<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Król Piast
Tom I
Podtytuł (Michał książe Wiśniowiecki)
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1888
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

W Łowiczu, w dworcu Arcybiskupim, gdzie podówczas Prymas Prażmowski przebywał, bliżej chcąc być stolicy, pod koniec 1668 roku, po odjeździe Jana Kaźmirza, ruch, zjazdy i narady były nieustające.
Arcybiskup pochlebiał sobie że w ręku miał koronę i że nią rozporządzi jak mu się podoba, sobie, rodzinie i sprzymierzeńcom zapewniając znakomite korzyści. Francuzkie zabiegi poczęte za żywota Maryi Ludwiki, przeżyły ją i tryumfowały.
Znudzony wszystkiem Jan Kaźmirz jechał do Francij — odpoczywać na tłustem opactwie — a po drodze był tak wesół że w Krakowie tańcował, a jego orszak tak się sprawiał butno że szlachtę bił, która ex-króla pozywała do sądów kapturowych i sądziła go na infamję.
Żartobliwsi na sejmie abdykacyjnym przezwali go już panem Snopkowskim od wąsów snopu w szwedzkim herbie.
Smutne to zrzucenie korony, od któréj Walezjusz uciekał, — jowjaliści ówcześni w żart obracali. Niczyjego serca nie przejęły, te groźne, prorocze, natchnione, łzawe wyrazy jakiemi Jan Kaźmirz kraj pożegnał.
Takie to były czasy. On tam z piersi dobywszy to złowrogie proroctwo Kassandry, które było jakby echem kazań Skargi — on sam śmiał się nazajutrz zostawszy panem Snopkowskim. Losy Polski spoczęły w ręku arcybiskupa zaprzedanego Kondeuszowi, Hetmana Sobieskiego żonatego z francuzką i oddanego Francij i znaczniejszéj części arystokracij, która pozyskaną dla niéj była.
Z księdza Olszowskiego, który wydał cenzurę kandydatów do korony i zalecał Piasta, śmiano się jak ze statysty in partibus, który wpływu mieć niemógł na Elekcij.
Mało kto naówczas baczył na to że zwolna, obok potęgi magnatów — niesforna, krzykliwa, na pozór dająca powodować sobą i kierować — rosła siła nowa, którą starsi panowie bracia mieli za swoją.
Już naówczas panowie i szlachta, których prawo nie rozróżniało, dając im równe prorogatywy — rozbili się na dwa obozy.
Dostatek lub ubóztwo nie stanowiły koniecznie cechy i znamienia jednego z dwu obozów tych, dzieliły je szczególniéj wychowanie, obyczaj, pojęcia, — strój nawet.
Już od Zygmunta III zaczynano się przebierać po Europejsku a zarzucać strój narodowy. Na pozór nie miało to żadnego znaczenia, było drobnostką, rzeczą smaku, — ale niema w życiu człowieka symptomu bez genezy — bez głęboko leżących przyczyn — i zewnętrzna forma wcale nie tak była obojętną jak się wydawać mogła.
Już ten sam fakt że ktoś miał odwagę zerwać z narodem, wyróżnić się od niego — zażądać czegoś innego niż wszyscy i — że mu smakowała rzecz obca lepiéj niż spadek dziadów i pradziadów — miał ogromne znaczenie.
Chcieć za cudzoziemca, choćby powierzchownie uchodzić wśród swoich — jest to im zadać brak smaku, — zadomowienie i zardzewienie.
Wprawdzie strój i mowę obce przynosił z sobą dwór — ale nie miałby siły ich zaczepić, gdyby w górze nie rzucono płocho wszystkiego co swoje, dla tego co obcem było.
Jako wymówkę miała młodzież bogata, cała prawie kształcąca się zagranicą — iż u obcych znajdowała ogładę większą, życie słodsze i szumniejsze, postęp w tém wszystkiem co je uprzyjemniało.
Lecz z tą chwilą gdy mówić, stroić się i bawić zaczęto po francuzku i po niemiecku — skazano Polskę starą na śmierć.
Zamiast o swéj sile wyrabiać sobie cywilizacją własną, mającą charakter narodowy i miejscowy — zmuszoną była się przeradzać i przetwarzać. Żadne takie przesilenie okrutne nie przechodzi bez oporu i boleści. — Licząc też zastępy szlachty która polską była i pozostać nią chciała, stanęły okoniem przeciwko kosmopolitom.
