<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Król Maciuś na wyspie bezludnej
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Naukowa w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

— To jest dom sierot, a nie szkoła. W szkole tylko uczą, a my tu mieszkamy. Jemy, śpimy — wszystko. Mojego tatusia zabili na wojnie, twojego pewnie także. Żeby się tu dostać, trzeba złożyć podanie. Zanim przyjmą tu dziecko, to bardzo długo trwa. Ale ja ci radzę: zostań i już. Nikt nie zauważy. Dawniej co innego: wszyscy mieliśmy jednakowe ubrania; ale po wojnie wszystko się zmieniło. Każdy robi, co chce.
— Ale dzieci przecież poznają, że nowy — mówi Maciuś.
— To nic. Starszym rozda się serdelki, żeby nic nie mówili, a malcy będą się bali. Muszą się nas słuchać, bo jak nie — w zęby — i cała parada. Zresztą jak chcesz, możesz siedzieć w krzakach tymczasem. Ja się naradzę ze skautami.
— Są u was skauci? — ucieszył się Maciuś.
— Jacy tam skauci. Papierosy palą i nie mają pasa ze skautowskim nożem. Tylko się tak nazywają. Mówię ci: niema żadnego porządku. Co kto chce, to robi. Powiedziałbym ci coś, ale nie wygadasz? Więc mamy tu tajny związek Zielonego Sztandaru. Patronem naszym jest — tylko pamiętaj, bo to tajemnica. Patronem naszym jest Maciuś. Chcemy wykraść Maciusia z bezludnej wyspy. Tylko pamiętaj: gdybyś komu choć słówko powiedział, to już wiesz, co będzie. To jest nasz najtajniejszy związek.
Rozległ się dzwonek.
— Posiedź trochę, bo muszę iść na lekcję. Sprawdzają przed pierwszą lekcją, potem można już nie być. Bywaj: za godzinę. Masz tu kawałek chleba.
Zjadł Maciuś chleb, dwa serdelki, siedzi w krzakach i myśli, co robić. A tu nagle wali do ogrodu policja.
— Będą szukali.
Wcale nie. Sprowadzili z więzienia może stu chłopców, aresztowanych na różnych ulicach. Rodzice się zbuntowali, poszli przed więzienie, awanturę zrobili, że ha!
— Nie chcemy, żeby dzieci razem ze złodziejami siedziały.
Więc przeprowadzono chłopców z więzienia tu do domu sierot.
Wybiegł jakiś gruby pan, rękami macha, złości się, krzyczy:
— Dlaczego nie uprzedzono? Gdzie ja ich podzieję? Ani miseczek, ani kubków nie mam dla nich. Gdzie oni będą spali?
— My nic nie wiemy — mówią dozorcy więzienni. — Kazali, więc kazali, i już.
I poszli.
A tu dzieci z domu wybiegły do ogródka. Już teraz nikt nic nie wie. Wyniesiono dwa stoły, zaczęto na arkuszach spisywać, jak kto się nazywa i gdzie mieszka.
— Ja jestem synem adwokata.
— Mój tatuś jest żandarmem.
— Moja mamusia aktorką.
— Mój tatuś posłem zagranicznym.
Nagle zajeżdża samochód.
— O, tatuś przyjechał.
Zagraniczny poseł zaczyna krzyczeć na grubego pana:
— Jakiem prawem? — powiada. — Co to za porządki?
A tu znów policja sprowadza ze czterdziestu nowych.
— Oddaj mi pan moje dziecko — krzyczy żona zagranicznego posła.
Już wali do ogródka cała kupa rodziców. Płacz, wrzask, wymyślania.
— Teraz już mogę wyjść z krzaków — pomyślał Maciuś. — Jeżeli policja w ten sposób ściga przestępców, dziwię się, że wogóle może kogoś złapać. Jestem bezpieczny.
I Maciuś tak się czuł bezpieczny, że przecisnął się aż do samego stolika, gdzie stał gruby pan i probował uspokoić publiczność.
— Moi szanowni ojcowie i matki, jestem dyrektorem domu sierot, a nie naczelnikiem więzienia. Dla mnie jest to wszystko bardzo przykrą niespodzianką. Jestem, proszę państwa, uczonym wychowawcą, autorem uczonych książek o dzieciach. Napisałem książkę pod nagłówkiem: „365 sposobów, żeby dzieci nie hałasowały“. Napisałem drugą książkę: „Co lepsze: czy guziki blaszane, czy rogowe?“ Trzecia moja książka pedagogiczna ma tytuł: „Chów trzody chlewnej w internatach“. Bo trzeba państwu wiedzieć, że tam, gdzie jest dużo dzieci, zostaje dużo obierzyn i pomyj. I to się nie powinno marnować. W moim internacie najbardziej chude prosiątko wyrasta na doskonałą świnkę. Dostałem dwa srebrne medale. Jak tylko spojrzę na dziecko, zaraz wiem, co ono warte. Poznaję po twarzy, po oczach, po wszystkiem. Proszę was, spójrzcie tylko na tę dziewczynkę...
I dyrektor wskazał na stojącego przy stole Maciusia.
— Spójrzcie na jej łagodną twarzyczkę i rozumne oczęta. Jest niedawno, ale znam ją nawskroś; jej duszyczka nie ma przedemną tajemnic. Każdą jej myśl czytam, jak na dłoni.
Dyrektor jedną rękę oparł o głowę Maciusia, a drugą otworzył i patrzy. I Maciuś nie na żarty się przestraszył, żeby dziwny gruby pan czego niepotrzebnego tam nie wyczytał.
