Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj/Księga szósta/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1876
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Tokarzewicz
Tytuł orygin. Notre-Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.Szczurza-Jama.

Pozwól, czytelniku, wrócić teraz z sobą na Plac tracenia, któryśmy opuścili wczoraj z Gringoirem, idąc w ślad za Esmeraldą.
Godzina szósta z rana; wszędzie czuć, że to nazajutrz po uroczystości ludowéj. Bruk pokryty szczątkami: kokardki, szmatki, piórka od kitek, okrzepłe krople wosku z pochodni, okruszki z pohulanki ludowéj. Spora liczba mieszczan wałęsa się, jakbyśmy to dziś powiedzieli, z kąta w kąt, podrzucając nogami zagasłe głowienki radosnych ogni, rozwodząc się przed Domem-słupiastym na wspomnienie pięknych transparentów wczorajszych, i przyglądając się samym już słupkom i zawiaskom, resztce uciechy minionéj. Przedawcy jabłeczników i podpiwków wywijają się śród gromadek, tocząc przed sobą beczułki próżne. Kilku śpieszących za interesami snuje się w jednę i drugą stronę. Przekupnie gwarzą i wywołują się z progów i przyźb domów. Obchód, posły, Coppenole, król trefnisiów na wszystkich są ustach; ubiega się każdy o to, kto lepiéj wykrztusi nazwę, kto do głośniejszego pobudzi śmiechu. Czteréj łucznicy konni, którzy tylko-co się umieścili u czterech rogów pręgierza, skupili już tymczasem dokoła siebie niemałą kupę gawiedzi miejscowej, rozrzuconéj przed chwilą na placu, a skazującéj siebie obecnie na nieruchomość i nudę, w nadziei, że się zobaczy maleńką jaką egzekucyę.
Tyle o poświętnym ruchu. Jeśli zaś, dowoli się napatrzywszy na tę scenę żywą i krzykliwą, odgrywającą się na wszystkich punktach placu, czytelnik zwróci wzrok ku starożytnemu, na pół-gotyckiemu, na pół-romańskiemu domowi Wieży-Rolandowéj, tworzącemu węgieł wybrzeża od zachodu, zauważy on niezawodnie na rogu fasady jego gruby modlitewnik publiczny w bogatéj oprawie, zabezpieczony od deszczu daszkiem niewielkim, od złodziejów zaś kratą żelazną, tak przecież urządzoną, by kartki brewiarza można odwracać. Tuż zaraz przy téj kapliczce znajdowało się wązkie ostrołukowe okienko, przegrodzone dwiema żelaznemi sztabami na krzyż, wychodzące na plac; był-to jedyny otwór, pozwalający powietrzu i światłu przenikać do środka małéj celki bez drzwi, wykutéj w grubéj ścianie starożytnego domu, w odziemném jego piętrze, a zalegającéj milczeniem. tém posępniejszém, spokojem tém głębszym, że plac sąsiedni, najludniejszy i najhałaśliwszy w Paryżu, wiecznie się roił i huczał do koła.