Walka rozpoczęła się nie zapisując na chorągwi hasła — inne wywieszono na niéj, lecz w głębi nie była czem innem tylko bojem o utrzymanie obyczaju i cech narodowości. Do nich należały do zbytku aż rozrosłe swobody, — korzystano z nich ażeby je nietylko utrzymać, ale doprowadzić do rozprzężenia i anarchij.
Z obu stron u panów i u wrzawliwéj a warcholącéj szlachty były przymioty i wady, były dobre równie jak złe popędy, — lecz walka ma to do siebie że odsłania strony ciemne, że wydobywa zło na wierzch.
U góry stanęły — prywatne przekupstwo, nepotyzm, frymarki, przedajność bezwzględna — u dołu bezrząd i rozpasanie a buta i warcholstwo nie powściągnięte.
Szlachta niechętnie szła na pospolite ruszenie, w sejmie posłowie parli się stać na równi z Senatorami, związki wojskowe i rokosze wrzały ciągle, — panowie płacili za urzędy, rozbijali się o starostwa i lekceważyli losy kraju, — królowie stali się w końcu płatnikami tylko.
Ani z jednéj ani z drugiéj strony nie tajono tego co jakby już zwyczajem uświęcone, przechodziło z pokolenia na pokolenie. Szlachta wiedziała co kto za dostojność i za starostwo zapłacił, panowie na wskroś przenikali wichrzycieli i Katylinów.
Lecz u dołu, ten tłum niesforny, rozgorzały, bezrozumny — miał za sobą że wrzał, burzył się, krzyczał i rokoszował w imie jakiejś zasady, w obronie jakiejś swobody — że się poświęcał dla ogółu, gdy u góry — stała naga i bezwzględna prywata.
Nie ważyła ona sobie wrzasku i obelg jakiemi ją obrzucano — szła cynicznie swoją drogą, — ale upadała moralnie, — tym bezwstydem.
Tłum miał wyższość nad nią — bo on szedł często pieszo i stał o suchym chlebie w obronie praw, gdy panowie lekceważąc je bankietowali. — Panowanie Jana Kaźmirza było momentem krytycznym, — w obu obozach wzmogło się rozprzężenie, szlachta podniosła głowę, obliczyła się, mruczała, czuła się silną.
Lecz jak wszystkie zbiorowiska ludzi ulegała ona tym co się jéj na wodzów narzucali i uginała za powiewem chwili...
Kilka przewódzców poruszało ziemiami wołało do — broni — i miotało temi tłumami.



Ktoby Warszawę widział w tym czasie między sejmem konwokacyjnym a elekcyjnym, świetną, wesołą, wrzawliwą, wytworną, szczebioczącą po francuzku, a przepełnioną dworami panów tak wytwornemi, iż się ich w obec cudzoziemców nie wstydzono... — owe poczty towarzyszące wojewodom, kasztelanom, biskupom, te służby w barwach kosztownych wygalonowane od złota, te panie we fryzurach, koronkach, atłasach, umalowane, woniejące, noszące wszystkie przezwiska mythologiczne lub zapożyczone z romansów francuzkich. Ktoby posłuchał żargonu salonów, w których bardzo mało gdzie się język polski odzywał — musiałby był wnieść z tego, że tu potęga panów, ich wpływ, siła — wola stanowiły o całéj kraju przyszłości.
Wszyscy ci zaś panowie i panie tak służyli zagranicznym potęgom, królowi Francij, Cesarzowi, książętom rzeczy, wszystkim co rozrzucali lub obiecywali pieniądze, iż mniemać było można, że przyszła elekcja pójdzie po woli obcych mocarstw — Francja szczególniéj od czasów Maryi Ludwiki była w ścisłych stosunkach z Polską, a że ją mieć chciała jako sprzymierzoną, hołdownicę przeciwko Cesarstwu — musiał Jan Kazimierz ustąpić z tronu dla Kondeusza — i wszystko tak było osnute, obrachowane, prowadzone przez jednookiego prymasa... iż rachuby zawieść nie mogły... Przyszły król miał już tu dwór swój — francuzki, wychowanice nieboszczki królowéj, ich mężów, młodzież wyuczoną w Paryżu — przygotowane narzędzia, sprężyny, pomocników i sługi.
