Kruszenie kamienia/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Kruszenie kamienia
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.

11 września 1914 roku Marszałek Joffre powiadomił rząd francuski krótkim telegramem:
— Bitwa nad Marną została zakończona bezsprzecznem zwycięstwem naszem.
„Zwycięstwo uwieńczyło planowe cofanie się francuskiej, angielskiej i belgijskiej armji. Osiągnięto je, zawdzięczając niezrównanym zaletom żołnierzy, niezwykłemu porywowi oficerów, a w szczególności zadziwiającemu darowi przewidywania naczelnego dowództwa, które w ciągu długotrwającej bitwy w niczem nie zmieniło całokształtu zasadniczego szematu operacji. Najważniejszym warunkiem powodzenia była zdolność dowódzców poszczególnych armij do inicjatywy, natchniona improwizacja na polu walki, a także niezmienna chęć niesienia wzajemnej przyjacielskiej pomocy, — w czem najjaskrawiej zajaśniał francuski charakter narodowy.“
Temi słowy zakończył Henryk Nesser swój feljeton, napisany 12-go września. Wysłał go przez znajomego oficera, odjeżdżającego samochodem do Paryża. Sam zmuszony był jeszcze pozostać na froncie, aby w zupełności zorjentować się w dalszych swoich planach.
Artykuły korespondenta „Hałasu Ulicy“ doczekały się szczerego uznania. Autor ich był wszędzie przyjmowany przychylnie i traktowany poważnie. Liczono się z nim i ceniono go, mimo, że w rozmowach poufnych puszczał nieraz wodze sceptycyzmowi i zrażał cynizmem. Jeden z generałów, słuchając złośliwych uwag i rozumowań Nessera, zauważył:
— Uczę się wprost od pana!
— Ja — w roli nauczyciela? — zdziwił się korespondent. — Zakrawa to na żart!
— Bynajmniej! Pan wyraża zwątpienia i myśli tych ludzi, których nie ogarnęło jeszcze podniecenie, coraz bardziej rosnące w armji — odparł generał. — Jest to psychologiczny czynnik niezmiernie ważny w okresie wojny. Współczesna strategja powinna polegać o tyle na duchu, panującym w żołnierskich masach, o ile też na nastroju cywilnej ludności. Na wysiłek wojenny składają się siły armji, rolników, robotników, inteligentnych zawodowców i biernego tłumu, mój panie! Dlatego powtarzam, że nauczyłem się od pana nie jednej bardzo potrzebnej a narazie nie branej pod uwagę rzeczy!
To mówiąc, uścisnął rękę reportera i dorzucił:
— Patrjotyzm — to nie tylko krzykliwy szowinizm, który w pewnych chwilach może być dobrym środkiem dla rozbudzenia instynktów mas i nadania im pożądanego rozpędu. Patrjotyzmem nazywam także informowanie kierowników o prądach przeciwnych, szkodliwych dla osiągnięcia wytkniętego celu. Panu, panie Nesser, należy się za to prawdziwa wdzięczność i szacunek całego społeczeństwa.
Reporter wybuchnął głośnym śmiechem. Generał spokojnie przyglądał się korespondentowi.
— Przepraszam, generale — zawołał Nesser, — ale w tej chwili odtworzyłem w pamięci ze stenograficzną dokładnością całkiem inną opinję o sobie, wypowiedzianą przed miesiącem, właśnie z powodu tych samych cech mego umysłu!
Istotnie, słuchając wywodów generała, reporter przypomniał sobie rozmowę dwóch nieznajomych panów w dniu, gdy szczęśliwy przypadek odsłonił przed nim tajemnicę wybuchu wojny.
— Całkiem inna opinja! Ani słowa nie było tam o zasługach moich i wdzięczności społeczeństwa, ani też o szacunku dla mnie. Cha! cha! cha! — śmiał się Nesser, drwiącym wzrokiem patrząc na generała.
— Niestety, w społeczeństwie spotykają się często ludzie krótkowidzący, a raczej daltoniści — zauważył.
— Chyba! — zawołał Nesser, nie mogąc powstrzymać wybuchu złośliwej wesołości. — Chyba!
Bitwa nad Marną była zakończona. Nikt już nie wątpił, że wojna wejdzie w nową fazę. Miała to być wojna okopowa, obliczona na wyczerpanie i znużenie. Wtedy to właśnie lord Kitchener na zapytanie pewnego dziennikarza amerykańskiego o przewidywanym terminie zakończenia wojny, odparł spokojnie:
— O! Ona się dopiero zaczyna. Zwycięży ten, kto posiada nerwy z lepszej stali.
Przeciwnicy tymczasem szukali najdogodniejszych pozycyj i staczali o nie zacięte walki. Wojna narazie straciła jednak swoją podniecającą ostrość. Henryk Nesser postanowił powrócić do Paryża. Czuł się zmęczonym i miał pewne plany na najbliższą przyszłość. Chciał omówić z Rumeurem różne projekty. Wsiadł więc do pociągu, odchodzącego do Paryża, wesoły, jak student, który wybrał się na wakacje do domu. We wskazanym mu przedziale znalazł tylko jedno wolne miejsce. Wagon, jak zresztą i cały pociąg, zatłoczony był oficerami i żołnierzami, jadącymi na krótkie urlopy.
Umieściwszy swoją walizkę na siatce, Nesser z radosnym uśmiechem przyglądał się sąsiadom. W przedziale jechało trzech cywilów i dwie panie. Mężczyźni oddawna, widać, byli znajomi ze sobą, bo rozmowa pomiędzy nimi toczyła się gładko i nie urywała się ani na chwilę. Panie natomiast milczały i nawet starały się nie patrzeć na siebie. Wyczuwało się jakieś wrogie prądy, idące od nich. Nesser przyjrzał się uważnie sąsiadkom.
Siedząca obok młoda, starannie ufryzowana i upudrowana pani, należała niezawodnie do dobrego towarzystwa, co można było określić z pierwszego rzutu oka. Prosty, elegancki kostjum podróżny i spokojne dystyngowane ruchy dowodziły tego. Druga... Zbyt pospolicie i niegustownie ubrana podług mody ulicy, tak, jak to się ubiera każda trzecia niezamożna paryżanka; wyraźnie umalowane usta; fałszywe klejnoty w uszach i na palcach. Nesser nie odrazu znalazł dla niej miejsce w hierarchji społecznej. W pewnej chwili bystre oczy reportera spoczęły na jej rękach. Szerokie dłonie z krótkiemi palcami i paznokciami, obciętemi tuż przy skórze, nosiły ślady ukłuć i sieć ciemnych blizn, zadanych nićmi.
— Szwaczka? Kapeluszniczka? Hafciarka? — pomyślał.
Skończywszy obserwację, rzekł, do nikogo się nie zwracając:
— No, nareszcie! Wygraliśmy bitwę!
Sąsiadki spojrzały na niego przelotnie i nic nie odrzekły. Jednak wystarczyło krótkiego błysku oczu, zwróconych na niego, aby reporter zadecydował, że siedząca obok niego elegancka pani jest spokojna i czuje się może nawet szczęśliwą, w przeciwieństwie do kobiety z pokłutemi palcami, którą widocznie trapi troska, a być może, chwilami — rozpacz. Posłyszawszy odezwanie się Nessera, siedzący naprzeciwko mężczyźni jakgdyby zaniepokoili się nagle. Wymachując rękami, zaczęli zasypywać reportera pytaniami, wzajemnie sobie przerywając:
— Tak! tak! bitwa wygrana... Ale czyżby pan myślał, że na tem się to wszystko skończy?
— Daj Boże, aby tak było! — cichym głosem rzekla młoda dama.
Jej sąsiadka westchnęła głęboko i w nagłej niemocy zwiesiła głowę.
— Ma pani rację! — zawołał ze szczerością w głosie reporter. — Była to straszna rzeź, widziałem ją zbliska, zupełnie zbliska!
Dama spojrzała na niego z ciekawością.
— Pan jest oficerem? Może lotnikiem? — spytała, podnosząc na sąsiada piękne, rozmarzone oczy.
— Nie, pani! — odparł. — Jestem dziennikarzem, korespondentem wojennym. A pani zna lotników?...
— Ta-ak! — przeciągnęła. — Mój narzeczony skończył szkołę pilotów! Na szczęście jednak przez stosunki mego ojca urządził się przy sztabie... Drżę ciągle na myśl, że mogą mu kazać latać!... Jest to niebezpieczne nawet w zwyczajnych warunkach, a cóż dopiero, gdy do lotnika strzelają z armat?!
W oczach Nessera zamigotały natychmiast złe ognie. Poufale pochylił się ku sąsiadce i rzekł, krzywiąc usta:
— O, droga pani! Proszę mi wierzyć, że pilotom, kręcącym się niewiadomo poco przy sztabach, gdy miejsce ich jest na aparatach, nie grozi żadne, ale to żadne niebezpieczeństwo! Piękna pani napróżno robi takie przerażone minki! Nic temu młodzieńcowi ze sztabu nie grozi. Będzie zdrów, chociaż nigdy nikt o nim nie posłyszy.
