<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Kronika tygodniowa
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza (wyd. Tygodnika Illustrowanego), Tom LXXXI
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1906
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Indeks stron
Kronika tygodniowa.
IX.
Treść: Prośba do potomności z powodu pp. Głąba i Cyrata. Historya pewnego lekarza, pewnego pacyenta i niezapłaconego honoraryum. Nierozsądne pytania. Znikomość. Cnota. Filantrop i samowar. Kronika kradzieży. Wystawa w Amsterdamie i co możemy na nią wysłać, a czego wysłać nie możemy. Hollendrzy i my. Pedagodzy. Jednomyślność gmin. Co im nie smakuje. Ochrony i moralność ludu. Gazeta Świąteczna, wiersz w G. Świątecznej. p. Kowerska i p. Konopnicka. O poezyi w ogólności a p. Konopnickiej w szczególności.

W ostatnich czasach grano, jak wiadomo, w teatrze „Niewinnych“, a jednocześnie rozgrywał się w sądzie dramat pod tymże samym tytułem, gdyż panów Głąba i Cyrata, parobków księdza Mirowskiego, posądzonych o zabójstwo rzeczonego plebana, uznano również za „Niewinnych“. Od pewnego czasu liczba „niewinnych“ tak się u nas mnoży, że postanowiłem umocować przy swojem łóżku żelaza na wilki i mam do społeczeństwa następującą prośbę: jeśli pewnego poranku nie obudzę się dla braku głowy, a złapany pan w żelaza, jaki p. Głąb lub Cyrat, uznany zostanie dla braku dowodów za niewinnego, niechże przynajmniej odpowiada „za nieostrożne obchodzenie się z bronią“ i niech zaświadczy, że nie popełniłem samobójstwa z próżności. Życzyłbym sobie także, jeśli można, aby nie obierano go kuratorem pozostałej po mnie „massy“, bo, jakkolwiek nie mam nadziei doczekania się bezpośredniejszych spadkobierców, wolę, aby stała się raczej własnością ogółu, niż jego. Następnie życzyłbym sobie także, aby onego pana skazano na poniesienie kosztów pogrzebu i doktora, który będzie użyty do opatrywania zwłok moich. Czynię to z tego powodu, że niedawno zdarzył się następujący wypadek. Pewien pacyent, dosyć zresztą zamożny, umarł, jak się to zdarza wielu pacyentom, nie zdążywszy napisać testamentu. Ponieważ zabezpieczono natychmiast jego fundusze, przeto pozostały w nieutulonym żalu lekarz udał się do kogo należy, aby ten ktoś z pozostałych funduszów zapłacił mu honoraryum. Ktoś oświadczył, że tego uczynić nie ma prawa, bo obowiązek ten należy do sukcesorów. Zdarzyło się, że sukcesorów nie było. Kto ma tedy zapłacić honoraryum? Zapytany o to ktoś, nie wiedział, a doktór nie wie dotąd, kto mu zapłaci, pozwala tylko sobie i innym domyślać się, że nikt mu nie zapłaci; jakkolwiek chodził, leczył i dopomagał naturze, a nawet dopomógł jej, gdyż pacyent umarł.
