Kruszenie kamienia/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kruszenie kamienia |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Redaktor Rumeur nie miał już powodu do niepokoju. Wojna rozszalała na wszystkich frontach wstrząsanej olbrzymią klęską Europy. Siedział w swoim gabinecie, zakopconym dymem cygar i wyziewami motorów drukarni, przeżywając błogie chwile głębokiego zadowolenia i niczem, zdawało się, niezamąconego szczęścia. Małą, krótką rączką z ogryzionemi paznokciami, co chwila dotykał klapy tużurka i pieścił czerwoną rozetkę orderową. Nie dbał już o sensacyjny materjał dla „Hałasu Ulicy“, bo wojna dostarczała mu setki wiadomości, chciwie pochłanianych przez czytelników. Łysy, okrągły człowieczek najbardziej jednak cieszył się z korespondencyj nadsyłanych mu przez Nessera. Reporter, jak burza, przerzucał się z piorunującą szybkością z jednego sektora frontu na drugi, a pisał z takim ogniem, z tak gorącą wiarą w konieczność wojny i w ostateczne zwycięstwo, że Rumeur nie mógł ochłonąć ze zdumienia. Z szuflady biurka wydobywał i coraz częściej odczytywał poufny list Nessera, zakończony słowami:
„Przygotuj, szefie, beczki farby drukarskiej i stosy bibuły, bo coraz więcej bydła pchają na rzeź, która bardzo długo potrwa, jak każda uprawniona, dokładnie uplanowana zbrodnia.“
— Zdolna bestja z tego Nessera, ale też i kanalja! — mruczał redaktor, wyczekując coraz to nowych feljetonów od swego „specjalnego korespondenta wojennego“.
Duże, sztywne, wypchane redakcyjne koperty „Hałasu Ulicy“, bijące w oczy czerwienią tytułu, przychodziły regularnie.
Arkusiki papieru, wypełnione drobnem, czytelnem pismem, podobne były do siebie jak dwie krople wody, jak odbitki stereotypu, i nie zdradzały prawdziwych myśli ani uczuć autora. Feljetony jego były, niby jedwabne pończochy dla pań, niby krawaty dla panów, podług ostatnich wymagań mody, jaką z dniem każdym stawał się krzykliwy, skrajny szowinizm i bryzgający pianą nienawiści militaryzm bez zastrzeżeń.
Redaktor — zachwycony i wniebowzięty wiedział, że publiczność upajała się energicznym tonem jego pisma. „Hałas Ulicy“ z dniem każdym zdobywał coraz to większy rozgłos i poczytność. Pewnego dnia spokój i błogi nastrój okrągłego, zawsze czerwonego i spoconego Rum-ura pierzchły jednak.
Nadchodzące codziennie od Nessera korespondencje urwały się raptownie. A cóż to były za wspaniałe opisy! Pierwsze bitwy 7-go korpusu i 8-ej dywizji kawalerji, które, pod dowództwem generałów Dubaila i Pau, na początku sierpnia pełnym odwagi wstępnym bojem zdobyły w Alzacji miasta Thann, Altkirch, i wreszcie zajęły Mülhuzę; owiane wyczuwanym mimowoli mistycyzmem połączenie się francuskiej armji z wojskami belgijskiemi w Visé; błyskotliwe, wprost napoleońskie powodzenie III-ej armji pod Dinant, wreszcie — bohaterski wysiłek w wykonaniu ciężkich zadań, poleconych korpusowi kawalerji generała Sordet, — pomiędzy Mozą a Semoy. Aż tu raptem — milczenie!
Minęło kilka dni. Nesser nie odzywał się wcale.
— Zabity? Dostał się do niewoli? A może zaaresztowany za swój okrutny cynizm? — powtarzał stroskany pan Rumeur, tarł spoconą łysinę i po raz trzeci przerzucał stosy listów, szukając wśród nich dobrze znanych mu kopert wojennego korespondenta „Hałasu Ulicy“. Wreszcie poczta na nowo zaczęła dostarczać upragnione paczki z codziennemi artykułami Nessera. Pierwsza korespondencja była zaopatrzona w prywatny list do redaktora.
Reporter pisał:
„Jestem w pierwszej armji, w 21-ym korpusie. Nie pisałem, bo oczekiwałem rozwiązania wielkiej bitwy pod Saint-Blaise, gdzie zdobyto pierwszy sztandar niemieckiego pułku piechoty, wchodzącego w skład armji generała von Heeringena. Jadę dalej“.
