Król przestrzeni/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król przestrzeni |
Podtytuł | Powieść dla młodzieży |
Wydawca | M. Arct |
Data wyd. | 1909 |
Druk | M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | J. P. |
Tytuł orygin. | Maître du Monde |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB ![]() ![]() ![]() Cały tekst |
Indeks stron |
Tak więc mityczny kapitan ukazał się znowu i znów na terytorjum amerykańskim. Stąd należało wnioskować, że był amerykaninem i że Amerykę tylko chciał uczynić widownią swych prób.
Z największą łatwością mógł się przecież dostać do Europy. Wobec niezwykłej szybkości przyrządu, przebycie Atlantyku zajęłoby najwyżej trzy dni. Burze nie stanowiły dlań przeszkody. Gdy na powierzchni oceanu szalały fale, o dwadzieścia stóp poniżej poziomu mógł znaleźć zawsze spokój i ciszę.
Porozumienie między zarządem policyjnym w Waszyngtonie, a agientem w Toledo odbyło się w najgłębszej tajemnicy. Żaden dziennik nie otrzymał najlżejszej wzmianki o tym, że policja wpadła na trop tajemniczego kapitana; szło o to, by go nie spłoszyć przedwcześnie.
Przygotowania do odjazdu zrobione były oddawna. Zabraliśmy swe walizki i udaliśmy się na stację.
Toledo leży na północnej granicy Stanu Ohio, nad brzegiem jeziora Erie. Pociąg pośpieszny w przeciągu nocy przewiózł nas przez Wirginję wschodnią i Ohio. O ósmej rano stanęliśmy w Toledo.
Na dworcu czekał nas agient policyjny, pan Artur Wells, który był uprzedzony o moim przybyciu.
Przyglądał się bacznie wszystkim wysiadającym z wagonu.
Podszedłem ku niemu i przedstawiłem się.
— Jestem na usługi pana — rzekł.
— Czy mamy się zatrzymać w Toledo, czy też jedziemy wprost?
— Chcąc stanąć na miejscu przed wieczorem, musimy jechać natychmiast. Brek czeka nas na stacji.
Skinąłem na agientów.
— Dokąd jedziemy?
— Do Black-Rock.
— Daleko stąd?
— Ze dwadzieścia mil.
Po drodze wstąpiliśmy do White-Hotelu, gdzie zostawiliśmy swe walizki i zjedliśmy śniadanie.
O dziesiątej byliśmy już w drodze. Zatoka Black-Rock leżała w miejscowości pustej i bezludnej, zabraliśmy więc ze sobą zapasy żywności na dni kilka. Lato było gorące, perspektywa zatym spędzenia kilku nocy pod gołym niebem nie przestraszała nas wcale.
Zresztą los nasz rozstrzygnie się za kilka godzin... Albo uda się nam uwięzić kapitana «Grozy» na lądzie, kiedy się tego spodziewać nie będzie, albo też wymknie się z rąk naszych i wtedy go nie pochwyci żadna siła.
Artur Wells, jeden z najzdolniejszych agientów policji amerykańskiej, miał lat około czterdziestu. Silny, śmiały, przedsiębiorczy, obdarzony zimną krwią, odznaczył się już nieraz i to z narażeniem życia. Posiadał nieograniczone zaufanie zwierzchności, która ceniła go bardzo.
Przypadek tylko naprowadził go na ślad « Grozy».
Para rączych koników unosiła nas szybko brzegiem jeziora Erie ku południowo-zachodniej jego części. Jezioro Erie leży między Kanadą, Stanami Ohio, Pensylwanją i New-Yorkiem, na wysokości 600 stóp ponad poziomem oceanu. Powierzchnia jeziora wynosi 80,768 kilometrów kwadratowych. Na północo-zachodzie łączy się z jeziorem Huron i Saint-Clair, z południa wpadają doń rzeki Detroit, Rocky i Black. Wszystkie te wody zlewają się do jeziora Ontario, tworząc sławny wodospad Niagary.
Największa głębokość jeziora Erie dochodzi 135-ciu stóp. Aczkolwiek położone pod 40° szerokości północnej, od listopada do kwietnia zamarza, wiatry bowiem arktyczne, wiejące od oceanu Lodowatego, nie napotykają na swej drodze żadnych przeszkód i ogromnie obniżają temperaturę.
Oprócz głównych miast, jak Buffalo, Toledo, Cleveland, na brzegach jeziora znajduje się jeszcze dużo pomniejszych miasteczek i wsi, Erie bowiem jest ważnym punktem handlowym, obrót roczny wynosi najmniej 200,000,000 dolarów.
Zacząłem rozpytywać pana Wellsa, co go skłoniło do wysłania depeszy do zarządu policyjnego w Waszyngtonie. Oto czego się dowiedziałem: 27 lipca po południu Wells wybrał się konno do miasteczka Hearly. Przejeżdżając przez mały lasek, o pięć mil od celu podróży, spostrzegł statek podwodny wypływający na powierzchnię jeziora. Zeskoczył z konia, ukrył się w gęstwinie i widział najwyraźniej, jak statek zatrzymał się w zatoce Crique Black, a dwaj ludzie wysiedli na brzeg. Jeden z nich był, prawdopodobnie, owym «Królem Przestrzeni», a przyrząd jego rozgłośną «Grozą».
— Niestety byłem sam tylko — ciągnął pan Wells. — Gdybym miał do pomocy pana i agientów, możeby nam się udało pochwycić tych ludzi...
— Niewątpliwie — odparłem. — Dowiedzielibyśmy się od nich wreszcie całej prawdy...
