Komedjanci/Część IV/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Gdy tak jednostajnym trybem życie płynie w Palniku i w Denderowie, hrabia Zygmunt-August przysposabia się do kontraktów, namyślając się, czy mu wypadnie zachorować mocno lub nie na nadchodzący termin, gdy Sylwan szuka rozrywki w myślistwie i odnawia stare w garderobie hrabiny znajomości, Cesia snuje czarną przędzę przyszłości, a Ewelina w oknie wygląda przybycia męża, baron odjechał na czas jakiś do Galicji, a hrabina Eugenja zaczytuje się w romansach, z których już w życiu żadnego nie zrobi użytku, — pan sędzia Słodkiewicz niepomału myśleć zaczął o staraniu się o rękę Ceci. Ciągle sobie powtarzał:
— Co temu Smolińskiemu w głowie: jak zechcę, to się ożenię. Mam tysiąc dusz! Mam tysiąc dusz!
Wmówiwszy sobie, że to się udać może, sędzia jął się odważnie do przygotowań; a choć z rublem bardzo mu się było przykro rozstawać, zajrzał do woreczka, odżałował i począł ekwipowanie.
Wiedział tyle, że się w starym fraku i bryczką starać o hrabiankę nie wypadało. Oddajmy mu tę sprawiedliwość, że odważnem okiem spojrzał w przepaść wydatków, sobie dotąd nieznanych, a dziś nieuchronnych i koniecznych. Człowiekowi, który chodził w kożuszku i jeździł bryczyną, takie mnóstwo rzeczy potrzeba było! Kupił konie, koczyk, szory, przyjął służącego, a Moszka sprowadziwszy, przez tydzień się z nowego i starego obszywał, pewien, że wystąpi nadzwyczaj elegancko. Szczególniej rachował na jeden frak granatowy z guzikami żółtemi, który nazywał bon ton, i na granatową także z nadzwyczaj bogatemi wyszywaniami węgierkę, do której same potrzeby do dwóchset złotych kosztowały. Rękawiczki białe zamszowe wyprano tylko, buty zrobiono na miejscu, zwłaszcza że szewc mu się zaklął, że je po warszawsku potrafi uszyć. Ubrawszy się dla próby, Słodkiewicz, który się nigdy jeszcze tak pięknym nie widział, uśmiechnął się do lusterka.
— Frysz chłopak! Tysiąc dusz! Zobaczymy! — mruknął do siebie. — Znaj, panie Smoliński!
Nazajutrz, wybrawszy się uroczyście, ruszył do Denderowa: w drodze namyślał się już tylko, jak począć. Dwoistą miał przed sobą ścieżkę, a nie wiedział, której się jąć było bezpieczniej: czy pannę w śmierć rozkochać, czy starą fozą naprzód o pozwolenie starania prosić hrabiego. Słyszał, że po świecie i w ten, i w inny sposób się to odbywało.
— Pannę zobaczę: bo jużciż na ludzkie gadania spuścić się nie mogę; a nuż krzywa? To się trafia. Nawet powiadają, że to teraz tak bestje gorsetami sztukują, że ani dojrzeć; ale ja mam oko! ho, ho! Jeśli mi się spodoba, powiem hrabiemu: ot, tak, jasno, pięknie, wyraźnie. A co mam taić?
Zajechawszy do pałacu przed samym obiadem, Słodkiewicz zastał w sali kilka osób gości: hrabinę, hrabiankę i starego Denderę. Wpadł do pokoju, nadając sobie najniezgrabniej minę, jaka mu się zdawała do ubrania najstosowniejszą: głowa do góry, czub wgórę, piersi nieco naprzód, ręka lewa, zaokrąglona zręcznie, utrzymywała kapelusz odświeżony, nogi nieco wtył, usta uśmiechały się, oczki mrużyły, a pewność siebie nadawała mu piętno tak wysokiej śmieszności, że zebrani goście, gdy wszedł, o mało nie parsknęli. Sylwan, nie żenując się wcale, poczynał go zaraz przy powitaniu, jak ciekawe zwierzę, ze wszystkich stron oglądać. Stary hrabia szukał po głowie, coby go tak często sprowadzać mogło, a że mu nic nie był winien, domyśleć się nie umiał.
Słodkiewicz, choć kilka razy mocno się na posadzce pośliznął, parę razy kapelusz upuścił, zębami rękawiczki zdjąwszy, zasiadł w fotelu przy hrabiance.
Byłby nawet rozpoczął niezwłocznie rozmowę, rzucając się śmiało w odmęt konkurów, gdyby sprężyny krzesła, do których nie był przywykły, nie zrobiły mu w początku trochę niepokoju. Obejrzał się kilka razy, czy mu kto figla nie płata, czując się podniesionym do góry, popróbował uniknąć tej wygody i, ruszywszy ramionami, obrócił się do Cesi.
Gdyby nie smutek i gniew w duszy, hrabianka dawnoby nieocenionego oryginała prowincjonalnego wzięła za cel żartów. Ale teraz nie miała do nich ochoty. Ona i Sylwan spoglądali tylko na siebie, jakby ubolewając, że interesa ojcowskie takie im sprowadzają figury. Pomimo że Słodkiewicz łatwą sobie wyobrażał rozmowę z pannami, gdy przyszło do Cesi się odezwać, nie wiedział, od czego zacząć.
