Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga dziesiąta/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Kościół Panny Maryi w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Trzy różne serca
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Skotnicki
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga dziesiąta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
Trzy różne serca.

Febus jednak nie umarł. Ludzie jemu podobni silne mają życie. Kiedy Filip Lheulier, adwokat nadzwyczajny królewski, mówił biednej Esmeraldzie: umiera, byłto błąd, albo żart. Kiedy alchemik powtórzył potępionej: umarł, mówił naprawdę nic nie wiedząc, a tylko mając nadzieję, że się stanie tak, jak sobie tego gorąco życzył. Przykroby mu było umiłowanej dobre przynieść wieści o swoim rywalu. Każdy mężczyzna na jego miejscu tosamoby uczynił.
Rana Febusa nie była ciężką, lecz ją Klaudyusz taką być sądził. Lekarz, do którego przenieśli rannego patrolowi żołnierze, przez osiem dni lękał się o jego życie i powiedział mu to połacinie. Przecież młodość wzięła górę i, mimo przepowiedni, jak się często przytrafia, natura ocaliła chorego. Leżącego jeszcze na słomie u owego lekarza, Filip Lheulier i jego pomocnicy wynudzili potężnie swojemi badaniami. To też w kilka dni, czując się lepiej, wzamian za ziółka oddał lekarzowi złote ostrogi, a sam umknął. Mimo to żadna w procesie nie zaszła zmiana; ówczesna sprawiedliwość mniej jeszcze niż dzisiaj troszczyła się o sumienne wyprowadzenie śledztwa. Byle obwinionego powiesić, to dosyć, o resztę nie dbano. Sędziowie mieli dowody przeciwko Esmeraldzie, sądzili, że Febus umarł: był czyn i winowajca.
Febus ze swej strony niedaleko uciekał; powrócił do garnizonu, stojącego w Queue-en-Brie, w hrabstwie Ile de France, w pobliżu Paryża.
Nic mu na tem nie zależało, aby osobiście stawać w sądzie, a przytem czuł, że niezbyt rycerską odegrał w tej sprawie rolę, bał się nawet czy nie śmieszną. W gruncie sam nie wiedział, co o tem wszystkiem myśleć. Bezbożny a zabobonny, jak każdy żołnierz, który jest tylko żołnierzem, kiedy się zastanawiał nad swoją przygodą, nie był pewnym ani kozy, ani spotkania Esmeraldy, ani nieznajomego, który odgadł jego miłość: czy to były upiory, czy dyabły, czy sztuki magiczne. Przeczuwał w tej historyi więcej czarów, niż miłości, coś tajemniczego, co go na śmiech i na ból naraziło. Kapitan doznawał rodzaju wstydu, o którym Lafontaine powiedział:

Zawstydzony jak lis, który wziął kurę.

Prócz tego spodziewał się, że sprawa nie będzie rozgłoszoną i zostanie w Tournelle i że imię jego, nieobecnego, mniej będzie powtarzanem. W tym względzie nie mylił się, bo wówczas nie było Gazette des Tribunaux, a nie minął tydzień żeby nie palono fałszerza monet, nie wieszano czarownicy i rozmaitych nie egzekwowano winowajców; Paryż tak był przyzwyczajonym do widzenia Temidy na swoich placach z obnażonemi rękami i postronkiem, że nie zwracał już na nią uwagi. Wyższy świat zaledwie wiedział nazwisko traconego, a lud poprzestawał na widowisku. W owym czasie egzekucya była tak zwyczajną, jak zabijanie cieląt w jatkach, a kat niejako gatunkiem rzeźnika.
Febus prędko uspokoił umysł tak co do czarów Esmeraldy, albo Similar, jak ją nazywał, co do jej sztyletu, albo zaklętego upiora, i co do rezultatu procesu. Skoro tylko uspokoiło się jego serce, powróciła weń Florentyna. Serce kapitana Febusa trzymało się zasad ówczesnej fizyki, że nie cierpiało próżni.