Zaśmiał się, brutalnie patrząc na trochę zmieszaną damę, i ciągnął dalej:
— Opowiem pani coś o prawdziwych pilotach... tych „świętych szaleńcach“... tych „djabłach powietrza“! Niech pani powtórzy to swemu pilotowi! Cha! cha! Cztery dni temu widziałem na jasno szafirowem niebie krążącego białego ptaka, drapieżnego ptaka! Był to samolot francuski, droga pani, prowadzony przez pilota, rozumie pani, — przez pi-lo-ta, porucznika René Roeckela. Gdy się zbliżył do La Vaux-Marie, zniknął odrazu... a wie, piękna pani, dla czego? Dlatego, że dokoła pękały pociski nieprzyjacielskie, w każdej chwili zagrażając życiu pilota. Nigdy nie widziałem nic bardziej szalonego! Szrapnele coraz częściej szarpały powietrze; aparat miotał się, jak jastrząb; śmiała ręka zataczała nim koła nad nieprzyjacielskiemi baterjami i nic odstraszyć go nie mogło! Długo szybował, wszystko wypatrzył, ściśle wymierzył i ocenił. W godzinę później nasze działa zniszczyły połowę artylerji „boszów“! Czy rozumie pani teraz, co to jest pilot i jakie są jego czynności? Roznosić zapisaną bibułę i być na posyłkach przy sztabie — na to nie potrzeba orłów!
Zauważył, że sąsiadka miała łzy w oczach i nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Nie czuł jednak dla niej żadnego współczucia i dorzucił obojętnie:
— Niech się pani uspokoi! Dość jest tymczasem tchórzy w krajach wojujących. Nie wybiła jeszcze godzina, w której kobiety będą się wstydziły przyznawać do pilotów, piastujących godność... woźnych sztabowych.
Śmiał się w duchu z tak nieoczekiwanego zajścia. Przed chwilą powtarzał pyszne frazesy z pierwszych feljetonów swoich, które tak bardzo cieszyły krwistego szefa „Hałasu Ulicy“ i jego niewybrednych czytelników.
— A tom dojechał babie! — myślał. — Uprzyjemniłem jej podróż do Paryża — niema co!
Ogarnęła go wesołość. Czuł ją zawsze, gdy nasuwała mu się sposobność obrazić „damę z towarzystwa“. Nie opuszczał żadnej okazji, aby dokonać zemsty nad kobietami, które mogły być przyjaciółkami pani Reginy Sauvier.
Siedząca przy drzwiach młoda dziewczyna-szwaczka, jak ją ostatecznie określił reporter, patrzyła na niego wielkiemi, niebieskiemi oczami, w których Nesser wyczytał wdzięczność i zachwyt.
— A ta do kogo jeździła? — pomyślał i chciał już zwrócić się do niej z zapytaniem, gdy nagle jeden z pasażerów, opasły o rumianej twarzy nastroszył szczecinę czarnych wąsów i dotknął szeroką dłonią jego kolana.
— Panie, — rzekł, — więc pan jest przekonany, że wojna potrwa jeszcze?
Nesser zaczął uważnie przyglądać się siedzącym naprzeciw niego pasażerom.
— Nie wiem i żadnego przekonania co do tego nie mam! — odparł szorstko, zapalając fajkę.
Przymknął oczy i pogrążył się w myślach, puszczając kółka wonnego dymu. Zastanawiał się nad tem, że zjawiły się pewne kwestje, na które był teraz bardzo czuły. Drażniły go i wyprowadzały z równowagi, co jednocześnie gniewało go. Nazywał siebie głupcem i szydził z tej nieznanej mu dotąd wrażliwości. Nagle doszły go słowa rozmawiających panów. Zaczął nadsłuchiwać.
— Bardzo jestem niespokojny! — mówił grubas o nastroszonych wąsach. — Mam spory zapas starych konserw amerykańskich. Nabyłem je za psie pieniądze, a teraz... wiecie, że cena na to podskoczyła o 400%? O 400! Świetny interes! Aż tu człowiekowi wchodzi w drogę zwycięstwo, które może nagle przerwać wojnę... Co ja wtedy z temi konserwami zrobię? Co?
Drugi natychmiast zaseplenił, przy każdem słowie wyrzucając bryzgi śliny:
— A ja? A ja? Zakupiłem okręt saletry... Trzy tysiące tonn! I raptem — nic, już po wojnie! Okropne!
— Tak! — przerwał mu trzeci. — Ruina! Drżę na myśl o tem, bo mi zwycięstwo nasze również wszystkie plany pokrzyżować może! Ale, kto wie, może Bóg da, że wojna przeciągnie się... chociażby rok jeszcze, tylko rok...
— Skoro już wybuchnęła, to, daj Boże, żeby się przeciągnęła jaknajdłużej! — zawołał z uczuciem pierwszy z pasażerów i aż mu oczy na wierzch wylazły.
Nesser uśmiechnął się nieznacznie. Widział przed sobą ludzi mądrych, trzeźwo patrzących na rzeczy. Skoro już rozgorzała wojna, — głupcy muszą cierpieć, mądrzy zaś w pełnej mierze wyzyskać rzadkie zjawisko. Ba! Przecież, kto jak kto, ale on sam to chyba niezgorzej eksploatuje wojnę! 15 000 franków miesięcznie i opłacane rzetelnie przez Rumeura wszelkie wydatki korespondenta wojennego! Ładnieby wyglądał, gdyby stary Joffre nie tylko pobił porywczego Klucka, lecz za jednym zamachem osaczył armję młodego Hohenzollerna i wziął go do niewoli! Ha! Niezawodnie, w duchu sam pragnie, aby cała ta zgiełkliwa heca potrwała jeszcze. Znakomicie podniesie to rachunek jego w banku i utrwali jeszcze bardziej reputację wybitnego korespondenta. Teraz inaczej będzie rozmawiać z tymi bandytami — redaktorami. Wśród swoich kolegów będzie się czuł arystokratą, jak Langlois, Brice...
Przed oczami Nessera przemknęły nagle widziane na froncie, zasnute żółtym dymem i kurzawą ponure krajobrazy; spalone stogi, rozwalone domy, rozdęte brzuchy końskie, kupy strzępów ludzkich; posłyszał huk dział, szczekanie kulomiotów, suche, podniecające salwy karabinów; ujrzał, biegnące do ataku niebieskie szeregi Francuzów, spokojne twarze angielskich strzelców, opasanych ładownicami... Przesunął mu się jakgdyby przez mgłę kapitan de Langlois z czarnym pasemkiem włosów na czole, mroczny sierżant Bluot, z obandażowaną głową; skrwawiona kurta na piersi „Black Jimmy“; podobny do świeżo odwalonej skiby, olbrzymi John Wells... wszystko to naraz zamajaczyło mu przed oczami; wszyscy ci, których już nigdy nie spotka, stanęli przed nim teraz i żądali od niego czynu, wpatrzeni weń nieruchomemi, szklącemi się źrenicami.
Powoli podniósł ciężkie powieki i przyjrzał się sąsiadom. Rozłożyli na kolanach jakieś rachunki i, zaglądając co chwila do notatników, omawiali sprawy handlowe. Reporter wyprostował się i odchrząknął.
— Panowie są kupcami? — spytał obojętnie.
— Tak — natychmiast odparło dwóch, a trzeci dodał:
— Jestem fabrykantem...
— Panom chodzi o możliwie długi okres wojny?
— Naturalnie! — zawołał krewki grubas. — Jedyna sposobność do zrobienia dużych interesów!
— Zbyt spokojnie i normalnie płynęło ekonomiczne życie kraju — objaśnił fabrykant. — Wzmagająca się konkurencja wykluczała wielkie zyski... Przemysł i handel wegetowały, wprost wegetowały...
— Co pan mówi, panie Tourier?! — zawołał opasły kupiec. — Jakaż to wegetacja? Dążyliśmy do zupełnego paraliżu!
— Może być, może być! — chętnie zgodził się przemysłowiec. — Sytuacja stawała się rozpaczliwą!
— Z pewnością, koledzy i konkurenci panów z innych krajów także z niecierpliwością wyglądali wojny i teraz nie pragną prędkiego jej zakończenia? — łagodnie zapytał reporter.
— Przemysł i handel obawiają się wojny, bo któż potrafi przewidzieć konjunkturę?... — odparł przemysłowiec. — Jednak skoro się to już zaczęło, — wojna powinna potrwać w interesach państwa. Rozwinie się przemysł, powstaną nowe fabryki, ożywi się handel, bierny kapitał państwowy, złożony w kasach banków, zostanie zmobilizowany. To doleje świeżej krwi do arteryj republiki! W ostatnich latach, doprawdy, trzeba było posiadać genjusz, aby sprostać zadaniu i znaleźć konsumentów dla nadmiaru produkcji. Ja, naprzykład, wyrabiam perfumy. Konkurencja w tej branży jest tak wielka, ze zmuszony byłem szukać nowych rynków. Znalazłem je, ale ileż to nocy bezsennych spędziłem na kombinacjach wszelkiego rodzaju. Wreszcie zacząłem posyłać do Sudanu i Wolty mydło i wodę kolońską z aromatem mięty, olejku pomarańczowego i anyżu. Dobry pomysł! Murzyni jedli mydło i pili moją wodę kolońską. Ale są to rzeczy nienormalne. Przemysł i handel potrzebują okresów ożywienia zewnętrznego... Wojna, jeżeli nie jest zjawiskiem przelotnem, może być czynnikiem, podnoszącym produkcję, uzdrawiającym przemysł.
Grubas uśmiechnął się i dorzucił:
— Przelewanie krwi z armji do arterji handlu jest operacją dobroczynną dla niego!...
— I od czasu do czasu pożądaną! — dodał z jeszcze łagodniejszym uśmiechem Nesser.
— Jak to pan świetnie sformułował! — z zachwytem w głosie wykrzyknął opasły kupiec.
— Bardzo trafnie, bardzo... — zaseplenił bezbarwny młodzieniec i obrzucił kolana Nessera fontanną śliny.
