Latarnia czarnoxięzka/II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1844
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

LATARNIA
CZARNOXIĘZKA
OBRAZY NASZYCH CZASÓW,
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.
Oddział II.



WARSZAWA,
NAKŁADEM S. ORGELBRANDA księgarza
PRZY ULICY MIODOWÉJ Nr. 496.
1844.
Wolno drukować z warunkiem złożenia, po wydrukowaniu, w Komitecie Cenzury, prawem przepisanéj liczby exemplarzy.

w Warszawie, d. (22 Lutego) 5 Marca 1844.
Cenzor Starszy i Naczelnik
Niezabitowski.


w Drukarni pod firmą M. Chmielewskiego.



TOM I.



I.
MATKA I SYN.

ROZDZIAŁ I.



B to wieczór jesienny — wiecie szanowni czytelnicy co to jest wieczór jesienny, pod naszém niebem północy. O szóstéj już się powoli zmierzcha, wiatr zimny świszcze otrząsając z drzew resztę pożółkłych liści — szare i sine chmury wloką się po niebie ciemném. — Trawniki zżółkły, ogród traci chwilową swą ozdobę różnofarbnych przedśmiertnych sukienek, w które się ustroił jakby tylko na pożegnanie; pola starte pod nogami bydła, złocistą cierń przemieniły w szaro-żółtą jakąś smutną sukmanę. Jedyną weselną barwę w obrazie stanowią zasiewy i zieleniejące nadzieją następnych zbiorów, łany. — Tak na świecie splata się wszystko w ten wieniec różnofarbny, który zowiemy życiem. Z jednéj strony śmierć, z drugiéj młodość, nadzieje — jedno ociera się o drugie, a nie łączy, choć jedno wypływa z drugiego.
Są ludzie, co nie wiém czemu lubią porę jesienną, może dla tego, że im w duszę przynosi smętek jakiś uroczy, miły, którego bez zewnętrznego wrażenia wyrobić w sobie nie umieją; ale więcéj daleko zgodzi się ze mną, że jesień, jak ta pora niepewna i bez charakteru, która rozdziela właściwą wiosnę od zimy — jest bardzo smutną. Przejście to tylko z ostréj i nie bez wdzięków zimy, do uroczystego lata, jak jesień przejściem z lata do snu zimy. Tym, co potrzebują smutku, dla jakiéjś równowagi w duszy, mogą się podobać pory roku ściskające za serce; ale ludziom, co ciągle brodzą myślą we wszystkich utrapieniach żywota, nigdy nadto być nie może lata, wesołości, słońca, ciepła i pogody. Jesień zasmuca mimowolnie, i pod jéj szarém niebem, tak smutno, jak potępieńcom Danta, w kapicach ołowianych. Człowiek się sam nie wiedząc czego niespokoi, lęka o doczekanie wiosny i wzdycha.
Ta smutna pora dla próżniaków myślących tylko i dumających — dla wieśniaka naszego, jest najszczęśliwszą porą pełności w stodole, dostatku na stole, czasem wesel po siołach, hulanki po karczmach i jarmarków — Oni niemają czasu obejrzéć się na smutne oblicze otaczającego ich przyrodzenia: bo życie ich, nie życiem myśli, dumań i wejrzeń, ale żywotem trudu naprzemian i szału.
I gdy w chatach wesołe trzeszczą łuczywa, słychać wieczorne śpiewy i warczące wrzeciona i głośne śmiéchy dziewcząt; — w salonach.
O! w salonach nudno, zimno, pusto i smutno!
Zajrzyjmy do jednego z nich. — Mówiliśmy już o wieczorze jesiennym — o szaréj godzinie, któréj szarości dodaje niebo chmurne, wiatr jęczący smutno i szelest opadających liści. W saloniku wychodzącym na ogród, w którym widać lipową, teraz żółtą zupełnie ulicę — siedzi trzy osoby w milczeniu, rzadko przerywaném kilką wyrazami, krokami i ruchami. Te trzy osoby, są to nasi znajomi — August, Staś, a teraz pan Stanisław, i żona jego Matylda.
P. August nic nam prawie nie postarzał, rodzaj życia, wstrzemięźliwość cielesna i duchowna, spokój wewnętrzny czynią go zawsze jednostajnie młodym. Jemu życie nie posuwa się jak index sekundowy szalejący po cyferblacie zegaru, ale jak żółwio patrzący godzinnik. Czémże miał zestarzéć, gdy nie kocha, nie płacze, nie porusza się niczém, i zawsze zamknięty w swéj skorupce, szafuje tyle tylko życia, ile go niezbędnie na powszednią potrzebę wydać musi. To też jedna marszczka nie przybyła mu na czole gładkiém, lśniącém, czystém i pełném spokoju, oczy nie pociemniały, nie straciły blasku, nie zgarbił się i nie wyłysiał, niezużył. — Takim jest, jakeśmy go widzieli w pierwszéj części naszego obrazu.
Za to, o jakże wielka odmiana w Stasiu! Staś, przypominacie sobie, był młodym, trzpiotowatym chłopcem w początku, potém spoważniał oparzywszy się miłością Hrabiny Julii, potém exaltował się z Natalią, rozpaczał za piérwszą kochanką i starzał w podróżach, aż powrócił statecznym, jak to dawniéj wybornie mówiono, człowiekiem, żonaty i poważny do domu — August przez cały ten czas był zawsze takim, jakim go zastaliśmy w początku. Gdy Stanisław trzpiotał się, szalał, kochał, rozpaczał, podróżował i żenił; wuj żył swojém życiem powolném — jeden i jeden i zawsze ten sam.