A przytem pobyt w Queue-en-Brie nie należał do najweselszych; byłato wieś, złożona z kowali i mleczarek.
Florentyna była jego przedostatnią miłością, była ładną dziewczyną i miała znaczny posag; zatem pewnego ranka, sądząc, że sprawa cyganki dawno skończona i zapomniana, rozkochany kawaler stanął konno i strojnie przed bramą mieszkania pani Gondelaurier.
Nie zwrócił szczególnej jego uwagi liczny tłum, zgromadzony na placu przed kościołem Panny Maryi, bo przypomniał sobie, że to maj, i myślał, że może byłato uroczystość jaka, procesya; przywiązał konia u bramy i wszedł wesoło do swojej narzeczonej.
Była tylko z matką.
Florentynie ciążyła na sercu tancerka, jej koza, przeklęty alfabet, a przedewszystkiem długa nieobecność Febusa. Jednak, gdy ujrzała wchodzącego kapitana, tak dobrze wyglądającego w nowym mundurze, grzecznego, zakochanego, zarumieniła się z radości. Dobra, rozkochana dziewczyna, sama w tej chwili była piękniejszą niż kiedykolwiek. Jej włosy były splecione w prześliczny warkocz, suknię miała niebieską, tak będącą do twarzy blondynkom, i oczy, zamglone miłosną tęsknotą, tak cudnie odbijające od białości jej cery.
Febus, który oddawna widywał tylko mleczarki w garnizonie, Florentyną był zachwyconym, więc też uprzedzająco grzecznym, skłonnym do zgody. Sama pani Gondelaurier, jak zawsze siedząca w swojem wygodnem krześle, nie miała serca zburczyć go jak należało, wyrzuty zaś Florentyny zmieniły się w czułe gruchanie.
Młoda dziewica, siedząc przy oknie, haftowała swego Neptuna. Kapitan stał za jej krzesłem i rozmawiał z nią półgłosem.
— Cóż się z tobą działo przez te dwa długie miesiące, niegodziwcze? Mów mi natychmiast.
— Przysięgam ci, — odpowiedział Febus, nieco zakłopotany pytaniem — jesteś piękną jak anioł.
Florentyną uśmiechnęła się.
— Śliczna piękność! to widać... Ale wdzięki na stronę; odpowiedz pan na moje pytanie.
— A więc, moja kuzynko... Byłem na służbie.
— A dlaczego nie przyszedłeś się pożegnać?
— W Queue-en-Brie.
Febus rad był, że mu się udało pierwszą odpowiedzią wyminąć drugą.
— Ależ to tak blisko! Wszak można było chociażby raz przyjechać mię odwiedzić.
Tu Febus się zmieszał.
— Bo, bo... bo... wreszcie, moja kuzynko, chorowałem.
— Chorowałeś!... — powtórzyła strwożona.
— Tak, byłem raniony.
— Raniony!...
Biedne dziewczę struchlało.
— Nie troszcz się, moja droga, — rzekł z lekceważeniem. To nic, mała sprzeczka; lekkie uderzenie pałaszem. Cóż cię to ma obchodzić?
— Co mię obchodzi? — zawołała Florentyna, wznosząc oczy łez pełne. — Cóż to za uderzenie? chcę wszystko wiedzieć.
— A więc, moja droga, pokłóciłem się z Mahé Fédy; wszak znasz porucznika? Otóż obydwaśmy się pokaleczyli lekko. Oto cała rzecz.
Kapitan wiedział, że honorowa sprawa podwyższa mężczyznę w oczach kobiety. W rzeczy samej Florentyna patrzyła na niego z czułem uwielbieniem i podziwem. Nie wierzyła mu jednak zupełnie, nie całkowicie była uspokojoną.
— Nie znam owego Mahé Fédy, — rzekła — ale zły to musi być człowiek. Ale skądże ta kłótnia?
Tu Febus, nie bardzo mający płodną wyobraźnię, nie wiedział, jak się wykręcić.
— O nic — o konia, o żarcik!... Moja kuzynko, co to za hałas na placu? — I zbliżył się do okna.