Celka ta głośną była w Paryżu od trzech blizko wieków, od czasu kiedy pani Rolland-z Rolandowéj Wieży, w żałobie po swoim ojcu, zmarłym na wyprawie krzyżowéj, wykuć ją kazała w murze własnego domu, i w niéj się zamknęła na zawsze, zapisawszy pierwéj wszystek majątek ubogim i Kościołowi, i zatrzymawszy przy sobie z całego zamku tę jednę tylko izdebkę z zamurowanemi na głucho drzwiami, a z okienkiem otwartém i w zimie i w lecie. Lat dwadzieścia stroskana dziewica oczekiwała na śmierć w zawczesnym tym grobie, modląc się ustawicznie za duszę swego ojca, sypiając w popiele, bez kamienia nawet pod głowę, odziana w worek czarny, i żyjąc jedynie chlebem i wodą, jakie miłosierdzie przechodniów zastawiło na krawędzi pustelniczego okienka. Rozdawszy dobra na jałmużny, jałmużną się sama teraz utrzymywała. Po śmierci, w chwili przejścia do innego grobu, na wieki wieczne i tę ostatnią swą ziemską spuściznę przekazała niewiastom dotkniętym ręką losu, matkom, wdowom lub dziewicom, którym-by wypadło modlić się wiele za drugich lub za siebie, a któreby pragnęły za życia się odziać całunem wielkiéj boleści, czy téż wielkiéj pokuty. Ubodzy tamtych czasów sprawili jéj piękny pogrzeb z łez i błogosławieństw; ku wielkiemu atoli ich żalowi, pobożne dziewczę nie dostąpiło kanonizacyi na świętą, z braku poparcia. Ci z nich, których niedowiarstwo po trochu już było zaraziło, udali się z prośbami o to do Boga, niemogąc się dostać wprost do papieża, i sądzili że sprawa daleko łatwiéj pójdzie w raju, niżeli w Rzymie. Większość poprzestała na tém, że pamięć pani z Rolandowéj-wieży święcie w swém sercu zapisawszy, jéj łachmany za relikwie poczytała. Ze swojéj strony miasto sprawiło na cześć i pod wezwaniem dziewicy brewiarz gminny, przykuty tuż u okienka lochu, a to w tym celu, iżby przechodnie od czasu do czasu zatrzymać się tu mogli, bodajby tylko dla modlitwy. Modlitwa, sądzono, przypomni komukolwiek obowiązek jałmużny, by w ten sposób biedne worecznice, jak zwano pustelne dziedziczki przedśmiertnego majątku pani Roland, nie konały tu w całkowitém zapomnieniu i o zupełnym głodzie.
Gatunek owych grobów żywych nie był zresztą niczém tak nadzwyczajném po miastach średniowiecznych. Bardzo często, przy ulicy najludniejszéj, na rynku najkrzykliwszym i najruchliwszym, w samiutkim środku, pod kopytami końskiemi, niejako pod kołami wozów, spotykałeś jamę, studnię, izdebkę murowaną i zakratowaną, w głębi której, we dnie i w nocy modliła się istota ludzka przez siebie skazana, własnowolnie posłana na wieczne płacze i prośby, lub ciężka, dozgonną pokutę. I zważmy, że wszystkie myśli, jakie w nas dziś obudziłby widok ten dziwny i straszna owa celka, coś jakby pośrednie ogniwo wiążące dom z mogiłą, kraj z cmentarzem; ten człowiek odcięty za życia od społeczności ludzkiéj i odtąd liczony między umarłych; ta lampa zużywająca ostatnią kroplę oliwy w cieniu; ta resztka życia migocącego w katakumbie; ten głos, ta wieczysta modlitwa w skrzyni kamiennéj; to oblicze, na zawsze obrócone w stronę innego świata, oko pobłyskujące promieniami innego już słońca; ta dusza więziona w ciele, to ciało więzione w kryjówce chłodnéj, i pod podwójną ową skorupą kości i granitu szepczące głuche pokutne pacierze: wszystko to, powiadamy, wymykało się pojęciom ówczesnego gminu. Niewiele rozumująca i wcale nie subtelna pobożność tamtych czasów nie spostrzegała stron tylu w jednym czynie religijnym. Brała rzecz ryczałtem, i lubo czciła, wielbiła, do świętości wywyższała ofiarę i zaparcie się, to jednak cierpień nie roztrząsała i mało się nad niemi w litości rozpływała. Od czasu do czasu przynosiła trochę żywości nieszczęśliwemu pokutnikowi, zaglądała do nory, czy żyje jeszcze, nie troszczyła się o jego imię lub stan, wiedziała zaledwo, od jak dawna zamknięty umierać począł, a cudzoziemcowi zapytującemu sąsiadów, kto jest ten szkielet rozkładający się za życia na dnie jaskini, odpowiadała po prostu: „to pustelnik“, jeśli pokutnikiem był mężczyzna, „to pustelnica“, jeśli w zamknięciu znajdowała się niewiasta.