W chwili, gdy pan Rumeur odczytywał list swego korespondenta, ten był już w Ardennach, w sztabie 2-go korpusu czwartej armji przed rozpoczęciem ataku w kierunku Neufchateau.
— Panowie oficerowie! — mówił dowódca. — Mamy przed sobą bardzo niedogodny teren lesisty, pozbawiony dostatecznej ilości dróg. Nie znamy sił nieprzyjaciela i jego właściwych zamierzeń, wobec czego na każdym z nas ciąży najwyższa odpowiedzialność. Jutro pierwszy atak, ścisłe dyspozycje będą wydane za dwie godziny!
Oficerowie śpiesznie opuszczali kwaterę sztabu. Wraz z nimi wyszedł też Nesser. Przed godziną dopiero tu przybył i nie wiedział jeszcze, gdzie się ma ulokować na noc. Wspomniał o tem w rozmowie z oficerami. Jeden z nich zaprosił korespondenta do siebie. Wkrótce siedzieli w namiocie przy małym stoliku i jedli gorącą polewkę.
— Prawdopodobnie będę mógł służyć panu gościną tylko na dzisiejszą noc, — rzekł oficer. — Jutro... jutro nas już tu nie będzie...
— Dlaczego? — spytał Nesser.
— Jutro, jak pan słyszał w sztabie, rozpocznie się bitwa. Pierwszy pójdę z moją kompanją...
— Skąd pan to wie? — zawołał reporter. — Dyspozycja jeszcze nie przyszła.
— Ja wiem, że zacznę bitwę w Ardennach pierwszy, — z radosnym uporem w głosie powtórzył oficer. — Jesteśmy wszak wysunięci najdalej naprzód, tuż za osłaniającą nas kawalerją, która w tej chwili odchodzi na tyły.
— Pan się z tego cieszy? — zapytał Nesser, mrużąc oczy.
— Tak! — odpowiedział oficer i urwał.
— Dlaczego? — rzucił pytanie reporter.
Oficer odgarnął wtył spadające mu na białe czoło ciemne pasmo włosów i odparł cicho:
— Moja kompanja składa się z samych socjalistów, czy może nawet syndykalistów, jak ich nazywają. Ci nienawidzą burżuazji, rządu, społeczeństwa, a także inteligencji, którą uważają, nie bez powodu, zresztą, za służebnicę kapitału, wyzyskującego proletarjat...
— Nie rozumiem... — zauważył Nesser.
— Ach, przepraszam!... — zawołał oficer. — Przecież nie poznaliśmy się jeszcze? Nazywam się — René do Langlois, dowódca 3-ej kompanji.
Nesser wymienił swoje nazwisko.
— O, co do mnie, to ja już przedtem znałem pana! — z uprzejmym uśmiechem rzekł kapitan. — Trafiały mi do rąk pańskie artykuły. Bardzo gorące, przekonywujące... szkoda tylko, że zjawiają się w brukowcu... Zasługiwałyby, doprawdy, na zaszczytniejsze miejsce...
— Kapitanie! — zaśmiał się Nesser. — Dziękuję za tak pochlebną opinję, lecz upewniam pana, że żółty „Hałas“ — najodpowiedniejsze to dla mnie pole!
— Pan tak uważa? — zapytał trochę zdziwiony oficer.
— Tak, najzupełniej! — z suchym, złym śmiechem odparł reporter. — Jestem tam wśród swoich — żółtych, żarłocznych rekinów, wśród handlarzy, kupczących sumieniem, patosem, przekonaniem, ideami — wszystkiem, co ma wartość rynkową. To nie tak, jak pan! René de Langlois na czele socjalistów, broniących „Liberté, Egalité, Fraternité“, tudzież republiki kapitalistycznej burżuazji! Cha, cha! Zabawna kombinacja!
Usiedli znowu i, popijając wino, przez chwilę milczeli.
— Nazywam się Langlois — zaczął kapitan. — Stare to, arystokratyczne nazwisko! Przodkowie moi stali tuż przy stopniach tronu, a później umierali z rąk sankiulotów, duchowych ojców socjalizmu, umierali w swoich pałacach i pod nożem gilotyny z okrzykiem: „Niech żyje król!“... Ci to umieli umierać! Chcę pokazać swym ludziom, że nas — współczesnych arystokratów można też poważać, chociażby za pogardę śmierci. Jest to dobra nauka dla tych, którzy żyją ślepą nienawiścią! Nie jednego, być może, powstrzyma ona od udziału w podrzynaniu nam gardzieli i rozpruwaniu brzuchów podczas przyszłej rewolucji... Czy pan rozumie, panie Nesser, że ja jestem nie mniej na swojem miejscu tu, niż pan — w żółtej prasie?