— Hm... — mruknął reporter i zacisnął wargi.
Ze zdumieniem uświadamiał sobie, że zrywa się w nim bunt. Przez pewien czas hamował go całą siłą woli, lecz gdy ujrzał gdzieś woddali zwiniętą w pięść, piegowatą, potężną dłoń Johna Wellsa, przyciskającego się skrwawioną głową do bruzdy zoranego pola, zmrużył oczy, jak zły pies.
— Czy pan jest wierzącym człowiekiem? — spytał reporter, wpijając się wzrokiem w szczecinę czarnych wąsów opasłego kupca.
— Niewątpliwie! Mamy nawet prałata wśród najbliższej rodziny! — odparł trochę zdziwiony.
— No, i ojczyznę pan kocha oczywiście?
O, ma belle patrie! — zawołał kupiec i wybałuszone oczy wzniósł do góry.
— Ma pan synów? — dopytywał reporter.
— Mam...
— Są na pozycjach?
— Chwała Najwyższemu — nie! Zwolniono ich, bo potrzebni są w moim interesie, pracującym dla armji... — odpowiedział kupiec, już niespokojnie patrząc na dziwnego towarzysza podróży.
— Czy ci młodzieńcy tak samo, jak pan, myślą, że są niezastąpieni... w interesie?
— Jakżeż inaczej! — zawołał grubas i najeżył szczeciniaste wąsy. — Przecież pracujemy dla wojny! Zmobilizowany przemysł, dostawy dla wojska... Cóż pan chce? To też jest obywatelska praca, bo jeżeli...
— Jaka szkoda! — przerwał Nesser. — Myślałem, że ci młodzi ludzie nie są może takie kanalje, jak ich ojczulek i jak ci handlarze!
— Co takiego? Co pan powiedział!? Jak pan śmie?! — krzyknęli, zrywając się z miejsc i otaczając siedzącego spokojnie Nessera.
— Powiedziałem, że jesteście kanalje! — wypluł soczyście. — Ka-nal-je!
Szybko sięgnął do kieszeni i zacisnął w ręku rewolwer, mówiąc szyderczym, a coraz bardziej podnieconym głosem:
— Siadajcie, szubrawcy, i wysłuchajcie spokojnie! Myślicie, że to za wasze konserwy i saletrę zginął piękny, bohaterski arystokrata de Langlois i socjalista-proletarjusz Mollin? Nie! nie! Ani oni, ani rudy Wells, ani ten lord angielski, którego kule się nie imały, póki nie obalił go odłamek granatu, ani setki piechurów generała Focha, poległych w bagnach Saint-Gond! Nie! Nie! Oni zginęli, wszyscy, wszyscy za pewną myśl, za porywającą ich ideę... Eh! poco ja to wszystko wam mówię, wam — chamom handlującym?! Pociąg się właśnie zatrzymuje, wychodźcie natychmiast, bo...
Stanął w groźnej postawie i, patrząc z pogardą na przerażonych i wściekłych kupców, mruknął ponuro:
— N-no!
— Jak śmiesz... — zaczął seplenić blady młodzieniec, zaciskając piegowate pięści.
— N-no! — powtórzył Nesser. — Nie zechcecie chyba, żebym zawołał żołnierzy i opowiedział im o waszem pobożnem życzeniu, aby ich jaknajdłużej szarpały granaty i szrapnele, pokotem kładły kulomioty? Szmaty by się z was pozostały! Właściwie powinienbym był to zrobić... N-no, precz stąd!
Jeden po drugim wynosili się, jak pobite psy, oglądając się z trwogą i bezsilną wściekłością. Nesser, nie mogąc pozbyć się nieopuszczającego go nigdy szyderstwa względem siebie samego i przykrego uczucia nieświadomości tego, co się w nim budziło teraz coraz częściej, zaczął śmiać się złośliwie. Jednak śmiech jego stawał się z każdą chwilą spokojniejszym, a nawet zabrzmiał wkrótce szczerą wesołością.
— Niech te szelmy posiedzą tu do jutra, bo innego pociągu dziś do Paryża nie będzie! Cha! cha! cha!
Młoda dama, przerażona narazie nieoczekiwanem zajściem, po wyjściu kupców uśmiechnęła się.
— E-h? — spytał reporter. — Pani się śmieje? O, nie! Proszę być poważną i dobrze zapamiętać to, co zaszło, a niech pani nie zapomni opowiedzieć o całym wypadku swemu narzeczonemu — pilotowi w sztabie. Pi-lo-to-wi w sztabie! Cha, cha! cha!
Spojrzał na siedzącą przy drzwiach szwaczkę. Ta, zdawało się, tylko na to czekała. Szybkim ruchem porwała Nessera za rękę, przycisnęła do niej policzek i urywanym, łkającym głosem przemówiła:
— Pan jest dobry, bardzo dobry i szlachetny!... Pan żałuje tych biedaków, męczenników na froncie... Pan jest śmiały i litościwy! Ja mała, biedna, głupia dziewczyna, wyrazić tego dobrze nie potrafię... niczem odwdzięczyć się nie mogę... ale — dziękuję... O, jakżeż dziękuję!
Przyciskała się do ręki reportera, aż poczuł dotknięcie jej warg i kapiące łzy, spływające mu na palce.
Z trudem wyswobodził dłoń i mruknął, czując, że jest zmieszany, a nawet wzruszony:
— Co panience do głowy strzeliło?! Ja, przecież nie jestem księdzem! To w rodzinie tego grubego kupca zawieruszył się jakiś prałat — nieboga... Z pewnością idjota albo szelma, jak jego krewniak! Posiedzą ci panowie do jutra w tej dziurze, ha! a tom ich ubrał!
Długo się śmiał, porwany jakąś dziwną, nigdy przedtem nieodczuwaną radością. Po chwili spoważniał i, przyglądając się dziewczynie, spytał:
— Szwaczka?
— Hafciarka, — odparła. — Pracuję w fabryce bielizny „Astra“.
— To na jedno wychodzi, — zauważył, — a gdzież to panna jeździła?
— Do 16-go szpitala polowego... — szepnęła i nagle szlochać zaczęła.
Nesser o nic więcej nie pytał. Cierpliwie czekał, bo wiedział, że skoro płacze, to niezawodnie opowie, dlaczego to czyni. Była przecież kobietą. Istotnie, uspokoiwszy się trochę, szepnęła żałośnie:
— W bitwie pod Vitry ktoś bardzo mi bliski został ranny... ciężko ranny...
— Mąż? Narzeczony? — spytał jakimś niezwykle surowym głosem reporter.
— Nie... Oboje jesteśmy biedni... nie możemy marzyć o małżeństwie tak... jak to zwykle bywa... aby nie żyć w samotności... aby nie wyjść na ulicę, co też nieraz się zdarza w ucieczce przed samotnością... słowem — przyjaciel... Biedak! Strasznie ciężko ranny... Niech pan powie, pan taki mądry...
Znowu zamierzała porwać Nessera za rękę, lecz on szybko się przesiadł na zwolnioną przez kupców ławkę i spytał:
— Jaka rana?
— W pierś na wylot, płuco przestrzelone... biedaczysko krwią pluje i blady... blady... jak chusta!... — jęknęła i znowu zapłakała.
— Ile mat lat?
— Dwadzieścia sześć... taki był zdrów, rumiany, zawsze wesoły... w wielkich magazynach pracował, — opowiadała, już uśmiechając się na to wspomnienie.
— Niech panienka nie płacze! — uspokoił ją Nesser, patrząc na mokrą od łez twarz i powichrzone na skroniach włosy dziewczyny. — Będzie zdrów ten rumiany chłopak! Bohaterem powróci i będzie go pani jeszcze więcej kochała...
— Więcej nie mogę, jak kocham! — wybuchnęła. — On jest taki dobry dla mnie...
— Myślę, że i panienka dla niego też jest dobra? — spytał, mrużąc oczy.
— Tak! — odparła. — Ja dla każdego byłabym dobra przez wdzięczność, że nie jestem sama... Co ja? Mała, głupia... takie nic... a on?! — Rozumny, wesoły i kocha mnie... Gdy odszukałam go w szpitalu... zapłakał... pytał, czy nie chcę wziąć ślubu na wypadek jego śmierci.... zaraz...
— Dlaczego pani tego nie uczyniła? — spytał Nesser.
— Jakżeż śmiałabym?... — zawołała, składając ręce. — Powróciwszy do zdrowia, mógłby potem żałować tego... Czułabym się wtedy nieszczęśliwą... nienawidziłby mnie... związałabym go na całe życie... Nie! Poco to? Niech będzie tak, jak jest...
Nesser słuchał uważnie, przymknął nawet oczy, żeby nie opuścić żadnego słowa. Gdy umilkła, popatrzył na nią poważnie i spytał:
— Przepraszam panią! Proszę mi powiedzieć nazwisko swoje... Będę bardzo pani wdzięczny za to!
— Marja Louge, — rzekła natychmiast.
— Marja Louge... — powtórzył. — Dziękuję... Marja Louge...
Znowu opuścił powieki i zamyślił się.
— Aby nie wyjść na ulicę, co też nieraz się zdarza w ucieczce przed samotnością, — brzmiały mu w uszach straszliwe w swej prawdzie słowa dziewczyny. — Samotność... Marja Louge...
Czuł, że ma zimne ręce, że usta mu drżą.
— Do djabła! — pomyślał z gniewem. — Miesiąc wojny, a już jestem tak rozklekotany — i to — nie w szeregach, a tak, jak ów pilot... ze sztabu. Coś w tym rodzaju...