I doczekał się, jeszcze jednej, może najmniéj spodziewanéj i pożądanéj w siostrzeńcu zmiany — on ją z początku z westchnieniem przewidywał i myśl o niéj jak natrętną muchę opędzał — potém sądził już że się mylił i winszował w duchu omyłki; teraz dopatrywał się coraz wyraźniéj, jaśniéj, że zmiana ostatnia — z kolei jako konieczność natury charakteru i Stanisława nadeszła. Łatwo zgadniecie, jaka to była ta zmiana ostatnia — Staś zobojętniał dla żony, która dawszy mu syna, zawsze go jedném, poczciwém, dość na pozór zimném, ale głębokiém przywiązaniem i miłością cichą nie wynurzającą się, ale szczérą — kochała.
Stasiowi mało było tego wszystkiego. Jeden to był z tych charakterów potrzebujących ciągłych wzruszeń i nieustannéj walki, nadziei, zmian i ruchu, jako warunku exystencyi, jedna to była z tych organizacyi dziwnych, co jak Salamandra, żyją w ogniu. Organizacye te na nieszczęście, daleko są pospolitsze od Salamander, których nikt prócz Benvenuta Cellini, niewidział podobno, a przynajmniéj nikt tak jak on (niewyjmując policzka ojcowskiego)[1]
Jedną z tych nieszczęsnych organizacyi obdarzony był biédny Staś.
Wzdychał nieustannie za spokojem, za ciszą, za wsią, a nie mógł wytrzymać trzech dni w zupełnym spokoju i ciszy. Gdy niestało wypadków, to się bił z myślami, to roił, to budował na marzeniach marzenia i drapał się po nich pod niebiosa, sposobem olbrzymów, nie lepiéj mu się to, od nieboszczyków tych antecessorów udawało. Prędko, bardzo prędko, spokojna, wesoła, świéża i rumiana twarz Matyldy, pogodne jéj oblicze, spowszedniało mężowi, prędko nacieszył się wrażeniami swojego ojcowstwa (paternité, — nie ma na to wyrazu u nas — miałożby to znaczyć, że niebyło rzeczy???)[2].
Synka; — rumiane, śliczne dziecię, odpychał zlekka, zadumany, a żonę, zbywał często wyrazy zimnemi jak lód, o które by się wszelaka inna, niż jéj miłość rozbiła. — Ale ona miała jedno z tych przywiązań trwałych, których nic nie wyrwie, gdy raz w duszę wrosną. — Im mocniéj je szarpiesz, tém głębiéj zapuszczają korzenie.
August okiem badacza patrzał od początku na Stasia i przewidział co być miało, dojrzał początku, doczekał się wyraźnych symptomatów nudy, oziębienia, przesytu.
Dobrze to któś uważał, że większa część małżeństw, rozbija się o najpiérwszy szkopuł na drodze. Tym szkopułem jest chwila, gdy wielka ognista namiętność ustaje, a przywiązanie, na szacunku i nałogu zbudowane, jeszcze nie przyszło. Chwila niebezpieczna, którą trochą odwagi, i cierpliwości przebywszy, wchodzi się pod jasne niebo dalszego małżeńskiego żywota. Dawniéj u nas, że nie było namiętności na początku, nie było i przesytu, nie było idei rozprzężenia bo była idea obowiązku i tak wszystko to, co my dziś doznajemy, prawie nie exystowało. Ale dziś istotna prawda, że najwięcéj małżeństw rozchodzi się, nieprzebywszy piérwszéj chwili niebezpiecznéj.
Ta chwila nadeszła dla Stanisława może wcześniéj niż była powinna. Nie dla tego, żeby z natury przywiązania, powinien był i musiał ostygnąć prędzéj, ale że przywiązanie Matyldy, szlachetne, całe w sobie, niewyjawiające się ciągle, nie podsycające wybuchów z drugiéj strony, musiało do tego usposobić.
Coraz częściej Staś począł rozmyślać o Julii — potém, potém o Natalii nawet. Życie zdało mu się tak szare, smętne, tak utrapienie ciche, tak powoli się wlokące, tak bez odmian i wrażeń! Czuł się bezsilnym, nie radym z siebie, niespokojnym. Matylda wszystkiego tego nie widziała — ale za nią i za Stanisława może, przewidział i zobaczył co się święciło August. Ze swoją krwią zimną, z nieubłaganym powierzchownym chłodem, śledził postępów choroby i truchlał, szukając na nią lekarstwa. Wiedział on że przebywszy niebezpieczną chwilę, wszystko pójść może dobrze. Ale jak przejść między Scyllą a Charybdą?? W tém trudność — przytomny niebezpieczeństwu, łamał sobie głowę szukając, jak je zakląć — na Matyldę nic nie można było rachować — bo ani jej powiedziéć całéj prawdy godziło się, ani dowiedziawszy się jéj, byłaby w nią uwierzyła. A tym czasem Staś coraz konwulsyjniéj targał swoje złote więzy. Pamiętajmy na to, że on niebył wychowany tak, aby przedewszystkiém wierzył w świętość obowiązków, i panowanie ich nad życiem całém; nie był wychowany tak, aby w uczuciu dopełnionego choć przykrego obowiązku, znajdował osłodę, szczęście — Staś szczęście rozumiał staro-nowym — pogańsko-filozoficznym sposobem — nasyceniem, a to inne szczęście spokojnéj duszy, zwał ujemném. Niechciał się zastanowić, że to ujemne jak je zwał, jest właśnie jedyném duchownén — poczuwszy przesycenie, rzucił się jak dziki zwiérz w klatce — na nową pastwę — nie probował zlepić roztłuczonego szczęścia domowego — poszedł szukać nowych.
