakoby starożytna ta rodzina była jednym więcej filarem kościoła. Było bardzo możliwe, ażeby arcybiskup jednego roku nazywał się Don Bernardo, a następnego Don Gaspar, a jeszcze po tem Don Fernando, ale niepodobieństwem poprostu byłoby, rzeczą nieprawdopodobną, ażeby katedra nie miała jakiegoś Luny bądź to w ogrodzie, bądź w zakrystyi lub transepcie; tak przyzwyczaiła się bowiem do służby ich od wieków.
Ogrodnik Luna mawiał z dumą o przodkach— o swoim szlachetnym a nieszczęśliwym krewnym, konstablu Don Alvarezie, pogrzebionym w kaplicy, jak król za wielkim ołtarzem; o papieżu Benedykcie XIII, wyniosłym i upartym, jak wszyscy z tej rodziny; o Don Pedrze de Luna, piątym tego nazwiska z tych, którzy zajmowali stolec arcybiskupi w Toledo; i o innych jeszcze, nie mniej słynnych niż poprzedni.
— Wszyscy jesteśmy z tej samej gliny — mawiał ambitnie. Wszyscy przybyliśmy na podbój Toleda wraz z dobrym naszym królem Alfonsem VI. Niektórym jednak z nich podobało się przymknąć do Maurów i ci stali się szlachcicami, posiedli zamki, gdy tymczasem inni, moi przodkowie właśnie i ja pozostaliśmy w służbie katedry, jako gorliwi katolicy.
Z lubością, niby książę jakiś, opowiadający hlstoryę swoich praszczurów, Estaban wywodził genealogię Lunów, gubiącą się gdzieś w mrokach piętnastego wieku. Ojciec jego rodzony znał Don Francisca III Lorenzana, tego pysznego i rozrzutnego księcia kościoła, który niezmierne dochody arcybiskupstwa trwonił na budowę pałaców i na wydawnictwa książek, niby jakiś wielki magnat z epoki Benesansu. Znał również pierwszego kardynała de Bourbon, Don Luisa II, i chętnie opowiadał przygody romantyczne tego infanta, brata Carlosa III. Zwyczaj, mocą którego młodsi synowie szlachetnych rodów przeznaczeni byli do stanu kapłańskiego, sprawił, że Don Luis został kardynałem w dziewiątym roku życia. Ten dobry pan jednak sportretowany w sali kapitulnej w białej peruce, z ustami umalowanemi i niebieskiemi oczami, zdradzał raczej więcej upodobania do uciech światowych niż dbałości o wspaniałość kościoła, porzucił też arcybiskupstwo, ażeby się ożenić z pewną damą nader średniej wartości, i tym końcem poróżnił się nazawsze z monarchą, który go ostatecznie skazał na wygnanie.
Estaban Luna, przeskakując poprzez wieki od przodka do przodka, wspominał jeszcze arcyksięcia Alberta, który zrzekł się mitry toledańskiej, ażeby rządzić Niderlandami, tudzież wspaniałego kardynała Tawera — wielkiego protektora sztuk — wszystko to książąt doskonałych, darzących rodzinę jego szczególniejszymi względami, ponieważ znali odwieczne przywiązanie Lunów do kościoła prymasowskiego.
Jego własna młodość nie była zbyt szczęśliwa. Działo się to w czasie wojny o Niepodległość. Francuzi zajęli Toledo i weszli do kościoła, jak poganie, pobrzękując szablami i kręcąc się po wszystkich kątach w czasie mszy solennej. Klejnoty pochowano. Kanonicy i proboszczowie, których zwano wtedy racioneros, rozproszeni byli po całym półwyspie. Jedni szukali schronienia w miejscowościach, należących jeszcze do Hiszpanii, inni, przyczajeni w wioskach, wzdychali do rychłego powrotu Deseado[1]. Widok chóru wywoływał litość; słychać tam było kilka zaledwie głosów. Były to głosy bojaźliwych i samolubów, którzy, przykuci do swoich stal, nie zdolni żyć zdala od nich, poddali się uzurpatorowi. Drugi kardynał z rodu Burbonów, łagodny i bez wpływu, Don Luis Maria, bawił w Kadyksie, jako regent królestwa.
Był on jedynym z tego domu na półwyspie, a kortezy ujęły go sobie, ażeby nadać pewnego poloru dynastycznego swej rewolucyjnej władzy.
Kiedy kardynał, po zawartym pokoju, wrócił do arcybiskupstwa, Estaban ujrzał ze wzruszeniem tę twarz dąsającego się dziecka, o niezmiernie małej, okrągłej czaszce. Don Luis Maria wracał smutny i zniechęcany po widzeniu się w Madrycie ze swym siostrzeńcem Ferdynandem VII. Współtowarzysze regencyi byli uwięzieni lub wygnani, a on tylko dzięki mitrze i nazwisku uniknął tego losu. Nieszczęsny prałat przypuszczał, że robi wiele, troszcząc się podczas wojny o interesy rodziny; oto uznano go za wolnomyśliciela, wroga religii i tronu zanim zdążył domyśleć się na czem polega jego zbrodnia. Smutek zaczął pożerać biednego kardynała. Odtąd całe swe dochody poświęcał na upiększenie katedry. Po jego śmierci, która nastąpiła w chwili, gdy zaczynała się reakcya 1823 roku, stolec arcybiskupi dostał się Inguanzo’wi, trybunowi absolutyzmu, prałatowi o szpakowatych faworytach, który, jako członek Kortezów w Kadyksie, będąc sam deputowanym, atakował wszystkie reformy, podnosząc powrót do polityki austryackiej, jako jedyny środek ocalenia kraju.
Poczciwy ogrodnik przywitał z równem uniesieniem kardynała de Bourbon, znienawidzonego przez królów, jak prałata, którego przykry charakter i arogancya gwałtownego reakcyonisty, terroryzowały całą djecezyę. Dla Estabana ktokolwiek zdobywał stolec Toledański musiał być człowiekiem doskonałym i czyny jego nie mogły podlegać krytyce. Dzielny sługa kościoła miał zatknięte uszy na szemrania kanoników i beneficientów, którzy, paląc cygara w altanie ogrodu, rozmawiali o kaprysach jego Ekscenlencyi Inguanza i oburzali się na rządy Ferdynanda VII, ponieważ rządy te nie były dość czyste i ponieważ z bojaźni przed cudzoziemcami nie śmiały wskrzesić zbawczego trybunału Inkwizycji.