Wyjrzał przez okno. Ciągnęły się już przedmieścia Paryża. Wkrótce pociąg stanął na Gare du Nord. Tłumy oczekiwały na przybycie obrońców, powracających na urlop. Pożegnawszy swoje sąsiadki, Nesser przeciskał się przez stłoczoną ciżbę ludzką. Zewsząd rozlegały się okrzyki, pocałunki, nawoływania, szlochy radości, szczęścia, rozczulenia. Tylko jego nikt nie oczekiwał i nikt nie spotykał.
— Samotny jestem... — pomyślał, krzywiąc usta.
Zaklął, jak czynił to teraz często, uświadamiając sobie nieznane mu przedtem, zupełnie nowe, obce, a wytrącające go z równowagi odruchy. Jednak wyczuwane w całej pełni rozgoryczenie nie opuszczało go. Szedł ponury i na nikogo nie patrzył. Głuche niezadowolenie i smutek nie przemijały. Myślał o tem, że pójdzie do swego hotelu, ogarnie go cisza półciemnego pokoju, z meblami, stojącemi od kilku lat na tem samem miejscu; służba przyniesie tacę ze śniadaniem, przyrządzi łóżko i odejdzie, być może, nie spojrzawszy nawet na niego.
— Wyjadę lub umrę — judziła dalej myśl, — wszyscy o mnie zapomną, a szafa, biurko, łóżko, które przez tyle lat widziały mnie, pozostaną na dawnych miejscach, gdzie na posadzce przez warstwę lichego dywanu odcisnęły swoje ślady... Bądź co bądź nawet szafa pozostawia po sobie ślady... A ja? Głupie porównanie!...
Zatruta goryczą myśl snuła dalej sieć obrazów. Służba, ujrzawszy sztywne ciało dawnego lokatora, powiadomi policję i lekarza. Obojętnemi głosami opowiedzą im, że jeszcze wczoraj wieczorem pan Nesser zażądał jak zwykle filiżankę kwiatu lipowego i mruknął: „dobranoc“... Na tem samem szerokiem łóżku nazajutrz będzie spał inny człowiek, którego on, spewnością, nigdy w życiu nie widział. Przyjezdny kupiec z prowincji, może... Ani szafa, ani biurko, ani nawet zwierciadło, ta głupia tafla szkła, która musiałaby, do stu djabłów, przechować odbicie twarzy dawnego mieszkańca! nigdy nie opowiedzą nowemu lokatorowi, co robił, o czem myślał i co czuł jego poprzednik... Samotność! Z temi myślami reporter wsiadł do taksówki. Ledwie wymówił jednak nazwę ulicy i hotelu, wzdrygnął się i z przerażeniem zawołał:
— Nie! Proszę jechać do redakcji „Hałasu Ulicy“!
W drodze uspokoił się nieco, bo wywołał w pamięci ruchliwą postać kulistego szefa, jego czerwoną twarz i łysą głowę, perlącą się drobnemi kropelkami potu. Uśmiechnął się nawet, bo przypomniał sobie w tej chwili dowcipną dykteryjkę, puszczoną o Rumeurze przez sekretarza redakcji.
Rumeur, jak wszystkim było wiadomo, przez dłuższy czas przebywał w Algierze, o czem sam redaktor nie lubił zresztą wspominać. Nikt dokładnie nie był poinformowany, czem się trudnił czcigodny kierownik brukowca paryskiego w kolonjach. Ktoś wprawdzie twierdził, że Rumeur założył tam szynk w porcie i spajał marynarzy; inny przysięgał na wszystkie świętości, że obecny redaktor był listonoszem w ciągu dnia, a w nocy — przewodnikiem turystów po tajemniczych zakamarkach i zakazanych dzielnicach miasta; złe języki niedwuznacznie przebąkiwały, że w głębi Algieru rząd zbudował przed laty jakieś wyjątkowo surowe więzienie. Nikt jednak nie mógł wyświetlić prawdziwych powodów zagadkowego pobytu swego szefa w północno-afrykańskich dominjach.
Oddany Rumeurowi Chalupe, podpiwszy trochę, lubił opowiadać, że kierownik „Hałasu Ulicy“, przebywając na czarnym kontynencie, znakomicie zarabiał, polując na strusie, i porzucił ten kraj dopiero wtedy, gdy wytępił co do nogi wszystkie drogocenne ptaki.
— Jakże to było? — wołali ze śmiechem słuchacze. — Trudno wyobrazić sobie naszego szefa w roli Nemroda!
— Bo też do Nemroda nie był wcale podobny! — odpowiadał Chalupe. — Chwytał strusie gołemi rękami, bez żadnej broni...
— Opowiedz, Chalupe, bo to ciekawe! — prosili współpracownicy „Hałasu Ulicy“.
— Był to wynalazek pana Rumeura, i, jak każdy wielki wynalazek, — zdumiewająco prosty! — mówił zupełnie poważnie sekretarz. — Szef nasz szedł z Arabem na Sacharę, kazał zagrzebywać siebie w piasku, aby tylko ręce i łysa czaszka występowały nazewnątrz... Arab ukrywał się za kamieniami i czekał. Przebiegające strusie spostrzegały leżące na piasku... wielkie jajko. Natychmiast jeden z ptaków usadawiał się na niem. Wtedy Rumeur chwytał strusia za nogi i wołał Araba na pomoc. Rozumiecie?
Wszyscy się śmiali, pytając, czy nic się nie wylęgło z tak ogromnego jajka?
— Owszem! — odpowiadał sekretarz. — Z jajka wyfrunęło żółte pisklątko... „Hałas Ulicy“, moi przyjaciele!
Przypominając sobie nieprzerwane anegdotki, tworzone na poczekaniu przez zawsze pozornie poważnego, a dowcipnego Chalupe’a, Nesser uśmiechał się i spokój powoli powracał do niego.
— Eh, co tam! — mruczał. — Będzie, jak było i nic się nie zmieni, bo i dlaczegożby miało się zmienić? Nie jestem jedynym samotnikiem w Paryżu... Marja Louge jest również teraz samotna, bo ten jej wesoły przyjaciel pluje krwią i ledwie zipie w szpitalu przyfrontowym... Z takich jak ja, to, spewnością, możnaby całą dywizję zwerbować!... Zresztą jeszcze dziś wieczorem odwiedzę moją Lucy. Morowa dziewucha! Ona mi wybije z głowy te moje babskie, histeryczne smutki!
Zapalił fajkę i przyglądał się domom i tłumowi, płynącemu chodnikiem.
— Tyle kobiet jest w żałobie!... — błysnęła mu nagle myśl. — Miesiąc wojny, a już tyle tego w samym Paryżu...
Nie miał już czasu robić dalszych spostrzeżeń, bo szofer zatrzymał się przed wejściem do redakcji. Oddawszy walizkę odźwiernemu, reporter wszedł do sali, gdzie wywieszano ostatnie telegramy, biuletyny głównego dowództwa, fotografje z wojny i rozlepiano w witrynach najnowsze dodatki „Hałasu Ulicy“. Było tu wszystko tak, jak w każdej innej redakcji, Nesser jednak odrazu spostrzegł coś nowego. Naprzeciw drzwi wchodowych, wisiał w szerokich, złoconych ramach olbrzymi portret „pana Benjamina Rumeura, naczelnego redaktora i wydawcy „Hałasu Ulicy“, Kawalera Legji Honorowej“, jak głosił grubemi czcionkami wydrukowany napis, umieszczony na ścianie.
Portrecista uwiecznił pana Benjamina Rumeur we fraku; spod klapy zwieszał mu się krzyż na czerwonej wstążce, przyczem order odznaczał się niezwykłemi rozmiarami — większemi, niż przewidywał to statut.
— Portret krzyża Legji Honorowej! — uśmiechnął się Nesser, drwiąco patrząc na uszlachetnioną i uduchowioną twarz swego szefa.
— Rumeur powiesiłby się z radości, gdyby w naturze posiadał tak przyzwoite i dostojne oblicze... — mruknął, i niezmierna wesołość ogarnęła go.
Widział przed sobą szczęśliwego człowieka. To sprawiało Nesserowi przyjemność.
— Przecież widzę kogoś zadowolonego bez żadnych „ale!“ — pomyślał. — Ten człowiek pławi się wprost w promieniach szczęśliwości...
Kazał się zawieźć windą na trzecie piętro, gdzie mieściła się redakcja. Na korytarzu opadła go gromada współpracowników; przykulał, przecierając ciemne okulary, Chalupe, zbiegli się zecerzy, a nawet panny z kantoru, mieszczącego się na parterze. Wszyscy hałaśliwie witali wojennego korespondenta i wypytywali go o najświeższe nowiny. Po chwili wytoczył się ze swego gabinetu okrągły, jak czerwona kula, spocony, wymachujący krótkiemi rączkami pan Rumeur. Ze łzami w oczach, prawdziwie wzruszony, rzucił się ku Nesserowi i zawisł mu na szyi. Reporter poczuł dla swego szefa wdzięczność za niespodziewanie gorące przyjęcie. Nikt go tak nigdy nie witał. Porzucił więc swoją zwykłą wyniosłość i, wszedłszy do gabinetu redaktora, otoczył ramieniem okrągłą figurkę Rumeura.
— Widzę, że dobrze się powodzi drogiemu panu! — rzekł. — Bardzo się cieszę sukcesami redaktora i „Hałasu Ulicy!“
— Zawdzięczając panu, tylko zawdzięczając panu... — bełkotał wciąż jeszcze wzruszony Rumeur, przyciskając swoją łysą głowę do piersi reportera.