— Nie zupełnie! — odpowiedział reporter ze szczerością. — Są to echa tradycyj, których ani z urodzenia, ani z przekonań nie posiadam i nie podzielam...
To mówiąc, przyglądał się bacznie kapitanowi.
Wysoki, muskularny, o szlachetnych, cienkich rysach ściągłej twarzy, na której spokojnym blaskiem połyskiwały przy świetle latarki obozowej śmiałe, niebieskie oczy, — kapitan Langlois był niezawodnie zdobywcą serc.
— Takiemu to z pewnością nie mówiły kobiety, że jest najpodlejszym z Francuzów! — pomyślał Nesser i z zawiścią spojrzał na rasową postać i arystokratyczne, podłużne dłonie oficera.
— Tak, naturalnie... w takim razie... — odpowiadając na uwagę gościa, rzekł cichym głosem Langlois. — Być może, w takich warunkach trudno istotnie zrozumieć moje pobudki... Jednak zgodzi się pan, że bohaterska śmierć człowieka innej warstwy społecznej wywrze wrażenie na socjalistach...
— Będą się cieszyli, że takiego typowego przedstawiciela arystokracji bez ich udziału sprzątnie kula niemiecka, lub pocisk armatni! O jednego wroga mniej!... — odparł Nesser, szyderczo patrząc w spokojne, jasne oczy kapitana.
— Nie jestem bynajmniej wrogiem robotników! — zaprzeczył Langlois. — Rozumiem powody ich nienawiści, pochodzącej coprawda z braku zrozumienia istoty najważniejszych zjawisk. Chcę tylko podtrzymać urok swojej klasy, która sama, jak dotąd, nie bardzo dba o to...
— Bardzo szlachetny zamiar, nie wiem tylko czy...
Nesser nie skończył swego zdania, bo do namiotu wszedł młody porucznik i, salutując służbowo, rzekł:
— Kapitany de Langlois wzywa sztab natychmiast.
Oficerowie szybko się oddalili. Nesser narzucił na ramiona płaszcz i wyszedł za nimi. Do uszu jego doszedł turkot motocyklu. Długi szereg namiotów bielał wśród wysokich drzew. Żołnierze byli już po posiłku; siedzieli w koszulach, pykali fajeczki i gwarzyli. Zdawało się, że nic nadzwyczajnego nie działo się w tem ustroniu, na tym szmacie ziemi pomiędzy lasem i pagórkami, okrytemi ścierniskiem. Jednak samo już zgromadzenie w jednem miejscu tylu bezczynnych ludzi, nieznośnie obojętny wyraz ich twarzy, oczy — pełne niepokoju lub biernego pogodzenia się z losem przemawiały do wyobraźni.
Nesser przypomniał sobie nagle obraz, widziany niegdyś w chikagoskiej rzeźni Armour’a. Ze stepów dostarczono stado byków i wołów. Ogromne, długorogie byki teksaskie, o wściekłych błyskach oczu, tłoczyły się, bodły stojące przed niemi szeregi, rozpychały zbitą masę ciężko dyszących boków i chrapiących łbów... Wreszcie doszły do obszernego placu z biegnącemi w różne strony wąskiemi przejściami o żelaznem ogrodzeniu. Zwierzęta uspokoiły się nagle i stały cicho, przeżuwając paszę mokremi pyskami. Nie wiedziały, a może nie chciały wiedzieć, że poganiacze zapędzali już przednie szeregi na ruchome chodniki, znikające w ogromnej hali, skąd dobiegał głuchy łomot młotów, spadających na rogate czaszki.
Nesser przechadzał się, paląc papierosa, i uważnie nadsłuchiwał. Bez uprzedzenia nawet poznałby, że słyszy rozmowy robotników fabrycznych. W Europie nieomylną cechę tych ludzi stanowi brak weselszego odcienia w głosie. Brzmi w nim prawie zawsze pogróżka, utajona rozpacz, troska i niegasnąca nienawiść.
— Djabli nadali tę wojnę... — doszedł Nessera ponury głos.
— Dobrze to, bo przyśpieszy czas, gdy wszyscy zaczną marzyć o rewolucji, jak sprawiedliwie mówi towarzysz Mollin — odparł inny.
