<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Król przestrzeni
Podtytuł Powieść dla młodzieży
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1909
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. P.
Tytuł orygin. Maître du Monde
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
W imię prawa!

Kto mógłby przewidzieć, jaki los mnie czeka? Wszystko spoczywa w rękach Robura... moja rola jest całkiem bierna... prawdopodobnie nigdy mi się nie nadarzy sposobność ucieczki, jak Uncle Prudentowi i Phil Evansowi. Trzeba się więc uzbroić w cierpliwość i czekać... czekać...
Ciekawość swą zaspokoiłem tylko częściowo, o tyle, o ile dotyczyła ona tajemnic Great-Eyry. Zbadałem dokładnie ten szczyt niedostępny i miałem pewność najzupełniejszą, że mieszkańcom Morgantonu, Pleasant-Gardenu i ferm okolicznych nie groził ani wybuch wulkanu, ani trzęsienie ziemi. Great-Eyry było tylko schronieniem Robura, składem jego materjałów i zapasów. Prawdopodobnie miejsce to uważał on za bezpieczniejsze od owej wyspy X. na Oceanie Spokojnym...
Lecz co się tyczy niezwykłego motoru, sposobów szybkiego przekształcania jednego przy rządu na drugi, nie dowiedziałem się zgoła nic... Przypuszczając nawet, że skomplikowany ten mechanizm wprawiała w ruch siła elektryczności, którą zapomocą jakichś nieznanych akumulatorów Robur czerpał z otaczającego powietrza, o budowie tego mechanizmu nie miałem najmniejszego pojęcia. Systematycznie trzymano mnie w oddaleniu.
Myślałem nieraz, że jestem jedynym człowiekiem, który może stwierdzić tożsamość Robura i Króla Przestrzeni... Włożono na mnie obowiązek uwięzienia tego człowieka, a tymczasem ja sam byłem jego więźniem!...
Na żadną pomoc z zewnątrz rachować nie mogę... Władze wiedzą o wszystkim, co zaszło w Black - Rock... Prawdopodobnie John Hart i Nab-Walker wrócili do Waszyngtonu razem z Wellsem... Pan Ward nie łudzi się więc co do mego losu, przypuszcza niewątpliwie jedno z dwojga: albo, że utonąłem w Erie, albo też, że dostałem się na pokład «Grozy» i jestem w niewoli.
Tak czy owak, nie ma już nadziei zobaczenia mnie więcej.
Parowce, wysłane w pogoń za «Grozą», ścigały ją aż do samych prawie wodospadów, gdzie znikła im z oczu. Wśród zapadających ciemności nikt nie mógł dojrzeć przekształcenia statku na przyrząd do latania, oczywiście więc sądzono, że «Groza» zginęła w otchłani wodnej.
Nie chciałem o nic pytać Robura, przypuszczałem bowiem, że nie zechce mi odpowiadać. Rzucił dumnie swe imię i sądził, że to mi powinno wystarczyć.
Dzień minął, nie sprowadzając w mym położeniu najmniejszej zmiany. Robur i obaj towarzysze zajęci byli nieodstępnie przy maszynach. Wywnioskowałem stąd, że Król Przestrzeni obmyśla nową podróż i ma zamiar zabrać mnie ze sobą. Co prawda, mógł mnie też zostawić samego na Great-Eyry, skądbym się przecież bez jego pomocy nie mógł wydostać.
Uwagę moją zwróciło niezwykle podniecenie Robura. Czy tworzył plany na przyszłość? Czy też obmyślał nowe sposoby udoskonalenia swego przyrządu?...
Noc spędziłem w jednej z grot, na posłaniu z suchej trawy. Tam przyniesiono mi posiłek.
2-go i 3-go sierpnia Robur i jego towarzysze nie ustawali w pracy. Niekiedy zamieniali ze sobą jakieś słowa urywane i zapakowywali żywność, o ile mi się zdaje, na czas dłuższy.
Może więc Robur wybierał się w jakieś krainy odległe, najprawdopodobniej na wyspę X. Od czasu do czasu przechadzał się w zamyśleniu po piasczystej płaszczyźnie, podnosił rękę ku niebu, jak gdyby wyzywając do walki tego Boga, z którym chciał dzielić panowanie nad światem. Czyż ta pycha szalona nie doprowadzi go do zguby, w którą pociągnie za sobą i swych towarzyszów?..
Rozporządzał jedną tylko «Grozą», a chciał ujarzmić wszystkie żywioły!...