— Jak na początek wiosny, porę mamy niczego! — rzekł nareszcie, sądząc, że to dalej pójdzie.
— Co? — spytała Cesia.
Potrzeba powtórzenia po raz drugi tego zdania zmieszała Słodkiewicza; ale śmiało, walcząc za prawdę, aksjomat swój wyrzekł powtórnie.
— W istocie! — odpowiedziała Cesia — ale czyż to już początek wiosny?
Sędzia, który nie pojmował życia bez kalendarza, zgorszył się zapytaniem.
— A jakże, — rzekł — taż tylko co nie widać, jak skowronek zaśpiewa.
Skowronka wyraźnie umieścił, jako istotę mogącą wprowadzić rozmowę na tor poetyczniejszy.
— Ale djable ładna! — rzekł w duchu. — Trochę blada! Niczego! niczego: toby się poprawiło!
— A ja myślałam, że to jeszcze zima, — odpowiedziała Cesia, ziewając — u nas zima trwa od lata do lata. Tak chłodno — wstrząsnęła się.
Słodkiewicz nie zrozumiał.
— Bredzi! — rzekł w duchu — czy tak jej edukacji nie dali, że o wiośnie i jesieni nie wie? A to dziwna rzecz, a po francusku szwargocze!... — Pani się zapewne zajmuje ogrodem, gospodarstwem?
— Ja? Gospodarstwem? — śmiejąc się, zawołała Cesia — a toby było przedziwne!
— To jest gospodarstwem ogrodowem! — dorzucił sędzia.
— Dość lubię kwiatki — miarkując się, odpowiedziała hrabianka. — A pan?
— Ja także! bardzo! Mam nawet w jednym folwarku bardzo ładne astry, które mi się dostały remanentem i grosza nie kosztują... A! i piwonje! Ale mi zawsze dziewczęta pozrywają.
— Szczególniej szkoda piwonij, — żartując, odezwała się Cesia — pan musisz je lubić?
— A jakże! — odparł Słodkiewicz. — Choć to tam, my gospodarze, nieżonaci!
— To pan jesteś nieżonaty? Do tej pory nieżonaty? — spytała niby zdziwiona Cesia.
— Nie miałem czasu, — rzekł sędzia — proszę hrabianki: ta to tysiąc dusz na mojej głowie, gospodarstwo; a chcąc się żenić, to wiele zabiera czasu.
— Pan masz tysiąc dusz?
— Tysiąc jedenaście płci męskiej, tysiąc dwadzieścia i trzy żeńskich, trzy piękne folwarki, gorzelnia.
— Proszę pana i dotąd nieżonaty! — zawołała Cesia, żartując tak serjo, że Słodkiewicz, ujęty łatwością rozmowy, ani się domyślał, że z niego nielitościwie drwiła.
— Już też, proszę hrabianki, — rzekł uczuciowo Słodkiewicz — czuję codzień więcej potrzebę starania się o dozgonną towarzyszkę życia. Smutno mi, tęskno samemu — westchnął, westchnęła i hrabianka.
Sędzia się ośmielił.
— Bylebym mógł znaleźć kogo, coby mi się podobał.
— I komubyś pan się podobał — dodała Cesia.
— A tak! — poprawił się Słodkiewicz.
— Choć to sympatje bywają zwykle wzajemne — mówiła nielitościwa panienka.
— Bywają wzajemne — powtórzył sędzia, dziwiąc się, jak szło gładko. — No! tobym się zaraz ożenił. Domu nie mam, ale toby się zrestaurowało. A reszta, aby pieniądze! aby pieniądze! Czy nie za daleko zajechałem? — spytał się w duchu sam siebie. — Ale mnie widocznie ośmiela.
— Ja pana poswatam! — odezwała się Cesia, której na myśl przyszło nastręczyć mu pannę ciwunównę.
Rozśmiał się Słodkiewicz z ukłonem, ale wtem hrabia, który się nie bez przyczyny obawiał, żeby córka nie posunęła się za daleko w swych żartach, ujął za rękę i odprowadził sędziego.
Przy obiedzie potrzeba było wielkiej wstrzemięźliwości, żeby się nie śmiać z nieszczęśliwego pana Piotra, który na potrawy patrzał ze zdumieniem i nie dawał sobie rady z niemi, póki go przykład nie nauczył, co czynić wypadało. Nakońcu, gdy wodę do ust podano, wychylił ciepłej filiżankę całą, a Sylwan parsknął; ale krzesła wstających zaszumiały i nikt tego nie słyszał. Zapach cytrynowej skórki uwiódł tak niebacznego!
Na cygara poszli do oficyny. Sylwan swoich gości do siebie zaprosił, a hrabia, zawsze podejrzewając jeszcze Słodkiewicza o jakiś interes, poprowadził go z sobą, ażeby się zbyć co prędzej.