Jedna rzecz, która zasmucała ogrodnika, to upadek ukochanej katedry. Dochody arcybiskupstwa i kapituły zmniejszyły się bardzo od czasu wojny. Nastąpiło to, co następuje po wielkich wylewach: odchodzące wody zabierają ze sobą drzewa i budynki, zostawiając kraj zniszczony i pusty. Kościół prymasowski stracił masę przywilejów. Dzierżawcy, korzystając z nieszczęść publicznych, zamienili się na właścicieli. Wsie odmawiały płacenia służebności feodalnych, jakgdyby umiejętność bronienia życia i prowadzenia wojny, wyzwoliła ich nazawsze z poddaństwa. Z drugiej strony ci złoczyńcy Kortezy, obalając prawa panów, obcięli olbrzymie dochody opactwa, zdobyte w czasach, kiedy arcybiskupowie Toledańscy w hełmach na głowie, z koncerzami w dłoniach walczyli przeciw Maurom.
Pomimo to wszystko kościół prymasowski posiadał jeszcze znaczną fortunę i utrzymywał swój przepych, jakgdyby nic nie zaszło; ale Estaban z głębi swojego ogrodu przeczuwał niebezpieczeństwo, kiedy dowiedział się od kanoników o spiskach liberałów, o rozstrzeliwaniach, wieszaniach i zesłaniach, do których Najjaśniejszy pan Don Fernando był zmuszony uciec się, by nareszcie zdusić śmiałość Czarnych[2], nieprzyjaciół Monarchii i kościoła.
— Rozsmakowali się w konfiturach — mówił Estaban — i powrócą! Tak, zaprawdę, powrócą, jeśli tylko pozwolimy im na to. Podczas wojny pierwsi szarpnęli nas zębami i wydarli katedrze więcej, niż połowę jej dóbr; nie omieszkają zjeść reszty, jeśli zdołają uchwycić rączkę rondla.
Ogrodnik obruszał się na samą myśl o tem. Czyż po to arcybiskupi Toledańscy walczyli z Maurami, podbijali miasta, zdobywali zamki, zagarniali dobra, które stawały się następnie własnością katedry, wszystko — aby przysporzyć chwały Bogu i kościołowi. Jeśli tyłu wiernych, królowych, wielkich dygnitarzy, zwykłych śmiertelników w testamentach na wypadek śmierci, dla zbawienia duszy, zapisywało świętemu kościołowi prymasowskiemu najpiękniejsze dobra, czy to dlatego, by dostały się one w nieczyste ręce bezbożników? Co stanie się z setkami uczciwych ludzi, wielkich i małych, świeckich i duchownych, dygnitarzy i prostych urzędników, którzy żyją z dochodów katedry? Czyż to nazywa się wolnością? Kraść cudzą własność i zostawiać w nędzy masę rodzin, które żywiła wielka kuchnia kapituły!...
Kiedy żałobne przypuszczenia ogrodnika zaczęły się spełniać i kiedy Mendizabal wydał dekret, obalający poddaństwo, kardynał Inguanzo, zamurowany w swoim pałacu przez liberałów, podobnie, jak jego poprzednik przez absolutystów, postanowił umrzeć, by nie być świadkiem potwornych zamachów na mienie kościelne. Estaban, który, jako biedny ogrodnik, nie mógł sobie pozwolić na na śladowanie kardynała, żył dalej; ale odczuwał codziennie nowe zmartwienia, dowiadując się, że za sumy zrabowane niektórzy umiarkowani, ci, którzy wysłuchiwali nawet Wielkiej Mszy, nabywali już to dom, to ogród, to łąki pastewne, a wszystko należące niegdyś do kościoła prymasowskiego, teraz zaś wpisane na listę dóbr narodowych. „Zbóje“! Ta nieskończona ilość sprzedaży na licytacyi, rozdrabniająca dobra kościelne, do takiej rozpaczy doprowadzała Estabana, jakgdyby widział zbirów, wpadających do jego własnego mieszkania na Claveriasie, grabiących meble rodzinne, do których były przywiązane jakieś wspomnienia o przodkach.
Była chwila, że chciał porzucić swój ogród i udać się do Maestrazgo[3] albo do północnych prowincyi, żeby połączyć się z wiernymi, którzy, broniąc praw Carlosa V, pragnęli powrotu dawnych czasów. Miał wtedy lat czterdzieści, czuł w sobie dość ruchliwości i siły; i, chociaż był człowiekiem spokojnym, który nie dotknął się w życiu fuzyi, zapalał się, słysząc o kilku studentach, chłopcach nieśmiałych i pobożnych, którzy, uciekłszy z seminaryum, walczyli w Katalonii pod czerwoną kapą Don Ramón Cabrera. Ale ogrodnik, żeby nie być samotnym w zadużem mieszkaniu na Claveriasie, ożenił się przed trzema laty z córką zakrystyana i miał z nią jednego syna; zresztą nie mógłby żyć zdaleka od swego ukochanego kościoła. I dlatego też pozostał nadal ogrodnikiem.
Wraz z zakończeniem wojny znikły wszystkie nadzieje Estabana. Wpadł w rozpaczliwe odrętwienie i nie chciał słyszeć o niczem, co działo się po za katedrą. Bóg opuścił sprawiedliwych; źli i zdrajcy rozmnażali się coraz bardziej. Jedyną pociechą jego była wielkość świątyni, która, stojąc już wieków tyle, mogła drwić z nieprzyjaciół jeszcze przez najdłuższe czasy.
Wszystkie jego chęci ograniczały się odtąd do uprawy ogrodu, a jedynem pragnieniem stało się, by śmierć zastała go tak, jak jego przodków, w górnym klasztorze, i żeby mógł zostawić po sobie nową generacyę Lunów, któraby w dalszym ciągu podejmowała służbę w świętem obejściu Katedry. Jego najstarszy syn Tomasz miał już lat dwanaście, mógł więc pomagać ojcu w uprawie ogrodu. Młodszy o lat kilka Estaban, objawiał tak gwałtowną pobożność, że, zaledwie umiejąc chodzić, klękał przed świętymi obrazami, zawieszonymi w mieszkaniu i płacząc, prosił matkę, żeby prowadziła go do kościoła i pokazywała świętych.
Tymczasem bieda wkradała się do katedry. Zmniejszano liczbę księży, mających prebendy; jeśli umierał jaki urzędnik, nie obsadzono nowego na jego miejsce; cieśle, murarze, szklarze, bezustannie dotąd zajęci reperacyami w kościele Prymasowskim i mieszkający w jego obejściu, obecnie zostali zwolnieni ze swych obowiązków. Jeśli od czasu do czasu zdarzała się jakaś robota, trzeba ją było powierzać robotnikom obcym. Wiele mieszkań na Claveriasie stało pustkami. Cisza grobowa zapanowała w miejscach, gdzie dawniej mieszkały liczne rzesze. Rząd madrycki (trzeba wiedzieć z jakim wyrazem pogardy ogrodnik wymawiał te wyrazy) prowadził układy z Ojcem Świętym, żeby zawrzeć to, co się nazywa konkordatem. Ograniczano liczbę kanoników, jakgdyby kościół Prymasowski był kollegjatą, a rząd opłacał ich, jak drobnych urzędników. Na potrzeby kultu i na utrzymanie najwspanialszej katedry Hiszpańskiej, tej katedry, która w czasach dziesięciny nie wiedziała gdzie wtłoczyć wszystkie swoje bogactwa, przyznany kredyt wynosił tysiąc dwieście pesatas na miesiąc!
