Kawaler de Maison-Rouge/Rozdział XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kawaler de Maison-Rouge
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXV.
LIST

W ciągu opowiedzianych wyżej wypadków, dopełniła się ostatnia scena, zaczynającego rozwijać się w ponurych zmianach dramatu.
Stara Tison, jak piorunem rażona, opuszczona przez wszystkich, co jej towarzyszyli, — bo występek mimowolny nawet, ma zawsze ohydną stronę, a zbyt wielki, występek popełnia matka, która własne zabija dziecię, chociażby skutkiem wygotowanego nawet patrjotyzmu, — stara Tison, mówimy, stojąc czas niejakiś zupełnie nieruchoma, podniosła wreszcie głowę, rzuciła wokoło siebie błędne spojrzenie i z okropnym krzykiem rzuciła się ku drzwiom.
U drzwi stało jeszcze kilku ciekawych, zawziętszych, niż drudzy; ustąpili z drogi skoro spostrzegli ceklarkę i wskazując ją sobie palcami, mówili:
— Widzisz tę kobietę?... Denuncjowała własną córkę.
Stara Tison wydała okrzyk rozpaczy i pobiegła w kierunku Temple.
Zaledwie przybyła do połowy ulicy Michel-Comte, zaszedł jej drogę jakiś człowiek i zakrywszy twarz płaszczem, zapytał:
— Kontentaś?... wszakżeś zabiła swoją córkę?...
— Zabiłam córkę! zabiłam córkę! wrzeszczała biedna kobieta; nie, nie!... to być nie może!...
— A jednak tak jest, bo ją aresztowano.
— I gdzie ją zaprowadzono?
— Do Conciergérie; stamtąd poprowadzą ją przed trybunał rewolucyjny, a wiesz co się dzieje z tymi, których tam wiodą.
— Ustąp!... rzekła stara Tison, puszczaj mnie!...
— Gdzie idziesz?
— Obaczę ją raz jeszcze.
— Nie wpuszczą cię.
— Ale mi pozwolą leżeć pode drzwiami, żyć tam, spać tam. Będę tam czekała aż wyjdzie, obaczę ją raz jeszcze.
— A gdybym ci obiecał powrócić twoją córkę?...
— Co mówisz?...
— Powiadam, że gdyby kto przyrzekł wrócić ci twą córkę, czy uczyniłabyś to, czegoby ten ktoś zażądał od ciebie?
— Uczynię wszystko dla mojej córki, dla mojej Heloizy, zawołała stara w rozpaczy, załamując ręce. Wszystko!... wszystko!...
— Słuchaj!... zaczął znowu nieznajomy, Bóg cię tak ciężko karze...
— O kim mówisz?... Co przez to rozumiesz?
— Nieraz uwięzioną, której pilnujesz, własną ręką wtrącałaś w rozpacz, jakiej sama w tej chwili doznajesz, przez swoje grubjaństwo, przez swoje oskarżenia. Bóg więc karze cię, wiodąc na śmierć córkę, którą tyle kochasz.
— Mówiłeś, że jest człowiek, który ocalić ją może. Gdzie on jest?... Czego chce? Czego żąda?...
— Człowiek ten żąda, abyś zaprzestała prześladować królowę, abyś błagała ją o przebaczenie zniewag, któreś jej wyrządziła, a jeżeli spostrzeżesz, że ta kobieta, mająca także córkę, która również płacze, cierpi i rozpacza, jeżeli mówię, spostrzeżesz, że ta kobieta jakim cudem, lub jakim niepodobnym zbiegiem okoliczności będzie mogła ratować się ucieczką, abyś nietylko nie sprzeciwiała się tej ucieczce, lecz nawet dopomagała do niej.
— Słuchaj obywatelu, rzekła stara Tison, wszak ty sam jesteś tym człowiekiem?
— I cóż stąd?
— Przyrzekasz ocalić moją córkę?
Nieznajomy milczał.
— Czy przyrzekasz?... Czy bierzesz to na siebie?... Czy przysięgasz mi na to? Odpowiadaj!...
— Słuchaj... wszystko cokolwiek człowiek uczynić może dla ocalenia kobiety, uczynię dla ocalenia twej córki.
— O! ty nie dokażesz tego! zawołała przeraźliwie stara Tison, nie, ty tego nie dokażesz!... Kłamiesz, jeżeli mi to przyrzekasz!