Zaczął od gęstych odwiedzin w sąsiedztwo i — niestety — wyznajmy to, bo przedewszystkiém prawdę pisać musiemy — nieraz już usiadł za zielonym stolikiem, nieraz w wzruszeniach jakie daje gra, probował nowego nasycenia, nowéj nieznajoméj roskoszy. Tego najwięcéj zląkł się August.
— Dla czego, powiedział w duchu, nie szuka przynajmniéj szlachetniéjszéj rozrywki, czemu niechce pracować? Święci pańscy potrzebowali pracy, jako ballastu do łodzi życia, cóż dopiéro my biédni?? Zajęcie, jest niezbędnym warunkiem, poczciwego życia i w braku zatrudnienia zajmuje się większa część ludzi, grą, ale Stanisław co rozumié lepsze życie, miałżeby wyjść na jednego z bezrozumnéj trzódy baranów Panurga?
Odtąd August, nieodstępnym stał się towarzyszem, stróżem Stanisława, lękał się o niego, bał odstąpić.
Jakże, powiécie mi, ten człowiek, którego maluje się tak zimnym, zdobył się na takie przywiązanie dla siostrzeńca? Jakże on swój najdroższy spokój, ku któremu skierował wszystkie długich lat usiłowania, mógł tak dobrowolnie nieproszoną opieką zakłócić?
Widzieliście, w piérwszéj części naszego obrazu, że August nie oparł się pewnemu wzruszeniu, na widok siostrzeńca, że od razu go przeciw zwyczajowi swemu, przeciw normalnéj apatii, — pokochał. Potrzeba wytłumaczyć jak się to stało. Powiedzieliśmy wyżéj, że Staś żywo przypomniał mu siostrę, siostrę ukochaną, jedyną istotę, dla któréj August, uczuł raz w kilkadziesiąt lat przywiązanie posunięte aż do poświęcenia, aż do zapomnienia o sobie i swojéj idei stoicyzmu.
Ta siostra Augusta, do któréj Staś był i z twarzy i z charakteru podobnym, stanowiąc zupełną sprzeczność z nim, wzbudziła naprzód w bracie, pewien rodzaj politowania, potém czułego przywiązania. August od dzieciństwa przeczuł że nie będzie szczęśliwą i odgadł: długo po śmierci jéj płakał, a teraz przez pamięć na nią kochał syna!<br?> Siostra Augusta, Aniela, była to żywa, namiętna, cała sercem żyjąca istota. Jak brat rachował każdy krok swój i jego przewidziéć się dające skutki, tak ona niezastanawiała się nigdy nad przyszłością. Chwili święciła lata, uniesieniu jednemu, długie dni żalu i zawodów. Całego jéj życia historja w tych kilku zamknęła się słowach. Piérwsze jéj przywiązanie serca co koniecznie kochać potrzebowało, padło na istotę, niegodną czystego przywiązania, nieumiejącą go ocenić. — Młody, ubogi, rojący wielkie losy przed sobą — Adam pokochał Anielę, któréj miłości dojrzał; pokochał jak kochają młodzi — aby kochać. Miłość ta była bez jutra. — Biédna Aniela zapóźno postrzegła, że się przywiązała do zimnego człowieka bez serca, czyniącego wszystko głową i rozmysłem. Ale cofać się nie czas już było: cała przyszłość biédnéj dziewczyny, rozbiła się o piérwsze nierozważne przywiązanie.
Adam byłby się ożenił z Anielą, Aniela byłaby za niego poszła, ubogiemu, niemającemu dachu i rodziny, dając majątek swój, stosunki i familią; — ale rodzina Anieli niemogła dozwolić na związek, któren niedawał żadnéj rękojmi na przyszłość. — Z téj krótkiéj, pełnéj boleści, a ubogiéj w szczęście miłości. Aniela wyniosła zranione serce, skalaną przyszłość całą, ale nic doświadczenia. Tego doświadczenia ludzi, co raz oparzywszy się, drugi raz na zimno dmuchają. — Ona niemogła nauczyć się ostrożności, bo nią wiodło piérwsze wrażenie, piérwsze wzruszenie. Mąż którego dla Anieli wybrano, skutkiem uwłaczających jéj sławie pogłosek, był tylko wybranym z biédy. Aniela pójść musiała za mąż, poszła po woli rodziców, za człowieka starego, upartego, nieznośnego charakteru, a co gorsza nie bardzo szlachetnego. Wistocie, ze wszystkich wad męża, najtrudniej znieść było Anieli, ten brak szlachetności; jéj, co miała duszę aż do heroizmu czystą, co roiła poświęcenia nieustanne. Ta okoliczność, wkrótce zbrzydziła jéj zupełnie towarzysza życia. Urodził się młody Staś, ale on niezwiązał nowym węzłem, niemogących się złączyć serc, on oddzielił więcéj jeszcze matkę od męża, bo przywiązał nową namiętnością do dziecka. Aniela płakała nad kołyską Stasia, ucząc go modlić się i przelewając weń swoją duszę, która zawcześnie okazywała się matce, rodzoną jéj duszy córką.
W tym czasie, drugi człowiek znalazł się na jéj drodze, co ją sprowadził z świętéj choć ciężkiéj ścieżki obowiązków.
