>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Król sam
Podtytuł Le Roi Dépouillé. Kartka z pamiętników emeryta-szachisty
Pochodzenie Kalendarz Illustrowany „Echa“ na Rok Przestępny 1880
Wydawca Jan Noskowski
Data wyd. 1880
Druk Jan Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KRÓL SAM.
(Le Roi Dépouillé)
KARTKA Z PAMIĘTNIKÓW EMERYTA-SZACHISTY.



I ja miewałam sny cudowne.
Śniło mi się nieraz, że byłem królem... Wygodna to zaiste stanowisko, zwłaszcza w szachach... bo takiem było moje królestwo wyśnione..
Ale życie nie jest zawsze różami usłane. Zdarza się spotkać w niem i ciernie ostre, i głogi kolące, i owe osty różnobarwne, które lada osioł ze smakiem spożywa, a porządny obywatel ręce o nie krwawi...
Przebiegłem sześćdziesiąt cztery pola szachownicy żywota i czem dziś jestem?
Emerytem łysym — kawalerem starym... nudziarzem posiwiałym i zgarbionym...
Po sześćdziesięciu czterech latach życia!
Szara to była życia tego kanwa, ale wierzcie mi, że były na niej i kwiaty i listki zielone... Zbladły kwiaty, wypłowiały listki, a rączki które je wyszywały, pomarszczone dziś, drżą niosąc szczyptę tabaki do greckiego niegdyś noska, który ongi wciągał w siebie woń heliotropów, róż lub skromnych fiołeczków wiosennych...
Młodość i kwiaty! starość i tabaka! czarny wąsik i miłość! siwizna i wspomnienia!
To są stacye bitego traktu, który prowadzi od kolebki do grobu...
Ja was nudzę, młodzi, nieprawdaż? Zamknijcie więc tę książkę i wyszukajcie sobie coś weselszego... ale towarzysze moi nie rzucą tej opowieści, bo oni czują jeszcze, jak pachniały róże przed rewolucyą, jakie oczy miały piękne warszawianki z przed krymskiej kampanii...
Gdzież się to dziś podziało? Róże nie pachną, słońce wlecze się po niebie jak zaspane; grzeje jak piec popsuty, świeci jak stara lampa olejna... kobiety to porcelanowe lalki, młodzież to starcy...
Zdziadział świat... zdziadział!

