<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kunigas
Podtytuł Powieść z podań litewskich
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1882
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.



Wzrok tych oczu niewieścich był straszny. Spotkawszy się z nim, Szwentas zadrżał... a nuż mu ona miała wszystkich z duszy dobyć tajemnic?
Reda, milcząc, od stóp do głów go rozpatrywała, jakby nie łatwo jéj było tego Swalgona, wróżbitę, w tym człowieku niepozornym, odrażającym, wynaléźć.
— Zkąd wy? jakeście się tu dostali? — zapytała Kunigasowa.
Swalgon trochę męztwa odzyskał. Przypomniał sobie, że zawsze najłatwiéj mu było żartem i śmiechem ludziom się obronić i ich otumanić.
Zmusił się do wesołéj twarzy i wykrzywił. Zgiął się, nizko kłaniając...
— Matko a pani! — rzekł — Jam to z tych biednych ludzi, których dewy od kolebki w świat pognali, aby nigdy nie mieli spoczynku. A na drogę mi dał Pramżu pieśń do torby i wróżbiarstwo, i bajkę, która jest od prawdy lepszą... Włóczę się tak po świecie... kąta nie mam... gdzie przysiądę, tam mi dom, a jutro trzeba o nim zapomniéć, nowego szukając.
Księżna patrzała i słuchała... Schrypły głos nie dobrze jéj grał w sercu — i posępne robiło się lice. Coś w nim się odzywało fałszywego.
— Po świecie toście pewnie dużo nazbierali do téj torby waszéj. Nie jednę tam Sekime macie... Napij się z kubka... i praw, co umiesz.
— E! matko a pani — odparł, kłaniając się, Szwentas — gdziebym ja bogatszy miał być od waszego dworu! Wszystkie baśni tu wyśpiewano i wygadano... ja-bym się wstydził z mojemi.
— A wróżyć umiész? — zapytała Reda.
Swalgon drgnął i zadumał się. Zdawał się, zatopiony w sobie, coś przypominać.

— Wróżyć? pani a matko! Wróżyć? — rzekł cicho i z obawą jakąś — albo to człek wróży kiedy? Ani Pultony , ani Wejony, ani Kannu Raugisy nie wróżą, ino Bogi przez nich. Tak i róg nie zagra, dopóki w niego nie zadmie
Swalgon wróży Redzie.

człowiek. Czasem wstępuje Bóg i w mizernego żebraka, a mówi ustami jego; ale zawołać go kto potrafi?
— Powinniście umiéć prosić, — rzekła Reda — to wasze rzemiosło... a z czego wróżycie?
— Matko a pani! — rzekł nieśmiało Swalgon — i z wiatru, i z wody, i z piwa wróżą różni. Jam Burtinikas prosty, w wiedrze wody czasem co widzę.
Kunigasowa skinęła; dziewcząt dwie, które się z dala przysłuchywały rozmowie, wstało i pobiegło do studni. Zadzwoniły u fartuszków ich poczepiane dzwonki, zbudził się stary Walgutis, głowa blada dobyła się z pościeli i gardłowe jakieś sapanie słyszéć się dało.
Reda obróciła się do ojca, podeszła do pościeli, i starego, otuliwszy, położyła jak dziecię... spać mu każąc.
Tym czasem dziewczęta już niosły świeżéj wody wiadro i ustawiały je przed Swalgonem. On drżał i niespokojny to na wodę, to dokoła się oglądał.
Kunigasowa przybliżyła się.
Szwentas milczał długo...
— Pani a matko... co wiedziéć chcecie? — zapytał słabym głosem.
Reda zamyśliła się posępnie.
— Jeżeli ducha wywołać umiecie — rzekła cicho — pozwijcie z Anafielas dziecię moje... Zamordowali je Niemcy... poszło do ojców bez pogrzebu, bez stosu, bez pieśni, bez sukni i broni! Jak się tam ono złym duchom ognało? Czy się do dziadów dostało? czy błądzi po szklannéj górze, nie mając czém wdrapać się na nią?
Swalgon spuścił głowę.
Stało mu się znowu coś, czego on sam nie rozumiał. Czuł, jak w niego wstąpiło coś i mówić zaczęło. On sam nie wiedział już, co prawi.
Pragnął usta zacisnąć, język okiełznać — nie mógł.
W wiedrze wody — o dziwo!... ukazała mu się twarz młoda jakaś... którą gdzieś widywał niedawno... blada, smutna.
Oczy jéj przez szklaną powierzchnią tak były w niego wlepione, iż wzroku ich znieść nie mógł.
Reda czekała — dwie łzy po jéj licu płynęły.
— Pani a matko! — odezwał się Swalgon mimo swéj woli. — Na górze, na szklannéj, niéma twego dziecięcia, ani u stóp jéj, tam gdzie nieszczęśliwe błądzą duchy. Syn twój żyw i po świecie chodzi...