— Uczyń, co możesz dla królowej, a ja uczynię, co będę mógł dla twej córki.
— Cóż mnie obchodzi królowa! jest to matka, mająca córkę. A jeżeli utną komu głowę, to pewno nie jej córce, ale jej samej. Niech więc mnie utną głowę, lecz niech ocalą mi córkę. Niech mnie zawiodą pod gilotynę, ja, jeżeli jej ani jeden włos nie spadnie z głowy, pójdę tam śpiewając.
I to mówiąc, stara Tison, głosem przeraźliwym śpiewać zaczęła, ale wnet przerwała nagle śpiew swój głośnym wybuchem śmiechu!
Człowiek w płaszczu, przerażony tym przystępem szaleństwa, cofnął się o krok wstecz.
— O! ty tak nie odejdziesz ode mnie, rzekła z rozpaczą stara Tison, chwytając za płaszcz nieznajomego; matce nie można mówić: „Uczyń to, a ocalę twą córkę“, i potem dodać: „Może!“ No, jakże czy ją ocalisz?
— Tak jest.
— Kiedy?
— Wówczas, gdy ją będą z Conciergerie prowadzić na rusztowanie.
— Dlaczegóż tak długo czekać? czemuż to nie dzisiejszej nocy, nie dzisiejszego wieczoru, czemu nie w tej chwili?
— Bo to być nie może.
— Aha!... widzisz, widzisz, zawołała sitara Tison; widzisz, że nie możesz, ale ja mogę...
— Cóż możesz?
— Mogę prześladować uwięzioną, jak ją nazywasz; mogę czuwać nad królową, jak mówisz, arystokrato. Mogę w każdej chwili, dniem i nocą, wejść do jej więzienia i uczynię to niezawodnie. Co zaś do jej ucieczki, obaczymy! Obaczymy!... kiedy nie chcecie ocalić mi córki, i ona nie potrafi się ocalić. Głowa za głowę, Czy zechcesz? Pani Veto była królową, wiem o tem; Heloiza Tison jest tylko biedną dziewczyną, i to wiem; ale pod gilotyną wszyscyśmy sobie równi.
— A więc! zgoda, rzekł człowiek w płaszczu; ocal królowę, a ja ci ocalę córkę!
— Przysięgnij...
— Przysięgam ci na Boga!
— Ba!... odrzekła stara, wiesz, że zniszczyli dawnego, a nie robili jeszcze nowego.
— Przysięgam ci na grób mojego ojca.
— Nie przysięgaj no grób, no złeby ci to wyszło. O! Boże znój, Boże!... skoro pomyślę, że za trzy dni może i ja także przysięgać będę na grób mojej córki. Moja córko! moja biedna Heloizo!... tak silnie wrzasnęła stara, że na grzmiący jej głos otworzyło się kilka okien.
Na widok otwierających się okien zdało się, że jakiś człowiek niby przylepiony do muru, odczepił się od niego i podszedł ku nieznajomemu.
— Nic nie poradzisz z tą kobietą, rzekł, ona oszalała.
— Nie, ona jest matką, odrzekł nieznajomy. I odszedł ze swym towarzyszem.
Widząc że odchodzą, staro Tison zdawała się odzyskiwać zmysły.
— Dokąd idziecie?... zawołała, czy chcecie ocalić mą Heloizę? Czekajcie, pójdę z wami... Czekajcie, ależ czekajcie!...
I biedna matko rycząc, spieszyło za nimi, lecz na rogu najbliższej ulicy straciło ich z oczu. Nie widząc, gdzie się udać, no chwilę stanęła niepewno, co ma czynić, a widząc, że jest sama jedno wśród nocnej ciszy, tego podwójnego symbolu śmierci, wydało rozdzierający okrzyk, i bez zmysłów padła na bruk.
Wybiło dziesiąta.
W tymże czasie, gdy ta sama godzina wybita na zegarze w Temple, królowo siedząc wraz z siostrą i córką przy świetle ciemnej lampy, w znanym nam pokoju, ukryta przed wzrokiem urzędników przez swą córkę, która udawała że ją całuje, odczytywała mały liścik, napisany na jak najcieńszym papierku i tak delikatnym charakterem, że oczy jej, zgasłe prawie od łez, zaledwie go przeczytać zdołały.
List brzmiał jak następuje.