— Ach! cóż tam ludzi! — zawołał.
— Mówią, — rzekła Florentyna — że czarownica jakaś ma tu odbywać pokutę przed kościołem, a potem ją powieszą.
Kapitan sądził, że sprawa Esmeraldy jest już skończoną i obojętnie przyjął te wyrazy. Zadał jej przecież jeszcze dwa, czy trzy pytania.
— Jak się nazywa ta czarownica?
— Nie wiem — odpowiedziała.
— A co ona zrobiła?
Wzniosła białe ramiona i rzekła:
— Nie wiem.
— Ach! mój Boże! — odezwała się matka — alboż to teraz mało czarownic, które palą i nazwisk ich nie wiemy? — Tu zacna dama podniosła się i przeszła do okna. — Mój Boże! — rzecze — jakiż to tłum ludu!... pewno aż na dachy powłażą. Czy wiesz, Febusie, to mi przypomina wjazd Karola VII, nie pamiętam którego roku. Kiedy ci o tem mówię, to cię nudzi, wszak prawda? a mnie przyjemność sprawia. O! dużo wtedy było ludu, nawet na wieży świętego Antoniego. — Król jechał z królową, a za nimi panowie i panie. Przypominam sobie, śmiano się strasznie, że przy panu Amanyon de Garlande, który był bardzo niski, siedział pan Matefelon — bardzo wysoki. — Ach! jak to było cudownie! Taka procesya szlachty francuskiej, a wszyscy w haftach, z piórami. Smutno pomyśleć, że z tego nie ma dzisiaj i śladu.
Zakochani nie słuchali zacnej wdowy. Febus oparł się znowu na poręczy krzesła narzeczonej, schylił się ku niej i w tem miłem położeniu oboje milczeli. Młoda dziewica spoglądała nań czule, jakby czekała od niego jakiegoś oświadczenia.
— Febusie, — rzekła nakoniec głosem stłumionym — wszak za trzy miesiące mamy się pobrać; przysięgnij mi, że tylko mnie jedną w życiu kochałeś.
— Przysięgam ci, mój aniele! — odpowiedział Febus, i jego wzrok namiętny połączył się ze szczerym wyrazem głosu.
Tymczasem matka, widząc narzeczonych w tak dobrej harmonii, wyszła dla wydania rozkazów do kuchni. Febus spostrzegł to i do głowy dziwne przyszły mu myśli. Florentyna kochała go, był jej narzeczonym, był z nią sam na sam i dawny jego pociąg ku niej odżył, nie w całej może świeżości, ale w całym zapale: może nie byłoby tak wielką zbrodnią użąć przed dojrzeniem swojego własnego zboża. Nie wiemy czy takie dokładnie myśli przyszły mu do głowy, ale to pewna, że Florentyna przestraszyła się spojrzawszy w oczy narzeczonego. Obejrzała się i, nie widząc matki, rzekła zarumieniona:
— Mój Boże! jakże mi gorąco!
— Niedługo będzie południe, słońce dokucza, — odpowiedział Febus — trzeba firanki zasunąć.
— Nie, nie! i owszem, potrzebuję świeżego powietrza.
I, jak spłoszona łania, powstała, pobiegła do drzwi, otworzyła je i wyszła na balkon.
Febus, podrażniony, poszedł za nią.
Plac przed kościołem Panny Maryi, na który balkon wychodził, przykry przedstawiał widok, który dreszczem przejął Florentynę.
Tłum niezliczony, z przyległych przypływający ulic, napełniał plac. Niski mur, otaczający babiniec przedkatedralny, nie mógłby się ostać, gdyby go nie wspierali sierżanci. Drzwi wielkie kościoła były zamknięte, co tworzyło sprzeczność z otwartemi oknami i dymnikami, z których tysiące głów wyglądało.