Krzyk wyrwał się z piersi matki, a z po-za niéj drugi mu zawtórował od łoża, gdzie spoczywał Walgutis, którego twarz podniosła się — i znikła.
— Człecze! nie łudź mnie! jam go opłakała! — zawołała Reda...
— Żyje, — mówił Swalgon powoli — żyje... Widzę go...
— Gdzież jest?
— W ręku tych, co go porwali.
Reda krzyknęła z oburzeniem.
— I wykarmili go! i zaprawili na swoich!... i swoję krew w jego żyły przeleli! Wróg! wróg! Margier mój... syn mój... Zabili go! — zakrzyknęła, rzucając głową — zabili!
— Nie; żyw jest! żyw! — powtórzył Swalgon.
To mówiąc oczy sobie zasłonił, trząść się zaczął i na ziemię padł, wskazując, aby wiadro z przed niego wzięto.
Na znak pani przybiegły dziewczęta, chwyciły wiadro, a że wody wróżącéj już do niczego użyć nie wolno było, poszły ją wylać zaraz do świętego strumienia.
Po krótkim spoczynku, Swalgon się podniósł z ziemi; lżéj mu było, gdy już wody nie miał przed sobą, ale Reda stała, czekając na coś, mierząc go oczyma.
— Matko a pani! — począł jakimś chcącym przebłagać głosem. — Com widział w wodzie, tom i od ludzi słyszał po świecie... że syn wasz żyje... Nad granicą wieść ta chodzi dawno... i wierzy wielu, że żyw jest...
— Nacóż-by go niepoczciwi żywili? — odezwała się Reda.
Szwentas, który zwolna przychodził do siebie i ostygał, bełkotać począł:
— Ludzie źli są a mądrzy, Niemcowie ci, a Boga mają potężnego, który wielkiéj przestrzeni świata panuje... Ziemi są chciwi, panowania łakomi... Czemuż-by nie mieli rozumiéć tego, że za syna Kunigasowego okup wielki wziąć mogą?
— Zażądali-by go dawno, nie hodując dziecięcia — odparła Reda. — Nie!! Złość chyba swą nasycić chcą, dziecko żywiąc, by matkę pokąsało...
Swalgon zamilkł i zamyślił się. Reda popatrzała nań długo i chciała odejść, lecz w twarzy wróżbity wyczytała coś, co ją wstrzymało. Na obliczu bezmówném i zastygłém grało coś, jak walka duszna, która się przez usta zdradzić nie śmiała.
— Pani a matko! — odezwał się pokornie — posyłaliście wy do jamy wilczéj patrzéć i słuchać, czy w niéj junosza twój nie siedzi?
— Com posyłać miała? — odparła Reda smętnie — nie wierzyłam, by żył, nie wierzę; a choćby żywy był, co po nim? Młode wilczę, ze psy chowane, szczekać się nauczyło...
Swalgon coś zamruczał...
— Pani a matko! — rzekł — wiedziéć-by choć trzeba, czego się spodziewać, po czém płakać? Jam włóczęga... Nie raz, ni dwa przekradałem się do zawojowanego kraju, bo tam jeszcze naszych, choć w łykach, dużo... i po ich zamkach w niewoli... Im tam Swalgon droższy, niż złoto, bo na podeszwach błoto litewskie przynosi. Pójdę, gdy każecie, szukać dziecka waszego.
Wzrokiem jakimś dumnym i ździwionym przeszyła go Reda
— Wy?
— Pójdę — powtórzył Szwentas. — Po czém go poznam??
Matce się łzy zakręciły w oczach, i ręce poczęła łamać rozpaczliwie.
— Po czém go poznasz? Jego?... był piękny, jak słońce! Włos miał złoty... Skazy na nim nie było. Tylko Dewa w kolebce na znak mu dała... po stronie serca, u ucha, ziarno grochu czarnego (żirnie) — a wróżki mówiły, że to szczęście znaczyło, a los powiedział, że na śmierć go tak napiętnowano!...
I oczy sobie zakryła rozpłakana, a dłużéj już nie chcąc mówić ze Swalgonem, cofnęła się ku łożu ojcowskiemu.
Wtém dziewczęta, jakby rozumiejąc jéj ból i tęsknicę, choć im nic nie nakazano, spojrzały po sobie i zgodnemi głosy pieśń zanuciły...
— „Wieczorem wczora, z wieczora, owieczka mi przepadła. A! któż mi szukać pomoże owieczki mojéj jedynéj?
„Chodziłam prosić jutrzenki. — Nie mam czasu! — powiedziała, — muszę słońcu na zaraniu ogień zagasły rozniecić! — Chodziłam do wieczornicy... — Nie mam czasu, — powiedziała, — bo muszę słońcu wieczorem nocne jego usłać łoże. — Poszłam potém do księżyca, księżyc mnie z niczém odprawił. — Mieczem wpół jestem przecięty, i smutna jest moja dusza. — Zabiegłam aż do słoneczka, a ono mi powiedziało: Dziewięć dni szukać go będę, a nie znajdę dziesiątego...“
W ognisku łuczywa przygasały, ostatnia pieśń, coraz ciszéj nucona, umarła ledwie dosłyszanym dźwiękiem.