— Ej, wy, czerwone czapy! — upomniał rozmawiających młody, dźwięczny tenor. — Nie z tego końca zaczynacie! Gdzie rozżegać będziecie waszą rewolucję, gdy Francję djabli wezmą rękami Hohenzollernów?! Robespierry bez mózgu! Maraty ślepe!
— Zdrajca!... ugodowiec!... Jaurès frontowy! — rozległy się głosy i śmiech — suchy, zły.
Reporter ujrzał powracającego szybkim krokiem kapitana Langlois. Wyszedł mu naprzeciw.
— Widzi pan, — szepnął oficer, — zgadłem! Jutro prowadzę swoją kompanję do ataku na Maissin. Pójdziemy na pierwszy ogień!
— Życzę zwycięstwa... — rzucił Nesser.
— Dziękuję!... Pan mi wybaczy, że będę miał teraz rozmowę z oficerami i sierżantami?
— Bardzo proszę! — odparł z ukłonem reporter.
Wkrótce przed namiotem stanęli oficerowie kompanji i sierżanci.
— Jutro o świcie — atak! — oznajmił twardym głosem Langlois. — Siły wrogów są nieznane. Mamy za zadanie — umrzeć lub dotrzeć do Palisenl i utrzymać się w nim. Francja żąda od nas tej ofiary.
Oficerowie milczeli. Twarze ogorzałe, o rysach ordynarnych, oczach ponurych, nie nawykłych do łagodnych błysków, świadczyły wyraźnie o pochodzeniu tych oficerów wojennego okresu, powołanych z rezerwy.
— Rozdać ludziom granaty! — rozkazał kapitan. — Przejdziemy przez las i dopiero na końcu pola zderzymy się z Niemcami. Tak ustalił rekonesans samolotu sztabowego. Możecie, panowie, odejść teraz! Sierżant Bluot niech tu pozostanie tymczasem!
Po odejściu oficerów, Langlois wyciągnął do sierżanta papierośnicę i spytał:
— Czy ludzie wasi będą się trzymali dobrze? Pytam o to, gdyż dopiero od tygodnia przyjąłem dowództwo nad wami i nie znam nikogo w kompanji...
— Ludzie będą się bili, jeżeli oficerowie pójdą razem, — odparł sierżant surowym głosem.
— Dobrze! Wszystko tedy w porządku! — rzekł Langlois. — Oficerowie muszą dawać przykład z obowiązku, z przywiązania do ojczyzny, lub też z tradycji dawnych wojowników!
— W kompanji mamy samych ludzi fabrycznych, panie kapitanie, wojowników niema wśród nas — odpowiedział Bluot i pogardliwy uśmiech drgnął mu na zaciętych ustach.
— Pochodzę ze starej rodziny francuskiej, Bluot, więc zostanę tam na polu, za lasem, lub dojdę do Paliseul... Ale! czyż w rodzie któregokolwiek z naszych ludzi nie było żołnierzy, którzy by zadziwiali świat odwagą pod sztandarami wielkiego Napoleona? — spytał spokojnie Langlois i niedbałym ruchem odrzucił dopalony papieros.
— Nie wiem, panie kapitanie — odparł sierżant, wzruszając ramionami. — Mamy na takie rzeczy krótką pamięć...
— Szkoda! — powiedział ze smutkiem kapitan. — Szkoda! Byłem już w dwóch kompanjach i nie spotkałem żołnierzy, którzyby znali opowieści o czasach sławy!
— Były to inne czasy... królewskie czasy... — mruknął Bluot. — Teraz wszystko się zmieniło!
— No, tak, macie słuszność, sierżancie! — potwierdził Langlois. — Zmieniło się... Chwilami jednak mam poważne wątpliwości, czyżby już tak bardzo się wszystko zmieniło? Królewskie czasy — powiadacie? Ha! Napoleon był wprawdzie cesarzem, nie z krwi jednak, lecz z genjuszu... Prawdziwym królem był waleczny, zdolny do porywu i wspaniałych czynów nasz naród: wieśniaczy, rzemieślniczy, stan mieszczański... On to dał prawo i odwagę swemu cesarzowi zawołać w Egipcie: „Czterdzieści wieków spogląda na nas ze szczytu tych piramid!“ Cóż znaczyłby zuchwały, genjalny Korsykanin bez Francuzów, tych wszystkich „dzieci paryskich“, włóczęgów, sankiulotów, wieśniaków, wyrobników?! Ale, ale! wczoraj doszedł mnie głos kaprala Mollin, rozprawiającego o tem, że wojna jest wodą na młyn socjalistów, marzących o ostatecznej rewolucji. Czy i wy tak myślicie, Bluot?