W takiej pozie zastał ich sekretarz Chalupe. Uśmiechnął się figlarnie i spytał:
— Szefie, może przynieść szklankę zimnej wody?
Rumeur spojrzał na niego surowo i odpowiedział:
— Chalupe! Jesteś wstrętny z tym swoim ohydnym cynizmem...
— Mocne powiedzenie! — zaśmiał się sekretarz. — Czyż to cynizm, że nie jestem w stanie uwierzyć w szczerość łez szefa?
— Idź sobie i nie zatruwaj mi radości spotkania z panem Nesserem! — rzekł z westchnieniem redaktor.
— Pójdę, ale wpadłem tu w ważnym interesie. Ministerstwo zapytuje, czy nie chcielibyśmy posłać korespondenta do Rosji... Co mam odpowiedzieć?
Rumeur wyprostował się i zamyślił.
Szeptał głośno:
— Od specjalnego korespondenta „Hałasu Ulicy“ z Piotrogrodu, albo: „nasz korespondent wojenny donosi z frontu rosyjskiego“, albo... Tak! To brzmi bardzo zachęcająco! „Hałas Ulicy“ stoi teraz na widowni publicznej i nietylko może, ale nawet musi pozwolić sobie na taki zbytek, jak korespondent specjalny na frontach państw sprzymierzonych... Muszę to skalkulować, Chalupe... Zrobić kosztorys... Odpowiemy ministerstwu jutro...
Nesser uważnie słuchał. Chalupe wyszedł z gabinetu, układając nową dykteryjkę o swoim szefie. Nie bardzo się obawiał gniewu Rumeura. Miał na niego swoje sposoby. Pracował w redakcji od pierwszego dnia założenia dziennika i znał wszystkie tajemnice szanownej redakcji i jej nieraz zbytnio przedsiębiorczego kierownika. Wiedział, że kawaler Legji Honorowej nie życzyłby sobie, aby wywlekano na światło dzienne dawne dzieje, zapomniane, a wcale nie dodające mu splendoru.
Szedł więc i układał nową anegdotkę o kamizelce wojennego korespondenta, wypalonej krokodylemi łzami Rumeura.
— Zjemy dziś razem obiad o siódmej, drogi panie Nesser! — zawołał redaktor. — Opowiesz mi pan o wszystkiem, o czem nie mogłeś pisać. Pójdziemy sobie do Foyota!
— Oho! — zdziwił się reporter. — Wysoko lata szef! Dziękuję! Z prawdziwą przyjemnością zjem dobry obiad, bo żywiłem się podle. Zato na deser opowiem panu setki ciekawych szczegółów, które można będzie przy okazji wykorzystać tak, lub inaczej.
— Doskonale! — przyklasnął krótkiemi rączkami Rumeur. — A zatem spotkamy się o siódmej u Foyota, na parterze. Proszę zapytać o stolik redaktora „Hałasu Ulicy!“
— Ho, ho, ho! — pokręcił głową Nesser. — Co za pompa i powaga?
— Trudno! — odparł trochę zażenowany Rumeur. — Skoro pismo wybiło się na takie stanowisko, to jego kierownik obowiązany jest prowadzić odpowiedni tryb życia! Prestige pisma!... Poziom...
— Zupełnie słusznie! — zgodził się reporter.
— A wszystko to zawdzięczam panu! — zaczął znów Rumeur i wnet wypełnił łzami wybałuszone, przebiegłe oczka, zatrzepotał krótkiemi rączkami, niby pisklę niedorozwiniętemi skrzydełkami.
Nesser pojechał do domu. Z przykrością i niemal lękiem wszedł do swego pokoju. Wszystko było tak, jakgdyby wczoraj opuścił go. Jednocześnie czuł, że gdyby już tu nigdy nie powrócił, to ktoś inny, taksamo obojętny dla szafy, łóżka, biurka i fotelu, zamieszkałby w tym pokoju, nie zadając sobie trudu przyjrzeć się tapetom, barwie i rysunkowi kobierca oraz dwum kolorowym angielskim sztychom, zawieszonym na ścianie. Mógłby był nawet nie spostrzec, że jeden z nich miał stłuczone szkło. Nesser przekonał się o tem dopiero po roku i zupełnie przypadkowo. Wtedy to właśnie po raz drugi przyszła mu myśl, że przedmioty martwe są trwalsze od ludzi.
— Dawno będę leżał w grobie, być może, i już nic z mego ciała nie pozostanie, — myślał, — a ten sztych i nawet ta szczelina na szkle pozostaną bez zmiany. Nikt nie będzie wiedział, że oto patrzę teraz na nie i mam takie smutne dla pychy ludzkiej refleksje!
Usiadł przy biurku i oparł głowę na rękach. Czuł się zupełnie źle. Jakaś nigdy przedtem niedoświadczana tęsknota dręczyła go. Wszystko wydało mu się przerażająco obcem dokoła. Myśl mimowoli powracała na front, gdzie całe otoczenie zmieniało się ciągle, jak w kalejdoskopie — okolice, ludzie, wypadki, życie... śmierć. Jeszcze i coś innego przywiązywało go tam do idących na śmierć ludzi. Długo nie rozumiał tego, nie mogąc uświadomić sobie należycie i sformułować ściśle. Cóż go tam spotkało tak bardzo drogiego, zrozumiałego i jasnego, a podobnego do oczu dziecięcych?
Zapomniał o niewypakowanej walizce, nie zrzucił nawet palta i kapelusza. Nie podnosząc głowy, myślał uporczywie. Wreszcie roztargniony uśmiech przewinął mu się po twarzy.
— Tak... — szepnął — tak! Na froncie niema obłudy! Ludzie odrzucają ją poza siebie. Tam nie jest ona potrzebna... Na froncie, w obliczu bitwy i śmierci, słowo jest słowem, pełnem prostego znaczenia, nie jest tylko maską zwodniczą... Tam ludzie stają się tem, czem są... Pewnie dlatego, gdy padają od kuli, odrazu zaczynają wsiąkać w ziemię, zwracając jej ludzką maskę i wszystko, co ziemskiego pozostało im po zgonie.
Usiłując o niczem nie myśleć, przebrał się i wyszedł na miasto. Chodził parę godzin, ociężale, bez celu. Zmęczony długą przechadzką, wstąpił do kawiarni „La Rotonde“, zatłoczonej, wypchanej po same brzegi. Z trudem znalazł wolne miejsce przy stoliku. Obok siedziało dwuch panów i prowadziło, widać, poufną rozmowę, gdyż po większej części odbywała się szeptem. Z przyzwyczajenia dziennikarskiego reporter zaczął nadsłuchiwać, udając, że wygląda kelnera, uwijającego się w tłumie gości. Wkrótce doszły go urywki rozmowy. Jeden z sąsiadów Nessera był niezawodnie Francuzem, biegle, lecz niepoprawnie mówiącym po angielsku; drugi, sądząc z akcentu, musiał przybyć niedawno z Ameryki. Panowie ci ubijali interes handlowy. Chodziło o dostawę niklu i miedzi. Francuz, gestykulując żywo, dowodził, że sprawa jest pewna, a okręt z ładunkiem, zaasekurowany nawet według najwyższej taryfy, dojdzie na czas i opłaci się sowicie, gdyż wojna potrwa długo, co już jest wszystkim wiadome.
Francuz mówił to głosem, brzmiącym zapałem, zachwytem niemal, a palce drżały mu ze wzruszenia i chciwości, jakgdyby widział już był przed sobą kupę banknotów. Amerykanin słuchał uważnie, zrzadka tylko zadając krótkie pytania; oczy świeciły mu się drapieżnie, a rozrosła, wystająca szczęka, żuła coś ustawicznie, poruszając się ciężko i miarowo.
Nesser skrzywił się nieznacznie. Przypomniał sobie zajście w pociągu. Uśmiechnął się pogardliwie. Szydził w duchu z siebie, że tak normalna, handlowa rozmowa sprawiła mu chwilową przykrość. Powinien był przecież rozumieć, że bydlę ludzkie zabija, daje się zabijać, albo też spekuluje na zbrodni mordercy i na klęsce, która spotyka ofiarę? A jednak, gdy raz jeszcze rzucił przelotne spojrzenie na kurczące się palce Francuza i żującą szczękę Amerykanina, w wyobraźni jego stanęła ogromna maszyna, porywająca stalowemi trybami ludzi w niebieskich, brunatnych i szarych mundurach i rzucająca ich do potwornej paszczy, która miażdżyła przeżuwała zgniecione, poszarpane ciała, z ohydnym charkotem i mlaskaniem wypluwając krew.
Ujrzawszy o kilka kroków dalej wolny stolik, przesiadł się tam, aby nie mieć pokusy pchnięcia knockout’em w szczękę sąsiadom, chociaż uświadamiał sobie całą niestosowność i bezcelowość podobnego czynu. Życie przecież miało swój zwykły przebieg, a żadne prawo nie nakazywało mu obierać kierunku sentymentu. Jedni walczą i giną, drudzy dostarczają im broni, naboi, pocisków, obuwia i ubrania. Ci wypadają z systemu maszyny społecznej, rujnują państwo, tamci znowu stają na ich miejsca i wzbogacają kraj. Jedne rodziny ze śmiercią swoich synów, ojców i braci marnieją i ubożeją, inne, zawdzięczając tej również wojnie i przelewowi krwi, podnoszą swój dobrobyt, a zarazem podnoszą dobrobyt ogólny. Równowaga państwa, sprawność pracy społecznego mechanizmu zostają zachowane.