Cały ten ruch jawny był — a wesołą twarzą biorących w nim udział przekonywały, że pewni być musieli powodzenia...
Dla tego zalotnego, eleganckiego niemieckiego świata, który wziął spuściznę po Maryi Ludwice i panować chciał tak męzkiéj połowie jak ona rządziła Janem Kaźmierzem, rycerski, piękny, — na najświetniejszym dworze wychowany Kondeusz był ideałem...
Z nim tu przyjść miało życie.. a w niem te piękne wychowanice królowéj — półkrólowe obiecywały sobie świetnieć i rozkazywać...
Na czele tych piękności zawczasu cieszących się tryumfem stała naprzód ulubiona Maryi Ludwice, niemal przybrana za córkę Marija de la Grange d’Arquien, żona Zamojskiego naprzód, a teraz Jana Sobieskiego hetmana, który razem z prymasem prowadził Kondeusza.
Hetmanowa była najjaśniejszą gwiazdą na tem niebie, — celowała bowiem pięknością nadzwyczajną, a umiała się nią posługiwać...
Mąż Celudon był jéj niewolnikiem. Jego adoracja dla żony — słynęła jako przykład miłości idealnéj...
Obok niéj nie zbywało na pięknościach, na zalotnych twarzyczkach, a galanterya rozpościerała się szeroko i swobodnie — ale nie gorszyła nikogo, bo się osłaniała formami wielce wyszukanemi...
W świecie tych pań, Sobieskiéj, Radziwiłłów, Potockich, Lubomirskich, Paców — żaden dzień nie mijał bez zabaw, a wesołość była tonem dominującym.
Wszystko też zdawało się ją usprawiedliwiać... Elekcja była tylko formalnością do spełnienia. Kondeusz powołany miał przybyć i Polska miała być szczęśliwą!
Patrząc zdaleka tak się to zdawało pewnem tak niezawodnem.
Zawczasu rozdawano wakanse... w Łowiczu też Prymas Prażmowski przyjmował codzień cisnących się gości, którzy mu swe usługi ofiarowali — skarbiąc jego łaski...
Ale nie wszędzie to tak wyglądało jak w Warszawie i Łowiczu...
Niemal każda ziemia miała wśród szlachty, przewódzcę, który jéj dawał skazówki i skinieniem prowadził za sobą. — W Sandomierskiem niedaleko od miasta mieszkał na małéj dziedzicznéj wioseczce JMPan Ireneusz Piotrowski, herbu Sas. — Spojrzawszy na niego gdy się wmięszał między panów braci, niktby za tego chudego, żółtego, przygarbionego, odzianego niedbale, prawie ubogo cichego a prześlizgającego się w tłumie nieznacznie człowieczka, nie dał złamanego szeląga.
Piotrowski nie miał żadnego tytułu, był ubogi, kolligacjami się nie szczycił, pańskich progów nie wycierał... ale w Sandomierskiem bez Piotrowskiego w sprawie publicznéj nikt nie stąpił.
Z téj wziętości u szlachty nie miał on najmniejszéj korzyści — ale umiał ją cenić i nie lekceważył...
Bóg jeden raczy wiedzieć co tam niegdyś w młodości na pana Ireneusza wpłynęło że — panów i magnatów, żółtobrzuchów, jak ich nazywał, znieść i cierpieć nie mógł. Był to ich wróg zacięty, chociaż z tą nieprzyjaźnią nie występował — nosił ją za pazuchą, dobywając tylko gdy mu jéj było potrzeba.
Piotrowski miał drugi przymiot czy wadę niezwykłą. W téj epoce niezmiernéj gadaniny, gdy połowa życia szlachcicowi upływała na popisach z retoryką, Ireneusz... nie prawił mów wiele, nie bawił się w Demosteneza... Gdy drudzy za długo, a nie do rzeczy pletli, tarł przerzedzone włosy, ciągnął ich za rękawy i szeptał.
— Konkludujcie...
