Krótka a prawdziwa historya

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Krótka a prawdziwa historya
Podtytuł O tem, jak jedna pani kokietowała jednego pana, i jak jeden pan przekonał się o tem, że nie wszystko jest panią, co wygląda jak jedna pani
Pochodzenie Drobiazgi
Wydawca Redakcja „Muchy”
Data wyd. 1898
Druk A. Michalski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Krótka a prawdziwa historya
o tem, jak jedna pani kokietowała jednego pana, i jak jeden pan przekonał się o tem, że nie wszystko jest panią, co wygląda jak jedna pani.

P

Przybyłem do Warszawy.
Cóż to za przecudne miasteczko — a dodać muszę, że nie byłem w niem jeszcze ani razu.
Mówiono mi o strasznem przejściu z babą na moście — rzeczywiście kręciło się tam bab, jak mrowia, na szczęście jednak żadna nie dopomniała się o swoje prawa.
W pysznej dorożce, wprost z kolei, wjechałem w samo serce miasta. Nie zajechałem do Europejskiego hotelu, bo ten podobno bardzo drogi — ale stanąłem tak jak w Europejskim, bo na Dziekance.
Ostatecznie na jedno to wychodzi — bo czyż Dziekanka jest w Azyi?
Rozpakowawszy manatki, wyszedłem na ulicę. Światła moc, bo to już wieczór zapadł. Sklepy cudne; z poza szyb zwierciadlanych widać przepiękne kobiety. Och kobiety! — ja mam lat dwadzieścia i jeszcze nigdy... nie zdarzyła mi się sposobność bliższego poznania tych aniołów. A powiadają także, że w Warszawie łatwo jest bardzo zrobić znajomość z hrabiną, albo baronową... Może to być!.. Dziwne wrażenie robiły na mnie te damy postrojone jak na odpust, przechadzające się po ulicach w jakiejś wielkiej, nieustającej procesyi. Patrzyłem na nie, jak na obrazy, a w mózgu moim uporczywie błąkała się myśl:
Kto wie, może jedna z tych pań jest jaką hrabiną, mogącą uszczęśliwić wejrzeniem i uśmiechem zwykłego śmiertelnika... wszak słońce kładzie złociste swe promienie zarówno na wspaniałe świerki, jako też i na drobną trawkę, na badyle i chwasty przydrożne.
Rozmarzony, rozgorączkowany poszedłem spać. Sny miałem rozkoszne, ale niespokojne. Zdawało mi się, że jestem w cudnym buduarze, którego ściany wybite niebieskim atłasem przypominają niebo. Miękkie, nizkie, rozkosznie wyściełane meble zdają się wabić i zapraszać. Na ścianach wspaniałe lustra... na konsolach misterne cacka, na marmurowych słupkach Venus, naga jak prawda, skrzydlaty Amor z marmuru trzyma łuk napięty... na obrazie łabędź całuje czarnym dziobem różane usta Ledy; na drugim nimfy wychodzą z kąpieli, inny przedstawia Psychę w objęciach namiętnego bożka. Czuję, że krew uderza mi do głowy... woń kwiatów mnie upaja... łagodne światło alabastrowej lampy odurza... Klęczę na cudownym perskim dywanie u stóp hrabiny, odzianej w rozkoszny negliż z batystu i koronek; przez misternie dziergane nitki widzę jej ramiona, piersi kołyszące się lekko jak fala jeziora, widzę cudne kształty w zaokrąglonych linjach, widzę nóżkę, co wysunęła się ciekawie z pod zwojów batystu i oparta na aksamitnej poduszeczce, czyni figle szatańskie... Ręka zachwycającej kobiety obejmuje mą szyję. Upajam się i drżę.
Wtem hrabina wydaje lekki okrzyk trwogi. Zrywam się... Naprzeciw mnie stoi hrabia, długi, suchy, stary... mierzy mnie szklannemi oczami, dzierży w reku rapir cienki, ostry a długi jak stąd do Zawiercia. Chciałem rzucić się na tego potwora, zdruzgotać go i... Uprzedził mnie, poczułem w piersiach ból i zimno, a ten patrzył na mnie szklannemi oczami i pchał mi rapir w serce. Pchał obrzydliwie powoli. Nadziewał mnie jak na rożen. Zabójcze żelazo przechodziło przezemnie z szybkością trzech wiorst na godzinę. Poza sobą usłyszałem krzyk straszny, odwróciłem głowę i widzę jak koniec szpady, przeszedłszy pierś moją, tonie w śnieżnym gorsie hrabiny...
— Ach, potworze! więc dobrze! zginiemy oboje!
Krew nasza mięsza się i plami dywan, bryzga na pyszne meble i krwawi firanki. Chciałem rzucić przekleństwo — ale rękojeść szpady oparła się na mych żebrach... skonałem i... przebudziłem się. Jestem w hotelu, niema ani hrabiny, ani buduaru, ani potwora z oczami szklannemi. Co za rozczarowanie! Zamiast na cudną twarz hrabiny, wzrok mój pada na tłomok.