Chwilami podobny jest on do konia z omnibusu — to znów przypomina starą baletnicę, ukazującą sztuczne zęby i oszukującą ludzi watowanemi wdziękami...
Smutno... smutno... tabaka zdrożała i stała się podobna do trocin... wino zdrożało i skwaśniało... kobiety zbrzydły — wonne niegdyś cygara nabrały zapachu kapuścianych liści, mieszkania stały się drogie i wilgotne...
A jednak...
W owych czasach dobrych, błogich, tanich, rozpoczynałem właśnie karyerę.
Byłem w komisyi rządowej przychodów i skarbu... pionkiem.
Cieszyłem się nadzieją, że ominąwszy szczęśliwie przeszkody, uniknąwszy figlów koników (bożych) i ukośnej lataniny laufrów, dojdę do ostatniego szeregu szachownicy i zostanę wieżą... grubą, poważną, nieco nadętą, ale w gruncie rzeczy zacną wieżą, jak ś. p. mój dyrektor wydziału, — nieoceniony pan Bonifacy...
Dalipan, być wieżą nie jest to zły interes. Stanowisko to dodaje pewnego uroku w oczach płci pięknej — powagi w oczach brzydkiej.
Jedno tylko źle urządzone jest na świecie i nad tem zastanawiałem się głęboko, ponieważ kocham moje społeczeństwo i życzę mu aby było ubłogosławione, aby rozmnożyło się jako piasek w morzu...
Myślałem sobie, będąc kancelistą — dla czego mając siłę, młodość, zdrowie, krucze włosy i oczy pełne ognia, nie pobieram pensyi radcy... później, będąc radcą, mając już stanowisko, powagę, utrzymanie, blizką emeryturę, myślałem ze smutkiem: dla czegóż nie mam młodości kancelisty?!...
Gdyby się jedno z drugiem dało połączyć, czyż mielibyśmy starych kawalerów lub stare panny?
Lecz napróżno... ministeryum skarbu nie chciało dać kanceliście radcowskiej pensyi; Pan Bóg zaś nie chciał dać radcy kancelistowskiej młodości.
Obie moje prośby złożone zostały ad acta i o mały włos nie zapłaciłem kontrawencyi stempla...
Lecz trudno. Nie przebijesz muru głową — poddałem się losowi i — żyłem, bo za naszych czasów samobójstwo nie było w modzie: nie strzelano sobie we łby i nie płacono dwustu rubli rocznie za kawalerski pokoik bez mebli... Żyło się, a ostatecznie życie to nie było nieznośnem.
Mieliśmy wówczas zaledwie trzy gazety i paliliśmy „dreikönig“ w glinianych fajeczkach. Były w modzie pieprzowe cybuchy i kołnierzyki z rogami. Noszono mantynowe chustki na szyi i nieznano wody sodowej.
Na kawalerskich zebraniach mówiono o polityce i o kobietach, ale o kobietach znacznie więcej niż o polityce. Był to bowiem czas galanteryi dziś nieznanej.
Postęp i cywilizacya nie stworzyły wówczas jeszcze wyrazów: facet i facetka; żyliśmy według przykazań Bożych i kościelnych i obcierali nosy fularowymi chustkami. Koniec takiej chustki powinien był wyglądać z tylnej kieszeni granatowego tużurka, tak, jak galanterya i grzeczność z każdego wyrazu młodzieńca, z każdego jego gestu i ruchu.
Namiętnością moją była gra w szachy. Zawsze podziwiałem wschodniego mędrca, który wynalazł tę grę szlachetną, będącą znakomitem ćwiczeniem dla myśli.
Grywaliśmy w pewnej bardzo przyzwoitej kawiarni, gdzie usługiwała mała, fertyczna Zuzia i gdzie podawano wielkie fajki, nabijane łagodnym wagsztafem.
Częstokroć, w wolnych chwilach, gdy zastanawiałem się nad grą i nad życiem, przychodziło mi na myśl, że i gra i życie mają wiele cech wspólnych. Tu i tam trzeba bronić się na każdym kroku, wystrzegać omyłek i błędów, które potem odpokutować trzeba utratą całej partyi i wstydem przegranej.
Zastanawiałem się nieraz i długo, chociaż pomimo tych zastanowień przegrałem fatalnie na szachownicy życia...
Lecz wracam do mojej opowieści.
Było to już bardzo dawno temu. Wiosna jaśniała w całej pełni blasków. Park Łazienkowski kąpał się w promieniach słonecznych. Kwiaty pachniały, szumiały listki, woda w stawie przelewała się srebrem i brylantami.
Co dziwnego?! kwiaty, listki i woda należały do szczęśliwszych czasów, do owych błogich chwil, w których świat nie był ani tetrycznym ani starym. Białe jak śnieg łabędzie pływały po kanałach i stawie, majestatyczne, wspaniałe... Chór słowików brzmiał rozgłośnie, pałac podwajał się w wodzie... piękne marmurowe piękności przeglądały się w gładkiem zwierciadle stawu... słońce miało się ku zachodowi. Księżyc młody wychylił ciekawie róg złocony i zapowiadał jedną z najpiękniejszych nocy w roku pańskim 1839.
Przez aleje parku przesuwały się powozy i landa... piękne jasnozielone kolebki na wiszących resorach — dziś już nie robią takich koczobryków — a szkoda! gdyż były i wygodne i eleganckie i nie takie dziwadła jak dzisiejsze powozy, co tu niepodobne ani do łodzi ani do kolebki...
W landach siedziały kobiety... ale jakie kobiety!.. Nie malowane lalki dzisiejszego czasu, ale prawdziwe kobiety, złożone z krwi i kości. Łączyły one w sobie skromność fiołków z ciepłem wiosennego słońca; białość lilij wodnych z rubinowym kolorem wisien dojrzewających. Nie strzelały oczami jak dziś, lecz kryły wdzięk twarzy w kapeluszach przecudownej formy, zawiązywanych pod brodą. Nie szukały nikogo, bo same były poszukiwane, nie wzdychały do młodzieży, gdyż młodzież proprio motu karki za niemi kręciła...
Można było podziwiać ładne rączki w kanarkowych rękawiczkach i prześliczne figury w stanikach długich z bawetami.
Gdzież się to wszystko podziało?
Gdzie wesołe czasy Bielan, Kaskady, ogrodu na Czystem, Wilanowa i Saskiej Kępy?! przepadło to już bezpowrotnie.
Szliśmy w tym różnobarwnym, uśmiechniętym tłumie, ze ś. p. Ignasiem, pomocnikiem młodszego archiwisty. Nieoszacowana to była dusza, wielkie i rzadkie zdolności. Jakkolwiek skazany na całe życie do archiwum, miewał jednak niekiedy dobry humor, a koleżeństwo pojmował w najobszerniejszem znaczeniu tego wyrazu. Żyliśmy z sobą jak bracia, mieszkaliśmy razem w pięknej stancyi na ulicy Bednarskiej, z widokiem na Wisłę, na Kępę, no, i na pola, które miały dla nas znakomity urok, gdyż zblizka mogliśmy je byli widywać bardzo rzadko.
Życie nasze upływało równo, jednostajnie, miarowo. Poza suchą czynnością biurową, wzmacnialiśmy dusze czytując utwory poetów i śpiewając smętne pieśni przy akompaniamencie gitary. Czytywaliśmy książki i grywali w szachy u Zuzi, a nigdy nie przychodziło nam na myśl, że poza komissyą, naszym pokoikiem i skromnemi rozrywkami istnieje świat inny, świat palących żądz, ambicyi, namiętności; świat fałszywych myśli, czynów podstępnych i gorączki złota.
Zdawało nam się, że Bóg stworzył człowieka na to, aby tenże wszedłszy do urzędowania pracował, awansował, ożenił się, dosłużył emerytury i spełniwszy co do niego należało, przeszedł do lepszego życia i spoczął w familijnym grobie na Powązkach. Wszak to tak jasne — i obaj z Ignasiem szliśmy wytrwale do tego celu... drogą prostą...