„Jutro we czwartek żądaj pozwolenia wyjścia do ogrodu, o otrzymasz je łatwo, ponieważ jest rozkaz, oby ci wyświadczono tę łaskę, skoro jej zażądasz. Przeszedłszy się kilka razy, udaj znużenie; zbliż się do chałupki i proś wdowy Plumeau, aby ci pozwoliła trochę u siebie spocząć. Tam po chwili udaj, że ci niedobrze i niby omdlej. Zamkną natenczas drzwi, alby ci nikt nie mógł przyjść w pomoc i zostaniesz sama z siostrą i córką. Natychmiast otworzy się klapa od piwnicy; wejdźcie tam wszystkie trzy, a będziecie ocalone“.
— O! wielki Boże!... rzekła córka królewska, miałożby skończyćsię nieszczęśliwe nasze przeznaczenie?
— A może list ten jest tylko podstępem?... dodała księżna Elżbieta.
— Nie, nie... odparła królowa: charakter tego pisma zawsze mi dowodził obecności tajemniczego, lecz bardzo odważnego i wiernego przyjaciela.
Księżna Elżbietą załamała ręce.
— Odczytajmy jak najciszej ten list, każda pokoleń przerwała królowa, abyśmy wszystkie jego wyrazy dobrze zapamiętały.
I znowu wszystkie czytały oczami, a gdy kończyły czytanie, usłyszały, że otwierają się drzwi ich pokoju. Obie księżniczki odwróciły się, królowa zaś pozostała w tej samej postawie i niedostrzegalnie wsunęła liścik między włosy.
Nazajutrz o dziewiątej z rana, królowa, zakryta firankami łóżka, przeczytała jeszcze raz list wczorajszy, aby w niczem nie odstąpiła od wskazanych w nim instukcyj, podarła go w niedogrzane prawie kawałeczki, ubrała się za firankami i obudziwszy siostrę, przeszła do córki.
W chwilę potem wyszła i przywołała urzędników służbowych.
— Czego żądasz, obywatelko?... zapytał jeden z nich, stając w progu, podczas gdy drugi nie przerwał nawet swego śniadania, aby pośpieszyć na wezwanie monarchini.
— Panie... rzekła Marja Antonina, przychodzę z pokoju córki, która jest bardzo słaba. Nogi jej popuchły, bo się bardzo mało przechadza. Wiadomo panu, że sama skazałam ją na tę nieruchomość. Wolno mi było przechadzać się po ogrodzie, że jednak musiałabym iść obok pokoju, w którym mąż mój mieszkał, zabrakło mi serca i siły, poprzestałam więc na przechadzce po tarasie. Przechadzka ta nie wystarcza jednak dla zdrowia biednego mego dziecka, proszę cię więc, obywatelu urzędniku, zażądaj w mojem imieniu od generała Santerre, aby mi dozwolił korzystać z dawniejszego pozwolenia; będę ci bańdzo za to wdzięczna.
Królowa wypowiedziała to głosem tak miłym i, z taką zarazem godnością, tak uniknęła wszystkiego, co mogłoby zranić republikańską skromność urzędnika, że ten, lubo wszedł w czerwonej czapeczce, bo tak po większej części wówczas wchodzili wszyscy, uchylił jej nieco i powiedział.
— Dobrze pani, będę się domagał u generała Santerre o pozwolenie, którego żądasz.
Urzędnik dokończył śniadania i zeszedł nadół. Królowej przyniesiono posiłek do jej pokoju.
Córka królewska dla potwierdzenia, że jest chora, pozostała w łóżku; matka i księżna Elżbieta siedziały przy niej.
Santerre przybył, jak zwykle, o jedenastej. Przybycie jego oznajmił odgłos bębnów, wejście nowego bataljonu i nowych urzędników, mających zmienić służbowych wczorajszych.
Skoro Santerre przejrzał bataljon wchodzący i wychodzący, skoro przeparadował na swym ciężkim koniu po dziedzińcu w Temple, zatrzymał się, jak zwykle, na chwilę, aby wysłuchać różnych próśb, poprzyjmować denuncjacje ii załatwić rozmaite inne interesa.
Urzędnik skorzystał ze sposobności i przystąpił ku niemu.
— Czego chcesz?... zapytał go Santerre opryskliwie.
— Obywatelu... odpowiedział urzędnik, przychodzę oznajmić ci w imieniu królowej...
— Co to jest królowa?... przerwał Santerre.