Rozumowanie to, aczkolwiek zimne, odznaczało się logiką niezbitą. Nesser mógłby przejść nad tem do porządku i odpędzić od siebie myśli, drażniące go. Nie szło mu to z łatwością, więc kazał podać sobie mocnej mokki i dzienniki. Zagłębił się w czytanie. Gdy podnosił głowę i rozglądał się po sali, z różnych stron kiwano mu. Byli to znajomi dziennikarze. Witali go hałaśliwie i zapraszali do swego towarzystwa. Nesser z obojętnym wyrazem twarzy wyniośle dziękował i znowu zasłaniał się płachtą gazety. Nie miał chęci wszczynać rozmowy z kolegami po piórze. Znał dobrze wszystkich tych nicponiów zblazowanych, pozbawionych oryginalności i własnego sądu.
Napił się kawy, wypalił fajkę i wyszedł z hałaśliwej, rojnej kawiarni. Na bulwarze Montparnasse nabył duży bukiet żółtej, słodko pachnącej mimozy i pudło cukierków. Skinąwszy na dorożkę, wskazał adres panny Lucy. Oficjalnie w spisie ludności figurowała jako „artystka“. Istotnie płaciła reżyserowi małego kabareciku na Montmartrze parę tysięcy franków rocznie, aby umieszczał jej nazwisko na liście artystów trupy. W rzeczywistości trudniła się wolną miłością, mając stałą klientelę wśród cudzoziemskich dziennikarzy, mieszkających w nadsekwańskiej stolicy. Słynęła jako mistrzyni w zakresie „specialités de la vie parisienne“, co się rentowało bardzo pokaźnie wobec wysokiego kursu angielskich funtów, amerykańskich dolarów, holenderskich guldenów i innej zagranicznej waluty, chętnie widzianej na giełdzie Francji. Mademoiselle Lucy Canard nazwisko swoje piękna „artystka“ wymawiała, jako Cagnard, ażeby niczem nie przypominało pospolitego „basse-cour“) uciułała sobie wcale niezły kapitalik, posiadała w Antibes uroczą willę, którą puściła w dzierżawę właścicielce pensjonatu dla słabowitych panienek z towarzystwa; w przystępie szczerości napomykała przyjaciołom, że ktoś „bardzo uczciwy i szlachetny“ ma zamiar połączyć się z nią złotemi więzami Hymenu, lecz... chwilowo jeszcze zmuszona jest do powiększenia i zaokrąglenia swego wiana. Pozatem była to wysoka, wiotka, zgrabna blondynka o tak doskonałych kształtach i różowej gładkiej skórze, że pewnego razu nie zawahała się wystąpić na balu „Quatr’ z’Arts“ w głębokim dekolcie pramatki Ewy. Panna Lucy Canard została obdarzona od natury iście paryskim wdziękiem kobiecym i talentem zmuszania przyjaciół swoich do hojności samorzutnej. Ujmująca szczerość, wytworna prostota i obowiązkowość, zgoła niepospolita w jej zawodzie, — sprawiały, iż niejeden z przyjaciół nie miał sumienia pogodzić się z myślą, aby Lucy mogła się obejść bez etoli szenszylowej lub modnej bransoletki z drobnych obręczy, wysadzanych brylancikami, o czem właśnie z lekkiem westchnieniem i czarującą rezygnacją opowiadała po powrocie z wyścigów w Chantilly.
Lucy Canard cieszyła się od paru lat względami Henryka Nessera. Reporter w sposób stanowczy i niepodlegający rewizji ustalił swój stosunek do pięknej kokoty. Stosunek nader prosty i szczery, zaakceptowany przez „złotowłosą tygrysicę“ bez grymasu niezadowolenia na jej uśmiechniętej, filuternej twarzyczce. Złotowłosa tygrysica! Tak ją nazwał w poetyckim patosie, a nawet opisał w felietonie paryski korespondent angielskiego pisma, wydawanego w Indjach, gdzie, jak wiadomo, ludzie znają się na tygrysach. Druga strona, a więc sam Nesser, z stosunku z Lucy wynosił samo tylko zadowolenie; nie nadwyrężał on ani jego budżetu, ani sił fizycznych i moralnych, nie wymagając żadnych nadzwyczajnych zabiegów o względy mademoiselle Canard.
Zadzwoniwszy do jej wytwornego „gniazdka“, przy ulicy Blanche, długo czekał, zanim mu otworzono. Dopiero po trzecim dzwonku młoda, fertyczna subretka uchyliła podwoje gościnnego lokalu i na widok „monsieur Henry“ zrobiła smutną minkę, zawoławszy:
— Jaka szkoda, że pan nie zastał madame! Będzie bardzo zasmucona, o, bardzo!
— To nic, kociaku! — uspokoił ją reporter. — Poczekam na nią, bo mam wolny czas. A gdzież to wyfrunęła Lucy?
— O, panie! — odparła, robiąc smutną minkę, pokojówka. — Madame pojechała do kościoła...
— Co! Bardziej nieodpowiedniego dla siebie miejsca nie mogła chyba wybrać piękna Lucy! — ze śmiechem zawołał Nesser, zrzucając płaszcz na ręce służebnej i wchodząc do saloniku.
Ustawiony miękkiemi mebelkami, ozdobiony drobnemi i kosztownemi „bibelots“, posiadał na ścianach zbiór portretów uroczej gospodyni w różnych pozach i strojach aż do tego, w którym stawała przed sędziowską trybuną na balu „ Quatr’z’Arts“. Arcydzieł w tym rodzaju było najwięcej, każde bowiem dobrze zorganizowane przedsiębiorstwo wymaga należytej estetyki i działającej na wyobraźnię klientów reklamy. Salonik — zaciszny i półciemny — tonął w kwiatach, a aromat ich łączył się z zapachem drogich perfum i dymu, płynącego wonną strugą ze srebrnej indyjskiej kadzielnicy.
— Jak widzę, wszystko u was pozostało po — dawnemu? — zapytał. — Te same meble, portrety nagiej Lucy i ty, kociaku! — zauważył Nesser i, objąwszy subretkę, posadził ją sobie na kolanach. O, ty — szelmutko przytulna!
Pokojówka na chwilę przycisnęła się poufałe do przyjaciela swojej pani, lecz po chwili zręcznie wyślizgnęła mu się z rąk i rzekła ze śmiechem:
— Nie wolno mi robić konkurencji pani! Taka jest umowa naszego towarzystwa akcyjnego!...
— Ha, szkoda! — uśmiechnął się reporter. — Coś mi się jednak wydaje, że wkrótce największy portfel tych akcyj przejdzie do twoich łapek, łasico przebiegła!
Pokojówka wyfrunęła z pokoju, szczebiocąc wesoło:
— Podczas wizyt dobrych znajomych pani pija czarną kawę z wanilją. Biegnę przyrządzić mokkę! Zaraz też podam zielony Bardinet i lód. To znakomicie odświeża!
Nesser wyciągnął się na sofie i zapalił cygaro, przerzucając niedbale zeszyt „La Vie Parisienne“. Długo czekał, zanim w przedpokoju rozległ się dzwonek. Do saloniku weszła Lucy. Przed paroma miesiącami jeszcze Nesser nie porzuciłby wygodnej pozycji na sofie dla powitania przyjaciółki, lecz teraz, spojrzawszy na pannę Canard, zerwał się i patrzał na nią zdumionym wzrokiem. Lucy miała na sobie czarny „tailleur“ i czarny kapelusz, ozdobiony białą sztuczną magnolją. Twarz nieubielona i nietknięta różem, zdradzała lekki żółtawy odcień. Zaczerwienione i zapłakane oczy przygasły. Usta, pomalowane na kolor „vermillon de Chine“, drżały i dziwnie, niemal upiornie odcinały się od bladego tła twarzy.
— Co ci jest, Lucy? — zapytał Nesser, podchodząc do niej.
Zapłakała, oparłszy głowę na ramieniu przyjaciela. Płakała niezawodnie prawdziwemi i serdecznemi łzami. Wyciskał je smutek i ból. Otarła wreszcie oczy i rzekła bezdźwięcznym głosem:
— Drogi Henri! Mam wielkie, ciężkie zmartwienie! Pamiętasz, spewnością, że miałam kogoś, kto zamierzał mnie poślubić?
— A jakże! — odparł Nesser z lekką ironją. — Wciąż gromadziłaś bogactwa, aby otoczyć to wasze domowe ognisko ramą ze szczerego złota!
Lucy nie spostrzegła szyderczego tonu przyjaciela i znowu zapłakała, mówiąc przez łzy:
— Armand był rezerwistą i poszedł na wojnę. W pierwszych bitwach pod Belfort zginął...
Zaczęła szlochać głośno.
Lucy płacząca?! Było to zjawisko tak niezwykłe, że Nesser narazie nie mógł uprzytomnić sobie możliwości cierpienia, którego doznawała „złotowłosa tygrysica“, reklamująca się nagiemi aktami, zawieszonemi na ścianach saloniku. W tej chwili jednak stało się coś nieoczekiwanego. Lucy przypomniała sobie, że jej zawód ma swoją etykietę i obyczaje, a klient przyszedł do niej nie poto, aby patrzeć na jej łzy i słuchać smutnych wynurzeń. Skurcz przebiegł po bladej twarzy kobiety, osuszył raptownie oczy i wycisnął uśmiech nieśmiały narazie, lecz szybko przechodzący w zwykłą zalotną wesołość.
— Pozostawmy to na uboczu! — zawołała. — Na świecie tyle nagromadziło się teraz smutku i nieszczęść, że uniesienie i wesołość są bardziej potrzebne niż kiedykolwiek! Nieprawdaż, drogi? Poczekaj — przebiorę się...
