Komedjanci/Część III/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Komedjanci |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część III Cała powieść |
Indeks stron |
Po powrocie z Denderowa Wacław wieczorem pojechał konno do Wulki i odetchnął ożywiony spokojnym, niewinnym, pogodnym uśmiechem Frani. Na ganku tylko spotkała go maleńka burka od Brzozosi, która, posłyszawszy tętent zdaleka, wybiegła z motowidłem i szpulką naprzeciw Wacława i zaczęła łajać go od bramy. Trzeba wiedzieć, że dwa całe dni nie mógł być w Wulce narzeczony i to srodze oburzało pannę ciwunównę, która, nie mając nic do roboty, domyślała się, że Frania musi się niepokoić, że płacze po kątach i t. p. Zdawało się jej nawet, że mniej przez te parę dni jadła, a to już było dla niej znakiem tak groźnym i przepowiednią tak straszną choroby, suchot, wycieńczenia, że winowajcy tego darować nie mogła.
— A to śliczny narzeczony! — poczęła, machając motowidłem i plącząc nici — a to śliczny mi kochanek! Dwa dni nie był, mieszkając jak kijem przerzucić! E! e! niech pan mi nic nie gada, co tu się ekskuzować! A panna Franciszka we łzach cała, nie je, nie pije, siedzi tylko w oknie i wygląda; a co zahuczy, to wyskoczy, myśli, że jej bohdanek; co zagada, podsłuchuje, czy nie on! gdzie tam. Jużciż to proszę pana hrabiego... jak Boga mego kocham... nie godzi się!... nie godzi...
— Ale, panno ciwunówno dobrodziejko!
— E! ciwunówna nie ciwunówna, pan mnie tem nie przekupisz, gniewam się na pana!
— Czyż pani wątpisz o mnie? — z żalem odezwał się Wacław.
Głos jego tęskny wnet rozbroił Brzozosię, której się żal zrobiło, że tak srogo wzięła się do niego.
— No, no! cicho, cicho! A nie byłeś pan chory?
— Nie, ale miałem interesa...
— Co tam interesa!... Pewnieś pan głodny...
Wacław się rozśmiał, śpiesząc do Frani, a Brzozosia, biorąc milczenie jego za potwierdzającą odpowiedź, pewna, że z głodu umiera, wleciała, wszystko roztrącając do kuchni, wołając pośpiesznie:
— Magda! Magda! kurczęta, zrazy, kasza, kartofle, jajecznica! Magda! ale gdzież Magda!
Magda stała wprawdzie przed ciwunówną w gotowości z warząchwią w ręku, ale jej Brzozosia nie zobaczyła zrazu, tak się niecierpliwiła, że natychmiast wieczerzy podać nie może.
Stary Kurdesz, który tylko co skończył był pacierze, wślad za Wacławem wszedł do pokoju Frani i trafił na tłumaczenie się przybyłego.
— Proszę mi darować, żem przez te dwa dni znaku życia nie dawał; nie spodziewałem się, żeby to miało niepokoić Franię...
— Patrzajcie zarozumialca, — zaśmiał się stary — a któż to, waści hrabio, powiedział, że się niespokoiło? Przecież ma rozum i przyszytego do sukienki trzymać nie będzie!
— Ale Brzozosia...
— A! Brzozosia, także mi asindziej mów — rzekł Kurdesz. — Ta zawsze jakąś bajkę spleść musi.
Jak naumyślnie na te właśnie słowa nadbiegła ciwunówna, szukając wszędzie kluczów, które jej u pasa brzęczały, i dosłyszała, że ją obmawiano. Stanęła, załamała ręce i tragicznie zawołała:
— Otóż to wdzięczność! Ja tu sobie głowę dla nich łamię, a tu mnie szkalują... Jakto bajkę splotłam? A toż Frania dwa dni już pieczystego nie je, a wczoraj zupy ledwie pokosztowała! Albo to ja się na tem nie znam?! Ale co ja powiem, to zawsze bajka, a wkońcu zawsze stanie na mojem... Kiedy tak, róbcie sobie, co chcecie, ja się już więcej do niczego nie mieszam. Ale gdzież klucze i gdzie klucze?... Człowiek, jak Boga mego kocham, głowę traci.