Dworak dał znak zapatrzonemu jeszcze Swalgonowi, że czas było wychodzić. Kunigasowa Reda przypadła u łoża ojcowskiego, w rękach twarz utuliwszy, zapłakana, czy zadumana.
Dziewczęta powstawały cicho, unosząc z sobą kądziołki, przytrzymując fartuszki, aby nie podzwaniały.
Szwentas z przewodnikiem swym wyszedł na podwórze. Cicho tu było teraz i gród się jeszcze dziwaczniejszym wydawał, na pół-rozjaśnioném księżycem i gwiazdami niebie, jak czarna góra jakaś stroma, jak wielka skała, któréj gdzie niegdzie bok jaki i rąbek światło Menesowe srebrnym paskiem dziergało... Ludzie już spali po szopach, na podwórcach chodziły tylko straże z oszczepami, przesuwając się, jak nieme cienie umarłych na mogiłkach.
Swalgon wychodził z téj izby, nasłuchawszy się śpiewów, pijany, poruszony, drżący...
Gdy spojrzał teraz na boży świat, wszystko mu się inaczéj wydawało; gdy przypomniał, że musi powrócić Niemcom służyć a swoich zdradzać — dreszcze przechodziły po nim.
Zemsta, z którą chodził tak długo, zgasła i spopielała, a w uszach śpiewały ciągle pieśni macierzy, sióstr i młodości... Te lata, które przeżył w zapomnieniu o swoich, zdały mu się teraz jakby snem.
Za co mścić się miał? Porwano mu dziewczynę, ale czyją to było winą? jéj czy napastników? on teraz nie był pewnym. Chciał ją pomścić i broniono mu się, i ścigano go... Nie z nim-że jednym tak się działo... Narzeczona, ci ludzie, wszystko to leżało w grobach... umarłe było, lub tak, jak strupieszałe dla niego; a Litwa — matka, nieśmiertelna, żyła. Widział tu młode jéj oblicze, słyszał śpiew jéj dziewiczy... miał-że on katom pomagać, aby ją zadławili?!
Tak myślał Swalgon, powracając do szopy, w któréj mu na noc miejsce wskazano, i bił się z sobą, dopóki nie usnął, a marzył, gdy mu się powieki skleiły... Wreszcie sny powlokły się ciemnością nieprzebitą; a gdy Szwentas zbudził się, bo drudzy śpiący z nim wstawać zaczęli... już dniało i na gródku niewiasty i czeladź poruszały się około rannego gospodarstwa.
Na spopielałych ogniskach dorzucone łuczywa na nowo nieciły płomień?[1] przystawiano garnki; kobiety nuciły, chodząc; kury śpiewem witały jutrzenkę, która jak dyament na niebie świeciła, sama jedna, bo wszystkie siostry jéj, pobladłe ze znużenia, gdzieś w głąb’ nieba się poukrywały.
Zbudziwszy się, Szwentas leżał długo, znalazłszy w sobie i starego człowieka — zdrajcę, i nowe Litwy dziecię. Zdało mu się, że w jego piersi wstali przeciwko sobie i chcieli walkę rozpocząć, ale stary... uląkł się i zapadł gdzieś...
Co miał czynić teraz? Przyszedł Redę szpiegować, a musiał jéj służyć? Nie chciał się przyznać do winy, a trwać w niéj nie mógł. Zwlókł się ze słomy i poszedł do gospody, w któréj wczoraj był z innymi. Tu już mleko i piwo dawano przybylcom, a gwar i śmiech się rozlegał.
Swalgon zajął miejsce na uboczu, czekając na dworaka, który go tu przyprowadził. Ten nadszedł nie rychło.
— Dobrze mi tu u was na gościnnym chlebie — odezwał się do niego Szwentas — alem ja się tu mało zdał na co komu. Nawykłem się włóczyć; zamkniętemu mi żyć duszno. Puśćcie już mnie; ale nim pójdę, chcę Redzie za chléb podziękować... i jeszcze jéj co rzec.
Dworak nie sprzeciwiał się. Kunigasowa Reda właśnie była w podwórcu, i z dala postrzegł zdziwiony Swalgon, że ludzi swych, co na zamku dla obrony stali, sama opatrywała.
Na głowie miała na zawitkę włożony szłyk, a u pasa wiszący miecz... i tak się poruszała, jak wojak, gotowy na koń i na bój... Chodziła od gromady do gromady, ludzi badała, gromiła jednych, drugim rozkazy dawała...
Po dniu widziana twarz jéj inaczéj się wydała Swalgonowi: była jeszcze piękną prawie, choć wiek jéj lice surowém uczynił i posępném.