Powierzchnia tego tłumu na placu była szarą, brudną i wstrętną. Widowisko, jakiego oczekiwał, było jednem z tych, do których miał prawo, jak do swojej własności, która przyciąga wszystko, co najplugawsze w gminie. Nic obmierźlejszego, jak hałas, wychodzący z tego błota brudnych głów i czepców. W tym tłumie więcej było śmiechu niż krzyku, bo więcej kobiet niż mężczyzn.
Kiedy-niekiedy głos ostry i krzykliwy wybijał się z powszechnego szmeru.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— A co, Mahiecie, prędko ją będą wieszali?
— Wprzódy w śmiertelnej odpokutuje koszuli przed kościołem, a potem poprowadzą ją na plac de Grève.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Powiedz, Boucanbry, czy prawda, że nie chciała się spowiadać?
— Podobno.
— Widzicie ją! to poganka!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Rządca pałacu sprawiedliwości powinien oddać osądzonego złoczyńcę, jeżeli jest świeckim — prewotowi Paryża, jeżeli zaś duchownym — biskupowi.
— Dziękuję za objaśnienie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Ach! mój Boże! — mówiła Florentyna! — biedaczka.
Myśl o nieszczęśliwej smutkiem napełniła jej spojrzenie, które wodziła po tłumie. Kapitan, więcej nią, aniżeli ludem zajęty, objął jej kibić.
— Ach! zmiłuj się, Febusie, — rzekła — gdyby moja matka weszła i zobaczyła!
W tej chwili dwunasta wolno uderzyła na kościele Panny Maryi. Szmer zadowolenia powstał między tłumem. Za ostatniem uderzeniem wszystkie głowy w jedną zwróciły się stronę i wzniósł się okrzyk z bruku, okien i dachów.
— Ona! ona! jadą!
Florentyna, żeby nie widzieć, zakryła twarz rękami.
— Moja droga, — rzekł Febus — wejdź do pokoju!
— Dziękuję, — odpowiedziała i oczy, które zamknęły się przez bojaźń, otworzyła teraz z ciekawości.
Karawan, ciągniony przez silnego normandzkiego konia, zewsząd otoczony kawaleryą w fioletowych mundurach z białemi krzyżami, wyległ na plac przez ulicę świętego Piotra-aux-Boeufs. Sierżanci patrolowi robili mu miejsce pomiędzy ludem silnemi uderzeniami swoich kijów. Obok wozu jechało kilku urzędników sprawiedliwości i policyi, wyróżniających się czarnym strojem i niezręcznem siedzeniem na koniu. Pan Jakób Charmolue jechał na ich czele. Na okropnym tym wozie siedziała młoda dziewica, ze związanemi w tył rękoma. Była w koszuli; włosy długie (bo wówczas obcinano je dopiero pod szubienicą) spadały jej na szyję i na wpółodsłonięte ramiona.
Przez spływające bogatą kaskadą włosy, czarniejsze od piór kruka, widać było na szyi szary i gruby powróz, wijący się po jej dziewiczej piersi, jak glista po kwiecie. Pod tym powrozem widać było ozdobny woreczek, który jej pozostawiono dlatego zapewne, że nic nie odmawia się idącym na rusztowanie. Widzowie z okien mogli dostrzedz jej piękne nóżki, które przez wstyd niewieści starannie pod koszulę ukryć usiłowała. Przy niej leżała uwiązana koza. Potępiona zębami przytrzymywała źle spiętą koszulę. Rzekłbyś, że w ostatniej nawet chwili cierpi nad tem, że ją wystawiają prawie nagą na spojrzenia ludzkie.
— Ach! mój Boże! — rzekła z żywością Florentyna. — Patrzaj, mój kuzynie, wszak to ta niegodziwa cyganka z kozą.
To mówiąc, zwróciła się do Febusa. On miał oczy wlepione w karawan i bladym był śmiertelnie.
— Jaka cyganka z kozą? — mówił jąkając się.
— Jakto! — odparła Florentyna — nie przypominasz sobie?... Cóż znowu!...
Febus jej przerwał.
— Nie wiem, co chcesz powiedzieć.