Owego świątecznego wieczoru w Łazienkach, napawaliśmy się urokiem rozkwitającej wiosny, szliśmy w milczeniu obok siebie i myśleli, jak pięknym jest ten świat i wszystko co na nim rośnie.
Poza nami dał się słyszeć tentent galopującego konia. Obejrzeliśmy się obaj, aby wiedzieć w którą stronę z drogi ustąpić i obaj, jakby na komendę, wydaliśmy lekki okrzyk zachwytu. Oczom naszym ukazał się ładny koń kary, a na nim kobieta w długiej, czarnej amazonce...
Przebiegając w myśli cały słownik wyrażeń administracyjnych i finansowych, nie znalazłem dość silnych dla określenia piękności tej młodej osoby.
Była to brunetka o cudownych oczach czarnych, w których przebijała się chwilami surowość straszniejsza od ustaw przeciwko kontrabandzistom, to znów jakiś blask łagodny, przypominający urok jaki sprawia na biednym urzędniku niespodziewana gratyfikacya.
Istota ta była lekka jak myśl kancelisty, a miała w sobie imponującą powagę dyrektora głównego... Kapelusz jej był czemś tak świetnem jak trójgraniasty strój głowy dygnitarza klassy czwartej; z jej uśmiechu sypały się awanse i dymisye... koniem kierowała lepiej niż nieboszczyk radca Kichalski swoją wzorowo uorganizowaną sekcyą depozytów.
Te wszystkie myśli przeszły mi przez głowę w jednej chwili; amazonka przebiegła tuż koło nas sprawiwszy wrażenie oślepiającego meteoru, co się z szybkością błyskawicy na tle ciemności nocnych przesuwa.
Widzieliśmy tylko jej drobną kibić pochylającą się na siodle, niby wiotka lilia nad wodą, kołysana lekkim podmuchem wiatru.
— Co to było? spytałem Ignasia.
— To był gambit, odpowiedział mi z uśmiechem, ale zaraz dodał: — zdaje mi się żeś zbladł.
Nie odpowiedziałem na pytanie, przeciwnie, sam zapytałem:
— Jakto gambit?
— Poczciwy biały królu, odrzekł Ignacy, jesteś zaszachowany.
— Czem?
— Czarnym konikiem i czarną damą...
— Powiedz królową... to jej się należy.
— Owszem, nie mam nic przeciwko temu, ale obrona będzie trudna.. patrzaj.
Amazonka zwolniła bieg konia; niebawem przyłączył się do niej powóz toczący się w pewnej odległości.
W powozie siedziała otyła dama i poważny mężczyzna, wyglądający z pozoru jak radca lub jak reprezentant poważnej firmy handlowej.
Dama pochyliła się ku amazonce i coś do niej mówiła.
Ignaś się śmiał.
— Mat, coraz pewniejszy, rzekł; oto do królowej i konika przybywają jeszcze dwie wieże.
Mówił to takim tonem, że trudno było poznać czy myśli że to niebezpieczeństwo grozi mnie, czy jemu samemu.
— A gdybym śmiałem posunięciem zaszachował królowę? zapytałem.
— Ba! zaszachować nietrudno, to lada pionek potrafi — ale wziąść ją nie będzie zbyt łatwo.
— Wziąść tę królowę, szepnąłem zcicha — o, naprawdę pokusiłbym się o to, z narażeniem partyi całego życia.
Ignaś się rozśmiał gorzko.
Szliśmy dalej w milczeniu, goniąc wzrokiem za piękną nieznajomą. — Wieczór, a raczej noc zapadła, kiedyśmy wrócili do cichego pokoiku na ulicy Bednarskiej. — Dziwno nam jakoś obydwom było na sercu. Zdawało się że nagle wyrósł pomiędzy nami mur olbrzymi.
Nazajutrz po obiedzie zaproponowałem Ignasiowi spacer do Łazienek.
— Nie pójdę, rzekł bardzo stanowczo; przyjechała moja ciotka z prowincyi, będę ją oprowadzał po mieście, a wieczorem prawdopodobnie wypadnie towarzyszyć jej do teatru.
— Jak chcesz, odrzekłem, w każdym razie winszuję ci ciotki, o której istnieniu ja, twój kolega i przyjaciel, dotychczas nic nie wiedziałem.
Ignaś zarumienił się — ale nic nie odpowiedział.
Poszedłem samotny do parku. Usiadłem na ławce czekając pojawienia się wczorajszego zjawiska. — Napróżno. Upływały godziny — przejechało wiele powozów, były i amazonki w otoczeniu eleganckich jeźdźców w seledynowych rajtrokach — ale jej nie było.
Kiedym się udał w stronę mostu, dostrzegłem kogoś opartego rękami o poręcz; ten ktoś wydawał mi się bardzo dobrze znajomym — przyszedłszy nieco bliżej, poznałem Ignasia.
Odwróciłem się, udając że go nie widzę.

— Więc to jest owa ciotka pana Ignacego? pomyślałem sobie i zrobiło mi się smutno. Dla czego
on mnie oszukuje, mnie, który kocham go jak rodzonego brata?