Otworzyłem okiennice. Już dzień się zaczął. Stróże zamiatają, klnąc. Coraz to z którego numeru wychodzi jakaś pani w jedwabnej sukni i wełnianej chustce na głowie. Co to znaczy? Czy one dążą na jutrznię, czy wracają z balu?
Naprzeciwko mego okna, po drugiej stronie dziedzińca, biegnie zielony ganek, a po za nim cały szereg numerów. Vis-à-vis mnie jest numer 18. Niegdyś liczba ta przypominała mi szczęście. Dukat ma 18 złotych; w osiemnastu latach zakochałem się w osiemnastoletniej kobiecie, w szkołach wypalono mi na kobiercu osiemnaście razy po siedemnaście!
Jeszcze nie przeminęło wrażenie strasznego snu. Opieram rozpaloną głowę o szybę, ażeby chłód jej ułagodził ogień płonący pod czaszką. W pewnych chwilach życia rozkosznym bywa niekiedy lodowaty pocałunek szyby.
Z czołem przyłożonem do szyby stoję i patrzę przed siebie... wtem, w oknie, w numerze 18 zwolna podnosi się zasłona, przez zabrudzone szyby widzę rękę białą, o kształtach pełnych i okrągłych. Zapewne ręka ta należy do jakiejś zachwycającej kobiety. I to nie do podlotka, ale do kobiety w pełni życia i rozkosznego rozwoju. Są ludzie przekładający pączki nad różę. Co do mnie wolę róże, chociaż z drugiej strony przekładam znów pączki nad chrust.
Oprócz ręki dostrzegam twarz pełną, rumianą i gładką, figurę dobrze rozwiniętą, odzianą w bieli. To mnie pociesza. Nie znoszę filigranów i znajduję, że biały kolor, dodaje kobiecie niezaprzeczonego uroku.
O nieba! moja piękna z 18 numeru kłania mi się... Oddech zamiera mi w piersiach. Ona się jeszcze kłania. Ukłony jej powtarzają się rytmicznie jak ruch zegarowego wahadła. Zdobywam się na odwagę i oddaję ukłon. Widocznie zawstydziła ją moja śmiałość, bo oto cofa się i znika w głębi pokoju... ale oko moje ją ściga... widzę ją pochyloną nad miednicą, podziwiam perłową białość ramion okrągłych. Zdaje mi się, że jest nieco tęga, może za tęga — ale ostatecznie jest piękna, to jest, domyślam się, że piękną być musi. Boże! znowu stoi przy oknie i przesyła mi pocałunek. Zbliża rękę do ust, potem cofa ją. Co mam o tem myśleć? Zapewne pali ją jakiś ogień wewnętrzny, bo przesuwa białą dłoń po czole.
Czemuż nie jestem przy niej!? Ona może byłaby dalszym ciągiem moich snów cudownych.
Lecz cóż to jest — oto zbliża się do okna — a twarz jej dziwnie jest biała jak marmur. Czyżby w tej młodocianej duszy kiełkowały ziarna cierpień ukrytych? Czyżby...
O nieba, co widzę? — w ręku pięknej nieznajomej błyszczy jakiś przedmiot metalowy. O nieba! nie mylę się! to nóż! Zdrajco! zdrajco! który zakrwawiłeś jej serce, który pchnąłeś ją na drogę samobójstwa, który prawdopodobnie udaną miłością zatrułeś życie tej młodocianej istotki — odpowiesz za tę zbrodnię; zemsta moja doścignie cię!
O piękna! chociaż nieznana! kocham cię — silna dłoń moja wstrzyma twą samobójczą rączkę. Ocalę cię — wydrę cię śmierci.
Krzyknąłem — nieznajoma z niewysłowionym wdziękiem przykłada nóż do gardła.
— O nigdy! wołam, i jak błyskawica wpadam pod nr. 18.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! odzywa się jakiś głos tubalny i spostrzegam przy oknie mego zacnego proboszcza, z brzytwą w ręku i z twarzą namydloną.
Ha, piekło! piekło! kiedyż koniec moich zawodów nastąpi? kiedyż ujrzę prawdziwą hrabinę... Proboszcz odmawiał pacierze — a jam sądził, że to ona mi się kłania... zażywał tabakę — jam mniemał, że ona przesyła mi rączką pocałunek namiętny — na mydlił twarz — a ja to wziąłem za bladość ze wzruszenia — golił się, a ja, ja, Don Kiszot, sądziłem, że to jakaś tragedya miłości ma się zakończyć krwawo...
Smutno mi — nie dla tego, że rodziłem się w Sochaczewie, ale dla tego, że mam serce gorące... i jestem jak ów piec bez luftu, co się własnem ciepłem niszczy i pęka.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.