Chciał wejść do pokoju; lecz Florentyna, która niegdyś dla cyganki uczuła zazdrość, spojrzała nań przenikliwie i nieufnie. Teraz sobie dopiero przypomniała, że w tym procesie był zamieszany jakiś kapitan.
— Mój drogi, — rzekła do Febusa — co się z tobą dzieje? zdaje mi się, że widok tej kobiety zmieszał cię.
Febus silił się na uśmiech.
— Mnie? bynajmniej!
— Kiedy tak, to zostańmy i patrzmy do końca.
Wobec tego rad nie rad musiał kapitan pozostać. To tylko go pocieszało, że potępiona nie podnosiła oczu od dna karawanu. Byłato bezwątpienia Esmeralda. Mimo poniżenia i największego nieszczęścia, zawsze była niewypowiedzianie piękną; jej wielkie czarne oczy z powodu zeszczuplenia twarzy jeszcze się większe i czarniejsze zdawały, profil zaś był przecudowny.
Zresztą, wszystko w niej było nader interesującem. Ciało jej odskakiwało od wozu, jakby już coś martwego. W oczach błyszczała łza, lecz nieruchoma, rzekłbyś, zmarzła. Zdawało się, że jedno jeszcze tylko uczucie wstydliwości w niej pozostało, a zresztą wszystkie zamarły, tak głęboko ją skołatało cierpienie, tak rozpacz przybiła.
Śmiertelny pochód przebył plac wśród okrzyków radości i ciekawych spojrzeń tłumu. Prawdę mówiąc, przyznać musimy, że, widząc ją tak piękną i zgnębioną, wiele nawet twardych serc uczuło litość. Karawan wtoczył się na babiniec przedkościelny.
Przed głównemi drzwiami zatrzymał się i straż stanęła w szereg bojowy. Tłum umilkł, a wśród uroczystej ciszy oczekiwania, dwa skrzydła wielkich drzwi, zaskrzypiawszy na zawiasach, rozwarły się. Wtedy ukazał się kościół w całej swojej długości, ponury, obciągnięty żałobą, oświetlony zaledwie kilku gromnicami, otwarty jak paszcza jaskini pośród placu olśniewającego światłem. W najdalszej jego głębi widać było olbrzymi krzyż srebrny, mający za sobą czarną od sufitu aż do podłogi zasłonę. Cała nawa była pustą. Tylko w odległych ławkach bocznych można było dojrzeć kilku księży; a w chwili otwarcia drzwi zabrzmiał śpiew ponury, monotonny, który jakby garściami rzucał kawałki psalmów na głowę skazanej.
....Non timebo millia populi circumdantis me: exsurge, Domine; salvum me fac, Deus!
....Salvum me fac, Deus, quoniam intraverunt aquae usque ad animam meam.
....Infixus sum in limo profundi; et non est substantia.
W tym samym czasie inny, samotny głos śpiewał na stopniach wielkiego ołtarza to melancholijne ofiarowanie.
„Qui verbum meum audit, et credit ei qui misit me, habet vitam aeternam et in judicium non venit; sed transit a morte in vitam“.
Byłyto egzekwie, śpiewane nad tą przecudną istotą, owianą życiem młodości i wiosny.
Lud słuchał z pobożnem skupieniem ducha.
Nieszczęśliwa potępiona zdawała się tracić wzrok i myśli. W ciemnej głębi kościoła jej sine usta poruszały się jakby modlitwą, a kiedy pomocnik kata zbliżył się do niej, aby jej pomódz zstąpić z karawanu, słyszał cicho wymówiony wyraz: „Febus“.
Odwiązano jej ręce, zsadzono razem z kozą, która beknęła radośnie, czując się wolną; następnie kazano jej iść boso po bruku aż do schodów drzwi. Powróz, zawieszony u szyi, ciągnął się za nią. Rzekłbyś, że wąż ją ściga.
Śpiew ucichł w kościele. Wielki krzyż srebrny i szereg świec woskowych zdawały się poruszać w cieniu. Rozległ się szczęk halabard, i w kilka chwil potem wielka procesya księży, mająca przechodzić koło skazanej, rozwinęła się przed okiem ludu.