Herman, był sąsiadem starego męża Anieli, Herman egoista, szukający nasycenia, niepatrzący jakim je kosztem okupi. Aniela była piękna i bogata, poznał ją, a exaltując się i uszlachetniając w oczach słabéj kobiéty, znienawidził jéj męża i przywiódł aż do — rozwodu. Ledwie rozwiedziona, postrzegła Aniela swój błąd i zawód. Drugi mąż, był prawie od piérwszego gorszym, jego udana szlachetność, była tylko sukienką od gości; na dni powszedne był człowiekiem zimnym, zepsutym, w nic szlachetnego niewierzącym i szyderskim. Cóż miała począć biédna? Znosiła włożone dobrowolnie na kark brzemię, ale nie długo — zgryzoty wewnętrzne, brak dziécięcia z którym się rozłączyć musiała — a do którego przywiązaną była, jak matka i kobiéta zawiedziona na wszystkiém — zjadły ją wkrótce. — Niszczała blada, kaszląca, smutna i poglądając na pewną i zapowiadającą się widocznie śmierć — aż umarła. — W chwili skonania przyniesiono jéj dziécię, Stasia, i obejmując go rękami zimnemi, kładąc usta sine na jego czole zarumienioném od podróży; — wyzionęła duszę. Zdało się, że ona wprost przeszła w dziecinę, która i twarz matki i charakter odziedziczyła.
Oto dla czego kochał August biédną Anielę, dla czego kochał Stanisława. Teraz powróćmy do naszego salonu, w którym jakeśmy wyżej powiedzieli, znajduje się August, Stanisław i Matylda.
Szary zmrok pada — miga maleńkie światło na kominie — Stanisław z rękoma na krzyż założonemi i spuszczoną głową, ponury przechadza się po salonie powolnie. Czasem staje, wzrusza ramionami nieznacznie, poglądając na Matyldę i znowu chodzi.
August z szczypcami w ręku u komina siedzi, poprawia od niechcenia głownie, zakłada nogę na nogę, zdejmuje z nogi nogę, pokaszliwa, a tajemnie patrzy na Stanisława. Matylda na kanapie, zebrała się w kątek jéj cała, uwinęła w szal od jesiennego chłodu, spuściła głowę na piersi i spokojnie duma coś — Cale to inne dumanie Matyldy — Stanisław, widać z ruchów duma niespokojnie, roi, rozbija przyszłość, zgaduje ją, chciałby szturmem jéj dobyć. Dumanie jego, dumanie człowieka co chce zmiany i gotuje się do niéj. Matyldy ciche marzenie, niewystępujące za brzegi czary domowego szczęścia. Ona albo przebiera swoją złotą i szczęśliwą przeszłość, albo duma o dziecku, co niedaleko śpi w kolébce. Ona sobie obiecała, wszystkie dni jednakowe, spokojna o nic nie prosi Boga, tylko o przedłużenie tego co jest, co ma. August niemyśli o sobie, duma o nich. Wejrzenie jego jeszcze chodzi na zwiady, aby dostać głębszego przekonania o rzeczy którą jednakże wié już dobrze pewnie — ale któréjby jeszcze wierzyć nie chciał. Co chwila powtarza w duchu:
— Nie omyliłem się, tak, tak jest —
— Chwila upływa, milczenie ciągłe, mrok pada coraz ciemniejszy, Staś chodzi, Matylda siedzi, August poprawia na kominie.
— A dopókiż tak milczeć będziemy? ozwał się nareszcie rzucając szczypce i wstając z krzesła.
— O czémże chcecie abyśmy mówili, na téj wsi przeklętéj! zawołał Staś niecierpliwie, tu człowiek zapomina myśléć, oducza się mówić.
— Z kądże u licha ten anti-sielankowy zapał?
— Zkąd? z serca wuju! Potrzeba się urodzić, wychować i nauczyć, być ślachcicem u nas, aby to życie męczeńsko nudne, tyrańsko jednostajne, zabójczo pozbawione ruchu i myśli — wytrzymać? Oczém tu myśléć? o zbiorach, o zasiewach, o przedażach — ależ to powtarzam piekielnie nudne!
— Wszystko jest nudne dla tego, co się duszą niebierze do niczego a znam — dodał wuj — bardzo światłych ludzi, co namiętnie wziąwszy się nawet do gospodarstwa, znajdują w niém prawie szczęście.
— Znałem w uniwersytecie berlińskim — odparł Staś — dwóch przezacnych agronomów, co się oba uszczęśliwiali teorjami swemi i agronomją, choć oba roli i ziemi tyle znali — co ja. Probowali prawda na języku smaku wszystkich ziem, determinowali gatunki marglów i glin — i że byli swoją agronomją szczęśliwi, nie dziwię się, bo mieli zapał naukowy. — A tu co?
— A tu? odparł August — można miéć dwa interessa w gospodarstwie — naukowy, którego nikt nie broni, i pieniężny, który —
— Który, dodał Staś machając ręką, jest najpaskudniejszym i najnieznośniejszym z interessów. Ale wracając do założenia, że na wsi umrzéć a przynajmniéj zwarjować można z nudów.
— Jednak ty bardzo dawniéj wieś chwaliłeś — i życzyłeś sobie mieszkać na wsi.
— Niedoświadczenie wuju! dzieciństwo. A potém, któż wiedział, że u was tak nudne życie wiejskie?
— Życie każde, takiem jest, jakiém go kto sobie uczyni.
— Ale! — kiedy braknie koniecznych warunków, materjałów, aby z niego co zrobić.
— Dyskutujmy więc kategorycznie — jakich że to warunków, jakich materjałów braknie wiejskiemu życiu?
— Ludzi.
— Dziękuję w imieniu sąsiadów i znajomych.
— Są wyjątki.
— Rozumié się, wszyscy przytomni zawsze należą do wyjątków — idźmy daléj — ja przeczę jednak i protestuję przeciw piérwszemu, bo absolutnie tego powiedziéć niemożna — powtóre —
— Powtóre, brak życia — ludzie najznakomitsi rdzewieją, marnieją, w téj atmosferze dusznéj — zsiadłéj — gęstéj a nieruchoméj.
— Czemuż niestaracie się, zamiast narzekać na brak życia, niedostatek jego zapełnić, wzbudzić je?
— Tego nigdy jeden człowiek nie zrobił.
