<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignacy Chrzanowski
Tytuł Klemens Junosza (Szaniawski)
Pochodzenie Słowo, 1898, nr 69, 71-73
Redaktor Mścisław Godlewski
Wydawca Spadkobiercy Antoniego Zaleskiego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Jana Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Klemens Junosza był przedewszystkiom pisarzem społecznym. Nie miał on wprawdzie pretensyi wdrapywać się na wyższe piętra tego wielkiego gmachu, który zwie się społeczeństwem, lecz przebywał z zamiłowaniem w suterenach jego i znał tam niektóre zakamarki tak doskonale, jak nikt inny. Nie chciał on też, na wzór niektórych pisarzy francuskich, za pośrednictwem powieści reformować społeczeństwa, wiedział bowiem, że to dzieło długiej, wytrwałej pracy, złożonej z różnorodnych czynników. Zadanie, jakie sobie zakreślił, polegało na tem, aby odsłonić pewne warstwy społeczne z całą prawdą i na tle rzeczywistego ich życia, pokazywać je nie martwe i papierowe, lecz w ruchu i czynie i tym sposobem wywołać u czytelnika szereg głębszych refleksyi. Ztąd napozór nie było w nim tendencyi, ale tylko napozór, bo rzeczywiście wzniecał ją w umyśle i sercu czytelnika.
Dowiodę tego najlepiej na przykładach. Kiedy się widzi dziadzię Ganzpomadera w „Pająkach,” pełnego patryarchalnej powagi, ono bożyszcze całej rodziny, mimowoli uczuwa się pewną cześć dla tego starca, ale gdy się przeczyta zasady mądrości żyda, jakie ów dziadzio wypisał dla swego wnuka, gdy się wspomni, że to ziarno mądrości pada na grunt podatny, niepodobna powstrzymać się od okrzyku zgrozy: Cóż to za odmęt przewrotności etycznej! Jakiej potrzeba pracy, ile lat wytężonej pracy, aby tam dotarło choć źdźbło poczucia prawdy i uczciwości? Temu samemu uczuciu zgrozy oprzeć się niepodobna wobec „Żywota i spraw Imć pana Symchy Borucha Kaltkugla,” który będąc kontrabandzistą, paserem, koniokradem i ohydnym wyzyskiwaczem nie tylko nie stracił powagi i szacunku wśród swoich współwyznawców, lecz co więcej, cieszył się sławą mędrca nad mędrcami. I ten Symcha ma czoło, doszedłszy takiemi drogami do znacznego majątku, opowiadać swoim wielbicielom:
„Ja tak od małego dziecka robiłem, tych zasad się trzymałem i doszedłem do stanowiska; nikogom nie skrzywdził, niczyjego dobra nie pożądałem, szedłem sobie swoją drogą prosto... Zarabiałem ciężką pracą, a jeżeli mam trochę mienia, to jej, tej właśnie pracy zawdzięczam i jej tylko, więcej nikomu. Wolałem w pocie czoła zapracować na kawałek chleba, niżeli mieć go niesprawiedliwie nabyty. Nieraz traciłem na tem, nieraz zrzekałem się korzystnego interesu, nieraz żona robiła mi wymówki. Nie mogłem inaczej — taka już moja natura. Mam dziś trochę majątku; dlaczego tylko trochę? Ponieważ chodziłem prostemi drogami; gdybym postępował inaczej, miałbym dziś... miliony.”
„I tyle — dodaje od siebie autor — Symcha Boruch o swojej wielkiej uczciwości opowiadał, tyle o swoich cnotach mówił, tyle nauk moralnych młodym ludziom dawał, że uznano go w całem mieście za męża, będącego wzorem sprawiedliwości...”