Szwentas stał z głową odkrytą, czekając, aż dopóki ze swymi ludźmi nie skończy; patrzył i dziwił się, a gdy groziła i napominała, robiło mu się straszno. Nie jeden raz doznał on od Krzyżaków okrucieństwa i srogości, którym poddawać się musiał, w duszy ich przeklinając; głos Redy tak mu brzmiał swojsko, macierzyńsko, iż, gdyby nim nakazała mu iść a powiesić się na gałęzi, byłby pobiegł i pętlę sobie zarzucił, nie śmiąc pomyśléć, iż niesprawiedliwą była.
Zniósł-by od niéj — śmierć nawet...
Reda postąpiła ku Swalgonowi, a on nizko się pochylił przed nią.
— Matko a pani! — rzekł, — pójdę już; jam ptak wędrowny... siedziéć nie umiem. Pójdę po-nad granicą, nad Niemnową, a potém... sam nie wiem. Będę rozpytywał o dziecko wasze...
Redzie oczy zaświeciły.
— Mnie się aż do niemieckich gródków nieraz wedrzéć udało — ciągnął daléj. — Któż wié... może jaki Bóg mnie poprowadzi, a podszepnie? nuż na ślad jego trafię...
Kunigasowa brwi ściągnęła, patrzała, długo mówić nie mogąc...
— Niech cię Algis dobry prowadzi! — rzekła słabym głosem. — Idź! szukaj; choć ja w życie mojego dziecka nie wierzę. A znajdziesz go przechrzczonego na Niemca i wroga; choćbyś grochowy znak poznał na nim i krew naszę, nie mów mi o nim, ani jemu o mnie... Nie chcę takiego syna!
Ze spuszczonemi oczyma w ziemię postała trochę, i zląkłszy się, aby jéj Swalgon z tą odpowiedzią nie uszedł, dodała nagle:
— Nie! nie!... Choćby go przerobili... choćby on mnie nie zrozumiał... a ja... nie!... niech ja go choć zobaczę!
Swalgon milczał.
— Ale po latach tylu... nie! — zaczęła mruczéć — nie wrócą mi bogowie dziecka!... Idź, dobry człecze.
— Wszyscy mówią, że żyje... i ja widziałem go wczoraj w wodzie, a duchy w niéj ukazują się inaczéj — bez oczu... ten patrzał na mnie. Znajdziemy go... pani a matko!
Pokłonił się jéj do stóp; nie powiedziała mu już nic — odeszła. Dworak go pociągnął do izby, i sakwy mu napełnić kazał. Potém, inną już drogą, wywiódł między wały, i w ciemny loch zaprowadziwszy z sobą, milcząc szedł z nim bez światła, omackiem, tak długo, iż Swalgon znużony spoczywać musiał, opierając się o wilgotne ściany podziemia.
Tu było duszno jakoś i powietrza piersiom brakło. Nie rychło zaczęło się ono oziębiać... szary mrok się ukazał... przewodnik stanął. O ściankę sparta była drabinka, którą z podziemia Swalgon dobywać się musiał. Po-nad otworem, którym wylazł, zbite z desek ciężkie drzwi podźwignąwszy, leżał stos ogromnych suchych gałęzi, które rozgarnąwszy z ciężkością, gdy Szwentas stanął na zamarzłéj ziemi i rozpatrywać się począł, kędy był — okazało się, iż na kraju lasu, od gródka dobrze oddalonego, się znajdował.
Pilleny widać ztąd było, ale już tylko górę i ściany, a ludzi koło nich oko dojrzéć nie mogło.
Znużony padł wydychać podziemną swą podróż Swalgon, a namyślać się, co miał począć. Z torby dobył jadła, pokrzepił się, rozdumał i wstawszy pokierował się ku granicznemu Niemnowi.
Już tygodni kilka upłynęło od wyjścia jego z Malborga, a Bernard ani się téż z tak rychłym powrotem mógł go spodziewać, gdy jednego ranka, wedle obyczaju swego obchodząc wszystkie kąty, ujrzał Szwentasa, siedzącego na kamieniu pod stajniami.
Wiedząc, iż zaraz po powrocie powinien się był stawić do niego, Bernard stanął, na-pół zdumiony, pół gniewny.
Parobek nie okazywał pośpiechu żadnego w powitaniu i zdaniu sprawy; twarz miał jakąś ostygłą, nie dobrze wróżącą o tém, co przynosił.
Zamiast strofować go i pytać, Bernard stanął naprzeciw niego i oczy wlepił, jak dwa noże...
— Tylko-m co powrócił — zamruczał smutnie Szwentas.
Bernard znak mu dał, aby poszedł za nim. Do rozmowy w podwórcu miejsca nie było. Parobek szedł, lecz opieszale i powoli.
Gdy się drzwi celi zamknęły za nimi, odwrócił się Krzyżak szparko ku niemu.
— Coś zrobił?
— Nic — rzekł krótko Szwentas.
