Kobiecie wszystko wolno
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kobiecie wszystko wolno |
Pochodzenie | Pamiętnik Adama w raju |
Wydawca | L. Wolnicki |
Data wyd. | 1925 |
Druk | L. Wolnicki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | J. M. |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Skoro się długo mieszka z jakim człowiekiem, to nie dostrzega się nigdy tego, co jest najważniejszem w jego stosunku do nas. Widocznie są tylko szczegóły, z których się składa to, co jest najistotniejsze.
Tak więc — nie można oglądać wspaniałej świątyni, dotykając końcem nosa jednej tylko cegły tej świątyni. W takiej sytuacji jest nadzwyczaj trudno uchwycić ogólny wyraz świątyni. W najlepszym bowiem razie, można dostrzec oprócz tej cegły, jeszcze kilka sąsiednich cegieł — i tyle!
Dlatego też kosztowało mię wiele trudu, i sporo lat smutnej obserwacji, zanim nabrałem ogólnego przekonania, że moja żona mnie kocha...
Z przejawami jej stosunku do mnie — zdarzyło mi się i wcześniej stykać, jednakowoż nigdy jakoś nie mogłem zebrać ich w jedną określoną całość.
A tymczasem pewne przejawy — muszę to wyznać — były wielce rozczulające.
Posłuchajcież.
∗
∗ ∗ |
Razu pewnego żonuśka leżała sobie do góry brzuszkiem, czy inaczej na kanapie, czytając książkę — podczas gdy ja byłem właśnie zajęty swoją świeżo wyprasowaną koszulą, której kołnierz z jakimś dziwnym uporem odmawiał zaczepienia się na mej szyi.
— Zaczepże się, zaczep, ty przeklęta koszulo, mruczałem błagalnym głosem, — no, czy cię to tak wiele kosztuje? Żebyś już raz pękła!
Koszula, oczywiście, nie była przyzwyczajona do wymyślań i wyrzutów, to też wpadła w gniew, zdławiła mi gardło, a kiedy dusząc się, szarpnąłem za kołnierz — pętliczka od zapinania pękła.
— A żebyś pękła! — wrzasnąłem. — Zresztą, ty jużeś to zrobiła...
Teraz, aby ci dokuczyć — trzeba będzie na nowo zaszyć pętlicę!
Podszedłem ku żonie:
— Kasieńko! Zeszyj mi tę pętlicę!
Żona, nie podnosząc głowy z nad książki, mruknęła łagodnie:
— Nie, tego nie uczynię.
— Jakto, nie uczynisz?
— A tak. Sam sobie zeszyj.
— Droga! Lecz przecież ja niepotrafię, a ty potrafisz.
— Tak... — rzekła smętnie. — Dlatego też właśnie powinieneś to sam zrobić. Naturalnie, ja mogłabym zeszyć tę pętlicę... Ale przecież nie jestem długowieczną! Umieram — dajmy na to nagle, ty zostajesz sam — i cóż? Rozpieszczony, nic nieumiejący, bezradny wobec jakiejś tam pękniętej pętlicy — gotów będziesz rozpłakać się i wołać: „czemu, o czemu nie nauczyłem się tego przedtem!?!“ Oto dlaczego pragnę, abyś teraz sam to zrobił!
Zalany łzami, padłem przed żoną na kolana.
— O, jakaś ty dobra! Ty nawet spoglądasz poza granice tego niesłychanego wypadku — kiedy opuścisz ten świat! Jakże wywdzięczę ci się za tyle miłości i pieczołowitości?!
Żona westchnęła, poczem znowu zabrała się do książki, ja zaś usiadłem w kąciku, a wydostawszy igłę, począłem w skupieniu ducha zeszywać ową pętlicę. Na wieczór wszystko było skończone.
Nie zapomnę i drugiego wypadku, który z jeszcze większą dobitnością charakteryzuje tę łagodną, kochającą, nieomal do śmieszności troskliwą o mnie istotę.
Otrzymałem właśnie od jednego z moich przyjaciół prezent na imieniny: szpilkę brylantową do krawata.
Kiedy pokazałem szpilkę tę żonie, ta ze strachem wyrwała mi ją z rąk, wołajac:
— Nie! Ty nie będziesz jej nosić, w żadnym razie nie będziesz!..
Zbladłem.
