Komedjanci/Część I/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Było to we wtorek. Środę, czwartek i dni następne, ufny w potęgę swych niezliczonych wyższości i przymiotów, dzień po dniu Sylwan jeździł do brzeziny; widziano go z Wulki i rotmistrz uśmiechał się pod wąsem; w piątek nawet wysłał chłopaka, żeby go spytał, czy nie zabłądził. Skorzystał z tego hrabia i, dawszy mu dwa złote, chciał się dowiedzieć, czy kto we dworze nie chory; ale parobek zaręczył, że wszyscy zdrowi jak ryby. Hrabiątko kwaśne pojechało do domu.
W niedzielę Frania z Brzozosią krytą bryką staroświecką, z parobkiem w nowej świtce na koźle, pojechały do kościoła. Kurdesz został w domu, domyślając się, że tam się z niemi Sylwan spotka. Prorokowała to i Brzozosią, a Frania nie bez ciekawości, wchodząc, rzuciła okiem po kościele. Hrabia stał za ławkami, ukłonił się jej nieznacznie i już go nie postrzegły, aż wychodząc dopiero. Spotkał je u drzwi. Brzozosią drżała z niespokojności i zarzuciła go zaraz pytaniami, uśmiechami, bijąc łokciem w bok Franię, ile tylko miała siły.
Frania ze spokojem dziewiczym odpowiedziała mu swobodnie na kilka zapytań, wesoło, raźnie uśmiechając się i poglądając, a odżywiając się tak zręcznie i tak szczerze razem, że paniczowi przygotowane frazy na ustach zamarły. Najgorzej strapiło go to, że Frania nagłos mu powiedziała:
— Mój ojciec bardzo żałował, że się we wiórek z panem hrabią nie spotkał: chciał go prosić na podwieczorek.
— Co u licha! — rzekł w duchu. — Albo to zdrada, albo nadzwyczajna powolność. Więc zaraz mu o mnie powiedziała!
Trochę złego humoru napędziła mu ta wiadomość i podrażniła go niewymownie, gdy ją wziął na rozwagę; w dodatku, wobec wszystkich dystyngowanych osób sąsiedztwa, z łaski Brzozosi, która go bez ceremonji zatrzymała, musiał z niemi pozostać długą chwilę w przedsionku kościelnym, w towarzystwie dwóch niepocześnie ubranych szlachcianek, z których jedna miała minę fasy z rozwieszonem na niej odzieniem i nastrzępiona była w sposób bardzo śmieszny. W dodatku, wśród szeptów, śmiechów i wskazywania palcami młodzieży i kobiet, Sylwan podsadzić musiał do bryki odwiecznej Brzozosię i Franię, a Brzozosia, że jej to w oczach całej parafji niezmiernie pochlebiało, tak powoli siadała do bryczki, tak umyślnie starała się przedłużyć tę chwilę triumfu!
Nareszcie, uwolniwszy się od tej pańszczyzny, którą, nie wiedząc czemu, dopełnił, bo się sam na to wściekał, wychwycił się jak z ukropu z tłumu, który nań szydersko poglądał, siadł na nejtyczankę i uciekł zły, jakgdyby się zgrał do grosza.
Całą drogę, nie poznając siebie, łajał się od słów ostatnich, reflektował, karcił, rzucał, gniewał i, przyjechawszy do domu, nie poszedł do pokojów, ale pociągnął z bólem głowy na łóżko.
— Na dzisiejszem basta — rzekł z zapałem. — Niech sobie głupią tę gąskę łapie, kto chce, ja w to śmiecisko więcej ręki nie włożę. Ślicznie! ślicznie! skompromitowałem się dla wieśniaczki, naraziłem się na śmieszność, na wytykanie palcami. Co ludzie powiedzą! co ludzie powiedzą! — Całe sąsiedztwo mnie widziało! Piorunem pójdzie ta nowina po dworach... mogę sobie powinszować...
W istocie nie było dnia tego mowy w sąsiedztwie o czem innem, i rotmistrz Powała śpieszył do Denderowa na obiad, pilno pragnąc historję syna przywieźć matce. Hrabina opowiadanie to zniosła stoicznie, uśmiechnęła się dwuznacznie; ale brew jej zmarszczona i zaciśnione usta dowodziły, że nad tem uczuć musiała. Po obiedzie rotmistrz poszedł do Sylwana na fajkę i gawędkę o koniach, o kartach, ale mu nic nie wspomniał o pannie Kurdeszance i odjechał. Wieczorem zdziwił się wielce Sylwan, gdy go do matki wezwano; nie było to we zwyczaju.