— A prawda... odrzekł urzędnik zdziwiony, że się tak dalece zapomniał. Co ja też znowu powiedziałem?... Oszalałem, czy co? Przychodzę więc oznajmić ci w imieniu pani Veto...
— No, tak to co innego... przerwał Santerre, teraz to rozumiem. Cóż mi przychodzisz oznajmić?... mów.
— Przychodzę oznajmić ci, że mała Veto jest chora, z powodu, jak się zda je, braku powietrza i ruchu.
— Czyż jeszcze i o to mam się udawać do narodu? Naród pozwolił jej przechadzać się po ogrodzie, nie chciała, upadam do nóg!...
— Właśnie, teraz prosi, abyś jej zejść pozwolił.
— Mniejsza — o to. Hej! — słyszycie!... zawołał Santerre do bataljonu. Wdowa Kapet będzie się przechadzać po ogrodzie. Naród pozwala na to. Pilnujcie tylko, aby przez mur nie uciekła, bo wszystkie łby wasze stałyby się łupem kata.
Homerowskim śmiechem przyjęto ten żarcik obywatela generała.
— A teraz, kiedym was już o wszystkiem uprzedził... rzekł Santerre, bądźcie zdrowi. Jadę do Konwencji. Zdaje się, że schwytano Rolanda i Barbaroux i że trzeba będzie wydać im paszporty na tamten świat.
Ta właśnie wiadomość uczyniła obywatela generała tak żartobliwym.
Santerre ruszył galopem.
Za nim pociągnął bataljon, schodzący z warty, a dyżurni urzędnicy ustąpili miejsca nowoprzybyłym.
Jeden z nich poszedł do Marji Antoniny z zawiadomieniem o decyzji generała.
— O!... szepnęła, patrząc w niebo przez okno, czyliż gniew Twój, Panie, uśmierzyć już raczyłeś, czyż już straszna Twa prawica przestanie ciężyć na nas?
— Dziękuję panu... rzekła do urzędnika z owym czarownym uśmiechem, za którym tylu szalało i który zgubił Barnava; dziękuję!
Potem zwróciła się do małego pieska, który na tylnych łapkach skakał obok niej, bo z oczu pani wyczytał, że dzieje się coś nadzwyczajnego.
— Chodź, Black... rzekła, pójdziemy na przechadzkę.
Mały piesek zaczął skomleć i skakać, a spojrzawszy na urzędnika, odgadł widocznie, że to on przyniósł jego pani tyle pomyślną wiadomość, bo zbliżył się ku niemu czołgając i zaczął się radować.
Urzędnik byłby może pozostał nieczuły na prośby królowej, ale wzruszyły go przymilania psa.
— Dla samego choćby zwierzątka — tego powinnaś była, obywatelko Kapet, częściej wychodzić, powiedział. Ludzkość nakazuje opiekować się wszelkiem stworzeniem.
— A o której godzinie wyjdziemy, proszę pana?... spytała królowa. Najlepiej będzie w samo południe, jak mi się zdaje.
— Wyjdziesz obywatelko, kiedy zechcesz, odpowiedział urzędnik, w tym względzie, nie mamy żadnego polecenia. Skoro jednak chcesz wyjść w południe, tem lepiej, zmieniają się wówczas placówki, nie tyle więc będzie ruchu w wieży.
— Dobrze, w południe, zgoda!... rzekła królowa kładąc rękę na zbyt mocno bijącem sercu.
— I spojrzała na tego człowieka, który zdawał się nie tyle być przykrym, co jego współtowarzysze, a który w nagrodę swej powolności dla żądań uwięzionej, straci może życie w walce, jaką przygotowali spiskowi.
Atoli w chwili, gdy litość zmiękczyć miała serce kobiety, obudziła się dusza królowej; pomyślała ona o 10-ym sierpnia i o trupach przyjaciół swych, tarzających się po kobiercach jej pałacu. Pomyślała o 2-im września i o głowie księżnej de Lamballe, zatkniętej na ostrzu dzidy przed jej oknami, pomyślała o 21-ym stycznia i o swym małżonku ginącym na rusztowaniu przy odgłosie bębnów, zagłuszającym jego słowa. Wspomniała syna, nieszczęśliwe swoje dziecię, którego krzyki słyszała nieraz w pokoju, a nie mogła mu przyjść z pomocą. Serce jej na te myśli stwardniało.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Dumas (ojciec).