Miano go za przebiegłego i chytrego, i był nim w istocie — ale i z tego nie szukał sławy — owszem pozornie udawał prostego, otwartego człowieka. Wioska jego, od wieków w posiadaniu rodziny będąca, zwała się Sasindwór, leżała nad Wisłą, a w półtoréj godziny mógł z niéj na swéj szkapie traktem dostać się do Sandomierza. Żona, kobiecina tak skromna, że najczęściéj chadzała z głową prostą chustą związaną, nie sadząc się na czepce i forboty, pracowita gospodyni, milcząca jak mąż i jedna córeczka Jagusia naówczas mająca lat piętnaście, stanowiły jego rodzinę całą.
Żaden naówczas szlachecki najuboższy dworek nie zamykał się niegościnnie przed ludźmi, stał i Sasindwór otworem, ale nie ucztowano w nim, bo Ireneusz jak powiadał, miał słabą głowę, pić nie mógł, nie lubił — i w pijanym towarzystwie stawał się smutnym.
Jedynym zbytkiem jego „chaty” bo tak on swój skromny dworek nazywał, były — książki. Lecz z nimi też nie lubiąc się chwalić, trzymał je w swojéj kancellaryi i więcéj się taił niż chwalił. Ulubionym jego czytaniem byli rzymscy historycy. — Gospodarzem był jak naówczas wszyscy, wedle starych podań i prawideł posługując się włodarzem, pilnując aby się nic nie marnowało, ale niezbyt zabiegłym. W wielu rzeczach jejmość go zastępowała, bo gdy przyszły sejmiki, zjazd, narady, sejm — Piotrowski musiał — na służbę...
Tak się on wyrażał o zajęciach sprawą publiczną.
Ustaloną miał tak sławę mądrego statysty u swéj współbraci Sandomierzanów, że ona i do sąsiednich województw przeszła. W ogóle był to człek skromny i cichy. Ponurym jednak i nazbyt poważnym nie był — owszem, śmiał się rad i czasem dowcipnie przyciąć umiał, a gdy się rozgrzał wyrażał się dosadnie — po szlachecku.
Pora była zimowa. Sanna się późno w tym roku usłała, ale tak wyborna i tak trwała, że się nią cieszyli wszyscy. Piotrowski siedział z Tacytem przy kominie, gdy jejmość zapukała i cicho oznajmiła.
— Masz jegomość gości...
Piotrowski książkę włożył do szafy, obciągnął suknie i wszedł do bawialni w chwili, gdy ogromnych rozmiarów, okrągły jak beczka, rumiany, z siwemi wąsami szlachcic, rubasznie się śmiejąc bokiem się wciskał przezedrzwi, wołając:
— A co? gość nie w porę gorzéj doktora!
Za okrągłym tym, tuż widać było dwóch znacznie mniejszéj objętości, ale daleko słuszniejszego wzrostu ichmościów, z których jeden miał jasne jak len włosy, a drugi czuprynę czarną i wąs do góry sterczący.
Zaczęło się serdeczne powitanie.
IMPan Symeon Garwowski Cześnikiem się jakimś mianował, jasnowłosy Remigjan Zwolski Wojskim, a ostatni, czarny i tęgo rozrosły Namiestnikiem. Wszyscy trzéj kość z kości, byli Sandomierzanie.
Piotrowski ich ucałowawszy rozsadził, a wiedząc, że żona zna obowiązki gościnności o wódce i przekąsce, w téj porze dnia, po przejażdżce niezbędnéj — nie wspomniał.
Prym między gośćmi nie tylko tuszą, ale i znaczeniem trzymał Cześnik, który ciągle śmiał się i odchrząkiwał.
— My do ciebie kochany Piotrusiu, — odezwał się po chwilce, — jak w dym! Kto nam poradzi, kto poprowadzi, jeśli nie ty?...
Ireneusz słuchał ciekawie, ale cierpliwie.
— O cóż to idzie, kochany Cześniku?
Na skinienie Garwowskiego, który się już zmordował, podchwycił pan Namiestnik czarnowłosy:
— Jasna rzecz... jasna rzecz, kochany sąsiedzie, a toż to w kapturze jesteśmy. Elekcja za pasem... co my tu poczynać mamy?...
— Tak — przerwał Cześnik — obrać króla nie sztuka, ale się nie oszukać — w tym sęk. Panowie się już wszyscy zaprzedali kandydatom. Kondeusz ich złotem obsypał — Lotaryngski, Neuburgski... kat ich wie jak ich zowią... My o nich mało co wiemy, niechby się Sandomierskie nie zbłaźniło! hę? co?