Wzgardliwe zapłaciło mu wejrzenie. Bernard, który swojego sługę znał z dawna, do mowy jego i twarzy był nawykły, znalazł w nim zmianę niewytłómaczoną; jak błyskawica przebiegła mu przez mózg myśl:
— Po tylu latach mógłże-by zdradzić??
— Mów! — zawołał.
Zwykle gadatliwy, Szwentas głowę tarł rękoma i zbierał się na odpowiedź długo.
— Byłem w Pillenach — rzekł. — Cóż? matka w życie syna nie wierzy! Zapomnieli!... nie wiem. Mówiłem, że on nie zabity może, że wieści chodzą.. śmieli się ze mnie.
— Byłeś w Pillenach? wpuścili cię do środka? — zawołał z ciekawością Krzyżak. — Gadaj, co wiész o tym stosie drzewa. Nasi tam na statkach podjeżdżali przypatrywać mu się od Niemna... bierwiona, słyszę, sosnowe, na kupę nawalone; byle ognia podłożyć, źwierza z nich wykurzymy.
Swalgon głową potrząsł.
— Żelazny chyba człek pod ten stos się podkradnie, — rzekł — bo nie łatwo doń dostąpić... a lada ogień tych ścian nie weźmie.
— Któż dowodzi na zamku? — przerwał Krzyżak.
Swalgon głowę zwiesił.
— Jest stary Walgutis — zamruczał — no, i Kunigasowa Reda.
— Tak, wdowa; ale co po niéj tam? — wtrącił Bernard.
— Co po niéj! — uśmiechnął się Swalgon. — Ona tam wodzem i wszystkiém...
Krzyżak śmiał się.
— Tyś zgłupiał — rzekł.
Szwentas zamilkł. Oba jakiś czas spoglądali ku sobie, nie odzywając się.
— Mów — począł Bernard — mów, co widziałeś?
Parobek, jakby zniecierpliwiony, odezwał się nagle z pośpiechem, zbywając od razu wszystkiego:
— Com widział? no! ściany grube, wały, ostrokoły, ludzi dość, siłę wielką. Niewiasta chodzi przy mieczu... a ma odwagę męzką. Dobrze, żem żywot ztamtąd wyniósł cały.
— I uląkłszy się, mówić i patrzéć nie śmiałeś — odezwał się Krzyżak. — Zestarzałeś na bydlę głupie, nic już z ciebie. Konie czyścić i gnój podmiatać.
Tyłem się do niego odwrócił.
Dobrze, że nie widział uśmiechu, który twarz parobka skrzywił. Szwentas nie odpowiedział nic.
Bernard napróżno jeszcze chciał coś dobyć z niego. Szwentas ponuro milczał, odpowiadając półsłowami. Jawną rzeczą było, że wyprawa mu się nie powiodła; a choć nie zdradził, bo powrócił — ten, dawniéj tak chytry i przebiegły szpieg, teraz z niczém przyszedł nazad.
Nie chciał go jednak Bernard zrażać łajaniem, dobyć tylko pragnął więcéj wieści o téj niebezpiecznéj podróży.
— Gdyś rozpowiadał, że dziecko jéj żyć może, — spytał — patrzałeś ty w twarz? mieniła się? zadrżała? poruszyła się?
— Nie wierzy! — odparł Szwentas.
Bernard się zadumał.
— Hm — rzekł — dowód-by się znalazł, ale tyś już do niczego.
Nie przeczył parobek; postał na progu i w końcu odprawiony mruczeniem gniewném, precz poszedł.
Wlokącego się ku stajniom, przygarbionego, znękanego Szwentasa, na drodze spotkał Sylwester Szpitalnik. Dla niego dość było najnędzniejszego z pachołków widziéć cierpiącym, aby go nie pominąć. Szwentas go nie postrzegł nawet, gdy uczuł uderzenie po plecach.
— Co ty się tak wleczesz, jakbyś dwie miary zboża dźwigał na barkach? — zawołał.
— Zmęczony jestem — zamruczał parobek — zmarzły... niezdrów.
— Od czego?
— Posyłali mnie — rzekł niechętnie Szwentas — zima naszła... nogi pobrzękły...
Poskrobał się w głowę.
Szpitalnik pilno mu się przypatrywał.
— No, to idź na jakie dwa dni do chorych; wydychasz drogę.
Szwentas rad był, ale bał się, co powie Bernard?
— Nie śmiem — mruknął.
— Ja każę! — zawołał żwawy staruszek. — Na dół idź, gdzie knechty... będziesz miał siłę posłużyć, to się tam zdasz i razem grzeszne ciało pokrzepisz.
I ręką mu wskazał na Niższy Zamek. Parobek się skłonił i powlókł. Spoczynek w cieple, przy lepszéj strawie, którą dawano wszystkim w szpitalu, bardzo mu się uśmiechał; — a Bernard? choćby się i pogniewał, teraz mu o niego nie szło tak wielce.