— Tysiąc dwieście pesatas! — mówił do swojego syna Tomasza, tłustego, spokojnego chłopca, którego nie zajmowało nic poza ogrodnictwem. Tysiąc dwieście pesatas! Przecież ja pamiętam katedrę, kiedy miała sześć milionów dochodu! Co robić z taką drobnostką. Złe czasy się zbliżają i gdybym nie był Luną, kazałbym was nauczyć jakiegoś rzemiosła, poszukałbym wam zajęcia poza kościołem Prymasowskim. Ale Lunowie nie mogą opuszczać stanowiska, jak tylu nicponiów, którzy zdradzili sprawę boską.
Tu urodziliśmy się, tu powinniśmy umrzeć wszyscy do ostatniego z rodziny.
I, rozwścieczony na duchowieństwo katedry, które, zadowolone, że wyszło zdrowo i cało z zawieruchy rewolucyjnej, uprzejmie przyjęło konkordat i jego pieniądze, zatrzaskiwał furtę sztachety i zamykał się w swoim ogrodzie.
Dobrze, że chociaż ten mały świat roślinny nie zmienił się wcale! Jego cień zielony podobny był do mroków, które ogarnęły duszę ogrodnika. Nie było tu hałaśliwej radości, kipiącej barwami i szmerem, jak w ogrodach na odkrytem powietrzu, zalewanych całemi falami słońca; ale był smutny czar ogrodów klasztornych, zamkniętych w czterech ścianach, gdzie blady dzień ślizgał się tylko po dachach i arkadach, pozbawionych ptactwa, które fruwało tylko nad nimi, zdziwione tym rajem w studni. Roślinność tu była ta sama, co na pejzażach helleńskich: proste laury, spiczaste cyprysy i kępy róż, jak w idyllach poetów greckich. Ale ostrołuki, które je więziły, aleje, wyłożone wielkiemi płytami, między któremi wyrastała trawa, krzyż, na znajdującej się w pośrodku ogrodu, obrośniętej bluszczem, krytej czarnym szyfrem, altanie, pleśń kamieni i rdza krat, wilgoć muru ozielenionego przez deszcze — nakładało na ogród piętno chrześciańskiej starości. Drzewa poruszały się na wietrze, jak kadzielnice; kwiaty bez blasku, omdlewające, anemiczne, a jednak piękne, miały zapach kadzidła, jakgdyby kłęby powietrza, wychodzące ze świątyni, zmieniły ich zapach naturalny. Woda deszczowa, spadająca z rynien, stała senna w dwóch głębokich cysternach. Wiadro ogrodnika, rozbijając na chwilę zieloną skorupę jej powierzchni, ukazywało ciemny błękit wnętrza; ale jak tylko zatarły się koncentryczne kręgi, drobne zielone roślinki przybliżały się, łączyły i znów woda znikała pod zasłoną roślinną, bez jednego drgnienia, bez szmeru, martwa, jak cała świątynia, pogrążona w ciszy wieczornej.
Na Boże Ciało i Wniebowzięcie Najśw. P., obchodzone 15 sierpnia, wierni przybiegali ze dzbankami, które Estaban napełniał wodą cystern. Byłto stary zwyczaj, drogi sercom Toledańczyków, którzy, skazani cały rok na picie błotnistej cieczy Taga, chwalili wodę Katedry. W innych wypadkach odwiedziny publiczności przynosiły Estabanowi pewne korzyści. Dewotki przychodziły do niego po bukszpan do ubierania świętych obrazów, lub też kupowały rośliny w doniczkach, przekonane, że były one o wiele piękniejsze, niż w cigarrales, ponieważ pochodziły z kościoła prymasowskiego. Staruszki żądały od niego gałęzi laurowych, potrzebnych do zaprawy sosów, lub na lekarstwa. Te małe dochody dodane do dwóch pesetas, wypłacanych obecnie przez kapitałę, jako wynagrodzenie za służbę ogrodnika, pozwalały mu wyżywić rodzinę.
Później, kiedy już bliskim był starości, urodził mu się trzeci syn Gabryel, który w czwartym roku życia wprowadzał w podziw wszystkie kobiety na Clavenasie. Matka twierdziła ze ślepą wiarą, że był on żywem wyobrażeniem Chrystusa, trzymanego na ręku przez Dziewicę z kaplicy Wniebowzięcia. Ciotka Tomasa, żona Lazura i matka licznej rodziny, która zajmowała połowę klasztoru górnego, wychwalała inteligencyę siostrzeńca, kiedy ten zaczynał ledwie mówić i zachwycała się naiwną pobożnością, z jaką mały Gabryel przyglądał się postaciom świętych.
— Wygląda, jak anioł — mówiła do swych przyjaciółek. Trzeba widzieć z jaką powagą odmawia modlitwy... Wierzcie mi, zajdzie on daleko, a może zostanie biskupem. Kiedy mój ojciec był zakrystyanem, znałam chłopców na chórze, którzy teraz noszą mitrę, nie jest więc niemożliwem, że kiedyś Gabryel osiądzie na arcybiskupstwie toledańskiem.
Hymn pochwał i zachwytów otaczał malca, jak dym kadzideł. Rodzina żyła tylko dla niego. Stary Estaban — ojciec dawnej daty, który, kochając dzieci, obchodził się z nimi surowo, by je lepiej wychować — miał dla małego jakby drugą młodość; bawił się z nim i ze śmiechem poddawał się wszystkim jego kaprysom. Matka porzucała zajęcie, żeby nie przeszkadzać Gabryelowi, a bracia z zachwytem wsłuchiwali się w jego szczebiotanie. Starszy Tomasz, który zastąpił ojca w ogrodzie i który w pełni zimy stąpał boso po oszronionych zagonach i po chropowatych płytach alei, wchodził często do mieszkania z rękoma pełnemi ziół aromatycznych i dawał je do zabawy małemu bratu. Młodszy, trzynastoletni Estaban, który z pomiędzy wszystkich dzieci na chórze gorliwą służbą do mszy zaskarbił sobie łaski księży i, którego czerwona sutanna i rurkowana komża wprawiała w zdumienie Gabryela, przynosił mu często kawałki świec woskowych i kolorowe obrazki, wykradane z brewiarzy kanoników.
Czasami niesiono malca do składu Olbrzymów — obszernej sali, powstałej z miejsca wyzyskanego między dwoma skarpami nawy i ich lukami. Byli tam bohaterowie świąt starożytnych: gigantyczny Cyd z wielkim mieczem i cztery pary olbrzymich manekinów, wyobrażających cztery części świata — manekinów, ubranych w czerwone, zjedzone przez mole, suknie, z głowami potrzaskanemu, figur niegdyś rozweselających ulice Toleda. Dziś gniły one na strychach katedry. W jednym kącie stał Tarasque, okropny potwór z kartonu, który przerażał dziecko, ilekroć otworzył ziejącą paszczę i kiedy na pofałdowanym grzbiecie jego, zaczynała kręcić się, jak szalona, sprośna lalka, której bigoterya wieków poprzednich dała nazwę Ana Bolena[4].