Po odbytej procesyi pierwszy kapłan ponuro lecz silnie zanucił: I nunc anima anceps, et sit tibi Deus misericors!
Temi wyrazami kończono zwykle taką żałobną ceremonię. Służyły one za znak dla kata.
Lud przyklęknął.
Kyrie eleison — mówili księża, stojący u drzwi katedry.
Kyrie eleison — powtórzył tłum ze szmerem, który obiegł plac cały.
Amen — rzekł pierwszy kapłan, głowę skłonił na piersi i, odchodząc ze swoim orszakiem, śpiewał:
Omnes gurgites tui et fluctus tui super me transierunt.
W tym samym czasie szczęk oszczepów, wolno konający po nawie kościoła, zdawał się być wybiciem ostatniej dla potępionej godziny.
Przecież drzwi kościoła pozostały otwarte, pozwalając tłumom rozglądać się po pustem wnętrzu żałobnem, bez świec i głosu.
Potępiona oczekiwała na placu dalszego rozrządzenia swoją osobą. Jeden z sierżantów musiał o tem donieść Jakóbowi Charmolue, który oddawna zagłębił się w badaniu płaskorzeźby nad wielkiemi drzwiami, która, według jednych, ma wyobrażać ofiarę Abrahama, a według drugich operacyę nad kamieniem filozoficznym.
Z wielką trudnością wreszcie oderwał się od tego zajęcia i, na znak przez niego dany, dwóch ludzi żółto ubranych, pomocników kata, zbliżyło się do dziewczyny, aby jej ręce związać.
Nieszczęsna, w chwili wsiadania na karawan, który na ostatnią na ziemi miał ją przewieźć stacyę, może uczuła żal życia. Zwróciła zaczerwienione oczy ku słońcu, ku niebu, ku obłokom, to znów spuściła je na ziemię, na lud, na domy. Nagle, kiedy wiązano jej ręce, wydała krzyk mocny, ale radosny. Na balkonie, w rogu placu, spostrzegła jego, swego przyjaciela, pana Febusa. Nie mogła o tem zjawisku wątpić, bo to był on, tak piękny jak dawniej, w pięknym mundurze, z piórem u kapelusza, mieczem u boku.
— Febus! — zawołała — mój Febus!
I chciała ku niemu wyciągnąć drżące ręce, ale były związane.
Wtedy ujrzała, jak kapitan zmrużył powieki i nachylił się ku towarzyszącej mu młodej dziewicy, która nań patrzyła ze wzgardą i złością; następnie Febus wymówił kilka wyrazów, które nie doszły jej uszu, podał ramię pięknej pannie i oboje zniknęli z balkonu, a drzwi zamknęły się za nimi.
— Febusie! — zawoła — czy i ty temu wierzysz?
Straszna myśl przyszła jej do głowy. Przypomniała sobie, że ma być karaną za morderstwo Febusa de Châteaupers.
Ten cios był dla niej zaciężkim. Padła jak nieżywa na bruk.
— Dalej! weźcie ją na karawan! — wołał Charmolue — trzeba prędzej z nią skończyć.
Nikt dotąd nie zauważył na galeryi posągów królewskich, będącej nad głównemi drzwiami kościoła, szczególniejszego widza, który z takim spokojem patrzał na wszystko, tak wyciągniętą miał szyję, twarz tak potworną, że, gdyby nie strój, możnaby go uważać za jednego z owych potworów kamiennych, z których paszcz od sześciuset lat spływają krople deszczu. Widz ten, na którego nikt w pierwszej chwili nie zważał, przywiązał mocno do jednej z kolumn ogromną linę i znowu zaczął patrzeć spokojnie, jak dawniej. Nagle, wtedy, gdy pomocnicy kata, na rozkaz Charmolue, mieli podnosić Esmeraldę, nogami objął balustradę galeryi, pochwycił linę rękami i nogami, i spuścił się po fasadzie jak kropla wody po szybie; następnie, jak kot, spadł z dachu, powalił katów o ziemię, porwał jedną ręką cygankę jak dziecko lalkę, i jednym skokiem wpadł do kościoła, unosząc nad głową omdlałą dziewicę i wołając strasznym głosem:
— Miejsce święte! schronienie!