Ci, którzy czytali Junoszę powierzchownie tylko, a nie wnikali w ducha jego utworów, ci, dla których ostatnia stronnica stanowi kwintesencyę powieści, ci wreszcie, którzy w ogóle uważają powieść za miłe przygotowanie do poobiedniej drzemki lub wieczornego snu, stawiali go pod sztandarem antisemityzmu. Najniesłuszniej! Antisemitą, według powszechnej recepty, Junosza nigdy nie był. Nie rozbudzał on nigdy namiętności rasowej, nie grał na strunach złych instynktów, nie podniecał, nie szczepił jadu nienawiści, nie rzucał się i nie krzyczał, lecz ze ścisłością anatoma z przenikliwością patologa odkrywał rany, które leczenia potrzebują, wskazywał na wrzody, z których ropa zepsucia lub występku cieknie. Społeczeństwo żydowskie budzi w Junoszy nie gniew, nie wstręt, ale raczej pewne politowanie. Pragnąłby on widzieć je lepszem, niż jest. Uczucia te wypowiedział w swojej broszurze: „Nasi żydzi w miasteczkach i na wsiach.” Jestem też mocno przekonany, że książki Junoszy, rozpowszechnione wśród społeczeństwa żydowskiego, przyniosłyby o wiele większy pożytek, niż retoryczne usiłowania jałowych moralizatorów. Siłą bowiem realnej prawdy, potęgą kart, wykrojonych z życia, wstrząsa on do głębi, uczy, przestrzega, o ratunek woła!
Niewątpliwie w tem znaczeniu największą wartość posiadają „Pająki” i „Czarnebłoto.” Gdyby Junosza nic więcej nie napisał nad to dwie powieści, wystarczałyby one zupełnie, aby wśród pisarzy społecznych przyznać mu pierwszorzędne miejsce. W jednym i w drugim utworze odkrył jedną z najstraszliwszych plag, trapiących nasze społeczeństwo, jeden z występków, który niby pająk oplata swoją ofiarę misterną siecią zdrady, podstępu, wyzysku, aby z niej wyssać ostatnią kroplę krwi i rzucić na pastwę najokrutniejszej niedoli. Tą plagą, tym występkiem, tym pająkiem krwiożerczym jest lichwa, która jeżeli nie wyłącznie, to przeważnie z pośród społeczeństwa żydowskiego rekrutuje swoich siepaczy.
Że autor miał na myśli dobro i tylko dobro społeczne, że obcą mu była chęć wciśnięcia kamienia w rękę swego czytelnika, a jedynie pragnął potężnym głosem wydartej z życia prawdy zawołać: „Strzeż się, abyś sam nie wpadł w sieci pająka!” — o tem przekonywa wymownie w wstępie do swojej powieści.
„Zajrzyjmy — pisze on — w głąb studni. Nie trzeba się obawiać zawrotu głowy, lecz patrzeć śmiało, bez drżenia, patrzeć w tę otchłań ciemną i w... samych sobie także, a może też niejednemu przyjdzie do głowy, żeby studnię zdradziecką, gotową niebacznego pochłonąć — ocembrować przynajmniej, jeśli nie zasypać zupełnie, może niejeden powie młodemu: „Omiń zasadzkę, bo zginiesz,” a nieszczęśliwego, który nad skrajem przepaści się znajdzie, pochwyci w porę za rękę, powstrzyma i na właściwą naprowadzi drogę.
„Najstraszniejszem ze wszystkich cierpień ludzkich jest bezsilność; najokropniejszą śmiercią — śmierć w bagnie. W sferach stosunków ludzkich bagien nie brak, czyhają ono na nieopatrznych.
„Bagno nie zna spoczynku w pochłanianiu, bo i z jakiej racyi ma znać spoczynek, skoro bez żadnego trudu pochłania. Ofiara zapada się własnym ciężarem. Ono jest grzązkie, rozstępują się pod twoim ciężarem; zabiera cię po pas, po szyję, po brodę; lepkie błoto tamuje ci oddech — dusisz się, giniesz śmiercią powolną, okropną śmiercią.
„Świat starożytny, zamierzchły świat minionych pokoleń, tworzył już różne bajki o zwierzętach, a dziś te bajki, po dziesiątkach wieków na prawdzie nie straciły i tak dobrze do współczesnych naszych stosunków, jak i dawnych z przed lat tysięcy, zastosować się dadzą.
„Lis z talmudu, lis Ezopa, Reineke Goethego, czy lis Lafontaine’a — to jeden i ten sam — chytry podstępny, zdradziecki.
„Dużo na ten temat powiedziećby można, ale lepiej będzie, gdy czytelnik z opowieści naszej sam wnioski zechce wyciągnąć, my mu damy tylko materyał.”
Po tym wstępie, który chyba najwymowniej potwierdza to co powiedziałem o społecznym charakterze pisarskiej działalności Junoszy, rysuje on, krótkiemi, jak zwykle u niego, ale pełnemi plastyki życiowej liniami postacie onych ofiar, nad któremi pająki rozpostarły swoje sieci.
