Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga dziewiąta/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Kościół Panny Maryi w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Nieznajomy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Skotnicki
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga dziewiąta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
Nieznajomy.

Szynk pod Jabłkiem-Ewy był położony w okręgu Uniwersytetu, przy rogu ulicy Rondelle i Battonier. Byłato izba na dole, dość obszerna i niska, w środku której wznosił się filar, podpierający sklepienie, żółto pomalowany. Wokoło stały stoliki, a przy nich siedzieli mężczyźni i kobiety. Okna tej izby wychodziły na ulicę, a nad oknami była wymalowana kobieta z jabłkiem, i to było znakiem owego szynku.
Noc zapadła; ulica była ciemna; szynk oświetlony jaśniał w ciemności, jak kuźnia; przez stłuczone szyby w oknie słychać było szczęk szklanek, kłótnie, klątwy. Przez parę, osiadającą na szybach, widać było snujące się roje osób, których głośny śmiech rozlegał się daleko. Przechodnie, śpieszący za interesami, mijali szynk nie spojrzawszy nawet na szyby, lecz zato tłum obdartych chłopaków wspinał się za oknami na palcach i ulice krzykiem napełniał.
Przed huczącym szynkiem jakiś mężczyzna przechadzał się wolnym krokiem i ustawicznie weń spoglądał. Cały był szczelnie zakryty. Płaszcz, który go odziewał, kupił zapewne u sąsiedniego tandeciarza, bojąc się marcowego zimna, albo dla ukrycia swej twarzy. Kiedy-niekiedy stawał przed oknem, słuchał, patrzył i tupał nogami.
Nakoniec drzwi szynku otwarły się. Tego ów mężczyzna zdawał się oczekiwać. Dwaj pijacy wyszli zeń. Promień światła, wychodzący przez drzwi otwarte, zaczerwienił ich rozbawione twarze. Mężczyzna czekający przeszedł na drugą stronę ulicy.
— Do pioruna! — rzecze jeden z pijaków. — Niedługo siódma godzina, a to czas mojej schadzki.
— Powtarzam ci, — mówił jego towarzysz, któremu język strasznie się plątał — że nie mieszkam przy ulicy Lżących-Wyrazów, indignus qui inter mala verba habitat. Mieszkam przy ulicy Jean-Pain-Mollet, in vico Joannis-Pain-Mollet. Każdy wie, że kto nastąpił raz na niedźwiedzia, to się go już nie boi, ale ty, jak uważam, wąchasz tylko łakocie?
— Janie, mój przyjacielu, tyś pijany! — mówił drugi.
— Niech sobie i tak będzie! — odrzekł towarzysz ale to pewne, że Platon był do ogara podobnym.
Czytelnik zapewne poznał w dwóch przyjaciołach znajomych naszych, kapitana i żaka.
Zdaje się, że człowiek, czatujący na nich, poznał ich także, bo szedł za nimi po liniach krzywych, jakie zakreślali nogami. Słuchając uważnie, człowiek w płaszczu podchwycił następującą ich rozmowę:
— Idź prosto, mój kochany; wiesz, że cię muszę pożegnać. Siódma niedługo i pewna kobieta na mnie czeka.
— Puszczaj mnie! widzę gwiazdy i światła, to trafię do domu.
— Jasiu, czy ty masz jeszcze pieniądze?
— No i cóż?
— Jasiu, mój przyjacielu, mówię ci, że mam schadzkę z ładną kobietą przy moście świętego Michała u wdowy Falourdel i, jeżeli ty mię nie poratujesz... Przecież muszę wdowie zapłacić za stancyjkę.
— Kiedy się dobrze najadło i napiło...
— Ale powiedz mi, czy masz pieniądze? Na honor, jeżeli mi nie dasz — będę zgubiony; albo pozwól, ja sam poszukam.
— Mój panie, ulica Galiache wychodzi na ulicę Verrerie i Tiéxeranderie.
— Dobrze, dobrze, mój przyjacielu, ale wytrzeźwij się nieco. Powiadam ci — potrzeba mi pieniędzy, a to siódma za pasem.
— Ciszej, ktoś śpiewa.