Piotrowski milczał. W tem jasnowłosy p. Remigjan Zwolski mocno odchrząknął.
Czy to trzodą mamy być, którą panowie pastuchy gnają gdzie chcą? Już nam to panowanie magnatów dało się we znaki. Oni to znowu nam sztukę chcą wyprawić...
— Jasna rzecz... — przerwał czarnowłosy.
— Ale dajże mi mówić! — syknął białowłosy, który się poruszał z jakiemiś konwulsyjnemi drganiami.
— Ks. Olszowski pisze za Piastem — kończył — tandem może i rację i ma. Chcieliśmy francuza, ten drapnął... przyszedł po nim siedmiogrodzianin, wziął nas ostro w łapy... — no! ale żołnierz był tęgi — nastąpił pół-jagielończyk, pół szwed, a cały niemiec... ten się modlił i stękał... zawichrzyło się! Obraliśmy synów dwu... Boże odpuść... Za ostatniego rzeczpospolita o mało nie rozpadła się... i ten w końcu koronę zrzucił — nom sum dignus — a pocóż się jéj napierał?...
— Cóż tedy — znowu a capite francuza mamy sobie zaszczepiać?... Nie dziwna to rzecz, aby naród jaki sobie wybierał inocudzoziemców, których nie zna i którzy go nie znają?
Cześnik się rozśmiał głośno.
— Jak Bóg miły — jest racja.
Spojrzeli na Piotrowskiego, który milczał, a w tem się drzwi otworzyły i wyrostek wniósł na dużym blacie pokrytym serwetą flaszki i przekąski.
Sprawa Elekcyi musiała na chwilę być odłożoną na stronę, bo hora canonica, mróz, zima... nakazywały się pokrzepić. Kalmusówka była doskonała.
Piotrowski przepił do Cześnika i kieliszek poszedł koleją. Czarnowłosy go powtórzył, nie pytając. Siedli znowu.
Z piersi Garwowskiego dobyło się ogromne, tuszy jego odpowiednie westchnienie.
— Co wy o tem myślicie, Piotrusiu? — zapytał Cześnik — czytaliście pewnie Olszowskiego?... hę.. a jest skryptów i innych do licha..
Piotrowskiemu twarz zasępiona i zastygła z początku zaczęła się rozjaśniać. Obejrzał się po swych gościach, jakgdyby brał miarę ich dla zastosowania do niéj odpowiedzi.
— Niech mu Bóg nie pamięta — zaczął — kto nas temi Elekcjami obdarzył. Mówiąc o nich wyglądają bardzo pięknie — swobodny wybór najgodniejszego!... a tu w saméj istocie wybiera przypadek, lub intryga, albo pieniądze. Przewidzieć kto zostanie wybranym niepotrafi nikt... Cztery czasem tygodnie leżym w polu, zmęczeni, głodni, stęsknieni za domami, naostatek krzyknie kupka ludzi nazwisko, a reszta za nią, aby się to raz skończyło... Więc Deus scit co nas czeka... Nie pochlebiajmy sobie, abyśmy na swoim postawili, ale jest jedna rzecz, któréj dokazać możemy, gdy zechcemy — że tych panów pokupowali, co jawnem jest — wyexkludujemy i naszych ichmość magnatów, co się sądzą wszechmogącemi, choć ich jest garstka, a nas tysiące... nauczemy, że my szlachta szaraczkowa jesteśmy też sobie — potęgą!...
Wszyscy trzéj przybyli ogromnie i z widocznem rozradowaniem wewnętrznem śmiać się zaczęli.
Garwowski ręce nabrzękłe zacierał.
— Toby dopiero była sztuka ut sic!!
Towarzysze jego, jasno i czarnowłosy, nie mogli się wstrzymać od śmiechu.
— Téj sztuki my możemy dokazać — dodał Piotrowski — ale potrzeba iść zgodnie i gromadą. A nie dosyć nas Sandomierzan, choć my z Krakowianami zawsze przodem idziemy, drugie też województwa musiemy sobie pozyskać, aby szły razem, a że u nas gęby się szeroko otwierają rade, a w głowach często szumi, nie koniecznie wszystkim trzeba dawać inne hasło nad to jedno: — Szlachta kupą!
— Prowadzili nas magnaci nie jeden raz za sobą posłusznych, niechże choć ten raz idą za nami.