„On nie stary, ale siwy jak gołąb; nie chory a przecież skulony, jak gdyby go wielki ciężar bolu przygniatał; nie próżniak, a przecież zawsze biedny; nie pijak, a zatacza się nieraz, tak go własna niedola odurza. Obok niego kroczy kobieta, tak samo złamana i zgnębiona jak on i oboje idą przez życie, niosąc ciężar obowiązków, bez nadziei lepszego jutra, z rezygnacyą, która prawie apatyi się równa. Żyją ze sobą dopiero lat piętnaście, a już mają wszelkie prawo do złotego wesela, bo to piętnaście — pięćdziesięciu się równa.
„Dlaczego?
Na to pytanie daje właśnie powieść wyczerpującą odpowiedź!”
Nie będę opowiadał treści „Pająków,” najpierw dlatego, że jest to zbiór typów tak misternie nakreślonych, sytuacyj tak życiowo odczutych, że w streszczeniu tracą zbyt wiele. Junosza nie poprzestaje na analizie ogólnikowej. U niego każdy, choćby najdrobniejszy rys, ma swoje znaczenie, tak dalece, że bez krzywdy dla realnej prawdy nic nie godzi się uronić. Mam jeszcze i drugi powód usprawiedliwiający moją wstrzemięźliwość. Ostatecznie „Pająki” zyskały sobie poczytność tak szeroką, postacie ich stały się tak popularnemi, że ogół zżył się z niemi. Ci zaś, dla których trzeba wprzódy umrzeć, aby być czytanym, niech sobie zadadzą trud, wzięcia książki do ręki, a przypuszczam, że będą mi wdzięczni, bo przekonają się, że literatura nasza posiada jednak rzeczy godne czytania.
Przyznać wszakże muszę, że mało znam w piśmiennictwie naszem powieści wykończonych tak subtelnie, w najdrobniejszych nawet szczegółach, tak bogatych w materyał społeczny, tak poważne budzących refleksye, jak „Pająki.” Ktoś powiedział bez przesady, że jestto memoryał dla prawodawcy, chcącego opanować lichwę i sądzę, że bynajmniej nie powiedział za wiele. A jeżeli autor zyskał sobie takie uznanie, jeżeli utwór jego takiego nabrał znaczenia, to doprawdy jestto największa pochwała, jaka powieściopisarza spotkać może.
W „Czarnembłocie” Junosza obrabia ten sam przedmiot, tylko przenosi go na inny grunt — na grunt wiejski. I tutaj dopiero ocenić można nadzwyczajne bogactwo jego obserwacyi. Bądź co bądź powtarzają się te same typy, tylko w odmiennych ramach, te same pasorzyty, tylko na innem ciele. Z miasta przeszedł Junosza na wieś i dał obraz plagi lichwiarskiej, rozpanoszonej wśród pól, chat, dworów i lasów. Są tacy, którzy „Czarnemubłotu” przyznają większą wartość nad „Pająków.” O to spierać się nie będę, sądzę bowiem, że obie powieści równie odkryły ranę społeczną i równie podnieciły uwagę myślącego ogółu. I tu i tam autor nie przestał być sobą, i tu i tam maczał pióro w krwi serca społecznego, i tu i tam wołał gromkim głosem: „Strzeżcie się! Ratujcie!”
Typy żydowskie powtarzają się u Junoszy bardzo często. Niema powieści, noweli, szkicu, ba, nawet monologu, gdzieby ich nie było. Ale każdy ma swoje cechy charakterystyczne, każdy jest różny, każdy rodzajowo odrębny. Autor nigdzie nie silił się na jaskrawe kolory, wszędzie natomiast malował z całą prostotą, wierząc, iż prawda mówi sama za siebie. Jego żydzi nie są ani idealni, jak u Orzeszkowej, ani wstrętni, jak u innych tendencyjnych pisarzy, są natomiast tacy, jakich spotykamy na każdym kroku w życiu. I dla tego właśnie robią głębokie wrażenie, dla tego nie budzą oni gniewu, ani wstrętu, lecz nawołują do ostrożności, przypominają łzy Chrystusa na widok Jerozolimy i Jego słowa: „Jeruzalem! Jeruzalem! ilekroć chciałem zgromadzić syny twoje, jako kokosz gromadzi pisklęta pod skrzydła swoje, a nie chciałoś?”




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ignacy Chrzanowski.