Dostać się do szpitala, choć za rozkazem brata Sylwestra, łatwo nie było. Wprawdzie on tu rozkazywał, ale znano jego miłosierdzie nieograniczone i dobroć zbytnią; podwładnych mu więc dawano, którzy za niego surowszymi być musieli.
Izby w szpitalu, właśnie z początkiem zimy, zapchane były, a ta, którą dla knechtów i gawiedzi wyznaczono, tak przepełniona, iż już kąta w niéj znaleźć trudno było.
Gdy się zjawił Szwentas, którego Niemcy nie lubili, niedźwiedziem i bestyą przezywając, starszy nad izbą, zobaczywszy go, ani chciał słuchać o przyjęciu. Napróżno się składał rozkazem brata Sylwestra...
— Połóż się w końskim gnoju... i wyśpij! — wołał nadzorca — tu dla ciebie miejsca niéma.
Szwentas właśnie teraz na przekorę, gdy mu pomieszczenia odmawiano, postanowił zostać. Nie odpowiedział nic, do ściany się przyparł i nie ruszył z miejsca.
Nudziło to nadzorcę. Połajał go, nie pomogło; i po godzinie upornego stania, sam ze złością do izby go wepchnął.
— Idź! leniwcze, bydlę nieczyste, litewskie ty padło! — zakrzyczał — idź! grzéj się i nażryj... ale ja ci tu darmo nie dam wczasu używać. Służyć musisz!
Szwentasowi posługa szpitalna nie była straszną; nie rzekł nic.
Wnet kazano mu misy nosić, wodę rozdawać, na straży stać, drwa narzucać na ognisko.
Ale przy tém strawa się okroiła, i nagrzać się było można.
Sylwester nie nadszedł prędko... poskarżyć się nie było można, a i nie miał za co...
Wieczorne jadło już Szwentas rozdawał, jakby nigdy nic innego nie robił. Na noc położył się przy kuchni i spał do świtu. Nazajutrz nie myślano go wyganiać. Szpitalnik nadszedł przy pierwszéj strawie, zobaczył go posługującego, uśmiechnął się doń, nie miał nic przeciw temu.
A że mu się ta służba przy knechtach wydała zbyteczną, wziął go z sobą na górę, dla pomocy przy rycerskim i cudzoziemców stole...
Tu mu lepiéj było jeszcze... nie tak go popychano i wyśmiewano.
Wieczorem, sam Sylwester dał mu dzbanuszek mały, miskę pokrytą, wskazał drzwi, powiedział, że do drugiéj izby ma je zanieść i wyprawił.
Szedł Szwentas, rozpatrując się tu, kędy nigdy jeszcze nie bywał.
Drugiéj izby przestąpiwszy próg, miał właśnie miskę na stoliku przed chorym postawić, gdy oczy podniósłszy na niego, zadrgał cały, dzbanek mu o mało z ręki się nie wyślizgnął, i jak skamieniały stanął.
Przed nim siedział młodzian, z tąż samą twarzą, z temi oczyma tęsknemi, jakiego na zamku w Pillenach widział w wiedrze wody.
Szwentas stał, patrzał, i ze strachu niemal gotów być uciekać.
— Co tobie? — ozwał się chory, odwracając twarz. I w téj chwili na obnażonej szyi jego postrzegł Szwentas, z lewéj strony, pod uchem, znak ziarna grochu, o którym mówiła Reda.
Stłumiony krzyk wyrwał mu się z piersi.
Jerzy patrzał na tego nieznanego sługę z podziwieniem coraz rosnącém.
— Co ci jest? — pytał.
Szwentas, ledwie miał siłę postawić miskę i dzbanuszek na stoliku, padł na kolana i począł zwieszone nogi młodzieńca całować, ale przemówić nic nie mógł.
Jerzy cofał się od niego, posądzając, że był obłąkanym. Tymczasem parobek oprzytomniał, powstał, śmiały mu się usta, nie spuszczał z oczu znamienia na szyi chłopca. Dla Jerzego wszystko to było niezrozumiałém jeszcze, gdy Szwentas, za rękę go pochwyciwszy, grube swe usta do niéj przycisnął i wyjąknął:
— Kunigas!!
Na lice chłopca wystąpił rumieniec, — porwał się na nogi, położył palec na ustach...
— Zkąd wiész? — szepnął.
Szwentas ręką zatulił sobie gębę, ale z oczu nie spuszczał chłopaka. Przypomniało mu się, że powinien był do służby powracać; rękę białą Jerzego poniósł do ust raz jeszcze, rozśmiał się i uciekł, jak szalony.
Chory pozostał sam, nie mogąc jeszcze pojąć téj przygody.
Zkąd człowiek ten mógł wiedziéć, iż był książęcém dziecięciem? Był-li i on Litwinem? Czy go kto zdradził?
Podejrzenie padało na chłopaka, który doń wieczorami przychodził. Czekał téż nań niecierpliwie Jerzy i, mało co napiwszy się ze dzbanuszka, wyglądał tylko, rychło-li wszystko uśnie, a Rymos nadejdzie.