— Wszelka odmiana od jednego się poczyna, a siłami wszystkich kończy.
— Chcesz mnie zupełnie zbić na miazgę wujaszku, ale się nie dam — czemuż dotąd nigdzie nikt tego nie zrobił?
— Sprobuj jeźli masz ochotę.
— Ja mam ochotę korzystać z gotowego, nie pracować.
— Nigdzie zupełnie gotowego po myśli swojéj nie znajdziesz.
— Ale w mieście przynajmniéj człowiek żyje jak chce, wybiéra kogo chce.
— Stary przesąd — pomiarkuj tylko — zupełnie tak jak na wsi, człek nie jest panem swéj woli. — Powiadacie że w mieście, człek przyjmuje kogo chce tylko — bajka. Tysiąc drobnych okoliczności, czyni go niewolnikiem najmniéj miłych mu osób i towarzystwa — a i na wsi można się pozbyć natrętów — znudzonemu samym sobą wszędzie źle.
— Szczérze za takiego mnie masz wujaszku.
— Trochę — Bo pytam się ciebie, alboż na wsi, nie możesz mieć xiążek, gazet, sztuki, towarzystwa.
— O! zmiłuj się! towarzystwa!
— Obstaje przy tém, prawie wszędzie —
— Stosownego?
— Mało osób, ale do serca wybrać można, świat nie jest pusty, a gdy się jest w kraju własnym, gdzie tyle sympatij nas wiąże.
— Ale kiedy niéma sympatij.
— Żadnéj?
— Żadnéj a żadnéj. — Cóż w takim razie.
— Pójść i w łeb sobie wypalić, — zimno odpowiedział zniecierpliwiony trochę August.
— O! na to heroiczne lekarstwo się niezgadzam, odparł Staś.
— Dla ciebie jednak Stasiu, innego już trudno znaléźć, napadła cię choroba wieku naszego, spleen, spleen serdeczny, przesyt, nuda, niewyleczone — Zdaje ci się żeś wszystko widział, czuł, zbadał, i nic ci na żywność więcéj nie pozostało, żeś skazany na przeżuwanie strawionych pokarmów.
Mój Boże! Tylko co żonaty, niedawno ojcem zostawszy, ledwie poczynając życie, niedoświadczywszy. —
— Jakto, nic niedoświadczywszy?
— Cóż to! i odrobina! rzekł pogardliwie prawie August.
— Odrobina! całe lata cierpiéć, tyle wzruszeń.
— Zwykły życia początek.
— Nielitościwyś wuju.
— Zarozumiałyś kochany siostrzanie.
— Ale kochany wuju — miałbym prawo.
— Masz prawo dziękować Bogu za swoje szczęście i pełną piersią niém oddychać — Staś wzruszył ramionami.
W téj chwili wniesiono świéce do pokoju.




II.
KWESTARZ.

ROZDZIAŁ II.



RAZEM z służącym, który wnosił świéce, wsunęła się postać wysoka, ciemna do pokoju i zatrzymawszy się pokornie u drzwi, odezwała głosem mocnym, który zwrócił uwagę wszystkich.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Odpowiadając — Na wieki wieków — Amen, wszyscy głowy podnieśli i zwrócili je ku drzwiom.
A u drzwi stała jedna z dawniéj pospolitych u nas postaci — kwestarz bernardyn z Zasławia, w ciemnym habicie, po którym spływał gruby biały sznur z węzłami, z czapeczką złożoną w ręku, z paciorkami u pasa. Mimo wygolonéj głowy, mimo stroju tego, mimo nieco schylonych może wiekiem, może trudem pleców, człowiek to był raczéj do szabli, niż do habitu stworzony. Twarz otwartego charakteru, rumiana, wesoła, oko czarne błyszczące, ramiona szerokie, a do tego coś żołnierskiego w postawie. Poznałeś od razu, że ten człowiek należał do familii ślacheckiéj.
Ale lata i suknia kogo nie odmienią! Nasz kwestarz już pochylony stracił wiele dawnych ruchów i wyrazu twarzy; ciągle się kłaniając i prosząc, mimo że się nigdy bardzo nizko nie kłaniał; spokorniał. — Stał u progu czekając aż go poproszą siedziéć i słowo grzeczne powiedzą, miął swoją czapeczkę w ręku i spoglądał po przytomnych, usiłując (jak wszyscy często do coraz nowych zmuszeni przemawiać osób) poznać rzutem oka z kim ma do czynienia.
Matylda wskazała mu krzesło, a Staś szepnąwszy na ucho wujowi.
— Otóż, masz próbkę naszego świata i ludzi. — Staś postąpił ku niemu, nie wiedząc jak począć rozmowę.
Same mu się nastręczyły słowa zwyczajne.
— Zkądże to Jegomość Dobrodziéj jedzie? z Zasławskiego konwentu, Jaśnie Wielmożny panie.
— Ale teraz.
— Od państwa Pogorzelskich, Bóg im zapłać, dali dwa barany.
Te kilka wyrazów, wymówił Bernardyn tonem człowieka, który pewny jest siebie i bywał po świecie. Było nawet nieco żartobliwości w sposobie powiedzenia tego — Bóg zapłać.
Potém usiadł i obejrzał się.
Staś w złym humorze, kwaśny, z rezygnacyą, rzucił się w krzesło przeciw niemu i gotował się na długie męki, jałowéj rozmowy, aż do wieczerzy przeciągnąć się mającéj. Ale August, który znał kwestarza i pamiętał że wszyscy braciszkowie za kwestą jeżdżący, są zwykle ludzie weseli, bywali, umiejący mnóstwo powiastek, znający cały kraj do koła, zbliżył się z postanowieniem, dowiedzenia siostrzeńcowi że bernardyn jeżdżący za jałmużną — może być miłym gościem w domu.