Przyszłość więc przedstawiała mi się w czarnych barwach. Byłem przygotowany na rzeczy najgorsze. O ucieczce z Great-Eyry przed nową wyprawą trudno było nawet marzyć, — tym mniej podczas podróży napowietrznej lub wodnej.
Od chwili przybycia na Great-Eyry nosiłem się z myślą wypytania Robura, co ze mną zrobić zamierza. Dzisiaj postanowiłem przystąpić do tej rozmowy.
Całe popołudnie chodziłem po grocie tam i napowrót. Robur stał u wejścia, przyglądając mi się bacznie.
Zbliżyłem się ku niemu.
— Kapitanie — rzekłem — zapytywałem już pana przed kilku dniami, jakie masz względem mnie zamiary? Nie raczyłeś mi odpowiedzieć... może dzisiaj będę szczęśliwszym?
Staliśmy naprzeciw siebie. Z rękami skrzyżowanemi na piersiach patrzał mi prosto w oczy. Wzrok jego przeraził mnie. Było w nim coś nadludzkiego.
Ponowiłem pytanie tonem rozkazującym. Na chwilę zdawało mi się, że wyjdzie ze swej roli milczącej. Wywierał wrażenie człowieka, opanowanego myślą wyłączną... zdawało się, że jakaś siła nieprzeparta odrywa go od ziemi, unosząc ku wyższym szlakom atmosfery.
Nie wyrzekł słowa i odszedł do groty, gdzie nań czekał Turner.
Nie miałem pojęcia, jak długo potrwa nasz pobyt na Great-Eyry. Trzeciego sierpnia jednak pod wieczór, zauważyłem, że roboty około naprawy przyrządu zostały ukończone. Wszystkie składy statku napełniono zapasami żywności, przechowywanej w grotach. Wreszcie w środku płaszczyzny, na grubym pokładzie z suchej trawy, Turner i jego towarzysz ułożyli stos z resztek materjałów, pustych skrzyń, kawałków drzewa. Przyszło mi na myśl, że Robur zamierza opuścić Great-Eyry na zawsze.
Nie dziwiło mnie to bynajmniej. Wiedział przecież, że uwaga ogółu zwrócona była na ten szczyt tajemniczy, że pierwej czy później nowa wyprawa zostanie postanowiona. Na wszelki wypadek chciał więc zatrzeć ślady swego tutaj pobytu.
Słońce znikło za grzbietem gór Błękitnych, tylko ostatnie promienie złociły sterczący dumnie Black-Dome. Prawdopodobnie z nadejściem nocy rozpocznie się wędrówka napowietrzna.
Około dziewiątej zapanowały ciemności zupełne. Skłębione chmury zawisły na niebiosach. Nie widać było ani jednej gwiazdy. Z pewnością więc mieszkańcy nizin nie spostrzegą odlotu «Grozy»...
Nagle Turner zbliżył się do stosu i podłożył ogień pod suche trawy.
W jednej chwili wszystko stanęło w płomieniach. Snopy świateł wydzierały się z pomiędzy gęstych kłębów dymu, wznosząc się wysoko ponad skaliste złomy. Raz więc jeszcze mieszkańcy Morgantonu i Pleasant-Gardenu zadrżeli z obawy przed wybuchem wulkanicznym!
Stałem nieco opodal, przyglądając się pożarowi i wsłuchując się w trzask palących się drzew, Robur w głębokim milczeniu przypatrywał się wspaniałemu widokowi, Turner i jego towarzysz zbierali niedopalone kawałki drzewa i wrzucali je w środek płomienia.
Powoli ogień zaczął się zmniejszać, wreszcie zagasł zupełnie, żarzyły się tylko węgle przykryte gęstą warstwą popiołu. Zapanowała cisza.
Nagle ręka jakaś pochwyciła mnie za ramię. To Turner pociągnął mnie gwałtownie na pokład. Wszelki mój opór byłby daremny, zresztą cóż za cel byłby pozostawać samemu na Great-Eyry? Poddałem się więc rozkazowi.
W chwilę później klapa zamknęła się za mną. Znalazłem się w swej dawnej kajucie, jak w więzieniu. Podobnie więc jak wtedy, gdyśmy opuszczali Niagarę, skazany byłem na odosobnienie i ruchów «Grozy» obserwować nie mogłem.
Słyszałem tylko huk maszyny, odczułem kilka wstrząśnień, jak gdyby kołysań się statku, poczym dolne turbiny zaczęły się poruszać z szybkością gwałtowną, a potężne skrzydła biły rytmicznie.