Dłużéj niż zwykle czekać musiał na niego, ale wreszcie skradanie się ciche dało się słyszéć, — wierny Rymos stał w progu. Jerzy podbiegł ku niemu z żywością wielką, opowiadając, co go spotkało, i łając za niebezpieczne paplanie.
— Ja?? niech mnie Perkun ubije, — zawołał Rymos — jeślim usta otworzył!... Jabym zdradzić was miał!
Chory opisał mu tego parobka, który jedzenie przynosił; a chłopak, znający tu wszystkich, domyślił się w nim Szwentasa.
— Nie kto inny, jak ten łotr Szwentas! — zawołał — wierny Niemców służka, co tyle krwi naszéj natoczył, że-by go w niéj utopić można! To pies jest! a jeżeli z jego ust wyrwało się, to próbą było i — groźbą jest. Chcą, może domyślając się czego, sidła na was zastawić, i to bydlę ślą, aby mową naszą kusiło was. Nie zdradzajcie się.
— Nie może to być! — oparł się Jerzy — ten człek łzy miał w oczach.
— To podła żmija, która i płakać za kawał mięsa i kubek piwa potrafi! — ofuknął Rymos. — Niczemu nie wierzcie. Dawno on im już służy; posyłają go na szpiegi; prowadzi ich, gdy potrzeba.
Zamyślił się Jerzy smutnie, a Rymos się uląkł i drżał.
— Tajemnica wydać się musiała! — szeptał. — Kto wié? podsłuchiwali nas może... Obu nam grozi kara okrutna! Widzieliście te czarne podziemia, co się pod wszystkiemi zamkami, jak drugi gród piekielny, rozciągają? Nie śpichrze to, ani składy, ani skarbce... ale studnie, w których ludzie bez światła i powietrza konają. Nocami, gdy w podwórcach cisza, z pod ziemi dochodzą jęki, słychać brzęk kajdan żelaznych. Z rycerzy, gdy który zawini, a osądzi go starszyzna nocą; nazajutrz, choć wrota były zamknięte... niknie winowajca i już go nie ujrzéć na bożym świecie.
Rymos mówiąc to, oglądał się z przerażeniem.
— O! — dodał — i inne mam poszlaki, że tam w tych lochach, od których klucze zawsze u Mistrza leżą, ludzie żyć muszą. Na kuchniach gotują strawę nędzną, która potém niknie, choć nikt jéj nie spożywa. Gdzieś w sali jakiéjś otwiera się kamień w podłodze, i koszem do lochów chléb, wodę i jadło spuszczają. Tak pocichu opowiadają sobie ci, co to widzieli.
Jerzy słuchał namarszczony.
Rymos widocznie ze strachu tracił przytomność; chwytał się za głowę, jęczał, oglądał trwożliwie i przysłuchiwał.
— Jeżeli nas kto wydał, biada nam! — dodał — biada nam!! Szwentasa pewnie posłali, aby słowo jakie wyciągnął... zginiemy!...
I porwał się z siedzenia nagle.
— Ja tu nie będę czekał, aż mnie pochwycą — zawołał. — Spróbuję ucieczki; tak czy owak ginąć, lepiéj choć się pokusić o wyzwolenie.
Spojrzał na Jerzego, który zamyślony stał ciągle.
— Niéma jeszcze nic — szepnął on, podumawszy. — Ten Szwentas, choć zły człek, wydał mi się szczerym. Nie może być, żeby nas podsłuchali. Czekać trzeba.
Rymos chciwie słuchał.
Wtém ciężkie, choć ostrożne stąpanie słyszéć się dało w pierwszéj izbie; parobczak przestraszony ledwie miał czas skoczyć i ukryć się pod łóżko Jerzego, gdy pocichu, z uśmiechniętemi usty, wsunął się Szwentas.
W progu już złożył ręce i stanął, z przejęciem się i uwielbieniem patrząc na Jerzego. Szeptał ciągle:
— Kunigas...
Zbliżył się potém z poszanowaniem i szybko począł doń coś mówić po litewsku. Chłopak ciekawie, z upragnieniem przysłuchiwał się dźwiękom téj mowy, lecz w końcu głową potrząsnął i odparł mu po niemiecku:
— Ja téj mowy nie rozumiem.
Szwentas chwilę stał zdumiony, podumał i począł łamaną swą niemczyzną:
— Ty nie wiész? Jesteś Kunigas litewski, z nad Niemna! Ciebie oni dzieckiem pochwycili z rąk matki.
— Zkąd-że ty możesz wiedziéć o tém? — odparł Jerzy.
— Ja! Ja téż od niedawna wiem o tém — westchnął stary.
Jęk przerwał mu mowę; podparł głowę na ręku i potrząsał nią milczący.