Wszyscy goście do najwyższego stopnia ożywieni aplaudowali. Namiestnik tak był rozgrzany, że jeszcze sobie nalał kieliszek dla ochłodzenia się i wychylił go.
— No — ale kogóż wybierzemy? — pytał Garwowski — bo w tem jądro rzeczy.
Piotrowski popatrzył na niego.
— Cześniku kochany, rzekł — mnie się widzi że kto królem będzie, to prawie obojętna. Co król u nas może? Starostwa rozdawać i tytuły — więcéj nic. — Magnaci go obsiądą, oblegną i będzie musiał skakać, jak mu zagrają.
No — ale nie przeczę, że dla zagranicy król coś znaczy, reprezentuje rzeczpospolitą, trzeba więc aby miał choć postawę po temu.
Si fabula vera, rzekł Garwowski, bo i wizerunki kłamią, Kondeusz wygląda rycersko, lotaryngski ładny mężczyzna.
— Kondeusz to Francja — rzekł Piotrowski, — a ona nam już dokuczyła... Lotaryngski rakuskiego domu pokrewny, to praeter propter rakuszanin... a i to nie bardzo nam miły ród.
— Czyha na nas, jak na Węgrów i Czechów — dodał jasnowłosy...
— No — a Piast? — wtrącił namiestnik czarny.
— Piast! Piast! — rozśmiał się Piotrowski pocierając czuprynę, żeby to można znaleźć takiego Piasta, z którego by lędźwi wyszedł dla nas chrobry... ba! ba! — ba!
Goście znowu chórem się śmiali.
— Niech sobie i Piast będzie — rzekł gospodarz, ale z nim przyjdzie wiele inkonwenjencyi... rodzina, kolligaci — nieprzyjaciele.
Tu chwilkę milczał i dokończył.
— A ja wam co powiem, nie łapmy ryb przed niewodem. Główna rzecz, panom się nie dajmy. Niech to będzie elekcja szlachecka, nasza... a co do kandydata... los rozstrzygnie. Śmieli się raz na elekcyi, gdy ktoś krzyknął — Bandura!.. ja zaś mówię — bodaj bandura, aby nasz... a nie pański i taki co sobie koronę kupuje.
Pokażmy, że ona jeśli jest na sprzedaż to nie u nas. Panowie niech nią frymarczą jak chcą, my — ją dajemy... Co Bóg natchnie...
Słuchali wszyscy z należytem dla Piotrowskiego poszanowaniem.
— Ja wam powiadam, mili bracia — powtórzył Piotrowski — trzeba się o to starać, aby szlachta stanęła jak jeden mąż... kupą... Na to trzeba sobie słowo dać i nad tem pracować...
— Zgoda! zawołał Cześnik — hasło tedy — szlachta kupą... a kto ją poprowadzi?...
Piotrowski myślał i rzekł spokojnie.
— A Pan Bóg!
Cześnik skłonił głowę.
— I na to zgoda — szepnął.
— Nie przyjdzie nam to łatwo, ciągnął daléj gospodarz, bo — panowie w niektórych ziemiach mają między szlachtą klientów, sługi i ujętych ludzi. Tego syn dworzaninem u wojewody, tamtego córka we fraucymerze kasztelanowéj, a dzierżawy i dożywocia...
Zmarszczył się jasnowłosy.
— Przecież się nikt nie zaprzedaje za to — krzyknął — a tu nie idzie o małą sprawę, ale o gardłową... nam sumienia nic wiązać nie powinno.
— Śpiewamy do Ducha Świętego, Veni Creator spiritus — wtrącił Piotrowski, słuchajmyż Ducha a nie pańskich rozkazów.
— Szlachta kupą!
— Szlachta kupą! chórem powtórzyli jasno i czarnowłosy... Cześnik milczał.
Tandem — odezwał się po namyśle, gdyby z ekskluzją Kondeusza i Lotaryngskiego, dajmy na to, nie zostało nam nic tylko wybór Piasta.. więc kogóż?
— Wierzcie mi, że to już wszystko jedno — rzekł Piotrowski — ma Piast za sobą wiele, ale ma i przeciwko sobie... Każdemu wybranemu z między równych, którego majestatowi jutro się trzeba pokłonić, będą zazdrościć — przeciw każdemu będą spiskować... Główna rzecz, aby żołnierzem był... reszta!..