Wszystko to odbyło się tak nagle, że gdyby to było w nocy, możnaby wziąć za błyskawicę.
— Schronienie! schronienie! — powtórzył lud i tysiące oklasków zaiskrzyły radością jedyne oko Quasimoda.
Hałas ten i wstrząśnienie powróciło przytomność potępionej. Wzniosła powieki, spojrzała na Quasimoda i znowu je nagle zwarła, jakby się lękała swojego zbawcy.
Chamolue, oprawcy i strażnicy osłupieli. W rzeczy samej, w obrębie kościoła Panny Maryi potępiona była bezpieczną, i na progu świątyni bezwładną była ludzka sprawiedliwość.
Quasimodo zatrzymał się w wielkich drzwiach kościoła. Grube jego nogi zdawały się równie silnemi, jak ciężkie, rzymskie kolumny; głowa jego, ginąca w ramionach, podobną była do owych lwów, które mają grzywę, a nie mają szyi. Trzymał dziewicę całą drżącą, zawieszoną na nim jak biała draperya, ale trzymał ją tak ostrożnie, jakby się lękał upuścić, albo skazić. Rzekłbyś, czuł, że to coś delikatnego i drogiego, przeznaczonego dla innych rąk. Niekiedy zdawało się, że nie śmie dotykać jej, oddychać przy niej. Później nagle przycisnął ją rękami do piersi, jak skarb najdroższy, jak czyni matka ze swojem dziecięciem. Jego oko, ku niej zwrócone, przepełniało się czułością, boleścią i politowaniem, a gdy się podniosło, jaśniało jakby wewnętrzną błogością. Wtedy kobiety zaczęły śmiać się i płakać zarazem, lud klaskał i tupał nogami, a Quasimodo istotnie promieniał swoją własną odrębną pięknością. I rzeczywiście pięknym był ów sierota, podrzutek wzgardzony, owo straszydło, upośledzone przez Boga i ludzi. Czuł się dobroczynnym i silnym; patrzał w twarz społeczeństwu, które go odepchnęło od siebie, patrzał w oblicze sprawiedliwości ludzkiej, której wydarł ofiarę niewinną, urągał siepaczom, zbirom, katom i sędziom, których pokonał swą siłą, siłą daną od Boga.
Wzruszającym był widok tej pomocy, spadłej jak z nieba na nieszczęśliwą skazaną z rąk tak kalekiej istoty. Były to dwie ostateczności nędzy — natury i społeczeństwa, które się z sobą zetknęły, aby nawzajem się wesprzeć.
Po kilku chwilach tryumfu, Quasimodo ze swoim ciężarem wszedł dalej w głąb kościoła. Lud, lubiący każdą nadzwyczajność, szukał go oczyma pod cieniem nawy i żałował, że tak znikł prędko. Nagle ujrzano go na jednej z galeryi królów francuskich; przebiegał ją jak szalony, niosąc swą zdobycz w rękach i krzycząc:
— Schronienie! opieka! swoboda!
Tłum znowu zagrzmiał oklaskami. Przebiegłszy galeryę, znowu znikł we wnętrzu kościoła. Po chwili ukazał się na innej, wyższej galeryi, niosąc cygankę i wołając ciągle: „Schronienie“. Nakoniec po raz trzeci ukazał się na wieży i zdawał się z dumą ukazywać ocalony przez siebie skarb, wołając potrzykroć donośnym głosem:
— Schronienie! schronienie! schronienie!
— Brawo! Niech żyje! — zawołał lud, a jego okrzyk rozległ się i na drugim brzegu rzeki, na placu de Grève, gdzie zdumiał tłumy i pustelnicę, osłupiałym wzrokiem w szubienicę wpatrzoną.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Marceli Skotnicki.