Gdy Ignaś wrócił do domu, udałem że śpię, nazajutrz w biurze byłem niby bardzo zajęty — ale gdyby naczelnik widział był co ja piszę, cofnąłby się z oburzeniem i zgrozą...
Ja pisałem wiersze! ja, urzędnik dziesiątej podówczas klassy, mający opinię jednego z najpilniejszych pracowników biura!...
Rzucałem w koło siebie wzrokiem niepewnym: wszędzie gdziem spojrzał, widziałem amazonkę; na czarnej szafie z papierami, na biurku, na drewnianym kałamarzu — ba, nawet na wygolonej twarzy naczelnika.
W tak prozaicznem miejscu jak biuro, snułem najpiękniejsze nitki z jedwabnego motka poetycznych myśli. W cyfrach ksiąg rozłożonych przedemną widziałem wspaniałe krajobrazy, słyszałem upajające szmery natury, od tego tła wypukło odskakiwała sylwetka karego konia, unoszącego na swym grzbiecie tę, co miała słońce w wejrzeniu.
Czułem się bardzo zmienionym na duchu i energii i potrzebowałem największych wysiłków woli aby pracować jak dawniej, aby nie zasłużyć na wymówki ze strony zwierzchników.
Stosunki moje z Ignasiem stawały się coraz ozięblejsze; poza biurem widywaliśmy się rzadko, noc tylko sprowadzała nas pod jeden dach. Lecz taki stan rzeczy nie mógł trwać długo, gdyż przyjaźń i koleżeństwo pojmowane było nieco inaczej w owych czasach.
Pewnego dnia, kiedy już zamykałem biurko zabierając się do wyjścia, wszedł do wydziału Ignaś i podawszy mi rękę szepnął nieśmiało:
— Pójdź dziś ze mną na obiad.
Skinąłem głową na znak potwierdzenia, a w godzinę później, po skończonym obiedzie, siedzieliśmy w małym pokoiku przy sklepie, a przed nami stała butelka lekkiego wina.
— Czy wiesz, Janku, mówił Ignacy, ja nie mogę tak żyć z tobą jak teraz.
— A czy myślisz, że ja nad tem nie cierpię?
— Widzę to jasno — ale cóż nas różni? Czy unikając się nawzajem i wzdychając jak błędni rycerze dojdziemy do celu... Nie sądzę; kochajmy się jak dawniej i walczmy jak szlachetni rywale... starajmy się ją poznać i starajmy się o jej miłość. Kto ją zdobędzie, ten stanie się jedną kartką wielkiego fascykułu o małżeństwie — kto przegra, ten pójdzie do archiwum na wieki... rzekł zamyślając się smutnie. A zresztą, dodał, walka nasza będzie walką uczciwą, szanse mamy równe, wygrana nie od nas zależy — czyż więc nie możemy spojrzeć sobie prosto w oczy i żyć w takim stosunku jak dawniej?

· · · · · · · · · · · ·

Śliczne to były czasy, kiedy radca Kichalski wprowadził nas do domu pana Wintera obywatela i kupca. Karnawał był długi, przyjmowano co tydzień, zebrania odznaczały się wytwornością niedzisiejszą. Była naonczas młodzież i bawiono się dobrze. Były panny i można się było czem zachwycać.
Imci pan Winter był niemcem tylko z nazwiska; żona jego pochodziła z dawnej i zasłużonej rodziny mieszczańskiej w Warszawie, on dość był zamożny, interesa szły dobrze. Oboje gospodarstwo byli bardzo uprzejmi, a córkę ich, pannę Zofię, znacie już z widzenia, ponieważ ona to była ową amazonką z Łazienek.
Wieczory tam spędzone były dla nas kwiatkami i zielonemi listkami na szarej kanwie życia, zarówno mojego, jakoteż i nieboszczyka Ignasia. Rozmawialiśmy z panną Zofią, tańczyli z nią na zebraniach, i każdy na swoją rękę starał się pozyskać jej serce.
W pozyskaniu ręki nie było nic nieprawdopodobnego — bo jakkolwiek panna była bogata, my za to byliśmy młodzi, dobrze uważani i pełni nadziei na przyszłość. Nie znano dzisiejszych wymagań, a świat ówczesny do teraźniejszego był mniej podobny, niż słoik musztardy do księżyca.
Było zaprawdę coś upajającego w towarzystwie i w rozmowie panny Zofii. Daleka od pustej zalotności, umiała się jednak wszystkim podobać, hołdy zaś uwielbienia przyjmowała z uśmiechem pełnym prostoty, ale zarazem z przeświadczeniem że te jej się słusznie należą.
Kiedy mówiła o przyjaźni, wzrok jej miał wyraz łagodny — mówiąc zaś o miłości, źrenice jej rozsiewały blaski ogniste. Ignaś bał się jej wówczas, a jam ją uwielbiał.
Czy i jakie postępy zrobiliśmy w naszych zamiarach, trudno było dociec. Obaj doznawaliśmy jej względów, w których wszakże nie było nic więcej nad przyjaźń. — Wprawdzie ja dostałem od niej różę — ale Ignaś dostał także podobną — szliśmy więc niby po dwóch liniach równoległych...
A czas uchodził.
Raz, wieczorem, Ignacy powrócił do domu bardzo zamyślony.
— Cóż tam nowego? spytałem.
— Nic dobrego, partya nasza, a raczej nasze partye źle stoją.
— Czemuż to?
— Jeszcze jedna figura przybywa do gry.
— Nie rozumiem.
— Jest laufer.
— Laufer?
— Właśnie ztamtąd powracam — zastałem go przy niej, a rodzice przesadzali się w grzecznościach dla niego.
— Cóż to za jeden?
— Osobistość dosyć zagadkowa. Podobno ma gdzieś dobra na Wołyniu, a powraca wprost z zagranicy, gdzie przepędził czas dość długi. — Źle będzie z nami mój Janku!... czyż bowiem w oczach młodej kobiety my, zwykli śmiertelnicy, wytrzymamy porównanie z tym lwem, mówiącym nieustannie o cudach Paryża, zachwycających urokach południa i historycznych pomnikach starej Romy?!
Wpadliśmy obaj w ciężką zadumę — dotychczas mieliśmy jakieś szanse powodzenia, jednemu z nas mogło uśmiechnąć się szczęście.. teraz i ta nadzieja zniknęła.
A miłość w owych czasach silną była; mówię w owych czasach, gdyż obecnie istnienie jej wydaje mi się w ogóle mało prawdopodobnem...
Nie kusiliśmy się nawet o wyjawienie naszych uczuć, gdyż niebezpieczny rywal szybkie robił postępy, a dość było jednego wejrzenia panny Zofii aby się przekonać, że serce jej w zupełności należy do niego.
Stało się.
Laufer wziął piękną królowę.
Nigdy nie zapomnę owego zimowego wieczoru, najprzykrzejszego wieczoru jaki przeżyłem, w którym obadwaj z Ignasiem prowadziliśmy do ślubu pannę Zofią.