Machnął ręką.
— Mówicie o Piaście — dodał jasnowłosy, a szlachta już na żarty sobie mężnego wojaka Polanowskiego z ust do ust podaje...
— Polanowski taki dobry jak i Lubomirski, skonkludował Piotrowski, ale się do tego przygotujmy, że królestwo będzie szlacheckie, musimy go wybrać z panów, dla tego, że ich wszyscy znają... Przecież i to była szlachta, tylko zdegenerowana...
Narada zaczynała ostygać.
— O kandydacie naszym dopiero na woli i koło szopy mówić będziemy — ciągnął daléj gospodarz — jądro w tem, aby szlachta pokazała, że ona coś może.
Na to nigdy lepszéj nie wybierze godziny. Panowie sobie ułożyli, ukartowali wszystko, pewni są swego, pieniędzy nabrali, skórą żywego niedźwiedzia się podzielili, a my im pokażemy, że oni tu nie są gospodarzami — tylko my!...
Wyrazy te wymówione dobitnie, tak trafiły do przekonania, a raczéj do miłości własnéj przybyłych, iż się aż z krzeseł pozrywali, potakując gorąco.
Cześnik wskazał na Piotrowskiego, głowę przed nim uchylając.
— To nasz wódz i dyktator — rzekł — hasło dane, zdrajcą będzie, kto go nie przyjmie...
Gospodarz przyjął skromnie pochwałę.
— Wszystko to dobrze — rzekł — ale nie zapominajcie o tem, że jeśli się panowie hetmany, kanclerze, marszałkowie i t. p. dowiedzą zawczasu o naszem haśle — oni je w niwecz obrócą. W tem rzecz, aby robić co trzeba, a nie głosić nic...
Cześnik się zadumał.
— W tem sęk! — zamruczał — jakże ja mam nawracać, kiedy mi o mojéj religii mówić nie wolno?
— Jak?... — przerwał gorąco Piotrowski. — Oto wprost tylko bijmy na panów i ich szachrajstwo z tego samo z siebie wyniknie, że szlachta pójdzie swoim dworem i honorem. Wojna przeciwko magnatom, którzy nas za szuję mają i z tem się odzywają, wojna przeciwko przekupstwu i frymarkom. Dziś już wiadomo ile złota rozsypał król francuzki dla Kondeusza i Lotaryngii. Obiecuje, daje skąpo, ale podpisów jego i obligów dosyć jest po kieszeniach...
— Przeciwko panom!.. w to mi graj!... — z okrutną gorącością porwał się jasnowłosy Wojski — przeciwko panom... Prepotencyi ich coraz rosnącéj koniec położyć potrzeba... My krwawicą naszą i krwią naszą broniemy rzeczypospolitéj, na nas ciężary spadają, a oni biorą żupy i na żupy asygnacje, panis bene merentium, starostwa, dzierżawy, tenuty, jurgielty... nas już mało nie w niewolników obrócili — czas się otrząsnąć... czas!
Chórem powtórzono: — Czas!!...
Wszystkie twarze były mocno zarumienione. Piotrowski milczał.
Zbliżała się pora obiadowa i czarnowłosy powtórzył libację kalmusówką. Cześnik dumał, gospodarz wesół, podżartowywał sobie z tych magnatów, przeciwko którym spiskował.
— Gdyby się nam udało zrobić im niespodziankę — powtarzał.
— Jak Bóg Bogiem zrobimy ją — wołał Cześnik. — Prymas jest chytry, przebiegły ale tchórz, gdy zadźwięczą szable szlacheckie na wszystko przystanie.
Trudniej będzie z Hetmanem.
— Hę! podniósł głowę namiestnik — z Hetmanem byłoby trudno, bo żołnierz i wódz doskonały, ale jako statysta chodzi w spódnicy. Tu jego jejmość prowadzi... a ta druga Marja Ludwika, tylko jéj powagi niema... Nie obejrzy się jéjmość, jak jéj kandydat padnie...
— Kobiece rządy, mosanie — rzekł Piotrowski — choć się wam niedołężne wydają — głęboko sięgają i długo się czuć dają. Do dziś dnia nam panuje zmarła Marja Ludwika, wszystko co widzimy jéj dziełem. Z jéj ręki mamy Kondeusza, z jéj wychowania panią hetmanową i Radziwiłłową, jéj modą młodzież się ubiera, jéj językiem wszyscy mówią i piszą. Daj Boże aby obyczaj sprzedawania wakansów nie poszedł też dziedzictwem na dwór nowy.