Jakoż natychmiast rozkołysał bernardyna, wypytując go o znajomych, o sąsiadów, o wiadomostki różne z dawniéjszych czasów. Niewiedząc jak i dla czego rozchmurzył się Stanisław i począł słuchać, podano herbatę i przy niéj żwawiéj jeszcze, poszła rozmowa.
Bernardyn opowiadał tak dowcipnie, z taką łatwością, z takim staroświeckiego kroju humorem, że Staś nawet musiał się wreście uśmiéchnąć.
Naturalnie mówić zaczęto o klasztorach, kwestach i o kwestarzach. Nasz brat Serafin, zrobił się historiografem ich i opowiedział wszystkie tradycyjne krążące o nich powiastki, aż do owéj o Panu Kaniowskim i innych wielu. — Między innemi przypomniał i ową przygodę kwestarza, który przybywszy przez niewiadomość do heretyckiego domu, w czasie obiadu, w dzień piątkowy, przyjęty był dość zimno i z drwinkami.
Xiądz miał z sobą psa.
Pani domu, postrzegłszy go, zawołała na sługę. — Dla Xiędza i dla pieska niechaj zrobią z postem.
— Mój pies Mościa Dobrodziéjko — odpowiedział braciszek niezmieszany, trzyma z heretykami i jé z mięsem.
Jak zwykle w tradycyjnych powiastkach wszystkich, Bernardynowi udała się śmiała odpowiedź.
Staś rozchmurzony, śmiał się wesoło słuchając opowiadania, a August szeptał mu cicho.
— A widzisz że i kwestarz, miłym ci gościem być może?
Staś pogardliwie kiwnął głową.
A tym czasem podżegany kwestarz coraz daléj mówił, wpadli nareście na pytania, o jego własnéj historii, i August tak nalegał, że skusiwszy bernardyna ofiarą kilku baranów, wymógł na nim, spowiédź całego życia.
To zaczyna być ciekawém — szepnął Staś siadając w szerokiém krześle — słuchajmy.
— Powiém Państwu, odezwał się braciszek popijając herbatę — niemiła to rzecz swoje życie na nowo dobywać, kiedy się je pod tym habitem, razem z nazwiskiem, razem ze wszelką ambicją światową i żalem po życiu świeckiem — ukryło. — Teraz — jam już spokojny — wszystko się dla mnie skończyło, reszta na pacierzach, na usłudze braciom, na odpoczynku w klasztorze, płynie sobie spokojnie, i gdyby mi Pan Bóg, oddał dziś do wyboru, czy znowu wrócić na świat do majętności, (boć to i zagon miałem) do krewnych — lub zostać jak jestem dziś — Bóg widzi, wybrałbym lepsze, to co jest.
— No, ale to państwu nie oto chodzi; poczynam tedy ab ovo. Jak mnie Państwo widzicie, ślachcic byłem (nie mogę mówić jestem, bo wszystko to dziś dla mnie przeszłość) i ojciec nasz, panie mu świéć nad duszą, miał część wsi w Województwie Płockiém. A trzeba Panom wiedziéć, że w owém Województwie Płockiém, Ziemi Wyszogrodzkiéj i sąsiedztwie, małéj szlachty, co na kilku chłopkach siedzą, jak mrówia. I nie poszło to, jak gdzieniegdzie po Litwie i Wołyniu, ex subhastatione, z kollokacij i podziałów fortun pańskich, ale z rozrodzenia familij, takie to tam błogosławieństwo Boże nad ślachtą, że każdy ma po kilkoro i kilkanaścioro dzieci. Dobrze, jak się który albo ożenieniem, albo służbą bywało, dorobił kawałka chleba i swojéj siakiéj takiéj substancyi — to panom braci z zagona ustąpił — ale częściéj, ba prawie zawsze, po śmierci pana rodzica, dzielili się fortunką i z jednego dworku wyrastało dwa, trzy, pani siostra tuż na swoim zagonie siadała, i tak osady pokrajały się, że ile chłopów, tyle panów czasem bywało, dwóch panów na jednego chłopka. A dalipan życie było, jak spomnę młode lata, miłe na naszych ślacheckich osadach. Nie bez zwady bo ludzie ludźmi — ale częściéj poczciwie i zgodnie się żyło, jak P. Bóg przykazał; bo to jedna rodzina, jednéj dzielnicy wszyscy i swoja krew, pieczętowali się z końca w koniec sioła jednym herbem. Było nas tam najwięcéj Jastrzębczyków, do których i ja quondam należałem.
Urodziłem się tedy, powiém Państwu, pod słomianą strzechą, naszego dworku, który palony i odbudowywany stał od XV wieku, na oném miejscu; czemu dowodem były poczciwe stare grusze do koła i wiekuiste lipy na naszym dziedzińcu. Jam był piąty z rodzeństwa, i pan ojciec choć ubogi, choć czworgiem dzieci obarczony, po staremu był mi rad gdym na świat zawitał.
— Od takiego przybytku głowa nie boli, powiadał, gdy inni na dzieci stękali, będzie pomoc na starość!
Sąsiedzi ruszali ramionami, bo niekażdy tak bogobojnie i poczciwie, Boży dar, dziécię przyjmował. Niektórzy za trzeciém, czwartém, gotowi byli kląć i złorzeczéć temu, co u nas zwało się dawniéj poczciwie po chrześciańsku błogosławieństwem Bożém!