— Byleby nie chciała u mnie pożyczyć pieniędzy — szepnął w duchu zimno, przywdziewając kusy kraciasty surducik. — Wczoraj niepotrzebniem się pochwalił, że wygrałem.
Nie domyślając się wcale, poco go wzywano, Sylwan poszedł do hrabiny. Znalazł ją przechadzającą się wielkiemi krokami po pokoju sypialnym, pełnym woni, błyskotek, kwiatów, fraszek, i wystrojoną jak obraz cudowny.
— A! nareszcie! Dzieńdobry ci i dobrywieczór.
Sylwan przywitał matkę po angielsku: w jego świecie wszyscy byli równi i powitanie okazało poufałość, nie uszanowanie.
— Głowa mnie boli okrutnie! — rzekł, padając na kozetkę.
— I nie dziw! — odparła, śmiejąc się przymuszenie, matka. — Vous faites des folies.
— Ja? cóż to jest?
— Całe sąsiedztwo za boki się trzyma, śmiejąc z ciebie.
— Ze mnie? cóż to takiego?
— Jedyny jesteś! Vous ne nous doutez même pas?
Sylwan doskonale się domyślał, ale udawał, że nic nie wie.
— Jakże, proszę cię, szaleństwa wyrabiasz dla jakiejś tam szlachcianeczki, którejbym ja może za pierwszą garderobianą wziąć nie chciała...
Qui vous a conté cela? To jakieś plotki...
Mais mon Dieu! Wszak Wieluńska była na mszy (hrabina umówiła się, że nie wyda rotmistrza i złoży to na służące). Wszyscy się brali za boki, gdyś z temi paniami rozmawiał i wsadzał je do powozu...
— Wieluńska to mówiła?
— Powiadam ci, wszyscy umierali ze śmiechu.
— Z czegóż? — odparł Sylwan gniewnie. — Nikt się ze mnie nie śmiał i śmiać nie może, bobym to srodze ukarał.
Matka ruszyła ramionami.
— Pomiarkuj naprzód, co robisz. Wobec tysiąca oczu kompromitujesz się w sposób najdziwniejszy dla jakiegoś drapichrósta. C’est inoui! Zapominasz, kto jesteś! Nic nie mówię nigdy za inne szaleństwa, bo mogę ich nie widzieć i nie wiedzieć o nich, a zatem nic mi do tego, ale to już zanadto...
Sylwan się nasrożył.
— Mamo, — rzekł — pojmuję, że to czynisz z najlepszego serca, ale wcale niepotrzebnie, jestem już w wieku...
Hrabina rozśmiała się.
— Lepiej od ciebie wiem o twoim wieku. Chciałam cię tylko przestrzec, bo skandalem się brzydzę. Pamiętaj, co mówią Arabowie: „Zgrzesz sto razy przed Bogiem, Bóg ci przebaczy, ale ani razu przed ludźmi, bo ci tego nie darują“.
Sylwan ruszył ramionami i z niecierpliwością jak zawsze, bo mu najłatwiej przychodziło się zniecierpliwić, okręcił się, nic nie mówiąc, po pokoju.
— Moje dziecko, — odezwała się hrabina poważniej — ayez de la retenue, miej wzgląd na siebie i na nas. Cóż to jest? Wyspowiadaj mi się szczerze.
— Poprostu dzieciństwo, z którego sobie ludzie zrobili historję. Ojciec posłał mnie do tego tam pana rotmistrza, zapraszając go na imieniny. Nie wiem, skąd był ten zbytek grzeczności; podobno ojciec coś mu tam winien. Poznałem więc mimowolnie jego córkę.
— Cóż? tak ładna?
— Ładna! jak wszyscy! Świeża! młoda!
— I zawróciła ci głowę — spytała hrabina. — Nie wielkieby to było złe gdzie indziej, ale ktoś tak niższy od nas położeniem i wychowaniem. Tysiąc stąd kłopotów, plotek; u nich zaraz wszystko zwykli brać na serjo! Staraj się pogrzebać twoją pasję, — dodała z francuska — daj temu pokój!
— Ależ tu pasji niema.
— Choćby to była tylko fantazja!
— Chyba fantazja. Ale cóż złego, żem się z nią przywitał w kościele?
— To tylko nieprzyzwoitość; potrzeba było udać, że się nie widzi.
— O, na drugi raz zrobię to pewnie!
Hrabina nie odezwała się więcej: wsparła się na łokciu i zamilkła; smutna jakaś myśl nią owładła. Sylwan powoli wyszedł i powrócił do siebie w najgorszym humorze.
Biedni byli słudzy, biedne psy jego tego wieczora!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.