Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga dwunasta/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kościół Panny Maryi w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | Niech żyje wesołość! |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Skotnicki |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała księga dwunasta Cały tekst |
Indeks stron |
Czytelnik zapewne nie zapomniał, że pewna część Okręgu-Cudów była zawarta w dawnym obrębie Miasta, którego wieże w owym czasie poczęły się walić. Jedną z tych baszt truandowie zmienili na miejsce swoich zabaw. W niższej sali był szynk, reszta zaś na wyższych piętrach. Baszta ta była najludniejszą, a zatem najobrzydliwszą z całej truanderyi; byłto ul, który roił się dzień i noc. W nocy, gdy wszystko już spało, kiedy w żadnem oknie przy placu światła nie było widać, kiedy z licznych domków najmniejszy okrzyk nie wychodził, basztę można było poznać po tem, że poprostu huczała, czerwono-jaskrawe w około rzucała światło i była ludną jak w dzień.
Dół tedy baszty, jakeśmy mówili, a właściwie piwnica służyła za szynk. Schodziło się do niego przez niskie drzwi, schody równe, strome i sztywne, jak wiersz aleksandryjski. Na drzwiach był znak, wyobrażający dziewięć soldów i kury nieżywe z napisem: Dzwonnikom za umarłych.
Pewnego wieczora, kiedy na gaszenie ognia dzwoniono w całym Paryżu, patrole, gdyby im było wolno wejść w straszny Okręg-Cudów, mogłyby zauważyć, że w szynku truandów większy był jeszcze hałas niż zazwyczaj, że w nim pili i klęli jak nigdy. Zewnątrz szynku stało kilka grup rozmawiających cicho, jakby się na co zmawiali, a tam i ówdzie jaki łotr ostrzył nóż na bruku.
W samym szynku wino i gra tak mocno mąciły myśli, że trudno się było dowiedzieć, o co rzecz idzie. Tylko pijacy mieli weselsze twarze niż zwykle, i przy każdym u nóg wlekł się coraz inny rodzaj broni.
Sala okrągła, obszerna, pełna była stołów, a przy nich pijaków; wszystko zaś w niej było — mężczyźni, kobiety, ławy, flaszki, dzbany, i wszystko co piło, co spało, co grało, zdrowi, chorzy, tak byli z sobą zmieszani, jak kupa muszli. Na stołach paliło się kilka świec, lecz prawdziwem oświetleniem szynku był ogień, na kominku płonący. Piwnica ta była tak wilgotną, że nigdy w niej nie gaszono ognia, nawet w lecie; komin zaś był ogromny, z kapą, pełen żelastwa kuchennego i rozmaitego drzewa. Wielki pies, siedzący poważnie w popiele, na ogromnym rożnie obracał mięso.
Jakkolwiek wielki był nieład i zamęt na pierwszy rzut oka, w szynku można było rozróżnić trzy grupy, otaczające trzy znakomite osoby, które już zna czytelnik. Jedną z tych osób, dziwacznie we wschodni strój ubraną, był Maciej Hungadi Spicali, książę egipski. Siedział on na stole, mając nogi nakrzyż złożone, rękę wzniesioną, i donośnym mówił głosem. Druga gromada skupiała się około króla Tunów, uzbrojonego aż po uszy. Clopin Trouille-fou z miną poważną i przyciszonym głosem rozporządzał się zawartością ogromnej skrzyni, pełnej broni, skąd wyglądały siekiery, topory, miecze, piły, młotki, oskardy, jak jabłka i winne grona z rogu obfitości. Wszyscy uzbrajali się, nawet dzieci. Trzecie zgromadzenie, najhałaśliwsze i najweselsze, zajmowało stoły i ławy, wpośrodku zaś niego prawił i klął głos, wychodzący z pod kompletnego uzbrojenia. Osoba, która się tak ubrała w strój wojenny, znikła w nim zupełnie, i tylko widać było jej nos zadarty, czerwony, włosy jasne i małe ruchome oczki. Miała ona u boku szeroki miecz, zardzewiałą kuszę i ogromny dzban w ręku. Wszystko, co ją otaczało, śmiało się, piło i klęło.