— Jezu! Co się stało?! Dlaczego nie będę jej nosić?
— Nie! Nie! W żadnym razie! Bo przez nią twemu życiu groziłoby wielkie niebezpieczeństwo! Ta szpilka na twojej piersi — o, to zbyt wielka przynęta dla bandytów ulicznych! Zauważą ją — nie daj Boże — upilnują cię na ulicy, wyrwą szpilkę, a ciebie zabiją!
— Cóż więc mam... z nią zrobić? — wyszeptałem bezradny.
— Już wiem co! — srebrnym głosikiem zaśmiała się radośnie żonuśka. — Oddam ją do przerobienia na broszkę. Przy mojej niebieskiej sukni będzie mi z nią bardzo do twarzy.
Zadrżałem z przerażenia.
— Kochanie! Ale przecież oni i ciebie mogą zabić.
Twarz jej pałała stanowczością:
— A niech tam! Abyś ty tylko żył, mój jedyny, mój najdroższy!.. A ja — niech tam! Moje zdrowie i tak już słabe... kaszlę...
Zalany łzami padłem jej w ramiona.
— Nie minęły jeszcze czasy męczennic chrześcijańskich, — pomyślałem sobie.
I tak na każdym kroku miałem dowody jej troski o mnie.
Tkwiła ta troska w każdej drobnostce. Wszelka drobnostka nasycona została czułą myślą o mnie; we wszystkiem i wszędzie górowała jej myśl — aby mi sprawić jakąś niewinną uciechę, przyjemność...
Razu pewnego wszedłem do jej sypialni. Pierwszem co padło mi w oczy — był to męski cylinder.
— Patrzcie-no, — zdziwiłem się. — A czyjże to cylinder?
— Twój cylinder, mój miły, twój!
— Co ty pleciesz! Przecież ja zawsze noszę miękkie kapelusze.
— To też teraz chciałam ci zrobić niespodziankę i... kupiłam cylinder... Będziesz go nosić, jako prezent od swej małej żonusi... Wszak prawda?
— Dzięki ci, droga... Tylko, czekaj-no! Przecież ten cylinder, jak się zdaje, jest używany? Ależ, naturalnie, że używany...
Żona położyła mi głowę na ramieniu, poczem, zawstydzona wyszeptała:
— Wybacz... Widzisz, z jednej strony pragnęłam ci zrobić prezent, a z drugiej, — sam wiesz — nowe cylindry dziś takie drogie! Toteż kupiłam okazyjnie...
Rzuciłem okiem na podszewkę.
— Dlaczego tu inicjały K. C., kiedy moje inicjały są A. A?
— Czyżbyś doprawdy nie domyślał się?.. To ja dałam tu inicjały dwóch słów: „Kocham cię”.
Zdusiłem żonę w uściskach i zalałem się łzami...
— Nie, ty nie będziesz pić tego wina!
— Dlaczego, droga Kasieńko!! Tylko jedną szklaneczkę...
— Ani się waż! To ci szkodzi. Wino skraca życie... A ja wcale nie mam zamiaru zostać samotną wdową na tym padole płaczu... Przesiądź się na to miejsce!
— Dlaczego?
— Tam okno otwarte. Przeciąg może cię zawiać!
— O, ja uważam przeciągi za przesąd!
— Nie mów tak... Lękam się o ciebie śmiertelnie!
— Dziękuję ci, szczęście moje. Daj mi jeszcze kawałek ciasta...
— Ani kawałeczka! Niech ci się ani śni. Potrawy mączne powodują otyłość, a to strasznie odbija się na zdrowiu. Cóżbym poczęła bez ciebie?
Wyjąłem papierosa.
— Rzuć papierosa! Rzuć natychmiast! Czy już zapomniałeś, że masz płuca zajęte?
— Ależ co znowu, jeden papieros...
— Ani jednego! A ty dokąd idziesz? Na spacer? O, nie łaskawy panie! Racz pan włożyć jesionkę... W letnim palcie nie waż się pan...
Zalałem się łzami i począłem okrywać jej ręce pocałunkami.
— Droga! Tyś — Mont Blanc dobroci!!
Zaśmiała się wstydliwie:
— Głuptasku... Tak zaraz Mont Blanc! Wiecznie przesadzasz...