Sierżant nie odzywał się. Stał i ponuro patrzył w ziemię.
— Odpowiedźcie, nie bójcie się! Przecież z nas trzech, co najmniej jeden jutro zginie — dodał kapitan. — Zginie oskarżony, oskarżyciel lub świadek...
Bluot pomyślał chwilę i odparł:
— Mollin istotnie tak mówił, a i my — partyjni towarzysze, wszyscy tak myślimy, bo na cóż innego przydałaby się ta wojna, wszczęta przez kapitalistów?!
Langlois długo milczał. Wreszcie podniósł głowę i rzekł spokojnie i dobitnie:
— Wiem, nie gorzej od was, że zmiana życia, co prawda, inną metodą, niż rewolucja, jest niezbędna, jednak w dobie zmagania się Francji o swój byt, obrona jej powinna stać się najpierwszą troską naszą.
— Tak też myślimy, panie kapitanie, i dlatego bijemy się przecież... — odpowiedział sierżant obojętnym głosem.
— Dziękuję wam, sierżancie! Możecie odejść, Bluot!
Langlois poszedł sprawdzić posterunki, wysunięte przed frontem pułku.
Nazajutrz Nesser, niepomny na ostrzeżenia i zagrażające mu niebezpieczeństwo, ulokował się na obserwacyjnym punkcie, stojącym wpobliżu baterji polowej.
Ze szczytu lekkiej wieżyczki doskonale widział lasek i pole, dalej — wynurzające się z głębokiego wąwozu ciemne sylwetki niemieckich piechurów; za nimi, na horyzoncie — dachy domów i dzwonnice ciasteczka.
Gdzieś z prawego skrzydła ryknęła francuska baterja. Pociski z wyciem złośliwem przeszywały, szarpały powietrze i pękały przed wąwozem, wyrzucając słupy dymu, ziemi i kamieni. Z poza lasku, widniejącego w oddali, natychmiast odpowiedziały im niemieckie działa. Granaty wybuchały, zbliżając się do kotliny, gdzie w nocy stała kompanja Langlois, druzgotały konary, rozszczepiały pnie drzew, wszczynały pożar. Gdy walka artylerji zaczęła jakgdyby przygasać, — z krzaków od skraju lasku, sypnęli się żołnierze francuscy. Ich niebieskie mundury migały wszędzie, niby płatki rozsypującego się kwiecia. Pędzili naprzełaj przez pole ku wybiegającym z wąwozu Niemcom. Przed szeregami francuskich strzelców majaczyła samotna postać oficera, wyprzedzającego wszystkich.
Nesser podniósł do oczu lornetkę. Poznał kapitana de Langlois. Kompanja gnała, jak szalona. Zalatujący od pola wiatr donosił aż tu krzyki żołnierzy. Ludzie nie kryli się, chociaż szczękać już poczęły kulomioty, a grad kul podnosił małe obłoczki kurzu, wyrywał trawę, ścinał gałęzie krzaków i zbliżał się coraz bardziej do atakującego oddziału. Strzelcy, z niezwykłą porywczością, rozsypywali się w tyraljerę i wytężali siły, aby dogonić biegnącego przed nimi dowódcę. Zdawaćby się mogło, że to jedynie stanowiło najpierwsze, najważniejsze dla nich zadanie. Minęło kilka chwil, które dłużyły się niby wieczność cała. Tam i sam zaczęli padać ludzie. Pozostawali nieruchomi, do kupy szmat postrzępionych podobni, lub czołgali się, robiąc wysiłki, aby powstać. Oficer biegł wciąż samotny, jak odyniec przed stadem, a za nim, to rozciągając, to zwężając szeregi, — szaro-niebiescy strzelcy. Dobiegły zdaleka ostre, urwane jęki trąbki i zginęły w przeraźliwym zgiełku wybuchających szrapneli, w złośliwym szczęku kulomiotów, w odczuwanem podświadomie tętnieniu serc, w porywającej coraz bardziej zwarze bitwy, w obłędnem, a namiętnem oczekiwaniu nieuniknionego zmierzenia się z przeciwnikiem, oko w oko, pierś z piersią. Nesser uświadomił sobie, iż w chwili tego ogarniającego go podniecenia, myśl jego pracowała nieprzerwanie. Pociągało go ku sobie niezwykłe widowisko na polu; niepokoiły wyczuwane całą istotą nieznane siły, zmuszające ludzi spokojnych, pracowitych zapomnieć o lęku i z dzikiemi okrzykami pędzić wciąż naprzód, tylko naprzód — na spotkanie nigdy nie widzianych, obcych ludzi, aby wbić im w trzewia bagnet lub paść i oddać na tym skrawku ziemi — całą krew. Jakież były to siły? Miłość do ojczyzny, sugestja, rozpacz strachu, instynkt pierwotnego, dzikiego człowieka — pół-zwierza?! Wszystko to nie dawało odpowiedzi na palące, drażniące mózg pytanie... Tymczasem on — Nesser czuł, że musi mieć odpowiedź stanowczą, przecinającą wszystkie wątpliwości, rozwiązującą męczącą go zagadkę.