Poszła do sypialnego pokoju, gdzie, jak dobrze pamiętał Nesser, królowało szerokie łoże, a nad niem obraz — doskonała kopja Zichy’ego, przedstawiający szaleńczy splot miłosny w przestworzu wszechświata.
Drzwi pozostały niedomknięte. Reporter widział sylwetkę Lucy, która szybko zrzucała płaszczyk, kapelusz i czarną suknię, a potem usiadła przy tualecie. Już zaczęła nakładać róż na blade policzki, gdy po chwili wzięła do ręki stojącą na stoliku fotografję, przycisnęła ją do ust i gwałtownym ruchem opadła na oparcie fotelu, szlochając bezdźwięcznie. Trwało to krótką chwilę. Wstała i odeszła od tualety. Teraz uszu Nessera doszedł cichy szelest jedwabiu i lekki łoskot zrzucanych pantofelków. Wkrótce Lucy powróciła do saloniku. Różowy szlafroczek szczelnie otulał jej wiotką figurkę, zgrabne, wąskie stopy tonęły w pantofelkach, obramowanych puchem.
Z cichym okrzykiem rzuciła się do Nessera, szepcąc:
— Mały Henri stęsknił się do Lucy?...
Reporter zajrzał w jej niebieskie oczy. Tam szamotała się z obłudą namiętności prawdziwa namiętność rozpaczy, gotowa wybuchnąć w każdej chwili. Lucy przytuliła się do Nessera i wpiła się wargami w usta jego.
Reporter pomyślał:
— Nie potrzebuję przecież być bardziej od niej wrażliwym... Skoro ona może w takiej chwili uprawiać swój zawód, to i ja mogę chyba wykorzystać go...
Zaśmiał się w duchu i ścisnął ją w ramionach, przechylając wtył i zrywając zapinkę na piersi. Ledwie jednak dłonie Nessera dotknęły jej, Lucy szarpnęła się raptownie i, wybiegając z pokoju, poczęła tupać i krzyczeć przeraźliwym głosem:
— Dzikie, brutalne zwierzę, bydlę!... Jak ja pogardzam wami wszystkimi, jak nienawidzę!... Pluję w wasze plugawe, rozpustne oczy... samcy niesyte... brudne!
Zatrzasnęła drzwi za sobą i przekręciła klucz w zamku. Nesser, zdumiony i dotknięty wybuchem Lucy, wyszedł do przedpokoju, gdzie już zastał pokojówkę. Nałożył palto i kapelusz, wziął laskę i, dając dziewczynie monetę, mruknął:
— Mademoiselle Canard jest dziś nieusposobiona...
— Ach! Madame już od dwuch dni wciąż płacze i rozpacza — szepnęła subretka. — Niech pan nie zważa na to i nie gniewa się na panią!
Nesser wzruszył ramionami i opuścił „gniazdko“ panny Lucy.
— Do djabła! — myślał. — Wojna zakradła się nawet do lupanarów...
Splunął, mocno uderzył laską w płyty chodnika i poszedł przed siebie w ciężkiem zamyśleniu. Spotkała go niezasłużona obraza, lecz ku wielkiemu swemu zdumieniu, nie czuł gniewu i żalu do Lucy. Zelżyła go i obraziła, a jednak czuł, że zaszło coś, obok czego nie można przejść ze zdawkową obojętnością. Zapomniał na chwilę o urazie do Lucy i o wypadkach, zaszłych w mieszkaniu kokoty, lecz wnet potem odżyły one w pamięci jego ze wszystkiemi szczegółami, a tak wyraźnie, że widział takie detale, jak wypadający z włosów Lucy szyldkretowy grzebień, wykrzywioną twarz jej i zmarszczki na podsinionych powiekach.
— W chwili, gdy rzucała mi obrzydliwe, brutalne słowa, nie władała sobą. Niezawodnie straciła przytomność, bo inaczej przelękłaby się sama swego brzydkiego wyglądu... Była wprost straszna! Megera o rozwichrzonych włosach i wstrętnie asymetrycznej twarzy... — mruczał reporter, a wspomnienia o całem zajściu nie odstępowały go. Nie mógł zrozumieć tylko, co spowodowało tak gwałtowny wybuch. Nie poczuwał się do winy. Nie uczynił ku niej pierwszego kroku i niczego nie żądał, odpowiedziawszy tylko na jej pieszczotę. Z tą mysią spożył bez apetytu śniadanie w pewnej restauracji koło „Odeonu“ i piechotą podążył do domu, łamiąc sobie głowę nad postępkiem przyjaciółki. W domu szybko się rozebrał i położył do łóżka. Usnął natychmiast, czując rozkosz z powodu wygodnego materacu, czystej bielizny i możliwości dobrze zasłużonego wypoczynku po długiem poniewieraniu się na froncie. Spał tak długo, że, gdy się obudził, musiał ubierać się w wielkim pośpiechu, aby na czas zdążyć do Foyota. W restauracji zastał już Rumeura. Redaktor siedział przy stole i komenderował kilku kelnerami, znoszącymi różne przekąski, z których słynął stary Foyot, uczęszczany przez wytrawnych smakoszów.
Wkrótce, dowcipkując, raczyli się wykwintnemi potrawami i popijali starego burgunda. Rumeur, zlekka podpity, wpadł wkrótce w sentymentalny nastrój. Przypominał sobie młode lata — nędzne i ciężkie — i utyskiwał nad tem, że nie miał czasu i sposobności, aby się stać człowiekiem porządnym. Nesser wiedział, że reminiscencje i smutki tego rodzaju pod wpływem wina napadają nieraz ludzi o nieukojonej duszy. Pocieszał więc, jak mógł, roztkliwionego szefa „Hałasu Ulicy“.
— Tylko ciężkie przeżycia, walka zewnętrzna i wewnętrzna wyrabiają charaktery, mój redaktorze! — mówił, szyderczo patrząc na Benjamina Rumeura. — Charakter — to, jak stal; potrzebuje on ognia i młota, aby być zahartowanym.
— No, tak, niezawodnie tak! — bełkotał Rumeur. — Smutek ogarnia mnie jednak, gdy przypomnę sobie, że najlepsze, najczystsze lata musiałem strawić na brudnej nieraz robocie...
Zaczynały się już wyznania. Zrozumiał to sam redaktor i urwał je natychmiast, chociaż rozanielona, przepełniona skruchą dusza starego wygi zażądała nagle ujścia dla ogarniających ją uczuć. Redaktor wypił kieliszek wina, odsapnął trochę i, przymrużywszy okrągłe oczka, szepnął tajemniczo:
— Mam coś dla was, przyjacielu...
Nesser nadstawił uszu.
— Dość już tego! — szeptał Rumeur. — Z waszą pomocą zaszedłem na takie szczyty, o których, wyznaję to szczerze, marzyć nawet nie śmiałem! Mogę już wypocząć... Należy mi się to... Och, ciężkie miałem życie... Gdybyście tylko wiedzieli wszystko, czego ja doświadczyłem!
Reporter przypomniał sobie wesołe dykteryjki Chalupe’a o szefie, a więc o polowaniu na strusie i o więzieniu algierskiem, lecz ani słowem nie napomknął o tem redaktorowi. Nie obchodziła go przeszłość pana Benjamina Rumeura. Mógł on być szulerem, szpiegiem, bandytą, najwstrętniejszym stręczycielem żywego towaru — było to zupełnie obojętne dla Nessera. W szefie swoim widział człowieka, pożytecznego dla siebie, dziennikarza, który trzeźwo patrzył na swój zawód i nie wysilał się, aby z czarnego zrobić białe; można było z nim przeto ubić każdy interes, nie owijając prawdy w bawełnę.
Rumeur tymczasem ciągnął dalej:
— Mój drogi, postanowiłem nieodwołalnie ustąpić ze stanowiska kierownika pisma... Młodsze, mądrzejsze, bardziej intelektualne siły muszą prowadzić „Hałas Ulicy“ drogą rozwoju i postępu. Wybór swój zatrzymałem na was, drogi Nesser... na was!
To rzekłszy, Rumeur spocił się nagle, zamrugał oczkami i wyciągnął ramiona do swego korespondenta.
Nesser uścisnął dłoń redaktora i odpowiedział poważnie:
— Teraz to ja znów muszę się przyznać, że szef otwiera przedemną horyzonty wprost bajeczne! Marzenia moje tak daleko nie sięgały nigdy. Jednak musimy odroczyć tę rozmowę do końca wojny. Lepiej i korzystniej przysłużę się panu i pismu w roli wojennego korespondenta... Zresztą czuję się na tem stanowisku wybornie i... jakaś nieprzeparta siła zmusza mnie do tego... W każdym razie — dziękuję panu!
— Było to marzeniem mojem! — zawołał Rumeur. — No, chwała Bogu, wykrztusiłem to z siebie nareszcie. Dawno leżała mi ta propozycja na sercu, bałem się jednak, że odrazu zechcecie pełnić swe obowiązki redaktorskie, a wtedy, — któżby zastąpił was na froncie? Musiałbym chyba zamanić do siebie Steed’a lub Morrand’a. Teraz jestem spokojny i niewymownie szczęśliwy! „Hałas Ulicy“, wydawany przez Benjamina Rumeura i pod kierownictwem słynnego korespondenta wojennego, Henryka Nessera, rozwinie wszystkie żagle! Tę naszą umowę musimy dobrze skropić, drogi kolego! Zapraszam was do „Folies Bergères“! Mam tam dwie aktoreczki, serdecznie ze mną zaprzyjaźnione, więc po przedstawieniu pojedziemy sobie razem na hulankę, co się zowie! Taki jestem dziś szczęśliwy!
