Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom drugi/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kordecki
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1852
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.

Na drugi dzień po rozpoczęciu na nowo kroków wojennych, już nie mógł wytrzymać pan Czarniecki, śmigownicami tylko i organkami opędzając się hałastrze, a na wielkie działa spoczywające patrząc; zakasał poły, pokręcił wąsa i ruszył do xiędza przeora.
Tu znalazł i Zamojskiego.
— Xięże przeorze dobrodzieju, — rzekł na progu — trzymaliśmy jak mogli, ale daléj chyba nas każesz powiązać; pozwól dawać ognia z dział, bo szwedzi jak muchy na miód pakują się nam pod nos, cierpliwości nie staje; attandem znowu ich możemy kropnąć bez pozwolenia, bo w człeku krew nie woda, gra; a nieposłuszeństwo tempore hostilitatis nic potém, więc lepiéj nam pozwól!
— Chyba w ostateczności, — odparł przeor — zawsze z pana Piotra gorączka. Nie życzyłbym się śpieszyć; pamiętajmy że się broniemy tylko, żeśmy z mnichów żołnierze... śmierci niczyjéj nie pragniem, byle nam pokój...
— Otoż to, — rzekł Czarniecki — ażeby nam pokój dali to ich tłuc potrzeba, et fortiter.
— Ale nigdy na życie ich nastawać nie powinniśmy, byle się opędzić; nie zapominajcie że gdy kusze okazały się w wojnach XII w. zbyt śmiertelném narzędziem, to koncyljum laterańskie użycia ich zakazało, aż w następnych dopiéro krucjatach, gdy z niewiernemi do czynienia przyszło...
— Ojcze a dobrodzieju, tu nie o kusze idzie, całkiem inna sprawa! Co nam tam do lateraneńskiego koncyljum... Przytém a toć to niewierni, ba gorzéj bo odstępcy... więc pozwalacie huknąć?
— Na miły Bóg, kochany panie Pietrze, bez téj zawziętości, bez téj szparkości. Ja wódz wasz i ojciec, proszę! każde biedne ludzkie życie co tu się zakończy, na mojém sumieniu, nie obarczajcie go!
Czarniecki głową pokręcił, ramionami ruszył, szukał widocznie argumentu, a nareście rzekł cicho.
— Stań się wola Twoja! Jednakże nieuchronna rzecz że nam strzelać przyjdzie; szwedzi nas opasują, gruchoczą nam mury, a my mamyż stać i patrzéć?
— No to sobie strzelajcie, — odparł przeor, a Zamojski dodał:
— Dawać ognia, dawać ognia, więcéj dla strachu, niż żeby padali... bo drażnić i tak podrażnionego nieprzyjaciela, nie polityczna i szkodliwa. Już i tak Miller patrząc na swego Horna, którego kosą nasi tak dobrze podcięli, złością się zajada.
— Wszak tylko po brzuchu go drasnęli! — zawołał pan Piotr — co u licha! i jeszcze się skarży.
— Nie mniéj, pewnie ducha wyzionie.
— Zdaje mi się że to sztuka Janasza Węgrzyna, który niech w Bogu odpoczywa, bo żołnierz był dobry; a ja na mury pośpieszę.
— I ja z wami, — dorzucił Zamojski chwytając czapkę, — czas mi do moich.
— Zapewne, chodźcie, chodźcie a żywo, załodze ducha dodacie, nie szkodzi!
Ale na ten raz przynajmniéj załoga ducha niepotrzebowała, nabrała go spoczynkiem, wlał widok szubienicy oburzenie, rozgrzewały się serca ciągłém zapatrywaniem na niezmordowane męztwo Kordeckiego.
I dzień to nie był bez ofiar, niestety! Jak gdyby wszystko miało być cudowném w tém oblężeniu pamiętném, nawet kule rażące ludzi w twierdzy, zdawały się ręką niewidzialną skierowane, ku jakimś niepojętym celom. Wprzód jeszcze czterech Janów, (między niemi Jan czyli Janasz Węgrzyn) padli od kul szwedzkich; dnia tego trzech znowu młodzieży imieniem Janów działa nieprzyjacielskie położyły trupem. Któś to postrzegł i uwagę zrobił, aż co było Janów na murze zbiegać poczęło, a że to imie u nas pospolite, znalazło się dosyć przepłoszonych. Dano znać Kordeckiemu, wyszedł spiesznie, znalazł w podworcu jeszcze owych wylękłych Janów, nie wiedzących co począć z sobą: zbliżył się do nich i spytał:
— Czegoście to z murów zeszli, kochani bracia? Żaden do strachu przyznać się nie śmiał.