— Ach! co mię tam śpiew obchodzi! Bodaj cię wszyscy dyabli wzięli! — zawołał Febus i puścił Jana, który potoczył się i padł na bruk Filipa Augusta. Z miłości braterskiej, która nigdy nie opuszcza pijaka, Febus popchnął Jana nogą ku tej poduszce, którą Opatrzność zawsze przygotowuje dla biednych, a którą bogaci nazywają kupą błota. Jan zaczął natychmiast chrapać, a kapitan mówił:
— Niechaj cię wszyscy dyabli wezmą, niech ci łeb wozy zdruzgoczą!
I odszedł.
Człowiek w płaszczu chwilkę zatrzymał się przed młodzieńcem, jakby się namyślał, co począć; następnie, westchnąwszy, poszedł za kapitanem.
I my pozostawimy Jana, śpiącego pod szczęśliwą gwiazdą, a pójdziemy za kapitanem.
Wychodząc na ulicę świętego Andrzeja des Ares, kapitan Febus spostrzegł, że ktoś za nim idzie. Zatrzymał się — i osoba za nim idąca również stanęła. Zadrżał nieco, ale po chwili mruknął:
— Czegóż się mam lękać? wszak nie mam ani szeląga przy duszy.
Przed kolegium d’Autun, skutkiem studenckiego przyzwyczajenia, przystanął i zaczął się wpatrywać w posąg kardynała Piotra Bertrand. Ulica była zupełnie pustą. W chwili, kiedy odwiązywał chustkę z szyi, aby się nieco ochłodzić, cień jakiś przesunął się przed jego oczami. Podszedłszy doń, przystanął i był tak nieruchomy, jak posąg kardynała; wlepił wzrok w kapitana, ale tak iskrzący, jak oczy kota.
Kapitan był mężnym i nie lękał się napaści ręcznej; przecież ten idący posąg, ten człowiek kamienny zmieszał go mocno. W tym czasie chodziła wieść po Paryżu o mnichu zaklętym, włóczędze nocnym — i to przyszło mu na myśl. Osłupiały przez chwilę, przerwał nakoniec ciszę, starając się przy tem uśmiechnąć.
— Panie, — rzecze — jeżeli jesteś złodziejem, jak się spodziewam po twojej minie, daremnie się trudzisz, bom goły jak święty turecki. Jestem synem upadłej rodziny, a więc lepiej gdzieindziej próbuj szczęścia. Zdaje mi się, że w kaplicy kolegium jest krzyż srebrny, to lepiej go obedrzyj.
Cień z pod płaszcza wysunął rękę i oparł ją na ramieniu Febusa; ręka ta była jak szpony orła. Jednocześnie przemówił:
— Kapitanie Febusie de Châteaupers!
— Co u dyabła! — rzekł Febus — on zna moje nazwisko.
— Nietylko znam twoje nazwisko, — mówił cień — ale wiem także, że dzisiaj masz schadzkę.
— Tak — odpowiedział osłupiały Febus.
— O siódmej.
— Za kwadrans.
— U Falourdelowej.
— U niej samej.
— Przy moście świętego Michała.
— Michała Archanioła.
— Z kobietą?
Confiteor.
— Która nazywa się...
— Smeralda, — rzekł Febus wesoło, albowiem trwoga ominęła go zupełnie.
Na to imię ręka nieznajomego zatrzęsła ramieniem kapitana.
— Kapitanie Febusie de Châteaupers, kłamiesz!
Ktoby mógł zobaczyć w tej chwili rozognioną nagle twarz kapitana, gwałtowny skok jego w tył, za pomocą którego się wyrwał z rąk cienia, dumną postawę z jaką pochwycił pałasz, ktoby to wszystko widział, byłby się przestraszył. Było to coś podobnego do walki Don Juana z posągiem komandora.
— Do pioruna! — krzyknął kapitan — podobnemi wyrazami nie przemawia się do Châteaupersów. Spróbuj raz jeszcze powtórzyć.
— Kłamiesz bezecnie! — rzecze cień obojętnie.
Kapitan zgrzytnął zębami. Upiór, straszydło, zabobony — wszystko znikło mu z przed oczu. Widział tylko człowieka i zniewagę.
— A więc dobrze! — zawołał, zapieniony od gniewu. Wydobył pałasz i mówił: — Tu, natychmiast, obrazę tylko krew zmywa.
Cień się ani ruszył. A kiedy spostrzegł, że ten nie na żarty zaperzony, rzekł obojętnie:
— Kapitanie, zapominasz o schadzce.
Uniesienia ludzi takich, jak Febus, podobne są do kipiącego mleka, które kroplą wody uspokoić można. Ten jeden wyraz rozbroił go i miecz opuścił z dłoni.