Wypiwszy kilka kieliszków wina, trochę weselszy i śmielszy daleko, sędzia szedł z mocnem postanowieniem proszenia hrabiego, aby mu o rękę córki starać się dozwolił. Podano fajki i Dendera się zamyślił. Słodkiewicz coś opowiadał, coraz to swoje tysiąc dusz wspominając nawiasowo. Wreszcie wstał i, na jednej przechylając się nodze, zagaił sprawę:
— Jaśnie wielmożny hrabia pozwoli mi... to jest... tyle mając szacunku dla ich domu... wedle starego zwyczaju... silne przekonanie... chociaż przed sobą nie taję... byłoby dla mnie wielce zaszczytnem...
Słodkiewicz, tak zwykle wymowny i przytomny, nie wiem, skutkiem wina czy ciepłej wody, tak się zmieszał, że chcąc powiedzieć jakoś wszystko razem, nie powiedział nic wcale.
Hrabia rozśmiał się dobrodusznie: pochlebiało mu bowiem zmieszanie szlachcica przed jego obliczem, a nie domyślał się jeszcze, o co chodziło.
— No, mój kochany panie Słodkiewicz, — rzekł tonem protekcjonalnym — śmielej, śmielej. Cóż chcesz?
— To jest, — począł drugim nawrotem Słodkiewicz — że jabym chciał się żenić.
— A czemuż nie! Bardzo dobrze! — zaśmiał się hrabia.
— Tysiąc dusz! To piękna rzecz. I kapitały!
— I kapitały! I to rzecz bardzo piękna.
— Czas wreszcie o postanowieniu pomyśleć.
— Łysina przypomina! — rzekł, uśmiechając się, hrabia. — Choć jej jeszcze masz mało, ale sama pora!
— Człowiek pragnąłby wziąć co z dobrego domu.
— Naturalnie — poparł hrabia, nie wiedząc jeszcze, do czego sędzia zmierza. — Krew! krew! to grunt!
— I gdybyś JW. pan był łaskaw, — omylił się Słodkiewicz — a pozwolił mi starać się...
— O kogo? — niespokojnie spytał Dendera.
— O hrabiankę! — rzekł wreszcie Słodkiewicz.
— O moją córkę! — wykrzyknął hrabia — o moją córkę!
I twarz jego, dziwnie zmieniona na chwilę, skrzywiła się śmiechem szyderskim, którym wybuchnął, kładąc się na krzesło i trzymając za boki.
— O moją córkę! Pan Słodkiewicz! O moją córkę! A! to przedziwne! to nieoszacowane! to doskonałe! to wyborne!
Sędzia stał osłupiały, spadłszy odrazu z trzeciego piętra.
Hrabia śmiał się i śmiał, nie mogąc powstrzymać, ale z oczu jego zaiskrzonych gniew buchał: pomiarkował się nareszcie, przyszedł do siebie i zbliżył się do Słodkiewicza:
— Mój panie Słodkiewicz, skąd ci taka myśl przyjść mogła? Przyznaj się, ktoś ci ją poddać musiał?
— Ale ja mam tysiąc dusz, — odezwał się obrażony — cóż to? dlaczegóżbym... co to ja gorszego?
— Mój drogi, na Boga, nie chcę cię na śmiech wystawiać, ale to coś tak dziwnego, że nie wiem, jak ci to na myśl przyjść mogło! Jesteś sobie sędzia Słodkiewicz, masz tysiąc dusz, masz kapitały, wszystko to wybornie; ale ażeby sięgnąć do hrabianki Denderówny — daleko! Znam twoje pochodzenie (sędzia się zaczerwienił), wiem jak przypadłeś do grosza; jużciż to śmieszna, moje serce, pretensja, chcieć ci się bratać ze mną! Nikomu nie powiem, żeś taką niedorzeczność popełnił; ale sam widzisz, że to śmieszna pretensja.
Gdy to mówił hrabia, Słodkiewicz miał czas i rozgniewać, i zebrać na odpowiedź.
— Panie hrabio, — rzekł — jestem szlachcic, mam majątek. Zdaje mi się, że nie powinienem był obrazić pana, myśląc o jego córce.
— Ale zmiłujże się! pomiarkuj! Tobie chcieć się łączyć z familją historyczną w chwili, gdy Denderowie połączyli się z całą magnaterją austrjacką.
— No, to i ja jestem magnat, choć nie austrjacki! — zawołał Słodkiewicz. — Niebardzo się też tego szczęścia będę napierał! Mnie te apostoły niepotrzebne.
Wziął za kapelusz. Hrabia postąpił krok.
— Nie gniewajże się, mój Słodkiewicz, — rzekł protekcjonalnie — jak się zreflektujesz, sam osądzisz, żeś zrobił głupstwo. Cesia ci się podobać mogła, no! ale to wysokie progi, na twoje nogi!
— Wysokie progi — z ukłonem wynosząc się szybko za drzwi, mruknął Słodkiewicz. — Wysokie progi! Tak, tak! No, no! zobaczymy, czy ich nie potrafimy ociosać! Czekaj, stary! Chyba żyć nie będę, to ci to podaruję! Łajdak Smoliński!
To mówiąc, w największym gniewie z Denderowa odjechał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.