Ojciec mój, pamiętam, powtarzał zawsze dykteryjkę, prawdziwą, którą słyszał od Ojca Jezuity Collegium Płockiego o Xięciu Wiśniowieckim, niepomnę jak mu było imie i tytuł. Xiąże ten miał dzieci siedmioro, a żonę jeszcze młodą i piękną. — Raz, chodził po ogrodzie z ojcem kapelanem Jezuitą, dzieci po przedzie, oni z tyłu — Ojciec kapelan wskazując na dziatwę, rzekł mu:
— Oto błogosławieństwo Boże.
Na co czy nierozmyślnym żartem, czy z prędkości, odrzekł mu Wiśniowiecki:
— Łatwo mój Xięże o dzieci — łatwiéj o dziécię, niżeli o cielę.
Bóg widać nieroztropnie wyrzeczone posłyszał słowa, bo w jednym tygodniu zmarło Xięciu siedmioro dzieci i żona, a potém choć się powtórnie ożenił, potomstwa już niémiał i zmarł bezdzietnie.
Wracam tedy do ojca mego. Był to, ile pamiętam, ślachcic prawdziwy, z owéj ślachty, jakiéj już niewidać. Nabożny, słowa dotrzymujący, choćby szyją zapłacić za nie przyszło — do wypitéj i wybitéj zuch zawsze, kordjaczny niezmiernie, szerpetyną robił jak mało, na sejmikach wielkiego znaczenia, i ex promptu łatwo mówiący, co mu ślachty przewagę nie małą czyniło. W domu po staroświecku gościnny, dla nas dzieci srogi ale sprawiedliwy. Trzymani byliśmy w rézie, uszanowaniu starszych, posłuszeństwie i boso pasaliśmy nieraz gęsi z początku. Nie prędko mnie z starszym bratem oddano potém do szkół, do Ojców Jezuitów.
Jeszcze do téj pory pamiętam, jak mi przejście ze swobody domowéj, do ciężkiéj reguły szkolnéj, nie miłém było. Prawda, w domu, Jegomość zawsze nas dzieci z kąta nie puszczał, musieliśmy stać u drzwi, gdy był w izbie, osobno jadali i skinienia słuchali. Ale nagradzała to zabawa wesoła z rówiennikami po gajach i łąkach, pieszczoty pani Matki, a czasem słodkie słowo, lub pogładzenie czupryny Jegomości, ad coelum exaltowało. Tandem w szkołach cale co innego; a mnie com był nie przywykł do xiążki, bo ledwie bakałarz-organista, trochę poduczył czytać i to z wielkiém utrapieniem swojém i mojém (jakoś nigdy na literata powołania nie czułem —) mnie zrazu szło jak z kamienia! Jeszcze uczyć się jak uczyć, ale schnąć i więdnąć w zamkniętym domu, w mieście, nie wybiedz w pole, jak to bywało, bo rekreacye ordynkiem, pod chorągwią i hetmaństwem Pana Prefekta i vice-Prefekta odbywały się — oj! to była męka nie lada!
Ale powoli, powoli — choć z trudnością, przywykło się do szarych murów, zawsze smutno po zielonych gajach wydających się, przywykło się do towarzyszy, do życia szkolnego — i jakoś to szło.
Szczególna mi się rzecz trafiła w owéj szkole OO. Jezuitów, co na całe życie moje potém, wpływ niemały miała. — Widać że takie było przeznaczenie Boże!
Na jednéj ławce siedziałem od początku z niejakim panem Drzemlikiem. Był to syn majętnego z naszych stron ślachcica, skoligaconego pięknie, quondam bogatéj familij, a do tego jedynak, i pieszczoch. Nie złe to stare przysłowie o jedynakach, ale go państwu nie powtórzę, szanując mój stan, który sądzić tak absolutnie o ludziach nie dozwala. — Pan Drzemlik wyglądał na jedynaka, zepsute to było dziecię, pieszczone, delikatne, pełne dumy, swarliwe; a że czuło protekcją Ojca Sub-Rektora, który był krewny jakiś Drzemlików, pozwalało to sobie więcéj niż inni. — Pamiętam jak dziś — Drzemlik przy pierwszéj znajomości, widząc dziécię w wyszarzanéj kapotce siedzące podle siebie, pchnął mnie potężnie łokciem, dając znak, abym się usunął. Ja nie przywykły do tego na wsi, oddałem mu sowicie uderzenie. Za czém Drzemlik wystawując rękę, zawołał:
— Domine professor! Ten bije się.
Professor niesłuchając odpowiedzi mojéj i uniewinnienia, kazał mi klęczyć pod piecem.
Od téj piérwszéj kłótni, poczęły się między nami nieskończone zwady, a że w szkołach zwykle jemu podobnych nie lubią, i studenci wszyscy nienawidzili Drzemlika — jeszcze mnie podjudzali na niego. Byłem narzędziem ich zemsty i swojéj własnéj. Drzemlik się skarżył, my pokutowali, ale to niewstrzymało naszych figlów, któremiśmy pieszczochowi nieźle dojedli. Ze wszystkich jednak najbardziéj mnie znienawidził i na mnie się mścił ogadując przed X. Sub-Rektorem. Ten dawał na mnie notabenki professorom i najczęściéj podobno, mnie kary i wymówki spotykały. Litość i applauzy kollegów, utrzymały mnie wszakże, w wziętéj na się roli przeciwnika. Walczyłem z P. Drzemlikiem do upadłego, choć zwycięstwo było niepodobne.
W takich szarmyclach przeszły parę lat nauki, a że ze mnie nie był nigdy bardzo zdatny uczeń, nie wielem panu ojcu przyniósł pociechy, mojemi attestatami, do których dodawano, żem krnąbrny, samowolny i niespokojny. Jegomość gdérał, wyciérał kapitułę, ale w kącie nieraz słyszałem, jak Jéjmości powiadał:
— Rychtyk Anusieńku byłem taki. Nie dobrze by było, żeby za młodu na Kapucyna się kierował. Będzie z niego żołniérz.