— Kapitanie, — mówił dalej nieznajomy — jutro, pojutrze, za tydzień, miesiąc, albo za kilka lat, znajdziesz mię gotowym do podcięcia ci gardła, ale teraz idź na swoją schadzkę.
— W rzeczy samej, — mówił Febus, chcący wzajemnej zgody — przyjemne to są rzeczy — zarówno dziewczyna jak i pojedynek; ale nie widzę potrzeby wyrzekania się jednej dla drugiego, kiedy i tę i to posiąść mogę.
I włożył pałasz w pochwę.
— Idź na twoją schadzkę — mówił nieznajomy.
— Panie, — odpowiedział Febus z niejakiem zmieszaniem — dzięki ci za twoją grzeczność. Zawsze mi miło, że godzinę słodko spędzić mi pozwalasz. Sadziłem, że się i z tobą załatwię i na sam czas przybędę na umówioną schadzkę, chociaż nic złego, jeżeli w takich razach kobieta na nas trochę poczeka. — Tu Febus podrapał się po głowie. — Ach! nieszczęście, zapomniałem pieniędzy.
— Oto je masz.
Febus uczuł, jak z zimnej ręki nieznajomego gruba sztuka monety w dłoń mu się wślizgnęła. Nie mógł się wstrzymać, aby nie wziąć monety i nie uścisnąć ręki, która mu ją dawała.
— Na Boga! — zawołał — a to zacny z ciebie człowiek, mój przyjacielu.
— Ale jeden warunek — rzecze nieznajomy. — Dowiedź mi, że rzeczywiście cię obraziłem, to jest, że mówisz prawdę. Ukryj mię w jaki kącik, abym się przekonał, czy to będzie ta sama kobieta, której imię wymieniłeś.
— To mi wszystko jedno — odpowiedział Febus. — Weźmiemy pokój, przy którym jest komórka, z której wszystko dobrze będziesz mógł widzieć.
— A więc pójdź.
— Jestem na twoje usługi, — rzekł kapitan. — Możeś ty dyabeł, tego nie wiem, ale na dzisiaj bądźmy przyjaciółmi. Jutro wypłacę ci długi — pieniężny i honorowy.
I zaczęli iść śpiesznie. W kilka minut potem szum wody dał im znać, że byli na moście świętego Michała.
— Najprzód ciebie wprowadzę, — rzecze kapitan — następnie pójdę po nią, bo ma mię czekać przy małym Châtelet.
Towarzysz nic nie odpowiedział; od chwili, jak szli razem, nie wyrzekł ani słowa. Febus zatrzymał się przed niskim domkiem i zapukał potężnie we drzwi; światło pokazało się przez szczeliny ściany.
— Kto tam? — zawołał głos ochrypły.
— Do milion dyabłów! — odpowiedział kapitan.
Drzwi rozwarły się natychmiast i ukazały starą kobietę z równie starą lampą w ręku, drżące obiedwie. Stara była zgarbiona, odziana w łachmany, pomarszczonej twarzy, szyi i rąk; górna warga, porosła białym włosem, czyniła ją podobną do kota. Wnętrze izdebki było tak obdarte jak ona; ściany biało malowane, ale brudne, plamy czarne na suficie, komin bez kapy i pajęczyna wszędzie. Z tej izdebki było wyjście do małej alkowy, równie brudnej i opuszczonej. Wchodząc do tej jaskini, tajemniczy towarzysz Febusa podniósł kołnierz płaszcza dogóry, żeby ukryć twarz. Tymczasem kapitan, klnący jak Saracen, talarem rozjaśnił słońce.
Stara zaczęła go tytułować jaśnie panem i talar schowała starannie do szafy. Była to moneta, pochodząca od mężczyzny w płaszczu. Kiedy się stara odwróciła, bawiący się w popiele mały chłopiec obdarty, którego goście wchodząc nie zauważyli, zręcznie otworzył szafę, wziął talar i na jego miejsce położył liść suchy.
Stara dała znak gościom, aby szli za nią i weszła pierwsza na drabinkę. Wstąpiwszy na wyższe piętro, postawiła lampę na stole, a Febus, obeznany z miejscem, otworzył ciemną komórkę.
— Wejdź tam, mój przyjacielu, — mówił do towarzysza. Nieznajomy był posłusznym; drzwi za nim zamknięto i światło znikło.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Marceli Skotnicki.