Na wszystko patrzano wtedy témże okiem, bez metafizyki, bez przesady, bez szkieł powiększających. Mikroskop nie był jeszcze wynaleziony, ani dla rzeczy materyalnych, ani dla spraw ducha.
Przykłady tego rodzaju zamknięcia się i zamurowania w środku miast, pomimo niewielkiego nad niemi zachwytu, były zaiste, jakeśmy to przed chwilą nadmienili, wcale nierzadkie. Paryż posiadał dość znaczną liczbę takich celek modlitewnych i pokutnych; a żadna z nich długo nie próżnowała. Prawda téż, że i duchowieństwu nie chodziło bynajmniéj o zostawienie ich pustką, coby gorliwość wiernych w podejrzenie mogło było podać; gdy nie było pokutników, rzucano do nory trędowatych. Okrom izdebki Placu Tracenia, znajdowała się druga taka w Montfaucon, trzecia przy cmentarzu Niewiniątek, czwarta nie pamiętam już gdzie, zdaje się że przy gospodach Clichon; inne jeszcze w rozmaitych miejscowościach, gdzie ślad po nich, z braku pomników, w podaniach pozostał. Wszechnica posiada własne studnie pustelnicze. Na górze Św. Genowefy gatunek średniowiecznego Hioba przez lat trzydzieści odśpiewywał siedm psalmów pokutnych na gnoju, w głębi ciemnego i wilgotnego lochu, zaczynając da capo co raz skończył, i głośniéj wywodzące w nocy niż we dnie, magna voce per umbras; starożytnikowi dziś jeszcze zdaje Się, że słyszy głos łazarza, wchodząc na ulicę Puits-qui-parle.
Co do izdebki w Rolandowéj-wieży, że na niéj poprzestaniemy, zaznaczyć trzeba, iż nigdy jéj na pustelnicach nie zbywało. Od śmierci pani Roland rzadko kiedy bywała ona rok lub dwa niezajętą. Mnóstwo niewiast przychodziło tu po kolei szukać przytułku i opłakiwać śmierć rodziców, krewnych, kochanków i błędy własne. Złośliwość paryzka, mięszająca się do wszystkiego, nawet do rzeczy najmniéj ją obchodzących, utrzymywała, że wdówek tylko tradycya zapamiętać jakoś nie mogła.
Upowszechnionym trybem epoki, przysłowie łacińskie, wypisane na ścianie, wskazywało przechodniowi czytelnemu świątobliwe przeznaczenie celki. Aż do środka XVI wieku dochował się obyczaj tłómaczenia budynku za pomocą krótkiéj sentencyi, wyrytéj po nad bramą. I tak podziśdzień jeszcze czytamy, we Francyi, nad więzienną furtką szlacheckiego dworu Tourville: Sileto et spera; w Irlandyi pod tarczą osłaniającą główną bramę zamku Fortescue: Forte scutum, salus ducum; w Anglii, u naczelnego wejścia do gościnnego gniazda hrabiów Cowperów: Tuum est, Jakoż w czasach owych gmach każdy był myślą.
Ponieważ celka wykuta w wieży Rolandowéj nie miała drzwiczek, nad jéj tedy okienkiem wyryto wielkiemi romańskiemi głoskami dwa te wyrazy:

Tu, ora.

Ztąd poszło, że lud, którego zdrowy rozsądek nie upatruje w różnych przedmiotach subtelności zbyt wiele i którą rad tłómaczy; Ludovico Magno słowami: Brama Św. Dyonizego, nadał temu ciemnemu, posępnemu i wilgotnemu lochowi nazwisko Szczurzéj-Jamy (Trou aux rats)., Tłómaczenie mniéj być może od oryginału wzniosłe, za to bardziéj jest odeń malownicze.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Józef Tokarzewicz.