— A może jednym z nich był tajemniczy kapitan «Grozy»?
— Obawiam się tylko, że statku możemy już nie zastać w zatoce.
— Przekonamy się o tym za kilka godzin.
— Czy przedwczoraj zostałeś pan w lasku do wieczora?
— Nie, około piątej odjechałem do Toledo i natychmiast wysłałem depeszę do Waszyngtonu.
— Wczoraj byłeś pan w zatoce Black-Rock?
— Tak.
— Statek był tam jeszcze?
— Na tym samym miejscu.
— A ludzie?
— Ludzie byli także... O ile mi się zdaje, zajęci byli naprawianiem jakiegoś uszkodzenia... na brzegu nagromadzony był nawet materjał...
— To bardzo możliwe, że uszkodzenia nie pozwoliły «Grozie» wrócić do zwykłej kryjówki... Czyżby jednak cała załoga tak skomplikowanego przyrządu, który się porusza z taką szybkością niesłychaną, składała się tylko z dwu ludzi?!...
— Nie sądzę, panie Strock... W każdym razie wczoraj i zawczoraj widziałem tylko dwu. Kilkakrotnie wchodzili do lasku, gdzie byłem ukryty. Ścinali gałęzie, rozpalali ogień... Zatoka jest tak dzika i pusta, że się nie spodziewali, by ich ktoś zobaczył.
— Przyjrzałeś się im pan dokładnie?
— Najzupełniej... jeden silnie zbudowany, średniego wzrostu, z brodą, rysy twarzy ma ostre... Drugi niższy, przysadzisty.
A zatym, od trzydziestu sześciu godzin tajemniczy statek znajdował się w zatoce Black-Rock, może więc zastaniemy go tam jeszcze i dzisiaj. Obecność «Grozy» na jeziorze Erie nie zdziwiła nas wcale, ostatnim razem widziano ją przecież na jeziorze Górnym, skąd bez trudności przybyć mogła do Erie albo rzeką Detroit, albo też lądem. Tylko w takim razie byłby ją przecież ktoś spostrzegł na drogach Michiganu, strzeżonych przez policję...
Jeżeli jednak «Groza» opuściła już zatokę, co pozostaje nam do zrobienia?...
Wiedziałem, że w porcie Buffalo znajdują się dwa parowce. Mogłem je wezwać depeszą i wysłać w pogoń za «Królem Przestrzeni», lecz «Groza» miała większą szybkość i mogła się przytym ukrywać w głębinie!... Gdybyśmy więc nocy dzisiejszej nie znaleźli statku w zatoce, wyprawa nasza zrobiłaby fiasko...
Wells zapewniał mnie, że zatoka jest pustą i bezludną. Nawet droga, prowadząca z Toledo do Hearly, przechodzi nieco dalej, o kilka mil od wybrzeża. Postanowiliśmy zatym zostawić brek w lasku, pod osłoną drzew, a gdy noc nadejdzie zbliżyć się do jeziora, ukryć wśród ostrych wysokich skał, i obserwować zatokę.
O siódmej zbliżyliśmy się do lasu. Było jeszcze prawie zupełnie jasno.
— Czy zatrzymamy się tutaj? — zapytałem pana Wellsa.
— Nie — odparł. — O kilkaset kroków dalej znajduje się ładna polanka, gdzie nas niczyje oko nie dostrzeże. Tam urządzimy popas, a skoro się ściemni, udamy się do zatoki.
Oczywiście zastosowałem się do rady pana Wellsa. Wysiedliśmy z breku i poszliśmy pieszo. Las był tak gęsty, że ostatnie promienie zachodzącego słońca nie przedzierały się wcale po przez wysokie jodły, cyprysy i dęby. Ziemia, pokryta gęstym kobiercem traw, usiana była zeschłemi liśćmi. Ani śladu jakichkolwiek dróg lub ścieżek.
Po upływie dziesięciu minut znaleźliśmy się na polance. Do zachodu słońca mieliśmy jeszcze co najmniej godzinę czasu, mogliśmy więc odpocząć nieco po długiej i nużącej podróży.
Woźnica wyprzągł konie i puścił je na paszę, gdzie miały pozostać aż do naszego powrotu. Rozbiliśmy obóz u stóp wspaniałego cyprysu i zabraliśmy się do spożycia przywiezionych zapasów, głód bowiem zaczął nam dokuczać. Poczym zapaliliśmy fajki, oczekując upragnionej chwili zmroku. Niepokój pędził nas ku zatoce, lecz rozsądek nakazywał cierpliwość. Dokoła panowała cisza zupełna. Nawet ptaki umilkły. Wieczór zapadał powoli. Świeży wietrzyk lekko poruszał liśćmi drzew. Wreszcie ściemniło się zupełnie.
Spojrzałem na zegarek. Było wpół do dziewiątej.
— Czas na nas, panie Wells!
— Idźmy zatym!
Wells poszedł naprzód. Ostrożnie posuwałem się za nim, a za mną John Hart i Nab Walker. Wśród mroków nocy mogliśmy z łatwością zgubić drogę, lecz szczęściem Wells był doskonałym przewodnikiem. Wreszcie doszliśmy do skraju lasu. Przed nami rozciągało się piasczyste wybrzeże, dochodzące do samej zatoki. Wszędzie pustka i cisza.
Na znak dany przez Wellsa zbliżamy się powoli... Piasek skrzypi pod naszemi stopami... Jeszcze kilkaset kroków i jesteśmy na samym brzegu Erie...