Nieraz zadawałem sobie pytanie:
— Czem i kiedy się jej odwdzięczę! W jaki sposób udowodnię jej, że w mej piersi żywie serce, istotnie rozumiejące dobroć i głębokie uczucie ludzkie, serce zdolne wnet odezwać się na wszystko, co jasne i dobre?
Razu pewnego, podczas przechadzki, pomyślałem:
— Dlaczego u nas nigdy nie zdarzy się pożar, dlaczego nie napadną na nas bandyci? Niechby ujrzała, jak, uratowawszy ją, sam z uśmiechem miłości na ustach, spalę się na popiół, albo z przerżniętem gardłem leżeć będę u jej stóp, szepcząc najdroższe imię!..
Ale wnet druga myśl — myśl zdrowa i praktyczna — natarła na swą płochą, nieroztropną towarzyszkę — powaliła tamtą w proch, a pokonawszy, rozpłynęła się po znużonym nadmierną pracą mózgu:
— Tyś głupiec i egoista, — rzekła mi myśl zwycięska. — Komu potrzebne jest twe przerżnięte gardło lub ogniste języki? Ty umrzesz, lecz to nie wszystko... Zostanie po tobie biedna bezbronna wdowa, w wiecznej potrzebie, obarczona tysiącem drobiazgowych trosk...
— Eureka! — zawołałem na głos, sam do siebie. — Dziś jeszcze ubezpieczę swe życie dla jej dobra!
I tego samego dnia wszystko zostało zrobione. Towarzystwo Asekuracyjne wydało mi policę, którą — z radością i zapałem w twarzy, — ofiarowałem żonie...
∗
∗ ∗ |
Po trzech dniach przekonałem się, że i ta polica, i całe moje życie — są tylko marnym ziarnkiem piasku w porównaniu z tym oceanem miłości i pieczołowitości, po którym teraz zacząłem pływać!
Przedtem postępowanie żony ze mną oraz jej troska o me przyjemności sięgały mi do pasa, następnie podniosły się jeszcze wyżej, sięgając mi do piersi, — teraz zaś był to jeden huczący ocean dobroci, niekiedy rozszalały, a niekiedy zalewający mnie swemi ciepłemi falami... Była to jakaś bachanalja troskliwości, jakiś burzliwy, potężny wybuch nerwowego dążenia do upiększenia mi życia, do uczynienia go jednem nieprzerwanem świętem...
— Radości moja! — mówiła łagodnie, patrząc mi w oczy. — Mów mi, czego pragniesz? Mów... Chcesz może wina?
— Wszakże piłem już dzisiaj, — odparłem chwiejnym głosem.
— Tak mało piłeś... Cóż znaczy jakieś tam półtorej flaszki? Jeśii tylko masz chęć — to nie powinieneś sobie odmawiać... Ale, ale, byłabym na śmierć zapomniała! — przecieżem ja przygotowała niespodziankę dla ciebie: kupiłam ci paczkę cygar — mocnych, najmocniejszych!..
∗
∗ ∗ |
Teraz czuję się jak w raju.
Objadam się ciężkiem ciastem, godzinami przesiaduję przy otwartych oknach, gdzie muska mnie wietrzyk łagodny. Moje najmniejsze życzenie czy przyzwyczajenie wnet bywa rozdęte do rozmiarów — góry!
Lubię ciepłą wannę — daje mi taką, że wyskakuję z niej czerwony jak indjanin. Dawniej zawsze odmawiałem włożenia ciepłego palta — bowiem wolałem spacerować w jesionce. Teraz, nietylko że nikt mi nie oponuje, lecz nawet niekiedy w zimie dostaję letnie!
— Jaka dziś pogoda? — pytam żonę.
— Ciepło, kochanie... Jeśli chcesz — to możesz iść bez palta.
— Dziękuję. Ale co to — takie białe z nieba spada? Czyżby śnieg?..
— Tak, to śnieg! Ale on zupełnie ciepły.
∗
∗ ∗ |
Razu pewnego wypiłem szklankę piwa i zakasłałem.
— Piersi mię bolą, — rzekłem.
— Spróbuj wypalić cygaro, — łagodnie, głaszcząc mnie po ramieniu, rzekła żona, — może przejdzie...
Zalałem się łzami wdzięczności i padłem jej w objęcia.
O, jakże błogo na kochającej piersi...
Żeńcie się, panowie, żeńcie!