— Wiém, — kończył powolnie, wiém że bojaźń was ogarnęła! Zamiast zazdrościć korony Janów męczenników, wy unikacie śmierci wybranych, woląc życie mizerne strachem przedłużyć, niż żyć na łonie Bożém i w pamięci ludzkiéj. Coż za dziwny objął was przestrach? Nie jest-li to najwyższém szczęściem poledz w obronie wiary i kraju? Idźcie jeśli chcecie, wstyd wasz ukryć, myśląc że losu z ręki Bożéj wyznaczonego unikniecie... idźcie i płaczcie nad słabością waszą...
Ale po tych kilku słowach, nowy duch w nich wstąpił: zawstydzeni, zagrzani, ruszać się, rozbiegać na stanowiska poczęli, i odważnie dotrwali w boju. Dzień ten ze wszech miar szczęśliwym był zresztą dla oblężonych. Kule szwedów, czy to że się już byli przejęli mniemanemi czarami mnichów i źle je kierowali, czy cudem łaski Bożéj, ciągle leciały po nad mury, lub padały w podworce i trzech tylko ludzi ubiły. Ogień zaś twierdzy był przeciwnie nadzwyczaj trafny.
Ciągle na myśli mając owe czary, ciągle o nich prawiąc, obawiając się ich coraz mocniéj, szwedzi nieopatrznie, tchórzliwie, przymusem tylko działali. Na baterji północno-wschodniéj z pośpiechu czy z nieopatrzności proch rozsypany pięciu puszkarzom oczy wysmalił, a Cekwart stojący przed nią, w téjże chwili z działa ubity został. Wypadek ten gorzéj jeszcze ich potrwożył, tak, że mimo poduszczeń Millera, mimo dodawanego ducha i wódki, ku końcowi dnia ogień zwolniał widocznie i był raczéj postrachem samym, niż niebezpieczeństwem. Oficerowie nawet unikali zbliżenia się do murów, popychając naprzód żołnierza, a żołdacy szli opieszale, spędzeni, odstępowali szybko. Wyłomu pożądanego zrobić było niepodobna. Miller który i sam od tego przesądnego strachu nie był wolny choć się wyśmiewał z tchórzów, odjechał zawczasu i ciężko zadumał pod namiotem. Wejhard tylko dojeżdżał, pędził, groził, zachęcał i wiodąc za sobą wszędzie Wachlera, który mu słabsze miejsca wskazywał, chciał coś dokazać, a nie mógł. Jakkolwiek niedowiarek, przecież się jeszcze nie wyrzekłszy katolicyzmu, i w głębi pamiętny wiary swojego dzieciństwa, począł i on wątpić o sile ludzkiéj, a przypuszczać jakąś inną, potężniejszą. Kaliński także milczał i stojąc z boku, już nawet w rady się nie wdawał; pocieszał tylko powtarzając:
— Niechno działa z Krakowa nadejdą.
— Jeśli tak celnie jak te strzelać będą, — odezwał się Wejhard — nie wiele na nich zyskamy. To coś niepojętego panie starosto.
— Istotnie panie hrabio, to jakieś czary.
— Waćpan wierzysz w czary?
— Któżby w nie mógł nie wierzyć, — odparł pan Seweryn, a hrabia?
— Ja! niewiém tak dalece, sunt, non sunt! to wątpliwa!
— Zdaniem wielu uczonych, — ciągnął daléj Kaliński — a zwłaszcza autora Młota na czarownice.
Ale Wejhard nie słuchał już, coś ważył i myślał.
— Nie jest-li to rzecz niepojęta, ten opór i nasze mazgajstwo!! Wziąwszy Poznań, Kalisz, Kraków, Warszawę, stanąć przy Częstochowie?
— Rzecz jest istotnie zastanowienia godną, ale téż zima, ale...
— Żadne ale niesłuży, silniejsi jesteśmy niż wprzódy, czemuż tu bezsilni?
— Ruszył ramionami i pojechali nieodstępni towarzysze do Millera, jemu ducha poddawać. Tu zastali nowe rzeczy.