Jeszcze tak gwarzyli wyglądając już rychło do stołu oznajmią, gdy ogromne sanie przed mały ganek dworu się zatoczyły, porwali się wszyscy do na wpół zamarzłych okien. Gość to był znowu cale tym razem nie lada, bo sanie otaczała liczna służba i zwiastowała pana.
Skrzywił się Piotrowski, — wszyscy spójrzeli się po sobie — w tem drzwi otwarto i w nich uśmiechnięty, ubrany wykwintnie ale po polsku ukazał się podżyły mężczyzna.
Był to Pan kasztelan Sandomirski. Piotrowski mało go znał, a choć z jego wioskami sąsiadował, kasztelan u nich tak rzadko przebywał, iż się prawie nie widywali.
— Po pod bramą, uczcić pana brata przejeżdżając począł grzecznie wsuwając się kasztelan — któremu towarzyszył słusznego wzrostu młodziuteczki bratanek — nie mogłem tego przenieść na sobie, aby go choć chwileczkę nie nawiedzić.
Spieszę się bardzo, bo nam ten kaptur wiele do czynienia daje — ale choć pokłonić się chciałem.
Piotrowski przyjął pana z powagą, ale zarazem uprzejmością, kasztelan raczył usiąść, nie odmówił kalmusówki i przekąski, choć ciągle powtarzał że mu się spieszy, — a w końcu okiem rzuciwszy po zgromadzeniu, które zimno go i milcząco przyjmowało, zawołał.
— Cóż — de publicis?
Pytanie głównie było do gospodarza skierowane, który po krótkim namyśle odrzekł.
— Wszyscyby radzi jak najprędzéj ów kaptur z głowy zdjąć — potrzeba nam króla.
— Święte słowa! potwierdził kasztelan bystro się oglądając — ale mnie się zdaje, że tak jakbyśmy go już mieli. — Unanimitate przejdzie Kondeusz.
— A Lotaryngski? Spytał gospodarz.
Kasztelan się skrzywił.
— Zalecają go nam jako rycerza i wojaka, a no my doma też mamy swoich hetmanów, którzy mu nie ustąpią. Więc to zaleta dla nas małéj wagi. Nam trzeba takiego coby wojsku miał czem zapłacić — to grunt. Kondeusz zaś w grosz zasobny, nikt się z nim mierzyć nie może.
Milczeli wszyscy. Piotrowski głową potrząsał i rzekł obojętnie.
— Myśmy panie kasztelanie statyści nie wielcy — oglądamy się na ichmościów, którzy wyżéj siedzicie i widzicie daléj... Byle elekcja nas długo w polu nie trzymała, bo i konie i ludzie pochudną.
Ta odpowiedź wymijająca podobała się pono Kasztelanowi, który ją przyjął uśmiechem wesołym.
— Na to jeden sposób jest — rzekł, nie długo czekając Kondeusza okrzyknąć.
— A cóż na to powie pan Podkanclerzy? mruknął Cześnik.
Kasztelan ręką skreślił w powietrzu jakiś znak niezrozumiały.
— Podkanclerzemu się chciało drukować książkę — rzekł z przekąsem i wydał cenzurę, ale ona się sama cenzuruje, — boć Piast nie możliwy. Jest ich nadto, aby się jednego z nich wybrać mogło. A co nam Piast przyniesie? gdy obcy monarcha i pieniądze i aljanse i sojusze i pomocników dla rzeczpospolitéj, skarb zasili.
To mówiąc powstał Kasztelan, nikt mu nie przeczył. Dobył jajka norymbergskiego z za żupana, spójrzał na godzinę i natychmiast się począł żegnać.
— Waszmość, kochany sąsiedzie, dodał na wyjezdnem zwracając się do Piotrowskiego — spodziewam się czasu elekcyj — będziesz z nami. Sandomierzanie wszyscy za Kondeuszem.
Nie wyjechał jeszcze za wrota, gdy Cześnik za boki się trzymając, powrócił do bawialni i zawołał.
— Trafił — jak kulą w płot!!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.