Kiedy Gabryel wstąpił do szkoły, wszyscy zaczęli wynosić jego niesłychane zdolności. Dziatwa klasztoru górnego, która do wściekłości doprowadzała Srebrną pałkę — księdza wyznaczonego przez rząd i policyę dla tego plemienia, osiadłego pod dachami — ubóstwiała młodego Gabryela, jak cud jaki. Zanim zaczął dobrze chodzić — umiał już czytać. W siódmym roku życia uczył się już łaciny, którą pojmował tak łatwo, jakby była jego rodowitym językiem; w dziesiątym roku prowadził dyskusye z duchownymi, którzy — znajdowali przyjemność w opanowaniu mu.
Stary Estaban, coraz słabszy i coraz bardziej zgarbiony, uśmiechał się z zadowoleniem, patrząc na swoje ostatnie dzieło. „Będzie chwałą domu. To dziecko jest Luna: może sięgać wszędzie bez obawy, ponieważ miał nawet papieżów w rodzinie”.
Kanonicy przed zaczętem nabożeństwem zabierali uczniów do zakrystyi i tam wypytywali ich o postępy w nauce. Pewien ksiądz z biura arcybiskupa przedstawił Gabryela kardynałowi, który, usłyszawszy jego odpowiedzi, dał mu garść migdałów i nadzieję stypendyum na ukończenie seminaryum.
Lunowie i ich bliżsi i dalsi krewni, którzy składali prawie całą ludność klasztoru górnego, ucieszyli się bardzo z tej łaski: Gabryel mógł być tylko księdzem. Dla tych ludzi, od samego urodzenia, przyrośniętych do katedry, jak mech do kamieni, dla ludzi, którzy uważali biskupów toledańskich za najpotężniejsze po papieżu istoty na świecie — jedyne miejsce dla człowieka zasługi było w kościele.
Poszedł więc do seminaryum, a wszystkim na Glaveriasie zrobiło się nagle pusto. Odjazd Gabryela zakończył te czuwania, podczas których oddźwierny, zakrystyan i inni urzędnicy katedry, słuchali, jak uczeń dźwięcznym i czystym głosem, z wdziękiem anioła, czytał to żywoty świętych, to dzienniki katolickie, przychodzące z Madrytu, to Don Quijot’a, oprawionego w pargamin, drukowanego według starej ortografii — cennej pamiątki, przechodzącej u Lunów z ojca na syna — z pokolenia na pokolenie.
Życie Gabryela w seminaryum było monotonnem i pospolitem życiem pracowitego studenta: zwycięstwa, odnoszone w dysputach teologicznych, nagród poddostatkiem, zaszczyt świecenia przykładem kolegom. Od czasu do czasu któryś z kanoników, profesorów seminaryum wstępował do ogrodu klasztornego.
— Wasz chłopiec prowadzi się dobrze, Estabanie. Uczy się najlepiej — a w dodatku jest skromny, pobożny, jak święty. Będzie pociechą waszej starości.
Ogrodnik kręcił głową. Tryumfy dziecka dojrzy tylko z nieba, jeśli Bóg go tam powoła. Umrze, zanim zacznie się chwała syna, ale to nie martwił go. Inni będą się radowali ze zwycięstwa, inni będą dziękowali Panu za dobrodziejstwa.
Wyższe wykształcenie, teologia, prawo kanoniczne, wszystko było tylko zabawą dla młodzieńca, którego nadzwyczajne zdolności zadziwiały nauczycieli.
Z powodu tego przedwczesnego rozwoju porównywano go z najsławniejszymi ojcami Kościoła. Wkrótce miał skończyć studya i przypuszczano, że Jego Eminencya da mu katedrę w seminaryum, zanim odprawi pierwszą mszę. Jego pragnienie wiedzy było nienasycone. Biblioteka zda się była wyłączną jego własnością. Niekiedy wieczorami udawał się do katedry i, rozmawiając z kapelmistrzem lub organista, dopełniał swoich umiejętności muzycznych. Co do wymowy — profesorowie i uczniowie byli oczarowani siłą zapału i przekonania, z jakimi mówił kazania.
— Jest urodzonym kaznodzieją, — mówiono w ogrodzie. — Ma ogień apostołów. Być może, zostanie kiedyś św. Bernardem lub Bossuetem. Kto wie jak daleko zajdzie ten chłopiec?
Jedna z nauk, najbardziej rozpalających Gabryela, była to historya katedry i prałatów, którzy byli jej administratorami. Obudziła się w nim dziedziczna miłość dla tej olbrzymki, ich wiecznej matki. Jednakże nie chciał zachwycać się nią, jak ślepiec, jak to robiło całe jego otoczenie; pragnął poznać przyczyny powstania wielu rzeczy, uwiarygodnić księgami ustne opowiadania ojca, więcej podobne. do legend, niż do faktów historycznych.
Z początku najwięcej zajmowała go chronologia arcybiskupów toledańskich, ten długi szereg ludzi sławnych, świętych, wojowników, pisarzy, książąt, którzy, jak królowie dynastyczni, mieli oznaczoną datę panowania. W niektórych epokach są oni prawdziwymi władcami Hiszpanii. Królowie gotajscy na swoich dworach byli tylko figurantami dla dekoracyi, których wznoszono lub składano z urzędu, stosownie do potrzeb chwili. Państwo było wówczas respubliką teokratyczną, a prawdziwą jego głową arcybiskup toledański.
Tę nieskończoną listę sławnych prałatów Gabryel rozdzielał i segregował podług ich charakterów.
Najpierw szli święci apostołowie wieków bohaterskich, biskupi biedni, jak prawdziwi wyznawcy Chrystusa, bosi, uciekający przed prześladowaniem rzymskiem i kładący w końcu głowę przed katem, z radosną nadzieją, że nadadzą większego znaczenia doktrynie, poświęcając życie: Eugeniusz, Melanciusz, Pelagiusz, Patruno i inni, których imiona błyszczały w zamierzchłej przeszłości, nawpół zatopione we mgle legendy.
Następnie szereg arcybiskupów okresu gotyckiego: prałatów — władców, którzy nad królami-zdobywcami miewali tę przewagę, jaką ma władza umysłowa nad zwycięskiem barbarzyństwem. Robili cuda, żeby zgnębić swych wrogów aryan; mieli na swoje usługi dziwy niebieskie, by nawrócić i ujarzmić twardych ludzi wojny.