Na rewji w „Folies Bergères“ zabawili się doskonale. Dowcipy, kuplety, piosenki, przystosowane do bieżących wypadków, odznaczały się błyskotliwym i prawdziwym dowcipem; krótkie scenki, powiedzonka „conferenciera“ oraz inne numery programu były świetne. Sto nagich lub prawie nagich dziewczyn, mimo, że z ich zjawieniem się na scenie, teatr przybrał wygląd jatki, wypchanej kadłubami białego mięsa, nie popsuło ogólnego wrażenia.
Publiczność entuzjastycznie witała artystów. Nesser zwrócił uwagę szefa na skład widzów. Francuzów, którzy wogóle rzadko odwiedzają teatry rewjowe, nie było na widowni. Zapełniały ją tłumy cudzoziemców, przebywających w Paryżu, gdzie ubiegano się o dostawy dla wojska lub dostarczano materjałów wojennych. Holendrzy, Szwedzi, Duńczycy i — w przeważającej liczbie — Amerykanie, Argentyńczycy i Brazylijczycy szczelnie wypełnili salę.
— Rekiny żerujące na wojnie! Dostawcy śmierci! — powiedział Nesser. — Ale cóż to za drapieżne, aroganckie pyski! Śmiałbym się, gdyby tak nagle załamała się wojna i nastąpił pokój. Ładnieby wyglądało to bractwo?!
— Cóż pan chce? — odparł Rumeur. — Wojna jest interesem, jak każdy inny. Nowa konjunktura ekonomiczna wytwarza niezwykle korzystne warunki dla przemysłu, handlu i... prasy! My też zarabiamy na wojnie, mój drogi! Ale, ale! Patrz pan! Wychodzi Maurice Lusac! Nie zna go pan? Znakomity piosenkarz... Kokosy zrobił w ubiegłym roku na występach w Nowym Jorku!
Wysoki, barczysty śpiewak o śmiałej, beztroskiej twarzy rozpoczynał swój numer. Publiczność oklaskiwała go gorąco i domagała się coraz to nowych bis’ów tak natarczywie, że na pomoc Lusac’owi pospieszył reżyser, który oznajmił, iż ulubieniec publiczności wystąpi raz jeszcze w ostatniej części programu.
Istotnie Lusac ukazał się na estradzie w drugiej połowie przedstawienia.
Miał na sobie uniform artylerzysty i naszywki sierżanta. Umundurowanie było prawdziwe, żołnierskie, nie zaś z teatralnej garderoby. Publiczność biła artyście brawa i spodziewała się nowej piosenki, związanej z wojną. Śpiewak oczekiwał spokojnie, salutując poważnie, po wojskowemu.
Gdy na sali uciszyło się nieco, Lusac zawołał donośnym głosem:
— Panie i Panowie! Stanąłem tu przed wami przed rozstaniem się na czas... nieokreślony. Zostałem powołany do armji, za godzinę jadę na front! Chcę pożegnać moich przyjaciół, których widuję ze sceny, i zapewnić ich, że potrafię być dobrym sierżantem w takiej mierze, w jakiej uważają mnie za dobrego śpiewaka kabaretowego! Czy powrócę po zwycięstwie Francji, czy też zginę w bitwie, uczynię to ze słowami ulubionej przez was piosenki Marka Brimont:

„Sachons vivre très lentement.
„Ne couvrons pas nos jours à vivre
„Du drap de notre enterrement.
„Ceux qui saturent un coeur ivre
„Et consomment leur coeur friand
„Savent mourir en souriant.“

Publiczność owacyjnie żegnała swego ulubieńca a nikt, oprócz Nessera, nie spostrzegł na twarzy jego wyrazu dziwnej czujności i niezwykłej powagi. Była to twarz żołnierza — skupiona i baczna, bo oczy jego dostrzegły już błąkającą się woddali śmierć a myśl podszepnęła mu jakieś postanowienie mocne i pragnienie dokonania czynu.
— W podłych żyjemy czasach, szefie! — zawołał Nesser. — W takiej niezwykle poważnej chwili Maurice Lusac śpiewa piękną i mądrą piosenkę przed gawiedzią cudzoziemską, obojętną dla jego myśli, przyszłych trudów i cierpień. Wszyscy powoli wpadamy w prostytucję... Świat staje się ogromnym domem publicznym, w którym nie wolno nawet zamyślić się i zapłakać w samotności!...
Rumeur, który, zdaje się, nie zupełnie zrozumiał myśli swego korespondenta, westchnął i ze sztucznym smutkiem pokiwał głową. Po chwili odpowiedział jednak:
— Jakby tam nie było, musicie przyznać, że pod względem spokoju wewnętrznego — życie stało się łatwiejsze i znośniejsze...
Teraz Nesser zkolei nie zrozumiał powiedzenia Rumeura, więc spytał:
— To niby dlatego, że tak zwane sumienie nie odzywa się wcale, bo zaniemówiło raptem?
— Coś w tym rodzaju! — mruknął redaktor i, obejrzawszy się, zrobił oko do wyzywająco dekoltowanej i uszminkowanej damy, siedzącej za nim.
Po przedstawieniu, przyjaciele spotkali przy wyjściu ze sceny znajome aktoreczki, wsadzili je do auta i pojechali do ulubionego przez Rumeura kabaretu na Place Clichy. Redaktora „Hałasu Ulicy“ spotkano tu ostentacyjnie, orkiestra zagrała nawet tusz na jego cześć, a kelnerzy z maitre d’hôtel’em na czele otoczyli gości. Artystki nie spodobały się Nesserowi. Głupie i brutalnie rozwięzłe rozpoczęły atak już w samochodzie. Z niesytych, chciwych ich oczu, otoczonych niebieskiemi obwódkami, wyzierało niedwuznaczne pytanie, dotyczące honorarjum za spędzoną ze starszymi panami noc. Korzystając z tego, że „kobietki“ wykłócały się z Rumeurem o „menu“, Nesser wyszedł na salę.
Wszystkie stoliki były już zajęte. Wszędzie tkwiły te same żarłoczne, drapieżne i bezczelne pyski i paszcze dostawców wojennych. Bezceremonjalnie chwytano dziewczyny, obejmowano, ściskano i całowano. Chrapliwy śmiech, ohydne mlaskanie warg, pomruk zwierzęcy, pisk i krzyki kobiet wybuchały w różnych końcach lokalu, zadymionego, zwichrzonego dźwiękami wściekającego się jazz-bandu, zgiełkliwego, jak jarmark koński lub jak sala licytacyjna.
Nesser poczuł niesmak, lecz po namyśle przyszedł do wniosku, że kabaret tego rodzaju powinien być właśnie takim, jakim jest cel jego istnienia. Nie przychodzą tu przecież bracia zakonni, ani też dziewice niewinne po zbawienie duszy? Jest to uprawnione targowisko rozpusty, płacące rzetelnie podatek państwu, które ściga i surowo karze rozpustę, nie wzbogacającą skarbu republiki. Sprzedaż i kupno, podaż i popyt podług praw ekonomicznych i przepisów normalnie funkcjonującej giełdy.
— I ja również przyszedłem w zamiarze nabycia młodego, możliwie pięknego i zdrowego ciała za dostępną dla mnie cenę! — zadecydował Nesser i zaczął się rozglądać. Wybór był istotnie wielki, na wszelkie gusty, upodobania i zamożność. Obok niego przechodziła właśnie bardzo młoda dziewczyna o głębokich, szafirowych oczach. Na jej foremny, biały kark spadały lśniące, czarne loczki.
— Jak się masz, śliczny ptaszku? — zaczepił dziewczynę, przyglądając się jej z przyjemnością.
— Nudzę się w tej budzie! — odparła, podchodząc do Nessera.
Reporter szepnął coś do ucha dziewczyny. Parsknęła śmiechem i kiwnęła główką potakująco.
Weszli razem do loży Rumeura.
— Moja przyjaciółka — panna Claude — przedstawił towarzystwu nową znajomą.
Wkrótce podpita kompanja zaczęła się bawić na dobre. Szczególnie „artystki“ czuły się w swoim żywiole. Na sali działy się rzeczy tak niezwykłe, świadczące o zupełnem braku wstydu, że nawet posterunkowy policjant w kepi i pelerynie, zajrzawszy do sali, mimowoli sięgał po notatnik i pióro, lecz, na szczęście przypomniał sobie, że w tej spelunce nie wolno spisywać protokółów i czemprędzej się ulotnił.
Pijane, spocone dziewczyska, rozebrane aż do przezroczystych „dessous“, co chwila wybiegały na oszkloną i oświetloną od dołu posadzkę sali i wykonywały jakieś hotentockie tany. W półmroku migały nogi w różowych i czarnych pończochach, majaczyły nagie biodra i kołyszące się piersi; rechotały jakieś małpie gardziele, inne wtórowały im skrzeczeniem bezmyślnem, piskiem i śmiechem przeraźliwym. Ktoś gwizdał po-apaszowsku, ktoś inny wygrywał nożem na pustych butelkach i dzwonił w tacę, bijąc w nią łyżką zawzięcie, bez taktu.
Podchmielony Nesser zgarnął nagle małą Claude i położył ją na kanapie. Dziewczyna wyrwała mu się jednak i, poprawiając fryzurę, powiedziała obojętnym, sennym głosem:
— Już dochodzi trzecia. Jedzmy do mnie!
Nesser, nie żegnając rozbawionego towarzystwa, wyszedł, uprowadzając przygodną przyjaciółkę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.