W białej sukni, w mirtowym wieńcu na głowie, z welonem spadającym aż do ziemi, wyglądała jak nadprzyrodzone zjawisko, jak wróżka z jakiej fantastycznej legendy...
Wówczas uwierzyłem w poezyę naprawdę, a te ciche żale, rozpacze przedstawiane w cudownych pieśniach mistrzów, które uważałem za wytwory podraźnionej wyobraźni, wydały mi się oddźwiękami głosów, odzywających się w mojem własnem sercu.
To co utracamy, wydaje nam się stokroć piękniejszem nad to, co bezspornie i prawnie do nas należy. Raj byłby mniej pięknym, gdyby się w naszem posiadaniu znajdował.
Umieliśmy kochać i cierpieć. Odprowadziliśmy młodą parę na pocztę (kolei jeszcze wówczas nie było), życzyliśmy jej szczęścia — i zdaje mi się że w głosach naszych poczuła łzy.
Ostatni uścisk ręki.. i wszystko się skończyło, sielanka młodości przerwana — nadzieja szczęścia stracona — następowało życie samotne dla nas obu.
Nie szukaliśmy zapomnienia w tak zwanym wirze uciech, ani też, trafiwszy raz niefortunnie, nie kusiliśmy się o skierowanie uczuć w inną stronę.. oddaliśmy się pracy, a życie upływało jednostajnie, miarowo. Było ono regularne jak ruch wahadła zegarowego — a przyzwyczajanie do systematyczności weszło w krew. Zaczęliśmy się starzeć.
Materyalnie było nam dobrze, zajmowaliśmy stanowisko skromne wprawdzie, ale uposażone dostatnio, nie mieliśmy wymagań zbyt wielkich — a jednak życie nasze zaprawne było jakąś goryczą, jakimś cichym smutkiem i tęsknotą niewypowiedzianą.
Unikaliśmy obaj rozmowy o przedmiocie naszego smutku, chociaż wspomnienia nie wygasły w naszych sercach. Powiadam w naszych, bo kochaliśmy, myśleli i czuli jednakowo przeszło lat dziesięć.
Los, który wszystko na świecie łączy i rozłącza, rozdzielił nasze drogi.
Dostałem delegacyę, która miała mnie zatrzymać na prowincyi przynajmniej półtora roku.
Rozłączyliśmy się z Ignasiem, jak dwaj bracia, jakby na długie lata niewidzenia.
Zamieszkałem w miasteczku małem, w okolicy otoczonej ze wszech stron lasami, z których dziś zapewne i śladu już nie ma. W tym zakątku zapoznałem się bliżej z przyrodą. Ja, który przez całe moje życie nie wyjeżdżałem dalej jak do Wilanowa, znalazłem się teraz wśród prawdziwego lasu, bez wydeptanych ścieżek, bez oswojonych sarn i danieli, bez dam używających majówki w towarzystwie młodych elegantów.
Szmer lasu działał na mnie uspokajająco. Poważne dęby i sosny podnosiły myśl wyżej, ku niebu przeglądającemu przez ich konary, ku gwiazdom, co wieczorem zdawały się być jaśniejszemi na czarnem tle boru tonącego w zmrokach.

Pokochałem przyrodę i chcąc z nią być jak najbliżej, stałem się namiętnym myśliwym. Nie dla tego żebym znajdował przyjemność w zabijaniu, lecz dla samotnych przechadzek po lesie, po bagnach, ponad brzegiem jezior ujętych w ramę
z zielonych dębów, przeplatanych białą, płaczącą brzeziną.

Nieraz, usiadłszy na kłodzie strzaskanej przez piorun wierzby, cofałem się myślą wstecz, w upłynione lata mej młodości, i widziałem przed sobą zacną twarz Ignasia i piękny profil tej, która przesunęła się przed nami jak nadziemskie zjawisko, jak kometa, z tą tylko różnicą, że kometa na chwilę chociaż pozostawia za sobą pas świetlny, a ta... rzuciła szare pasmo smutku i tęsknoty...
Są jednak ludzie szczęśliwi! myślałem z zazdrością, ale natychmiast w umyśle moim rodziło się pytanie:
— Czy rzeczywiście są tacy? I zwątpiłem o tem, bo gdzież jest granica ludzkich pragnień, żądz i ambicyi? gdzież człowiek, który powie że ma dosyć? Są zapewne tacy co mają dość dzieci, dość biedy, do syta cierpień i zmartwień, ale dobrego nikt nie ma za dużo, szczęścia nikt nie doznaje za wiele i dla tego nie ma szczęśliwych.
A jam przynajmniej spokojny, — złożyłem moją młodość na ofiarę miłości, a raczej wyrzekłem się wcale młodości — ale pozostał mi wiek dojrzały, wiek pracy, wypełnienia obowiązków, wiek nieopromieniony aureolą zachwytów, nie wstrząsany szaloną burzą krwi i pragnień... na grobie miłości wyrósł trwały, chociaż posępny cedr wspomnień, a te wspomnienia mają aż do śmierci zastępować rzeczywistość.
Znalazłem wypoczynek dla myśli, znalazłem ciszę w samotnem ustroniu, znalazłem nowych ludzi, zawiązałem nowe znajomości i stosunki — a Ignaś został sam — zupełnie sam, nawet bez przyjaciela lat młodości. Czyż los dla niego nie będzie miał uśmiechu?