W innych mniej więcej ucywilizowanych społeczeństwach są podobno odnośne przepisy i zwyczaje, że w podobnych wypadkach doktór, aptekarz i t. p. pierwsze mają prawa. U nas, jak widzimy, jest przeciwnie, i synom eskulapa nader podobno często przepadają należności, zwłaszcza zaś wówczas, gdy fundusze w braku sukcesorów bywają ubezpieczone zwykłą w podobnych razach drogą. Widzimy z tego jasno, jak na dłoni, że fundusze bywają u nas najlepiej ubezpieczone, bo tak dobrze, że już nikt do nich dobrać się nie może.
W Warszawie jest mnóstwo ludzi, których całem zajęciem bywa odgadywanie zagadek. Pożytku stąd żadnego, a głowa się napróżno mozoli. Są np. teraz tacy, którzy łamią sobie głowy, kto zwróci fundusze, zmarnowane przez sędziego Koniego. Wiadomo, że iudex ów stracił dwadzieścia kilka tysięcy z powierzonych mu pieniędzy depozytowych. Kto je tedy wróci? Pytanie to przypomina mi inne. Gdzie się wróble podzieją, jak się stodoła spali? — Cóż to kogo może obchodzić? Rozum zda się według mego zdania na to, by nie odpowiadać na głupie pytania. Właściwie mówiąc, jest to rzecz tych, którzy pieniądze stracili. Powinni oni poznać się z owym doktorem, któremu nie zapłacono honoraryum, i oddać się rozmyślaniom o znikomościach rzeczy ludzkich.
Wszystko bowiem na świecie jest znikome. Sama tylko niewinność tryumfuje, czego dowodem są pp. Głąb i Cyrat et comp. i wiele innych niewinności, uwolnionych dla braku świadków i dowodów. Od czasu, jak oszustwa i złodziejstwa spospoliciały, cnota poczyna iść w cenę i wkrótce będzie należała do najpewniejszych interesów. To też coraz więcej spotykamy poświęceń i objawów dbałości o dobro bliźnich. Pewien samowar wydawał z siebie czad, więc wyniesiono go na schody. Przechodzący filantrop zwietrzył czad i obawiając się, by kto nie zaczadział, z dbałości o dobro ludzkie wziął samowar, poszedł i... więcej nie wrócił. Skromność, właściwa wielkim sercom, nakazała mu się ukryć tak dobrze, że nikt dotąd nie zdołał odnaleźć... samowara. Skradziono również około trzech tysięcy rubli jakiejś damie, mieszkającej na Nowym Świecie. Dodawszy do tego operacye prowincyonalne amatorów koni i bydła, dochodzimy do przekonania, że na przyszłą wystawę amsterdamską będziemy mogli wysłać specimeny, jakich cała Europa nie posiada. Właśnie ogłoszenie konsula o tej wystawie czytaliśmy we wczorajszych dziennikach. Odezwa wzywa mieszkańców, by wysłali na wystawę przedstawicieli w liczbie odpowiedniej bogatym siłom produkcyjnym kraju. Wystawa zaś zawierać będzie:

1) produkta kolonialne,
2) przedmioty ogólnego wywozu,
3) dzieła sztuk i starożytności.

Co do produktów kolonialnych, wiemy, że cukier podrożał, a zresztą widujemy je przez szyby sklepowe; przedmiotem ogólnego wywozu są z naszego miasta zdechłe konie dorożkarskie i błoto, o ile pan Apfelbaum nie czeka, by mu je deszcz spłukał z ulic bez pomocy wozów, koni i ludzi, gdyż o furmanki teraz trudno. Czasy ogólnego wywozu miały wprawdzie u nas miejsce przed laty kilkunastu, obecnie jednak większość wywiezionych wróciła. Starożytności nasze mało mają związku ze sztukami pięknemi, posiadamy tylko archeologiczne urządzenia pod względem 1-o komunikacyi, 2-o pod względem urządzeń miejskich, 3-o pod względem zdrowia publicznego. Na drogach naszych są takie wyboje, a w mieście takie bruki, że w Holandyi mogłyby zrobić furorę. Posiadamy mosty, jakich żaden kraj w świecie nie posiada, bo „takie co ich niema“. Posiadamy kanały w mieście, takie, jak i Amsterdam, bo ulice nasze bardzo często stoją pod wodą. Mamy także szpital Dzieciątka Jezus, za którego murem słychać w nocy wrzask waryatek, a z którego we dnie i w nocy wychodzą wyziewy, jakich żaden nos holenderski nigdy nie wąchał. Szkoda tylko, że wszystko to nie bardzo daje się wywieźć, bo przekonalibyśmy z pewnością Holendrów, że jeśli nie bawimy się w jakieś ulepszenia, cywilizacye i t. p., to natomiast jesteśmy w prostocie naszej słowiańskiej krajem oryginalnym i cieszącym się pomyślnością. Moglibyśmy także Holendrom posłać takich frantów, że dosyć na którego spojrzeć, żeby się złapać za kieszeń. Wy, Holendrzy, zarazbyście takiego wsadzili do kozy, a widzicie! A u nas chodzi sobie spokojnie dla braku dowodów i dlatego, że my jesteśmy społeczeństwem bardziej od was humanitarnem.
Społeczeństwo holenderskie jest istotnie mniej od naszego pod wieloma względami rozwinięte. Nie mają oni w miastach tych wszystkich dogodności, o których mówiłem wyżej, po wsiach nie mają serwitutów, pisarzy gminnych, a i takich pedagogów elementarnych, jak nasi. Ich pedagodzy są to ludzie pozytywni, nasi przeważnie spirytualiści, co dowodzi wysoce idealnego nastroju ich dusz.
O tamtych niewiadomo, czy kochają lud, że zaś nasi kochają, dowodem wszystkie Kaśki i Maryśki wiejskie oraz zwiększająca się liczba uczniów, których matki pewniejsze są od ojców. Nakoniec jest dowód, że kochają i oświatę, bo właśnie słyszałem, że świeżo zginęła w jednym domu beczułka oleju, którą znaleziono w szkole...
Zadziwiającą też jest jednomyślność naszych gmin w sprawach, tyczących oświaty. Kto słyszał, jak gmina, zapytana, czy chce płacić za szkołę, odpowiada bez wahania, bez namysłu: „nie chcewa!“ ten przyzna, że w dziejach parlamentarnych nigdy nie słyszano o tak imponującej zgodzie. Ale bo też jest tak: istnieje potrawa — istnieje i sos, od którego często smak zależy. Istnieje prawo, istnieją komentarze. Gminom właśnie nie smakuje sos.
Bo zresztą nie posądzajcie naszych gmin o niechęć do nauki. Niedawno wspominał nasz korespondent z Podlasia, że niejeden z tych, co najgorliwiej głosują przeciw szkole, szuka z trudem i płaci z wysileniem nauczyciela dla swego dziecka. Dość wreszcie pomyśleć, w jak ogromnych ilościach rozchodzą się elementarze, żeby się przekonać, iż popęd do nauki wzrasta z każdym rokiem. Popęd ten wydałby z pewnością jak najlepsze owoce, gdyby nie sos, to jest gdyby regulowała go szkoła, mająca jedynie oświatę na celu. Ale my nietylko mosty, lecz i szkoły mamy takie, „co to ich niema“.
Nie mogąc jednak zająć się sprawą oświaty, tembardziej powinniśmy zająć się sprawą moralności ludu. Twierdzą podobno niebezzasadnie, że moralność ludu zmniejsza się. Młode pokolenie nie odbiera żadnego wychowania. Na dwadzieścia tysięcy wsi istnieje 2,000 szkół na papierze, większość dzieci rośnie tedy na łonie natury, wśród nieustających zamachów na cudzy groch, cudze ogrody i cudzą rzepę. Zapobiedz temu próżniactwu i zdziczeniu mogą tylko ochrony, które jeśli nie dają nauki, czytania i pisania, to przynajmniej czuwać mogą nad moralnością. Dlatego jakkolwiek wiemy, z iloma trudnościami mają do walczenia ochrony, należy je zakładać i popierać wszelkiemi siłami i nie zrażać się niczem. Prawda, że domek z kart przewraca się, gdy kto dmuchnie, ale od czego wytrwałość. Ochrony mogą naprawdę jedynie ochronić moralność przyszłych pokoleń, czego sobie i wam życzę.
Życzę także wszystkim prenumerować Gazetę Świąteczną. Nigdy nie zdarzyło mi się pisać komuś pochwały z lepszem sercem, jak temu dzielnemu i uczciwemu pismu. Kuryer Warszawski w sobotnim numerze przedrukował z tejże Gazety Świątecznej śliczny wiersz p. Konopnickiej p. t. „Nie sprzedam ci ziemi“. Ponieważ nie wszyscy prawdopodobnie czytelnicy nasi trzymają Gazetę Świąteczną, pozwalamy tu sobie powtórzyć kilka ustępów owego wiersza. Brzmią one, jak następuje:

I.