I poczęła przerzucać, co napadła na krosienkach, na stole, na kominie, gdy Frania podbiegła pocichu i szepnęła jej, wskazując, że zguba była u pasa.
Ciwunówna postrzegła swoje roztargnienie, ale się do niego nie przyznała.
— Ot! patrzajcie, — zawołała, wybiegając — zatrzęśli, zagubili, a potem mi do pasa przypięli... Niby to ja nie wiem, że ich nie miałam od południa; a potem powiedzą, że ciwunówna głowę straciła!
Wacław tymczasem zdawał ścisły rachunek z owych dwóch dni straconych Kurdeszowi i Frani, której różową rączkę całował z uczuciem; a gdy przyszło do owego dnia ostatniego w Denderowie, musiał po raz pierwszy pokryć milczeniem godziny, spędzone z Cesią, rozmowy z nią i przykre uczucie, jakie mu po nich zostało. Pocóż niepokojem karmić miał to serce czyste, pełne wiary, któreby może zadrżało na widok choć urojonego niebezpieczeństwa?
Kurdesz wysłuchał sprawozdania spokojnie, a gdy szepty ciche dokończyły rozpoczętej głośnej rozmowy, odezwał się powoli:
— Mój hrabio, powiem ci, zawsze to dla mnie ciężka rzecz, żeś ty hrabia i że jedną nogą stoisz poza naszym światkiem szlacheckim.
— Ale ja w nim jestem sercem całem.
— O! wierzę, ale czasem jedna noga później i serce pociągnie za sobą... Ot, mówili i gadają filozofowie, że to urojenie ta różnica stanów; ja nie wiem, ale tak jak to jest dzisiaj, nicpotem piąć się do góry, albo na dół schodzić... Zawsze mi markotno, że asindziej, panie hrabio, do tej magnaterji należysz!
— Gotówem się jej wyrzec najchętniej!
— Tak! gdyby to było podobna; zdaje się to rzecz łatwa, a spróbujże — ani weź! Naprzód nie można i nie godzi się zrywać stosunków familijnych, a gdyby się je rozplątało nawet, nigdy z nich całkiem wywinąć się nie można; powtóre na tym, kto zmłodu otarł się o panów, pozostanie zawsze coś, co go od nas odróżni... po trzecie — dodał stary — ot, źle i po wszystkiem, bo asindziej, panie hrabio, nigdy naszym być nie możesz!
Wacław się oburzył.
— Panie rotmistrzu! — zawołał — alem ja do tego świata i nie należał, i nie należę, i należeć nie pragnę. Jestem hrabią bardzo świeżo i śmieję się z tego tytułu jak z cudackiego stroju, któryby na mnie włożono; godziż się tak mnie martwić i przypominać to, co nie jest winą moją?
— No! no! cicho licho! jak chcecie. A panna Franciszka co na to?
— Ja, kochany ojcze, — żywo odezwała się córka — wierzę zawsze w to, co mi mówi Wacław, i gdyby mi kazał być spokojną wśród największej boleści, jestem pewna, że cierpiećbym przestała.
Wacław przykląkł i, pochwyciwszy ręce Frani, okrył je pocałunkami.
— Dziękuję ci! — zawołał z serdecznem przejęciem — stokroć, tysiąckroć ci dziękuję! Zrzucam hrabstwo moje na progu waszym, wyrzekam się go, wdziewam szaraczek, a bądźcie pewni, że w tej piersi bije serce szczere, gorące i synowsko do tego dachu przywiązane.
Stary Kurdesz zbliżył się i w milczeniu ucałował go w głowę.
— No, no! żartowałem, bredziłem i przepraszam — rzekł wzruszony. — Siadaj, panie Wacławie!... A kiedy pojedziesz do Warszawy?
— Choćby nigdy!
— Tak, ale i interes tego wymaga, i ja proszę, i wiedz, żem to dał za warunek, żebyś się lepiej poznał z tem, czego się dla nas wyrzekasz.
— Dobrze, ojcze, ale pozwolisz mi to trochę odłożyć?
— Odłożyć można, a spełnić potrzeba. Hrabia Sylwan pojechał przodem, asindziej za nim; jednakowo pewnie się tam bez twego sukursu nic obejdzie.
— Pojadę później, gdy go zapotrzebuje.