· · · · · · · · · · · ·

Nie przypuszczałem nigdy że jeszcze raz w życiu wypadnie mi ustroić się świątecznie i poprowadzić do ołtarza tę, która do ostatka życia istnieć będzie w mem wspomnieniu jako przedmiot jedynej a gorącej mojej miłości.
Pierwszy raz oddawałam ją innemu z rozpaczą — serce mi się krwawiło kiedy wymawiała słowa przysięgi, oczy zachodziły łzami gdym widział jak białą dłoń swoją składała z ufnością w rękę nienawistnego mi człowieka.
Drugi raz spoglądałem na to z tęsknym spokojem, z przeświadczeniem że skarb który nigdy do mnie należeć nie będzie, dostaje się w zacne i uczciwe ręce. Nie miotała mną rozpacz ani zazdrość, doznawałem raczej uczucia wygnańca, wyrzekającego się na zawsze rodzinnego domu, ale któremu wolno będzie patrzeć zdala na dym unoszący się po nad nim.
Stało to się sposobem bardzo prostym, tak jak wszystko w mojem życiu było zwyczajne, pospolite, nie oplątane w nici misternie zadzierzgniętych kolizyj — nie opromienione urokiem nadzwyczajności, lub wstrząsającego do głębi duszy dramatu.
Zwyczajna młodość, zwykłe życie, pospolita, zapewne śmierć i grób takiż sam jak tysiące innych — oto com przeszedł i co mnie czeka.
Kiedym był na delegacyi i oddychałem wonią lasów, upajałem się ich samotnością i ciszą.
Zofia straciła majątek i męża i powróciła do rodziców sama, opuszczona, z gorzkim bólem rozczarowania i doznanych zawodów. Źle trafiła biedna! Ten co się z nią ożenił, nie kochał jej ale jej majątek, nie poznał się na wysokich przymiotach jej duszy, nie ocenił ich należycie. Los jej był godny litości. On trwonił majątek, ona, zamknięta w domu, patrzyła na ten upadek.
Nie probowała nawet wyrwać się z tego położenia. Wiedziała o tem że dom rodzicielski zawsze jest dla niej otwarty, że w każdej chwili znajdzie w nim opiekę i kochające serca; ale nie korzystała z tego. Z ust jej nie wyszła nigdy skarga, zawsze dla obcych miała uśmiech i pogodne czoło. Była to jedna z tych cichych, nikomu nieznanych męczennic, którym słuszne miejsce należy się w księgach martyrologii małżeństwa.
Traktowaną była przez ukochanego człowieka, z początku jak kochanka, później jak zbyteczny ciężar, wreszcie jak sługa, do której należało myśleć, aby pan miał wszelkie wygody, spokój w domu i dobre jedzenie.
Jest to zresztą dość pospolity dramat, dla tego że się bardzo często przytrafia.
Los jeden mógł ją wybawić z tego okropnego położenia i rzeczywiście wybawił ją.
Mąż jej nie opuszczał żadnego jarmarku na którym znalazło się zawsze wino, karty i wiele innych dobrych rzeczy. Był też zawołanym koniarzem i ujeżdżał dzikie bieguny jak rodowity tatar, od dzieciństwa wychowany na stepie.

Na godzinę przed śmiercią założył się, że dosiędzie konia, z którego już niejeden kark skręcił i że
będzie na nim jeździł po mieście jak na najspokojniejszym człapaku.