A zatym «Groza» opuściła Great-Eyry i prawdopodobnie na zawsze. Wznieśliśmy się ponad Alleghany. Lecz dokąd lecimy? O tym nie miałem najmniejszego pojęcia. Gdy jutro znajdę się na pokładzie i dokoła siebie ujrzę niebo i morze, jakże odgadnę, czy szybujemy nad Atlantykiem, czy też ponad Oceanem Spokojnym lub zatoką Meksykańską?
Upłynęło kilka długich godzin. Nie próbowałem nawet zasnąć. Myśli bezładne, niepokojące, tłoczyły się w moim mózgu. Zdawało mi się, że jakiś potwór napowietrzny unosi mnie w przestworza... przypominała mi się nadzwyczajna podróż «Albatrosa», której opis podali swego czasu Uncle Prudent i Phil Evans. Dzisiaj Robur Zwycięzca, pan ziemi, morza i powietrza, jest przecie w warunkach dużo świetniejszych.
Wreszcie pierwsze promienie świtu wpadły przez okienko kajuty.
Spróbowałem podnieść klapę. Na szczęście nie była zamknięta.
Wysunąłem się do połowy. Dokoła rozścielała się bezkreśna wodna płaszczyzna. Znajdowaliśmy się przynajmniej o jakie 1,000 — 1,200 stóp ponad poziomem.
Robura na pokładzie nie było.
Turner stał przy rudlu, towarzysz jego na przodzie.
Na wstępie uderzył mnie ruch potężnych skrzydeł, czego podczas nocnej podróży z nad Niagary dostrzec nie mogłem.
Orjentując się przy pomocy słońca, które się wzniosło o kilka stopni ponad horyzont, zrozumiałem, że lecimy na południe. A zatym, jeżeli od chwili odlotu z Great-Eyry «Groza» nie zmieniła kierunku, mieliśmy pod stopami zatokę Meksykańską.
Dzień zapowiadał się upalny. Od zachodu ciągnęły gęste, sine chmury. Były to oznaki zbliżającej się burzy. Nie uszły one uwagi Robura, który około ósmej wszedł na pokład i zastąpił Turnera. Może przypomniała mu się straszliwa trąba powietrzna i groźny cyklon, z których cudem prawie «Albatros» został uratowany.
Co prawda, »Groza» jest przyrządem o wiele doskonalszym. W razie burzy może przecież spuścić się na powierzchnię oceanu, a gdyby i tutaj groziły jej rozhukane fale, może się zanurzyć w głębiny, gdzie nic nie zakłóci spokoju i ciszy.
Zresztą, o ile mi się wydało, Robur nie przypuszczał, ażeby burza miała wybuchnąć dzisiaj. Nie zniżał więc lotu, i «Groza» szybowała w powietrzu jak olbrzymi ptak morski, który miał tę przewagę, że metalowe członki, poruszane elektrycznością, nie znały znużenia.
Nieogarniona, niezmierzona powierzchnia wody była zupełnie pusta. Na horyzoncie nie dostrzegałem ani jednego żagla, ani jednego słupa dymu. Byliśmy sami i nikt nas nie widział.
Po południu nie zaszło nic godnego uwagi, «Groza» posuwała się wciąż ku południowi ze średnią szybkością. Lecąc dalej w tym kierunku, zbliżaliśmy się do wysp Antylskich, Kolumbji i Venezueli. Może jednak nocy następnej przetniemy przesmyk i znajdziemy się nad oceanem Spokojnym, dążąc ku wyspie!...
Tymczasem zniżyliśmy się na powierzchnię wody.
Słońce zachodziło krwawo. Dokoła nas morze iskrzyło się i paliło. Wszystko zapowiadało burzę.
Prawdopodobnie tego samego zdania był i Robur. Na jego rozkaz musiałem opuścić pokład i zejść do kajuty. Klapa zamknęła się za mną natychmiast.
Równocześnie usłyszałem szmer i hałas, zapowiadający, że «Groza» zamieni się na statek podwodny. Istotnie w pięć minut później płynęliśmy już w głębinie.
Zmęczony fizycznie i moralnie, zapadłem wkrótce w głęboki, długi i ciężki sen... tym razem nie potrzebne były proszki usypiające.
Gdy się zbudziłem, płynęliśmy jeszcze pod wodą. Lecz wkrótce wydostaliśmy się na jej powierzchnię. Szaro - zielony brzask przenikał przez okienko kajuty, silne kołysanie się statku dowodziło, że fale są jeszcze bardzo wzburzone.