Arcybiskup Montano, który mieszka ze swoją żoną pod jednym dachem, oburzony na szemranie powszechne, kładzie rozżarzone węgle pod swoje suknie kapłańskie, odprawia mszę i nie zapala się, okazując tym faktem nadnaturalnym czystość swego życia. Świętemu Ildefonsowi nie wystarczało pisanie ksiąg przeciw heretykom; za łaską Boga ukazała mu się święta Leokadya i zostawiła mu między palcami kawałek swojego płaszcza. Następnie sama Najświętsza Panna zeszła z nieba umyślnie, by mu zarzucić na ramiona ornat, haftowany boskiemi rękami. W wiele lat potem Sigiberto ośmielił się włożyć na siebie ornat, lecz za tę zuchwałość był złożony z urzędu, wyklęty i skazany na wygnanie. — Jedyne książki, jakie wychodziły w tych czasach, były pisane przez prałatów toledańskich. Oni układają prawa, namaszczają świętymi olejami czoła monarchów, robią z Wamby króla, konspirują na życie Egica, a sobory, które się zbierają w bazylice świętej Leokadyi, są zebraniami politycznemi, gdzie mitra zajmuje tron i guzie korona królewska leży u stóp arcybiskupa.
Z najściem Maurów kończy się szereg biskupów, skazanych na pokorę. Zaprawdę nie było to tak, jak za czasów rzymskich; nie potrzebowano bać się o swoje życie: muzułmanie nie robili męczenników i szanowali wiarę zwyciężonych. Wszystkie kościoły w Toledo były we władaniu chrześcian mozarabskich z wyjątkiem katedry, przerobionej na wielki meczet; ale katolicy byli biedni, a ciągłe wojny między Saracenami i chrześcianami w połączeniu z uciskiem, jakim odpowiadali Maurowie na barbarzyństwa reconquista[5] utrudniały podtrzymywanie kultu.
Do tej epoki należą ponure imiona Cixila, Epilandy, Wistremira, tego Wistremira, którego św. Eulogiusz nazywał „pochodnią Ducha Św. i światłem Hiszpanii, ale o którym historya nie wspomina ani słowa. Jeśli nawet św. Eulogiusz był umęczony, zawdzięcza to jedynie nieposkromionemu fanatyzmowi religijnemu. Co do Benito, Francuza z urodzenia, który zajmuje miejsce św. Eulogiusza na stolcu biskupim, postępował on tak, jak jego poprzednicy, ale zanim przyszedł do Toledo, postarał się, żeby w jakim kościele jego własnego kraju Najświętsza Panna przyniosła mu inny ornat.
Wkrótce potem, już w XI-m wieku występują, na scenę arcybiskupi — wojownicy w kolczugach, uzbrojeni w siekiery o dwóch ostrzach, conquistadorowie, którzy, pozostawiając służbę kościelną pokornym, sami dosiadali wojennych rumaków i myśleli, że źle służą Bogu, jeśli w przeciągu roku nie powiększyli dóbr kościelnych o kilka wsi i siół.
Pierwsi z nich są to Francuzi, zakonnicy sławnego klasztoru w Cluny, przysłani do konwentu w Sahagun przez księdza Hugo; oni to przyjęli tytuł Don na znak władzy. Po pobożnej tolerancyi biskupów poprzednich, którzy w pełnej swobodzie kultu mozarabskiego utrzymywali przyjazne stosunki z Arabami i z Żydami, następuje okrutne nieprzejednanie zwycięskiego chrześcianina. Zaledwie arcybiskup Don Bernardo zasiadł na stolcu toledańskim, skorzystał z nieobecności Alfonsa VI, by pogwałcić zobowiązania królewskie. Na mocy uroczystego traktatu, podpisanego przez króla, wielki meczet miał się zostać we władaniu Maurów. Ale arcybiskup owładnął królową, zrobił z niej swoją wspólniczkę i pewnej nocy w towarzystwie duchowieństwa i robotników wyważył drzwi meczetu, poświęcił go następnie, tak, że, kiedy nazajutrz rano Saraceni, z twarzą obróconą do wschodzącego słońca, przybiegli odprawiać swe modlitwy, zastali budynek przemieniony na katedrę katolicką.
Arcybiskup Don Martin, kapitan, dowodzący wojskiem przeciw Maurom w Andaluzyi, zdobywa dobra i towarzyszy Alfonsowi VIII-mu w bitwie pod Alarcos. Sławny prałat Don Rodrigo pisze kronikę Hiszpanii, przepełnioną cudami, i przyjmuje czynny udział w historyi, przepędzając więcej czasu na koniu, niż w stallach na chórze kościelnym; w bitwie pod las Navas daje przykład odwagi, rzucając się w sam wir walki; po zwycięstwie król daje mu w posiadanie dwadzieścia wsi, między innemi Talavera de la Reina... Don Sancho, syn Don Jaime Aragońskiego i brat królowej Kastylii, dba więcej o swoją godność candilla[6], niż o mitrę toledańską; kiedy dowiaduje się, że Maurowie są niedaleko, idzie na ich spotkanie na równiny Martos, rzuca się tam, gdzie się najwięcej krwi leje, ginie z rąk nieprzyjaciół, którzy ucinają mu ręce, a głowę zasadzają na pikę... Don Gil de Albornoz, słynny kardynał, uciekając przed Don Pedrem Okrutnym, wchodzi do Włoch i tu, jako zręczny kapitan, zwycięsko odbiera całe terytoryum papieżów, chroniących się w Awinionie...
Don Gutierre III walczy przeciw Maurom pod Don Juanem II-m... Don Alfonso de Acuna szczęka bronią pod Enrique’m IV-m w wojnach cywilnych. Żeby zamknąć godnie tę seryę prałatów — mężów stanu i mężów miecza, bogatych i potężnych, jak władcy, przypomnimy kardynała Mendoza, który przyjmuje udział w bitwie pod Toro, w zdobycia Grenady i który następnie rządzi krajem i w końcu Iiménez de Cisneros, który, nie mając już więcej Maurów do zwalczania na swoim półwyspie, przebywa morze i idzie na Oran, grożąc krzyżem, przemienionym w broń zaczepną.
Po orłach następują ptaki domowe. Po arcybiskupach w hełmach i kolczugach idzie szereg arcybiskupów bogatych i kochających się w przepychu. Ich zapał wojowniczy ogranicza się do pieniactwa, gdyż bez przerwy procesują się z miastami, z korporacyami i osobami prywatnemi, żeby utrzymać olbrzymią fortunę, zdobytą przez poprzedników. Hojni, jak Tavera, wznosili pałace, protegowali Greea, Bezzugnete’a i innych artystów, tworzyli w Toledo odrodzenie, które było jak echem Odrodzenia włoskiego. Skąpcy, jak Quiroga, obrzynali dochody przepysznej świątyni i zostawali bankierami królów, pożyczając miliony dukatów monarchom niemieckim, którzy, władając olbrzymiem państwem, gdzie słońce nigdy nie zachodziło, zmuszeni byli uciekać się do żebraniny skoro tylko galiony hiszpańskie nie wracały dość prędko z Ameryki.