Kiedy rodzice przekonali się, że dzieci nie są w więzieniu, tylko pod opieką uczonego wychowawcy, już nie robili awantur, rozeszli się spokojnie. Tylko zagraniczny poseł zatelefonował do prefekta policji i otrzymał pozwolenie na odebranie synka, którego zaraz zabrał do samochodu.
Po chwili znów wybiega dyrektor i krzyczy:
— Panowie wychowawcy. Za pół godziny odbędzie się narada, jak szukać zbiegłego Maciusia. Przyjedzie tu bardzo wiele znakomitych osób. Proszę zmienić dzieciom bieliznę, umyć im uszy i wytrzeć nosy. Rozumiecie: ani jednego zasmarkanego nosa. I niech jakaś dziewczynka da bukiet prefektowi policji. Najlepiej — ta mała z łagodną twarzyczką. Hej, służba, chodźcie sprzątać.
I poleciał.
— Gdzie jest ta dziewczynka, która ma podać bukiet? — pyta się wychowawca.
— To ja — mówi Maciuś. — Ale jestem chłopiec, wcale nie dziewczynka.
— Ach ty zarozumialcze — rzucili się na Maciusia wychowawcy. — Jak dyrektor mówi, żeś dziewczynka, toś dziewczynka, i koniec. Za upór i nieposłuszeństwo nie dostaniesz jutro obiadu.
I w pół godziny później Maciuś, ubrany w białą sukienkę z różową szarfą — podał prefektowi policji bukiet kwiatów. A za prefektem zaraz przyjechali: naczelnik policji śledczej, sędzia policji kryminalnej, szef żandarmerji, dyrektor defenzywy i jeszcze ze dwadzieścia miejscowych i zagranicznych łapaczów.
— Panowie — zabrał głos dyrektor domu sierot. — Jestem wychowawcą i uczonym pisarzem. Moje zadanie pilnować, żeby dzieci nie gubiły chustek do nosa, żeby nie hałasowały i nie obrywały guzików. Ale jeśli idzie o pochwycenie zbiegłego dziecka, wiem lepiej, bo znam dzieci. Z całą stanowczością twierdzę, że Maciusia nie ma w stolicy. Maciuś zapewne ukrył się w lesie, i znaleźli go śpiącego cyganie albo wieśniaczka. Maciuś ukrywa się na wsi, albo wśród bandy cyganów. Jeżeli Maciusia poznali, to pewien jestem, że go wydadzą, bo Maciuś wszystkim się dał we znaki. A jeżeli go nie poznali, z pewnością sam się wygada. Trudno żądać, moi panowie, żeby prosty kmiotek był wychowawcą, więc zanim się domyśli, że ukrywa Maciusia, upłynąć musi kilka tygodni. Stolica zna Maciusia — on by tu i pięć minut nie mógł się ukryć.
Stoi Maciuś przy drzwiach i słucha. Bo dyrektor kazał mu stać przy drzwiach, bo może ktoś poprosi o szklankę wody albo mu coś spadnie, i trzeba podnieść. Dorośli nie lubią się sami schylać, bo ich kości bolą.
No i radzą — radzą — każdy co innego mówi, — aż postanowili, żeby dzieciaków długo w zamknięciu nie trzymać. Niech przenocują, a jutro ich się wypuści. Rodzice mogą przynieść dzieciom obiad, bo niespodzianie przybyły, więc dla nich nic nie przygotowano: więc żeby nie były głodne. Dzieci już nie sprowadzać. No i koniec.
Jak tylko Maciuś, przebrany znów za chłopca, wyszedł na podwórze, obstąpili go wszyscy:
— O czem tam mówili, co robili, czy jedli co i czy smaczne? Czy Maciuś coś dostał od gości? Czy się nie wstydził? Kiedy wypuszczą więźniów i co dziś będzie na obiad?
No tak: Maciuś się wstydził, nic nie widział, nie słyszał, — nic nie wie i nic nie powie.
Prędko się odczepili, bo bardzo byli zajęci. Każdy starał się coś wymanić od więźniów.
— Widzisz, mnie tak potrzebny scyzoryk, a tobie na nic.
— Słuchaj: daj mi lusterko. Ty masz w domu lepsze.
— Jak mi dasz ten piórnik, to ci coś bardzo ciekawego powiem.
— Patrz: włosy mi się ciągle rozlatują — daj mi tę zapinkę.
Nie wszystkie dzieci wymaniały; jeśli nawet kto nie brał, przyglądał się i słuchał. — Była to zupełnie nowa rozrywka i ciekawe widowisko. Bo tak — biegały tylko po podwórku, albo chodziły parami przez ulicę. A chodzić parami nie jest przyjemnie, bo zaczepiają — i nie można oglądać wystaw sklepowych.
Zapomniałem powiedzieć, że Maciusia przebrali w sukienkę córki gospodyni, a potem dali ubranie chłopca, ale nie to, które dostał od zwrotniczego. Więc teraz zupełnie się już nie różnił od wszystkich.
Zresztą — i tak nikt nic nie wiedział. Aż do późnego wieczora przychodzili rodzice z paczkami. Takiej uczty nie pamiętali najstarsi wychowańcy.
Eeech, wesoło. A dzięki komu to wszystko?
— Niech żyje król Maciuś — ośmielił się ktoś krzyknąć.
I wszystkie dzieci, nawet uwięzione, powtórzyły dwa razy zgodnym chórem:
— Niech żyje — niech żyje!
A Maciuś miał wielką ochotę krzyknąć także:
— Niech żyje pułkownik Dormesko!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.