Chodziły tu Niemce,
Chodziły odmieńce:

„Sprzedaj, chłopie, rolę,
Będziesz miał czerwieńce“.
Zapłacimy chatę,
Zapłacimy rolę,
Będziesz miał talarów
Na caluśkim stole.
— A mój Niemcze miły
Idżże, kędy raczysz,
Ale mojej roli
Równo nie obaczysz!
Schowaj se czerwieńce
I białe talary!
Kto przedaje ziemię,
Ten nie naszej wiary.
Bogatyś ty, Niemcze,
I kraj twój chędogi:
Ale na tę ziemię
Jeszcześ za ubogi.

II.

Pójdą twe talary
Za rolę za płoty,
A kto mi zapłaci
Za miesiączek złoty?
A kto mi zapłaci
Za tę jasność bożą,
Co w moje okienko
Idzie z każdą zorzą.
Za ten dach słomiany,
Co mi głowy strzeże,
Za ten dzwon, co woła
Rankiem na pacierze?

......................

A kto mi zapłaci
Za te jasne rosy,

Co się srebrem sypią
Na łąki na wrzosy.
Za cmentarz rozkwitły
W głóg dziki, jak sady
Gdzie leżą w mogiłach
Ojcowie i dziady?

III.

A toćże i mnie tam
Gospody potrzeba,
Gdy Pan Bóg zawoła
„Chodź, chłopie, do nieba“.
A toćby mi dzieci
Po nocach tęskniły,
Nie wiedząc gdzie szukać
Ojcowskiej mogiły i t. d.


A propos gospód — podobno dobrze się one rozwijają tam, gdzie ich nie zwijają. Podobno byłby to jeden z najlepszych środków zapobieżenia pijaństwu. Nie wiemy tylko, czy komisya obradująca nad pijaństwem wzmocniła ich podstawę, w wielu bowiem miejscach zależą od dobrego humoru, który zawsze wtedy bywa złym, kiedy nie jest dobrym. Wróćmy jednak do p. Konopnickiej. Utalentowanej tej autorce powiedziała niedawno verba veritatis pani Kowerska w Gazecie Polskiej — za co znowu pani Kowerskiej uczyniono kilka wymówek w Prawdzie. Według naszego zdania, pani Kowerska miała z wielu względów słuszność. Konopnicka posiada niepospolity talent poetycki; kiedy pisze o rzeczach wiejskich, mnie mówić tak, że często zdaje się, że się słyszy fujarki i ligawki, ale również często fujarki i ligawki te grają na nieprawdziwą nutę. P. Konopnicka gwoli sentymentowi i antytezom poetycznym tworzy sztuczny świat chłopski, pełen nieszczęść, niedoli i ucisku — w przeciwieństwie do dworów. Owóż te czasy minęły, tego niema i być nie może. Dwory mogą co najwięcej grzeszyć obojętnością na sprawy gminne i zamykaniem się w sobie i swojej sferze interesów; ale niczem więcej, a i pod tym względem nastał zwrot ku lepszemu, gdyż większość sędziów i znaczna część wójtów składa się właśnie z przedstawicieli dworów. Że zaś na tych urzędach nie sypia się na różach, o tem wie każdy, kto się tego dotknął, sędzia ma bowiem nad sobą zjazd i prezesa, a wójt — naczelnika powiatu. Poezyi wprawdzie wolno przynajmniej tyle, ile naczelnikom powiatów, a poetkom tyle, ile poezyi, jednakże w interesie artyzmu leży, by, jeśli poezya mówi o stosunkach rzeczywistych, znać było pod słowami prawdę. Dodaje to samym utworom siły i życia, w przeciwnym zaś razie z pod szumu słów przegląda nicość. Zdanie to możemy tem śmielej wypowiedzieć, że uznajemy talent Konopnickiej i uznaliśmy go jedni z pierwszych, za co w pismach, najgorliwiej dziś stojących w jej obronie, nie szczędzono nam w swoim czasie wymówek, również jak talentowi p. Konopnickiej przymówek.

Słowo. R. 1882. № 40.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.