Katedra była dziełem tych książąt Kościoła. Każdy zostawił na niej piętno swojego charakteru. Najtwardsi — wojownicy zrobili jej szkielet górę kamieni i las drzew, które tworzyły podwaliny, wykształceńsi, ci, którzy przyszli w epoce wyrobienia smaku, powstawiali kraty przedziwnie wykonane, portyki — prawdziwe koronki z kamienia, obrazy klejnoty, które przemieniły zakrystyę na skarbiec. Budowa olbrzymiej katedry trwała około trzech wieków. Kiedy mury i filary powstały z ziemi — sztuka gotycka była jeszcze w zaraniu. W przeciągu dwóch i pół wieków następnych architektura zrobiła ogromny postęp, którego etapy bardzo łatwo dają się zauważyć przy badaniu budynku. Podstawy słupów były zgruba ciosane bez żadnych ozdób; same słupy wznosiły się z surową prostotą, a arkady osadzone były na głowicach, których osty gotyckie nie miały jeszcze bujnej obfitości kwitnącego stylu. Ale w części górnej, budowanej w dwa wieki potem, okna z ich wielobarwnymi lukami świadczyły o wspaniałości sztuki, która doszła do swego apogeum.
Na dwóch krańcach transeptu spotykamy najoczywistszy dowód rozwoju, który dokonywał się w przeciągu setek lat, potrzebnych katedrze, do wyjścia z ziemi. Drzwi Zegara, zwane także drzwiami Feria ze swoją hieratycznie chłodną, grabą rzeźbą, ze swym tympanonem przeładowanym ciężkiemi scenami stworzenia — były przeciwstawieniem podwoi drugiego końca, zwanych drzwiami Lwów, lub Alegria, stawianych w dwa wieki później. Radosne i wspaniałe, jak brama pałacowa, uchylały już wejście zmysłowej śmiałości Renesansu, której spieszno było zająć miejsce w sztywnej architekturze chrześciańskiej: naga syrena, przymocowana do drzwi zakręconym ogonem, służyła za kołatkę.
Katedra, cała z białego, mlecznego kamienia, dobywanego w kopalniach, otaczających Toledo, wznosiła się jednym rzutem, począwszy od podstaw słupów aż do sklepień bez tritoriów, które przecięłyby arkady i obciążyły nawy położonymi wyżej łukami. Ten miękki kamień służył do dekoracyi architektonicznych, drugi, jeszcze miększy do budowy sklepień. Zewnętrzne skarpy i łuki przerzucone, lecące w przestrzeń, jak mosty, zrobione z twardego granitu, były dla świątyni tarczą, którą wieki pokryły złoconą patyną, a która podtrzymywała i osłaniała wytworność wnętrza.
Wewnątrz spotykamy próby wszystkich stylów, jakie kwitły na półwyspie. Drzwi najstarsze przedstawiały najprymitywniejszy i najtwardszy gotyk, ale drzwi Przebaczenia i Lwów były już budowane za czasów największego rozkwitu gotyku. Architektura arabska rozwinęła swoje wdzięczne łuki w triforiach, które biegną wzdłuż całej absydy za głównym ołtarzem: było to dzieło Cisnerosa, palącego księgi muzułmanów, ale wprowadzającego ich architekturę do kościoła Chrystusowego. Sztuka snycerska wykwitała na portalu klasztornym kapryśnymi arabeskami. Nawet barok znalazł tu swój wyraz w postaci słynnego przezrocza Tomégo, umieszczonego w sklepieniu absydy, celem jej oświetlenia.
Po południu Gabryel błądził po katedrze dopóki jej nie zamknięto. Lubił włóczyć się za wielkim ołtarzem, w najciemniejszem i najspokojniejszem miejscu całego kościoła. Drzemała tan większa część historyi Hiszpanii. W kaplicy królów, po drugiej stronie zamkniętych drzwi, których strzegli dwaj heroldowie kamienni z rękami opartemi na biodrach, królowie Kastylii spoczywali snem wiecznym w grobowcach, na których stały ich posągi w złotej zbroi, w postawie modlącej się, z mieczami ułożonymi na boku.
Seminarzysta zatrzymywał się chętnie przed kaplicą Santjago, by przez kratę patrzeć na trzy sklepione arkady. W głębi legendarny święty, ubrany w suknie pielgrzyma, z mieczem wzniesionym, tratował niewiernych kopytami swego konia. Wielkie konchy i czerwone tarcze, oparte na srebrnych księżycach zdobiły aż pod sklepienie biel murów. Ojciec Gabryela uważał kaplicę za swoją własność: była to kaplica Lunów. Wiele osób drwiło z tej paranteli, ale on święcie wierzył, że constabl Don Alvaro i Donna Juana Pimentel jego żona, złożeni w swych olbrzymich grobowcach, byli jego przodkami. Na czterech rogach grobowego kamienia żony, klęczało czterech mnichów z żółtego marmuru i przyglądało się szlachetnej damie, leżącej w pośrodku. Grobowca nieszczęsnego konstabla strzegło czterech rycerzów z Santjago, owiniętych w płaszcze zakonne. Czuwali oni nad szczątkami wielkiego mistrza, pochowanego z odciętą głową, w kamiennej trumnie z żebrowaniem gotyckiem. Gabryel przypominał sobie opowiadanie ojca o posągu Don Alvara. Ongi posąg ten był z bronzu. Kiedy odprawiano mszę w kaplicy, w chwili Ofiarowania ukryta maszynerya podnosiła go i stawiała na klęczki aż do skończenia ofiary. Jedni utrzymywali, że królowa — katoliczka[7], wymagała zniesienia tego efektu teatralnego, który niepokoił pobożnych; inni twierdzili, że zbuntowani żołnierze, wrogowie konstabla, połamali automat na drobne szczątki. Widziana na zewnątrz, kaplica Lunów ze swoiemi grubemi, zębatemi wieżami przypominała fortecę, oddzieloną od katedry. Chociaż rodzina i krewni Gabryela uważali tę kaplicę za swoją, on miał daleko więcej przywiązania do sąsiedniej, św. Ildefonsa, w której znajdował się grobowiec kardynała Albornoza. Z całej przeszłości katedry najwięcej pociągała go romantyczna postać tego prałata-wojownika, przyjaciela literatury i sztuki: Hiszpan z urodzenia, a Włoch ze zwycięstw. Kardynał spoczywał w bogatym grobie z marmuru, który lata powlokły szkliwem, nadały blask i słodki odcień bursztynu. Niewidzialna dłoń wieków, dotykając oblicza leżącej postaci, zniszczyła i przypłaszczyła nos, co nadało wojowniczemu arcybiskupowi wyraz mongolskiego okrucieństwa.