Raptownie umilkły działa i kulomioty. Jeszcze sto — może — pięćdziesiąt kroków i — zderzyły się szeregi wrogów. Tłum walczących w jednej chwili zwarł się w ruchomą kotłującą się falę. Ludzie parli naprzód, cofali się i znowu nacierali. Połyskiwały bagnety, migały kolby karabinów, podnoszonych w zamachu. Wzmagał się zamęt, a żółta kurzawa okrywała walczących. Od francuskiego frontu nadążały nowe i nowe kompanje. Coraz to inne baterje wprowadzano do bitwy, wrzącej na całym froncie. Nad polem unosiła się mętna, ciężka mgła, a wyżej ponad nią kołysała się żółto-czarna płachta dymów.. Wrzawa bitwy, toczącej się pomiędzy lasem a miasteczkiem, oddalała się coraz bardziej. Francuzi wypierali nieprzyjaciela, metr po metrze zdobywając plac boju...
Odgłosy walki umilkły dopiero późnym wieczorem. Nesser, otrzymawszy wiadomość o zdobyciu Paliseul, pojechał do miasteczka, bo chciał odszukać kapitana de Langlois. Wskazano mu jego kompanję, rozmieszczoną w dwóch szopach.
— Czy mogę widzieć się z kapitanem? — zapytał reporter młodego podporucznika, siedzącego na skrzyni z ładunkami.
— Kapitan i wszyscy oficerowie polegli na polu chwały... — odparł z teatralnym patosem porucznik. — Właśnie przysłano mnie tutaj do objęcia komendy czasowo...
Na tę rozmowę wyszedł z szopy sierżant Bluot. Skrwawiona szmata opasywała mu głowę. Przymrużył oczy, jakgdyby przypominając sobie twarz stojącego przed nim cywila, i mruknął:
— Kapitan był ciężko ranny w wąwozie... dostał bagnetem w brzuch... Wynosiłem go z pomocą Mollina, lecz dano na nas salwę... Kapitan i kapral padli... mnie się też dostało. Ha! Kapitan de Langlois... Odważny... bardzo wspaniały oficer... o, tak! De Langlois... cóż chcecie? Arystokrata!...
To powiedziawszy, powlókł się do szopy. Nesser pożegnał podporucznika i poszedł szukać poczty polowej, aby wysłać list do „Hałasu Ulicy“. Idąc, myślał nad tem, ile też istnieje różnych pobudek do spełnienia obowiązku i przejawów bohaterstwa. Piękny potomek gilotynowanych arystokratów, syndykalista — „sankiulot“ Mollin, towarzysz partyjny — sierżant Bluot, wynoszący z bitwy znienawidzoną latorośl burżuazji!
— Do djabła! — syknął reporter. — Wojna nie jest rzeczą tak prostą, jak się wydaje na pierwszy rzut oka!
Jak żywa stanęła przed nim postać kapitana Langlois. Przypomniał sobie spokojne, niebieskie oczy, ciemne pasemko włosów na białem, wyniosłem czole oficera.
Nie czuł już nienawiści, zakradającej mu się do duszy, gdy rozmawiał z kapitanem w namiocie. Pragnąłby nawet ujrzeć go jeszcze, bo jakaś niepojęta i męcząca tęsknota za tym człowiekiem zupełnie innym, niż on — żółty reporter, coraz bardziej ogarniała Nessera.
— Zatytułuję swój feljeton: „Pamięci bohaterskiego kapitana de Langlois!“ Koniecznie tak zrobię! — pomyślał i ze smutnie opuszczoną głową szukał kwatery sztabu, gdzie spodziewał się znaleźć biuro poczty polowej.