Pośpieszyłem na pokład i zająłem swe dawne miejsce.
Na północo-zachodzie zbierała się burza. Błyskawice coraz częściej przecinały ciemno-sine, prawie czarne chmury. Zdała rozlegał się huk grzmotów i piorunów, które echo powtarzało wielokrotnie.
Byłem zdumiony i przerażony szybkością, z jaką się burza zbliżała.
Nagle zerwał się gwałtowny wicher, rozdzierając gęstą oponę mgły. Spienione, rozhukane fale zalały «Grozę». Gdybym się nie był tak mocno trzymał rampy, byłyby niewątpliwie uniosły mnie ze sobą. Pozostawał jeden, jedyny ratunek: przekształcić «Grozę» na statek podwodny. Czyż nie szaleństwo stawać do walki z rozhukanym żywiołem, skoro o dwadzieścia stóp głębiej znaleźć mogliśmy spokój i bezpieczeństwo!
Robur był na pokładzie. Spodziewałem się, że za chwilę rozkaże mi zejść do kajuty; lecz się zawiodłem; ku memu ogromnemu zdumieniu nie czyniono żadnych przygotowań do przekształcenia «Grozy» na statek podwodny.
Wyniosły i niewzruszony, okiem płonącym wyzywał kapitan do walki rozszalałą burzę i zdawał się być pewnym zwycięstwa. Z przerażeniem zapytywałem siebie: czy człowiek ten nie jest jakąś istotą nadprzyrodzoną.
Jedno jego słowo, jedno skinienie, a «Groza» mogła się jeszcze zanurzyć w głębiny... jeszcze mogliśmy być ocaleni!
Lecz on stał bez ruchu.
Nagle z ust jego padły wyrazy, zlewające się ze świstem burzy i łoskotem piorunów:
— Ja... Robur — władca świata.
Dał znak ręką... towarzysze go zrozumieli... był to rozkaz... rozkaz nieodwołalny, który nieszczęśliwi spełnili bez wahania.
Całe niebo zdawało się być objęte płomieniem! Piorun uderzał po piorunie, «Groza» z rozpostartemi skrzydłami wzniosła się w powietrze i pędziła jak szalona wśród ogni błyskawic, wśród łoskotu gromów.
Kilka dni temu ponad Niagarą szczęśliwie umknęła wirów wodospadu... Czy i dzisiaj uniknie wściekłości huraganu?...
Robur nie zmieniał postawy. Jedną ręką kierował rudlem, drugą trzymał na rączce regulatora. Skrzydła biły tak potężnie, że lada chwila mogły być złamane. «Groza» pędziła w samo ognisko burzy, tam, gdzie iskry elektryczne z największą gwałtownością wyładowywały się z jednej chmury na drugą.
Należało koniecznie ratować «Grozę», która leciała na zgubę w tę otchłań powietrzną! Powierzchnia rozszalałego morza przedstawiała niemniejsze niebezpieczeństwo. Za jaką bądź cenę należało się zanurzyć w głębiny.
Poczucie obowiązku zbudziło się we mnie z rozpaczliwą gwałtownością... Czyż można nie powstrzymać warjata, złoczyńcę wyjętego z pod opieki prawa i zagrażającego swym wynalazkiem bezpieczeństwu całego świata?... Ja, Strock, główny inspektor policji waszyngtońskiej, powinienem przecież oddać tego człowieka w ręce sprawiedliwości!...
Zapominając, że jestem jeden przeciwko trzem, że się znajdujemy o parę tysięcy stóp ponad rozhukanym żywiołem, skoczyłem ku Roburowi, schwyciłem go za kołnierz, starając się głosem zapanować nad rykiem i świstem burzy:.
— W imię prawa!..
Nagle «Groza» wstrząsnęła się gwałtownie, jak gdyby uderzona potężnym ładunkiem elektryczności. Metalowy szkielet zadrgał, podobnie jak ciało człowieka pod wpływem silnego prądu. Poczym, rażony w samo jądro, rozpadł się na części.

To piorun strzaskał ten przyrząd cudowny, arcydzieło umysłu ludzkiego! Ze zmiażdżonemi skrzydłami, z połamanemi turbinami «Groza» spadła w jednej chwili z wyższych szlaków atmosfery w głębiny morza... Prawo Najwyższego dosięgło pychę człowieka!..





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.