Cztery lwy czuwały nad śmiertelnymi szczątkami. Wszystko w tym człowieku było niezwykłe i awanturnicze, nawet śmierć. Ciało jego sprowadzono z Włoch do Hiszpanii. Wśród modlitw i śpiewów niosły je masy ludności, które przybiegały na miejsca pochodu pogrzebowego gorliwie, by uzyskać odpusty papieskie. Powrót zmarłego do ojczyzny trwał miesiące całe; dobry kardynał przebywał drogę powoli, z kościoła do kościoła, poprzedzany przez malowanego Chrystusa, który dziś jeszcze zdobi jego kaplicę. Idąc, rozpraszał na klęczące tłumy zapach zabalsamowanego ciała.
Dla Don Gila de Albornoz nie istniały rzeczy niemożliwe. Prałat ten był mieczem apostoła, który przyszedł na świat by nakazywać wiarę. Uciekając przed Don Pedrem Okrutnym, schronił się do Avinionu wraz z innymi sławniejszymi wygnańcami. Rezydowali tam wtedy papieże, wygnani przez lud, który, na głos trybuna swego Rienzi’ego zamarzył o odbudowaniu starożytnej respubliki konsulów. Ale Don Gil nie był to człowiek, któryby mógł się długo bawić na wesołym dworze prowansalskim. Pod kapą kapłana nosił kolczugę, jak prawdziwy arcybiskup toledański i, z braku Maurów, zapragnął zabijać heretyków. Pojechał do Włoch, by zorganizować i dowodzić wojskiem kościoła. Awanturnicy Europy i bandyci włoscy stworzyli jego armię; ogniem i mieczem niszczył wsie, rabował miasta w imię pana swojego pontyfikalnego władcy. I wkrótce wygnańcy z Awiniona mogli zająć nazad swój tron w Rzymie. Po wyprawach tych, które papieżom oddały połowę Włoch, kardynał bogaty, jak król, ufundował w Bolonii sławne „Collegium hiszpańskie”. Kiedy papież, wiedząc o jego grabieżach, kazał mu zdać rachunki, dumny Don Gil zawiózł do Rzymu wóz, naładowany kluczami:
— Są to klucze miast i zamków, które zdobyłem dla papiestwa — powiedział z pychą. — Oto moje rachunki.
Nieprzeparty urok, jaki mężowie wojny wywierali na charaktery słabe, pociągał Gabryela do kardynała Albornoza, tembardziej, że ta dzielność i duma duszy były udziałem sługi kościoła. Dlaczego w naszej epoce niewiary nie spotykamy takich ludzi, którzy mogliby być odnowicielami katolicyzmu?
Przechodząc wzdłuż i wszerz katedrę, Gabryel podziwiał kratę wielkiego ołtarza, cudowne dzieło Villalpando, z liśćmi ze starego złota, z czerniejącemi, poplamionemi kruszczem baryerami. Plamy te pozwalały mówić żebrakom i przewodnikom, że kraty były srebrne, ale panowie kanonicy kazali je przemalować na czarno, by je uchronię od drapieżności żołnierzy Napoleońskich. W głębi sanktuaryum lśniło oparcie wielkiego ołtarza, błyszczące ciepłym blaskiem starego złota: pod ażurowymi baldachimami masa postaci przedstawiała różne sceny pasyjne. Zdawało się, że między oparciem ołtarza i kratą, złoto strumieniami spływało wzdłuż murów, znacząc olśniewającemi liniami połączenia ciosanych kamieni. Pod zasłoną koronkowych łuków wznosiły się grobowce najstarszych królów Kastylii i wielkiego kardynała Mendoza.
Pomiędzy tabulaturami kolumn w cresteria[8] niema orkiestra gotyckich, z rozłożonemi skrzydłami aniołów, ubranych w sztywne dalmatyki, grała na lutniach, teorbanach i fletach. Między filarami stały posągi świętych biskupów tudzież różnych postaci historycznych i legendowych. Z jednej strony dobry altaqui[9] Abou-Walid dla swojej tolerancyi unieśmiertelniony w świątyni. Z drugiej — tajemniczy pasterz z las Navas, który wskazywał wyznawcom Chrystusa drogę, do zwycięstwa i potem znikł, jak posłannik Boga; była to nędzna postać chłopa o twarzy płaskiej, ubrana w ordynarny kaptur mnisi. Po lewej i po prawej stronie kraty, jako świadectwo minionej potęgi, wznosiły się dwie kazalnice z drogich marmurów i cyzelowanego bronzu.
Gabryel rzucił okiem na chór, podziwiając przecudne stale, gdzie siadali kanonicy i marzył z zachwytem, że kiedyś i on tam zasiądzie. Dalej ujrzał olbrzymi fresk świętego Krzysztofa, równie brzydki, jak imponujący: wyobrażał on, zajmując sobą całą ścianę, postać, która, pod względem ogromu, zdawała się być jedynym mieszkańcem, godnym katedry.
Kadeci akademii wojskowej zatrzymywali się przed tem malowidłem i z zajęciem oglądali olbrzyma o ciele różowem, niosącego małe Dzieciątko Jezus i podpierającego się na palmie, przypominającej miotłę. Wesoła młodzież bawiła się, mierząc szablą kostki świętego, żeby wyliczyć wiele takich długości mógł mieć szczęśliwy wielkolud. Ta bezceremonialność uczniów wojskowych raziła mocno uczniów duchownych.
Niekiedy Gabryel chodził do kaplicy mozarabskiej, słuchając bacznie starożytnej liturgii, zachowywanej jeszcze przez niektórych oficyantów, wiernych stróżów kultu katolickiego z wieków średnich. Na ścianach, w kolorach żywych przedstawiony był podbój Oranu przez sławnego kardynała Cisnerosa. Seminarzysta, słuchając monotonnego śpiewu księży mozarabskich, myślał o zatargach, jakie wynikły za czasów Alfonsa VI z powodu różnicy między liturgiką rzymską i toledańską, między kultem cudzoziemskim i narodowym. Wierni, by zakończyć te wieczne spory — „żądali sądu Boga”. Król wezwał rycerza z Rzymu, a Toledańczycy powierzyli obronę rytuału gotyckiego mieczowi Juana Ruiz, kasztelana z nad brzegów Pisuerga. Zwycięstwo padło na stronę liturgiki gotyckiej, która wykazała swoją wyższość wspaniałemi pchnięciami floretu; ale chociaż wola Boga objawiła się w sposób tak uderzający, rytuał rzymski powoli wszedł do kultu a liturgika mozarabska zachowała się jedynie w tej kaplicy, jako ciekawy zabytek przeszłości.
Wieczorem po skończonych nabożeństwach, kiedy zamykano katedrę, Gabryel udawał się do mieszkania dzwonnika. Mariano, syn tego ostatniego chłopiec w wieku seminarzysty, przez szacunek dla nauki przywiązał się do niego i wprowadzał go na najwyższe szczyty katedry. Otwierając kluczami drzwi sklepień, wchodzili do tych miejsc tajemniczych, gdzie tylko od czasu do czasu ukazywali się robotnicy.