Znowu weszła Brzozosia, która widać trochę pode drzwiami podsłuchiwała, znać to było po jej ruszaniu ramionami; i, choć się niby do niczego mieszać nie miała, od wszystkiego umyła ręce, wybuchła jednak natychmiast:
— Poco jemu do Warszawy?! — zawołała. — Za pozwoleniem rotmistrza, czy się to godzi? Alboż to niema za co posłać adwokata, kiedy jest interes?
— Przez posły wilk nie tyje — rzekł, uśmiechając się, rotmistrz.
— A co mnie tam do wilka, kiedy tu Frania schudnie! To gorzej, spodziewam się. Poco go wyprawiać? Jak Boga kocham, że ja teraźniejszego świata nie rozumiem, a rotmistrz też nadto bierze na rozum. Do czego to? poco to?... A możeby wódki i piernika tymczasem? — przerwała sobie nagle, przypomniawszy, że Wacław mógł być głodny.
Rotmistrz rozśmiał się na całe gardło.
— Co? i to im już śmieszne? No, patrzajcie!
— Dawaj, kochana ciwunówno, dawaj — przerwał Kurdesz — starej wódki i piernika! Kolacja za pasem być musi.
— Tylko co była za pasem, — odparła Brzozosia — bom ledwie klucze znalazła, które mi ktoś za pas wetknął i dopierom wydała ze śpiżarni; kiedy to żadnego niema ładu i wszyscy rządzą... Gdzie kolacja! gdzie? Magda zamiast co ma robić, to jak puści języka, a jak zacznie dziwolągi na mnie wyplatać przed czeladzią!... Ale jakże ma być inaczej, kiedy pan rotmistrz nigdy mojej strony nie weźmie?
— Kochana panno ciwunówno! w jakim dziś jesteś humorze? — rzekł Kurdesz. — Ot! dawaj wódki lepiej, a Magdzie jutro damy pro sempiternam memoriam.
— Pfe! co pan pleciesz, panie rotmistrzu? Albo to ja chcę ludzi katować?!
— Ale cóż powiedziałem?
— Niby ja po łacinie nie rozumiem!
— Mówiłem tylko, że jej damy na wiekuistą pamiątkę.
— Proszę mi już nie tłumaczyć.
Wszyscy potrosze się śmieli, a Brzozosia, otworzywszy szafkę, dobywała tymczasem z niej flaszy i łakoci, aby Wacław z głodu nie umarł, nim wieczerzę podadzą, sama zaś stanęła na egzekucji przy nim dopilnować jedzenia.
— Jedzno pan, jedz! — wołała — bo ja to wiem, co to te hrabiowskie, choćby i w Denderowie przyjęcia; po pańsku! po pańsku! półmisek jak na wołu, a potrawy gdyby z wróbla... Ślicznie! pięknie! a do gęby wziąwszy, nie wiedzieć co z tem robić, czy połknąć, czy wyplunąć? A jak wstaniesz od stołu, toś taki cienki, jak kiedy siadałeś. Dlatego też te paniczyki i panienki ich jak pajęczynka: drzwiami stukną, walą się z nóg; wiatr powieje, fluksja; zjedzą trochę, choroba gotowa... Ja to wiem, ho, ho! to nie po naszemu, po szlachecku!
Brzozosia była w takiem usposobieniu, że byłaby mówiła i mówiła bez końca, gdyby nie obawa o wieczerzę i nie chętka pogryzienia się trochę z nieposłuszną Magdą, której zarzucała, że zawsze chce swoim nosem robić wszystko. Wybiegła więc ciwunówna znowu, a rotmistrz, zamyślony, dał się wyszeptać Wacławowi i Frani, uciekłszy gdzieś przeczuciami, niepokojem, czy wspomnieniem.
Tak cały wieczór zszedł im rozkosznie na rozmowie z sobą, na wesołym śmiechu z Brzozosi, coraz nowe dającej do tego powody, a Wacław ani się opatrzył, jak na zegarze północ wybiła; i zerwał się dopiero, gdy Kurdesz, dla sprawdzenia chodu swego pektoralika, dobył go z za kapoty. Obiecano sobie zjechać się nazajutrz w Smolewie na mszy i rozstali się oboje weseli, z spokojnem sercem, jakgdyby ponad ich szczęściem nie krążyło czarne oko Cesi i nie biło pełne żądzy i zemsty jej serce...