Byli tacy, co odradzali podobny eksperyment, ale to podniecało bardziej jeszcze zapał bałaguły.
Dwóch ludzi przyprowadziło nieujeżdżonego konia.
Mąż Julii śmiałym skokiem znalazł się na siodle i zatopił ostrogi w bokach zwierzęcia. Zaczęła się prawdziwa walka.
Koń rzucał się w szalonych podskokach, jeździec siedział jak murowany, okładając go aż do krwi szpicrutą.
Wszyscy milczeli oczekując rezultatu.
Była chwila, że koń nie czując się na siłach zrzucić jeźdźca, chciał się położyć na ziemi. Lecz nie mógł tego wykonać, gdyż harap stajennego jak wąż oplątał mu się koło nogi.
Jeździec już tryumfował.
Wtem koń wspiął się dęba i upadł na wznak.
Głowa jeźdzca stuknęła o bruk, krew z mózgiem zbroczyła kamienie.
Dalej wszystko poszło zwykłym trybem. Przyszedł sędzia śledczy z lekarzem, odbyli co do nich należało. Trupa zawieziono żonie, zebrało się duchowieństwo, odprawiano modlitwy, wreszcie spuszczono trumnę do grobu, nad którym jeden z sąsiadów wygłosił szumną mowę o zasługach zmarłego dla kraju, społeczeństwa i rodziny.
Szczęściem, że ów zasłużony człowiek nie pozostawił po sobie dzieci...
Dla Zofii dni wyzwolenia i żałoby nastały. Przyjechała do rodziców, ale jakże niepodobna do tej którąśmy po raz pierwszy spotkali w Łazienkach! Twarz zbladła, ręce stały się dziwnie białe i szczupłe, tylko oczy, owe niezapomniane oczy, nie utraciły dawnego blasku. Była w nich tęsknota, ale nie mogła zagasić ognia duszy.
Gdy Ignaś ją spotkał, odżyły w nim wszystkie wspomnienia z podwójną siłą. Napisał do mnie w tej chwili, proponując abyśmy na nowo podjęli walkę, za lepszych dni życia zaczętą.
Z każdego wyrazu listu mogłem poznać, że spokój nigdy nie gościł w jego sercu.
Czułem tam stłumioną namiętność, burzę rozdzierającą pierś i krwawiącą to poczciwe serce.
Lecz cóż mu przeszkadzało? wszakże ja nie byłem obecny, miał więc zupełnie wolne pole działania. Miłość walczyła w nim z honorem, namiętność z przyjaźnią i lepsze uczucia zwyciężyły. Przysłał mi wyzwanie.
Spodziewałem się tego, alem wyzwania nie przyjął.
„Bądź szczęśliwy, — odpowiedziałem mu — i nie zapominaj o starym przyjacielu“.
Dla czegom to uczynił? — Alboż ja wiem? — ale inaczej nie mogłem. Możem to zrobił dla szczęścia przyjaciela, może wreszcie przez egoizm.
Ja zżyłem się już z moim smutkiem i spokojem, ja rozumiałem dla czego więzień wychodzi oglądając się poza siebie, gdy żelazne drzwi przed nim otworzą i obdarzą go wolnością.
A zresztą, zdawało mi się żem się zestarzał, żem zdziwaczał, że nie będę w stanie zapewnić szczęścia ukochanej kobiecie... A wreszcie, cóż wam do tego — po co wam te motywa, nie dośćże samej sentencyi?
Ukończyłem czynność, powróciłem do Warszawy i byłem na weselu Ignasia.
Straciłem po raz drugi królowę i zaczęły się dla mnie najpiękniejsze dni w życiu...
Teraz zapewne przychodzą wam na myśl sceny z komedyj francuzkich, albo z interesujących romansów tejże szkoły...
Jest żona, mąż i przyjaciel, który powiada, że zaczęły się dla niego najpiękniejsze dni w życiu...
Ej nie, na honor, była to inna piękność tych dni.
Szczęście moje nie równało się nawet ze szczęściem Ignasia.
On odmłodniał, odżył, śmiał się głośno, otworzył dom... Chciał aby każdy podziwiał jego szczęście, aby mu zazdroszczono. Ale ja nie lubiłem liczniejszych zebrań w domu Ignasia. Unikałem ich nawet, a jeśli mnie gwałtem zaciągnięto, to siadałem do wista i oddawałem się tylko grze.
Za to lubiłem przychodzić do nich na herbatkę, wówczas kiedy byli sami tylko; lubiłem towarzyszyć im na spacery, a podczas gdy Ignaś prowadził żonę pod rękę, ja niosłem jej szal lub okrycie.
Czegóż mi było potrzeba?
Mogłem widywać ją często, wiedziałem że była szczęśliwą, cieszyłem się szczęściem Ignasia.
Wynająłem sobie na końcu Leszna ładny domek z ogródkiem, a wszystkie własną moją ręką uprawiane nowalie odnosiłem na ulicę Rymarską do Ignasiów. Najmilszą, za to nagrodą było mi jej podziękowanie.
Czas ubiegał; wieczory prawie wszystkie przepędzałem u nich, i zdawało mi się że jestem ojcem, który patrzy na szczęście swoich dzieci.
Nie było przedemną żadnych tajemnic, zasięgano niejednokrotnie mojej rady, co przynosiło mi szczęście i zaszczyt.
Zdarzało się także że Ignasiowie odwiedzali mnie w małym domku na Lesznie, prowadziłem ich do ogródka, gdzie przepędzaliśmy wieczór.
Wśród takiego cichego, spokojnego życia, bez burz i uniesień, dosłużyłem nareszcie emerytury i opuściłem gmach w którym przepędziłem czterdzieści lat uczciwej pracy.
Smutno mi było po mojem biurku, po papierach zbutwiałych, po owych pakach akt w które przez lat tak wiele wkładałem siły mego umysłu i inteligencyi...
W pierwszych dniach, machinalnie niejako, rano kierowałem kroki w stronę biura; dopiero na ulicy przypominałem sobie że już tam iść nie ma po co, że moje miejsce zajął kto inny, i że ja powiększyłem tylko szereg weteranów.