Dodajmy do tego ze dwadzieścia grup drugiego rzędu, chłopców i dziewczyny, roznoszących trunki, grających, kłócących się, a będziemy mieli pojęcie o tym tłumie, którego cienie w tysiącznych formach odbijały się na ścianie.
Co zaś do hałasu, byłoto coś w rodzaju wielkiego rozbujanego dzwonu.
Rynka, pełna tłustości, skwierczeniem swojem mieszała się do rozmów, które jedne drugie głuszyły.
Pomiędzy tą hołotą, w głębi szynku, na ławie, blisko komina, siedział zamyślony filozof, trzymając nogi w popiele, a oczy utkwiwszy w palących się głowniach. Byłto Piotr Grintoire.
— Dalej, prędzej! śpieszmy się z uzbrojeniem! trzeba za godzinę wyruszyć — mówił Clopin Trouille-fou do swoich argotczyków.
Jakaś dziewczyna nuciła:
Dobranoc ojcze i matko!
Ognie już gasić potrzeba.
Dwóch, grających w karty, kłóciło się.
— Walet! — wołał jeden, okropnie zaczerwieniony — mówiłem ci, graj w trefle.
— Uf! — zawył Normandczyk, którego poznać było można po akcencie nosowym. — Natkało się tyle ludzi, że jeden drugiego nosa widzieć nie może.
— Dzieci! — mówił do słuchaczy książę Egiptu — czarownice francuskie idą na szabas bez miotły i łopaty, tylko z czarodziejskiemi wyrazami. Czarownice włoskie idą z kozłem, który ich czeka przy bramie. Wszystkie wychodzą kominem.
Głos młodego hultaja, uzbrojonego od stóp do głowy, zagłuszał wszystkich.
— Wiwat! — wołał — pierwszy raz dzisiaj jestem pod bronią. Na Boga, dajcie mi pić, bo jestem truandem! Moi przyjaciele, nazywam się Jan Frollo du Moulin i jestem szlachcicem. Bracia! piękną zrobimy wyprawę. Jesteśmy waleczni. Oblężymy kościół, wyważymy drzwi, porwiemy dziewczynę, ocalimy ją od sędziów i katów, zrabujemy klasztor, spalimy biskupstwo, a to wszystko uczynimy tak prędko, że prędzej niż burmistrz zje talerz zupy. Nasza sprawa jest słuszną! zrabujemy katedrę i basta. Moi przyjaciele, słuchajcie, jestem truandem z serca, argotczykiem z duszy. Byłem bogatym i zjadłem mój majątek. Moja matka chciała, żebym był oficerem, ojciec chciał mię kierować na księdza, ciotka na radcę, babka na kanclerza, stryj na skarbnika, a ja zostałem truandem. Powiedziałem to zgóry ojcu, który mię wyklął i matce, która się rozpłakała. Niech żyje wesołość! dawajcie wina! jeszcze mam czem zapłacić.
Tłum przyklaskiwał i śmiał się, a Jan tem zachęcony dalej krzyczał:
— Pięknie, bardzo pięknie! populi debacchantis populosa de bacchatio — i zaczął śpiewać na szczególniejszą nutę, jakby organista, rozpoczynający nieszpory: — Quae cantica! quae organa! quae cantilenae! quae melodiae hic sine fine decantantur! sonant melliflua hymnorum organa, suavissima angelorum melodia, cantica canticorum mira! — I przerwał.
— Hej! dajcie mi jeść! — zawołał po chwili.
Nastąpiło jakby chwilowe milczenie, w czasie którego dał się słyszeć głos egipskiego księcia.
— Lis nazywa się Sino-łapką, wilk — Złoto-łapką, niedźwiedź — Starym. Czapka karła czyni człowieka niewidzialnym i sprawia, że on wszystko może widzieć, nawet rzeczy niewidome. Kogo z truandów ochrzczono, ten powinien być ubranym w czarny albo czerwony aksamit i nosić dzwonek u szyi. Szatan Sidragasum sam tylko ma moc wyprowadzania do słońca nagie dziewczęta.
— Ach! — przerwał Jan — chciałbym być tym szatanem.
Tymczasem w drugim rogu szynku truandowie uzbrajali się.
— Biedna Esmeralda! — mówił jeden cygan. — Trzeba tę naszą siostrę koniecznie uwolnić.