Widziana z wysokości, katedra wydawała się brzydką i pospolitą. W pierwszych czasach istnienia, sklepienia jej nie były niczem nakryte, otaczała je jedynie powietrzna balustrada. Ale deszcze zniszczyły szczyty, grożąc zupełną ruiną; wtedy kapituła kazała zrobić świątyni dach z szarych dachówek, który nadał jej pozór jakiegoś magazynu lub olbrzymiego biura. Wierzchołki łuków, jakby zawstydzone, ukazywały się nad tym pospolitym dachem; skarpy zagłębiały się i ginęły między płaskiemi przybudówkami, opartemi o katedrę; wieżyczki wschodowe chowały się za pokrywą tych brzydkich dachówek.
Dwaj towarzysze, ślizgając się po zielonych od deszczów gzemsach, wchodzili na najwyższe krawędzie budowli. Nogi ich plątały się w dzikiej roślinności, której płodna natura kazała wyrastać w szparach między kamieniami. Za ich zbliżeniem, stada ptaków zrywały się z tych lasów w miniaturze. Wypukłości rzeźby służyły za schowanie dla gniazd. Każde wgłębienie w kamieniu było małem jeziorem, w którem gasił pragnienie ten skrzydlaty naród. Niekiedy na wierzchołkach łuków siadał wielki czarny ptak, w znieruchomieniu swojem wyglądający, jak dziwaczna ozdoba architektoniczna: był to kruk, który, wygładziwszy sobie dziobem pióra, potrafił godzinami całemi siedzieć na słońcu. Dla tych, którzy patrzyli z dołu, był on zaledwie wielkości muchy.
Sklepienia wprawiały Gabryela w osłupienie. Nikt nie mógł przypuszczać, że istniał taki świat na szczytach gmachu. Kiedy w wiele lat potem znalazł się pod dachami teatru, przypomniał sobie sklepienia katedralne. Dwaj przyjaciele kroczyli środkiem labiryntu ze spróchniałych belek, podtrzymujących dach, po wąskich ścieżynach, między białemi, pokrytemi kurzem, wypukłościami garbatego gruntu. W niektórych miejscach natrafiali na dziury, przez które było widać wnętrze kościoła z wysokości, sprowadzającej zawrót głowy: były one, jak okna strzelnic, przebite prostopadłe, jak gardziele studni, na których dnie przechodziły stworzenia ludzkie nie większe niż mrówki. Przez te otwory spuszczały się sznury wielkich żyrandolów i złocony łańcuch, na którym wisiał krucyfix na kracie wielkiego ołtarza. W cieniu widać było zębate i zardzewiałe koła olbrzymich wind, ich korby i sznury, a także przyrządy do tortur, porzucone tu w zapomnieniu. Była to skryta maszynerya wielkich widowisk religijnych, aparaty te służyły także do podnoszenia w wielkim tygodniu ogromnego baldachimu Monumenta[10].
Między belkami w promieniach słońca tańczyły atomy tego kurzu, który od wieków w grubych pokładach zbierał się pod sklepieniami. Stuletnia pajęczyna poruszała się na wietrze, jak wachlarze gazowe. Kroki ludzkie, rozlegające się w tych ciemnych kątach, wywoływały tłumne ucieczki, opanowanych dzikim strachem szczurów, chroniących się za porzuconemi tu tarcicami. W najmrocznieszych miejscach fruwały czarne ptaki które na noc przez otwory sklepień zlatywały do katedry. Oczy sów błyszczały w ciemnościach, jak świetne punkty. Nietoperze, przerażone światłem, w niepewnym locie muskały skrzydłami twarze intruzów.
Gabryel miał lat osiemnaście, kiedy stracił ojca. Stary ogrodnik umarł spokojnie, widząc wszystkich swoich na służbie klasztornej. Tradycya została zachowaną. Najstarszy syn, Tomasz, zajął miejsce ojca. Młodszy Estaban, który przez czas dłuższy był tylko dzieckiem chóru i pomocnikiem zakrystyana, zajął nareszcie miejsce uciszacza, dające wraz z drewnianą laską (vara de palo) siedem realów dziennie, przedmiot najśmielszych jego marzeń. Co do najmłodszego, Gabryela, starzec miał pewność, że kiedyś, jako ojciec kościoła, zasiądzie w niebiesiech po prawicy Wszechmogącego.
Młody człowiek nabył w seminaryum pewnej surowości klasztornej, która robi z księdza żołnierza, dbającego więcej o interesy kościoła, niż o uczucia rodzinne. Śmierć ojca nie bardzo go zasmuciła. Ważniejsze sprawy zajmowały wtedy umysł przyszłego dostojnika.







  1. „Pożądany“ Ferdynand VII.
  2. Los Negros — liberali z czasów świętego Związku. Absolutyści z partyi przeciwnej nosili nazwę Białych.
  3. Górzysta i sucha okolica, położona w tej części Walencyi, która przytyka do Aragonii i Katalonii. W wiekach średnich, to „wielkie mistrzostwo“ było w zależności od wielkich mistrzów orderu Montesa. Tam zaczęły zbierać się bandy karlistowskie i tam operował Don Ramón Cabrera, podczas pierwszej wojny cywilnej.
  4. Wiadomo, że król angielski, Henryk VIII, dopiero chcąc się ożenić z Anną Boleyn, porzucił katolicyzm.
  5. Reconquista — odebranie przez chrześcian krajów, zabranych przez Maurów.
  6. Dowódca wojenny.
  7. Izabella kastylska.
  8. Wgłębienie dekoracyjne, które na pewnej wysokości zajmuje miejsce między przerwami kolumn naokoło sanktuaryum.
  9. Dr. prawa u Mahometan. W chwili, kiedy arcybiskup Bernardo, gwałcąc umowę Alfonsa VI, nielegalnie odebrał maurom wielki meczet w Toledo, alfaqui Abau-Walid odradzał swym współwyznawcom robienie krwawego powstania w celu dochodzenia swych praw. Następnie kiedy Alfons VI, dowiedziawszy się o zerwaniu słowa królewskiego, w przeciągu trzech dni powrócił z głębi Kastylii do Toleda, chcąc zabić arcybiskupa i królowę, wyszedł naprzeciwko króla, by go uspokoić, twierdząc, że pokój w kraju więcej jest wart niż odzyskanie budynku i w końcu w imieniu Maurów, ofiar niedotrzymania umowy, zdjął z króla zobowiązanie jego.
  10. Monumento jestto rodzaj obszernej kaplicy w formie grobowca, którą stawiają na wielki tydzień za chórem naprzeciwko drzwi Przebaczenia. Zbudowana na początku XIX wieku, zrobiona jest z drzewa malowanego na jaspis. Nad nią wznosi się wspaniały jedwabny baldachim, haftowany w złote gwiazdy. Do tabernaculum wchodzi się po trzydziestu stopniach wschodów. Całość jest ozdobiona siedemnastu posągami, imitującymi alabaster.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: anonimowy.