— Czém ja był! Co się ze mną działo! — począł mruczéć, jakby sam do siebie. — I mnie na wojnie porwali oni, ale ja sam się im oddałem, bo mnie swoi powiesić chcieli, a jam się na nich mścić zapragnął. Ile lat! ile lat ja im niepoczciwie służył! i myślałem, że tak marnie szczeznę na ich barłogu... Co się to ze mną stało! A! książątko ty moje! gołąbku ty mój! czy ty uwierzysz, co ja ci powiem, kiedy ja sam sobie jeszcze nie wierzę. Co się stało? Tyle lat ja w sobie tę krew litewską dławił... próżno! Ot, niedawno... posłali mnie znowu na szpiegi, na Litwę... Poszedłem. A cóż? toż to było moje rzemiosło. Z pod koni gnój podmiatać i na rzeź im swoich oddawać... a co się ze mną stało?
Szedłem, na Litwę i dostałem się na zamek, na wielki... zawiedli mnie do Kunigasowéj na Pilleny.
Stałem, wypatrując po staremu, złoty mój chłopcze panie! Jak zaczęli śpiewać czarowne litewskie dajnos, jak zaczęli zawodzić... puściły mi się z oczu łzy, serce twarde zmiękło, z krzyżackiego sługi zrobił się znowu ten, co był za młodu. Posłali mnie dla siebie, a jam powrócił dla — swoich. Jedna pieśń czarowna to zrobiła. Sokole złoty mój, gdzie tam pieśń! to była woda odżywiająca, a jam się w niéj z brudu obmył... to była woda święta!
Mówił to, płacząc i jęcząc, z wyrazem takim, że Rymos, który się go obawiał i nie wierzył mu, uczuł się poruszonym mimowiedzy i z pod łóżka ciekawą wystawił głowę.
Szwentas go zobaczył i przestraszył się; lecz dość było kilku słów, wyrzeczonych po litewsku, aby parobek stary śmiać się począł. Mowa ta teraz na zmiękłe serce skutkowała cudownie. Wyciągnął ręce do chłopaka, zapomniawszy o Jerzym, i prędko, chciwie, po litewsku z nim mówić poczęli. Szwentas ściskał go i całował.
Jerzy, który był języka zapomniał i ledwie wyrazy niektóre przypomniał sobie, stał, spoglądając to na jednego, to na drugiego.
— To jest Kunigas! — mówił Szwentas — poznałem go po znamieniu ziarna grochu pod uchem lewém, na szyi.
Rymos, wylazłszy z pod łoża, podszedł także spojrzéć na znamię i ręce załamał. Jerzemu łzy się w oczach kręciły.
— Mówcie tak, abym ja was rozumiał — rzekł błagająco. — Rymos wié, żem ja mowy téj musiał zapomniéć, bo mi ją umyślnie wybili z serca, a wstawili natomiast swoję. Mówcie, abym rozumiał... litujcie się nade mną!
Szwentas pocałował go w rękę...
— Cicho! cicho! — rzekł — jest nas tu już trzech... Eh! będziemy się trzymali i radzili sobie.
Głową pokręcił chytrze.
— Kto wié, co zrobimy? mnie się widzi... musimy swojego Kunigasa oddać naszym... a i nam tu nie będzie co gościć potém. Po rozum do głowy!
Jerzemu oczy się paliły; uderzył po ramieniu Szwentasa.
— Kto ci mówił o tém znamieniu? Zkąd wiész, żem Kunigas? Znasz moich? gdzie oni są?
— O! o! długo-by to rozpowiadać, — mruknął stary parobek — a teraz wam to do niczego. Poczekajcie mało. Trzeba myśléć, jak się ztąd wydobyć... To pilniejsza!!
Z zamku na wolność wyjść nie łatwo, a w polu się ukryć i dostać do swoich... tam nad Niemnem... chyba jak wąż prześlizgiwać się na brzuchu!!
Rymos, nawykły obawiać się Krzyżaków, przed których drżał potęgą, zawołał:
— Gdyby złapali nas! kości-by tylko na polu bielały. A gdzież ich niéma? ich straży? ich szpiegów, półbraci, półsióstr i tych włóczęgów niemieckich, co się tu z całego świata po łup zbierają!
Szwentas po dawnemu się chytrze uśmiechał.
— Potężni oni, i jak mrowia ich jest, — rzekł — ale i na nich, i na liczbę tę sposoby są chytre. Jeden człowiek za stu starczy i stu oszuka, gdy mu się serce zagrzeje! Oni często tak ufni w swą siłę, że patrzą a nie widzą. Jam im nie darmo służył tak długo; znam ja ich wszystkie chody.
Gdy mówił, z dala w podwórcach szelest się jakiś dał słyszéć, — wszyscy potruchleli... pierwszy Szwentas wysunął się cicho, tak, że znikł z oczu, jakby poszedł w głąb’ ziemi; Rymos natychmiast pierzchnął za nim, a Jerzy, zdmuchnąwszy prędko lampę, padł na łóżko i udał śpiącego.






  1. Błąd w druku; powinien być przecinek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.