— To ona jest zawsze tam w kościele? — zapytał jakiś łotr z żydowską twarzą.
— Tak, tak! w kościele Panny Maryi.
— To dobrze! — rzekł jeden z bandy. — W tym kościele są dwa złote posągi: świętego Jana Chrzciciela i świętego Antoniego; oba ważą jedenaście marek. Znam się na tem dobrze, bo byłem złotnikiem.
Tu podano Janowi wieczerzę.
— To mi życie! — zawołał — wino i dziewczęta mam na zawołanie. Hola! hola, Mahom! jam szlachcic i byle komu siedzieć przy mnie nie można. Ciszej! nie bijcie się!... Jakżeś piękna, Jakobinko, tylko szkoda, że nie masz wcale włosów. Hola! nazywam się Jan Frollo i mam brata bardzo poważnego i uczonego. Niechaj go dyabli wezmą! Zostaję truandem, zrzekłem się wszystkiego, nawet połowy domu w raju, którą mi brat przyrzekał. Mam posiadłość przy ulicy Tirechappe i wszystkie kobiety we mnie się kochają, to tak prawda, jak dwa, a dwa — cztery. Moja droga, patrz jak księżyc świeci i wiatr chmurami miota; tak samo zrobię z twoim gorsetem. Co, u dyabła, robią włosy w tej jajecznicy? Hej! stara! ja nie lubię jajecznicy z włosami. A niech was piorun trzaśnie z waszem jedzeniem!
I cisnąwszy talerz o ziemię, zaśpiewał:
Ja bo nic nie mam
I o nic nie dbam,
Gdzie stanę, tam mi dom.
Tymczasem Clopin Trouille-fou rozdzielił broń. Zbliżył się do Grintoira i, trąciwszy go nogą, rzekł:
— Przyjacielu Piotrze, o czem myślisz, u dyabła?
Grintoire zwrócił się ku niemu z melancholijnym uśmiechem.
— Lubię ogień, — odparł — a nie dlatego lubię, że grzeje, albo, że gotuje zupę, ale dlatego, że ma iskry. Wiele rzeczy widzę w tych iskrach.
— A niech mię dyabli wezmą, jeżeli rozumiem, co mówisz — rzekł truand. — A wiesz, która godzina?
— Nie wiem — odpowiedział Grintoire.
Clopin zbliżył się do księcia egipskiego.
— Bracie Macieju, — rzecze — źle się dzieje! podobno król jest w Paryżu.
— Tembardziej też naszą siostrę trzeba ratować — odpowiedział stary cygan.
— Mówisz jak człowiek, Macieju — rzekł król Tunów. — Przytem oporu w kościele nie ma się co lękać, a szkoda, żeby powieszono dziewczynę.
Clopin wyszedł z szynku.
Tymczasem Jan krzyczał ochrypłym głosem:
— Jem, piję, jestem pijany, i, jeżeli tak będziecie na mnie spoglądali, wszystkim poobrywam nosy.
Grintoire, przebudzony z dumań, zaczął przypatrywać się krzykliwej scenie i mruczał sobie pod nosem:
— Laxuriosa res vinum et tumultuosa ebrietas. Bardzo słusznie, że mało pijam, bo święty Benedykt mówi: Vinum apostatare facit etiam sapientes.
W tej chwili wszedł Clopin i krzyknął piorunującym głosem:
— Północ!
Na ten wyraz wszyscy truandzi — mężczyźni, kobiety, dzieci, wytłoczyli się z szynku z hałasem i szczękiem broni.
Księżyc zaszedł za chmury. Okrąg-Cudów zupełnie był ciemnym, żadnego na nim nie było światła, a przecież nie był pustym. Rozpoznać można było na nim tłum ludzi, mówiących cicho, których broń błyszczała. Clopin wszedł na wielki kamień.
— Argotczycy i cyganie! — zawołał — do szeregu.
Coś poruszyło się w cieniu i tłum zaczął się układać w kolumnę. Po niejakim przestanku król Tunów znów głos wzniósł:
— Tylko cicho przez Paryż! Hasło takie: Mała Pochodnia! Światła zapalimy u stóp Panny Maryi. Dalej w drogę!
W dziesięć minut potem patrole uciekały przed tłumem, zdążającym ku mostowi Zamiany.