Czaty rozsypane do koła i podjazdy szwedzkie schwyciły wracającego z Pruss pana Piotra Sladkowskiego, podkomorzego rawskiego, i przywiodły go do obozu. Pan podkomorzy jechał sobie spokojnie, niedbając na szwedów, bo sądził że jako adherent szwedzki, wszędzie będzie miał wolny pass. Ale ciury, którzy się radzi byli obłowić, a myśleli że to jaki poseł lub szpieg, wzięli pana podkomorzego z całym jego dworem i przywlekli przed Millera.
Był to człek, jak mówią, kuty na cztéry nogi; ze szwedami mówił po szwedzku, z polakami po polsku, a sercem po staremu ciągnął do swoich więcéj. Gdy więc Miller jął go rozpytywać, począł się skarżyć i wynosić swoje przywiązanie do szwedów.
— Panie Generale, — rzekł z oburzeniem — cóż to? czy bezpieczeństwa w kraju niéma dla nas poddanych króla JMci Karola Gustawa I. Jakto mnie śmieli zatrzymać pańscy żołdacy?
— Co waszmość chcesz? to wojenny czas!
— Ale ja człek spokojny.
— A któż waszmości wiedział, coś za jeden?
— Pokazywałem pass Duglass’a?
— Onibo czytać nie umieją; niewieleś na tém ucierpiał że trochę zboczyłeś, a dla mnie to się dobrze stało.
— I postraszyli mnie i zmitrężyli mi drogę.
— A ja mówię, że to się dobrze stało: waćpan świeży człowiek, zrobisz mi tę grzeczność i pójdziesz jutro do tych upartych mnichów. Ja z niemi głowę tracę, a mam litość nad niemi, dawnobym mógł ich zniszczyć z kretesem, a żal mi. Powiesz im waszmość żeby nieszaleli, że cała Polska nasza, że się poddać muszą.
— Ale panie generale, cóż ja tam poradzę.
— Poradzisz waćpan, poradzisz, poświadczysz co się dzieje, nakłonisz ich, waćpanu lepiéj uwierzą.
Pan Sladkowski dziwnie jakoś brwiami ruszywszy, wąsa pokręcił.
— Wszak w Prusiech wszystko dobrze? wszak szwedzi wszędzie górą.
— A jakże! panie generale, a jakże! tak jest! powtórzył Sladkowski.
— No! powiesz im to wszystko... powiesz i przemówisz z dobrą radą, żeby się poddali.
— Prawdę powiedziawszy, jestem nawet dawno znajomy xiędzu Kordeckiemu...
— Tém lepiéj, więcéj da wiary waszmości.
— Hola! klasnął Miller w ręce; teraz muszę waszmości przyjąć, i kazać ci dać kwaterę w Częstochowie.
Zaprzątnięto się tedy przyjęciem pana Sladkowskiego; ale gdy go poczęli badać o swoich, o fortunę oręża szwedzkiego, oto i owo; prawił im banialuki i androny, plątał się, bałamucił i nadewszystko zaklinał że był wiernym bardzo poddanym króla Karola choć nie wiele mógł wiedzieć, bo jeździł na Żoławy za interessem własnym, unikał posterunków i wybierał kraj spokojny.
Miller widząc go tak jakoś nie zaopatrzonym w nowiny, pożałował nawet że go do klasztoru posłać umyślił, ale pomyślał sobie: — lepiéj taki że nowego człowieka zobaczą a od niego co posłyszą, niech jedzie. Kaliński uprzejmie się ofiarował do towarzystwa, ale podkomorzy grzecznie odmówił, dowodząc że sam na sam z xiędzem Kordeckim jakoś to lepiéj pójdzie.
Wejhard odjechał z nową nadzieją, a Sladkowskiego rajtarowie zawiedli do miasteczka Częstochowéj, gdzie u Hiacynta Brzuchańskiego dano mu mieszkanie. Nazajutrz rano miał po niego przysłać Miller, dodać mu trębacza i wyprawić na Jasną-Górę.
Ledwie się uwolnił od szwedów podkomorzy i poczuł swobodnym, rozmarszczyło mu się czoło, i jął rozpytywać gospodarza ostróżnie.
Dowiedział się wszystkiego co się tknęło oblężenia i z weselszą twarzą do snu poszedł.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.