Szedłem więc do Saskiego ogrodu, na gawędkę z dawnemi towarzyszami służby. Karmiłem wróble bułką przyniesioną w kieszeni i czytałem Kuryera na świeżem powietrzu.
Później wracałem do domu, pracowałem w ogródku, czytałem — a wieczorem, gdzieżby jeśli nie do Ignasiów.
Pani zajęta była robótką, my z Ignasiem zasiadaliśmy do szachów.
Raz przy grze mieliśmy taką rozmowę:
— Szach królowej, rzekłem.
Ignaś zrobił poruszenie niezbyt trafne.
— Strzeż się, wezmę ci twoją damę.
— O! mój drogi, już mi jej nikt nie odbierze, mówił, spojrzawszy na żonę...
Przypomniał sobie widać rozmowę naszą niegdyś w Łazienkowskim parku.
Mylił się poczciwy Ignasisko.
Pan Bóg mu zabrał królowę.
Umarła niespodziewanie po kilku dniach cierpień, a grób jej wznosi się pod drzewami Powązkowskiego cmentarza.
Był to dla nas obydwóch cios straszny, za straszny na nasze siły stargane już wiekiem.
Od jej śmierci nie rozłączaliśmy się z Ignasiem. On opuścił swe mieszkanie i przeniósł się do mnie na Leszno.
Zestarzał się, posiwiał.

Chodziliśmy na Powązki i nosili kwiaty na jej grób.
Własnemi rękami zasadziłem tam róże, lilie i nieśmiertelniki.
W dzień Wszystkich Świętych zapalaliśmy lampy — Powązki były ulubionem miejscem naszych wycieczek.
Widywano nas tam zawsze razem. Służba cmentarna nas znała, nawet ptaki, siadające na smutnych drzewach tego ogrodu śmierci, witały nas jak starych przyjaciół.
Ciągnęło nas coś do ziemi, głowy pochylały się ku niej, nogi nie chciały tak jak dawniej deptać tej jedynej pocieszycielki smutnych...
Co to jest? zapytuję sam siebie kreśląc te kartki: czy to spowiedź, pamiętnik czy list?
Nie, to romans, podług mego zdania; zresztą pozwalam każdemu, kto chce, nazwać to bajaniem starego dziada..
Ale ja mocno wierzę, że to jest romans.
Ignaś niknął w oczach prawie...
Sprowadzałem do niego najlepszych lekarzy, pierwsze znakomitości naukowe naradzały się długo przy jego łożu... śmiertelnem.
Daremnemi były wysiłki tych zacnych ludzi, daremnemi środki wynalezione przez naukę.
Życia, które uchodzi, nikt już nie wróci, trudno bowiem wlać w żyły krew świeżą, w oczy blask młodzieńczy a w piersi serce nowe.
Umarł Ignaś.
Pochowałem go obok niej i zostałem na świecie sam jeden.
Czy też mnie pochowa kto w bliskości tych tak zawsze drogich mi istot?
Nikt chyba.
Otóż gra skończona.
Ostatnia figura mej partyi... poczciwy Ignaś w grobie — jestem sam, sam na zawsze.
Król sam — le roi dépouillé.
Smutna jesień! Jej wiatry zwiewały potrosze i zwiały wszystkie listki mego życia.
Kwiat miłości zwarzył się w chłodnym dniu wiosny zawczesnej, kwiaty przyjaźni opadły w ostrych podmuchach jesieni.
Na zimę pozostał tylko owoc pracy: wałek czarnego chleba, którego mi nawet za dużo, bo nie mam go z kim podzielić.
Kiedym przepędzał samotne godziny w lesie, widziałem młode gałązki wyrastające u stóp dębu; wiewiórki skacząc po sosnach strącały szyszki, z których później wyrastały malutkie sosenki; u stóp płaczącej brzozy, tej wiecznie rozżalonej nimfy leśnej, — wyrastało młode pokolenie, jedna tylko wierzba stara, uschnięta, stała samotnie nad bagnem, oddalona od innych; robaki toczyły jej pień prawie martwy, a ona wznosiła ku niebu gałęzie wyschłe, oczekując, rychło w nią piorun uderzy, powali i pogrąży w niezgłębione bagnisko...
Czyż nie jestem podobny do owej wierzby, na którą nawet ptak nie siądzie, bo sucha gałąź nie ochroni go od deszczu lub wiatru...
Sam jestem — straszne to słowo doprawdy...

A teraz, gdy już wiecie wszystko, czy będziecie się dziwili żem dziwak, żem zamknięty w sobie, jakby dziki...
Serce moje jest jak grób, w którym pochowane są wspomnienia, niby starożytna urna napełniona popiołem w przedwiekowych ogniach strawionym.
Drogie są dla mnie te popioły i nierad się z niemi rozstaję.
A teraz wiecie dlaczego świat zdaje mi się innym, brzydkim — słońce podobnem do zakopconej lampy olejnej — jego ciepło do swędu popsutego pieca?...
Świat podobny jest do starego konia z omnibusu. Kobiety?!
Kobiet już wcale nie ma.
One były przed laty dwudziestu i zniknęły wraz z różami które pachniały, ze słowikiem co śpiewał.
Dziś nic nie pachnie i nic nie śpiewa. Wszystko co piękne — zniknęło. Źródła wyschły oprócz jednego źródła łez, które nie wysycha nigdy...
Nigdy! i dla tego skromny mój mająteczek, skoro zamknę oczy, stanie się własnością sierot...
Mnich średniowieczny, gdyby go zbudzono z grobu i pokazano mu wynalazki Edissona, umarłby z przerażenia i nie wierzył... i ja nie uwierzę, że tu u was pięknie, bom widział tamte piękności i... pogrzebałem je w sobie...
Jedno mnie tylko pociesza w mem osamotnieniu. Dobrze żem w grze życia stracił wszystkie figury, że los nie zostawił mi nawet jednego pionka...
Dobrze — bo wszedłszy na linię figur, zamieniłby się może w laufra, i zatruł mi ostatnie chwile życia.

Klemens Junosza.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.