Z piérwszych szkół w Płocku, trafiła się kondycya szczęśliwa, przeniesienia mnie do Warszawy. Jegomość Pan Starosta ....ski, wielki ojca mego protektor, odsyłał syna swego do Konwiktu Xięży Pijarów, do Warszawy, a że w owych czasach pospolicie bogatsi dla emulacij dzieciom swoim uboższych chłopaków dodawali, a jam był właśnie wieku Starościca, zaproponował pan Starosta Ojcu memu, aby mnie dał za towarzysza synowi. Naturalnie ojciec całując stopki i schylając się do kolan, zgodził się na to. Było nas pięcioro, a tak choć jeden mógł nie kosztować, uczyć się i razem na przyszłość zaciągnąć z młodym Starościcem nierozerwaną, o losie i postanowieniu dalszém stanowiącą przyjaźń.
Już tedy nie do Płocka, ale do Warszawy pojechałem, i cale tu w inne życie i obyczaje i inne szkoły wpadłem. Wiadomo jak XX. pijarowie stawali verbis et facto przeciw OO. Jezuitom, z któremi processa ich, toczyły się w Nuncjaturze, toczyły się w Rzymie, a listy Króla JMci, Dekreta assesorskie i przywileja, nie zatamowały wojny, która się aż upadkiem Zakonu XX. Societatis Jesu skończyła. Cale tedy inna była u Pijarów nauka, inny tryb postępowania z młodzieżą i nie rzadkie dawnym moim preceptorom przycinki. Prawdą a Bogiem, nauka lżéj mi szła tutaj i raźniéj jakoś, ale oswoić się z towarzystwem nie było łacno. Wszyscy co mnie otaczali, byli bogaci chłopcy, przyszli dziedzice wielkich imion i fortun, panicze, ja ubogi i quasi sługa. Bo choć nie liczyłem się do sług i niemiałem ściśle biorąc obowiązków służebnych wyznaczonych, gorsze to było od prawdziwéj służby, za wszystkich bowiem i do wszystkiego służyć było potrzeba, a do tego aby czasu nie tracić, uczyć się jeszcze. Posyłano mnie to tam, to siam, używano do wszelkich posług, ćwiczono nie raz dla dodania ochoty Starościcowi. — Ciężkie życie! bo mało nas tam takich uboższych było, a bogatsi nie bratali się z nami i nie mieliśmy nawet z kim pohulać, pograć w piłki, pójść na ślizgawki, poswawolić. Najlepszy kawałek muru zawsze potrzeba było Starościcowi ustąpić, najlepszą zamarzłą kałużkę jemu, jemu najżwawiéj odskakującą piłkę — wszystko jemu — a za to wszystko miała jakaś przyszłość odpłacić!
Nieraz przy ogarku łojówki, douczałem się pensum, którego przez dzień niepodobna było powtórzyć, gdy mój kollega chrapał w najlepsze, z głową pełną lekcij korrepetowanych przez jednego z professorów. Mnie to niby oddano dla nauki, ale nauka była dla nas ubogich, ostatnią rzeczą — bo wprzódy trzeba służyć, biegać, stać na wszystkie rozkazy, a dopiéro potém jeźli można uczyć się.
Ale to wszystko byłoby jeszcze niczém, bez jednéj okoliczności cięższéj dla mnie nad wszystkie inne. Zaledwieśmy przyjechawszy do Warszawy installowali się w konwikcie, było to wieczorem, pobiegłem korytarzami, dla zbadania miejsca, vulgo dla swawoli, do któréj zachęcały głosy młode dające mi się słyszéć na blizkim podwórku. Wybiegam tedy gdzie wrzawa i piłki pukają o nieszczęśliwy mur, staję, patrzę — a w tém, jakby kto kamieniem w głowę uderzył — postrzegłem pana Drzemlika, tuż, obok mnie rznącego piłką o ścianę. Osłupiałem — on spójrzał, poznał mnie i także stanął zdziwiony.
— A ty tu co robisz łotrze? zapytał.
— To co ty donoszczyku!
Pan Drzemlik do mnie — ja do niego i primo impetu za czuby — Wszyscy nas otoczyli. — Co to jest? Co to jest? Jakiś nieznajomy! Czego się biją?
Jakoś nas rozerwali, i w pytania.
Ja podbiegłszy cały pokrwawiony na blizko leżącą kłodę, prawię im, z końca w koniec historją Drzemlika, nieszczędząc go. Wszyscy z ukosa poczęli na niego poglądać, ón uciekł.
Zaraz tedy dowiedziałem się, że Drzemlik przez bogatego jakiegoś kolligata do konwiktu oddany został i nie jak ja, między pauperami, ale z paniczami się chował, dosyć kosztownie i starannie.
Owi panicze, wysłuchawszy mojéj perory, rozeszli się odemnie. Drzemlik do Prefekta, swoim zwyczajem na skargę, pokazując potargane włosy — kweres, tartas, szukają mnie i sadzą do kozy na chléb i wodę.
To był tylko początek, Drzemlik którego i tak nielubiono, stał się nienawistny wszystkim, prześladowano go jako donosiciela, nikt z nim w przyjaźni być nie śmiał, ón na mnie mścił się — a że łatwo na mniejszym i uboższym się pomścić, miałem się z pyszna.
Tak nam przeszły kilka lat w konwikcie. Szedłem z klassy do klassy z Starościcem promowowany razem, ucząc się, co było można pochwytać po drodze. Tak skończyliśmy nauki w ciągłéj nienawiści i wojnie z panem Drzemlikiem, a Starościc wybrał się z jednym z Xięży Pijarów za granicę. Jam został w domu. Tymczasem poczciwy ojciec mój, Bogu ducha oddał, zostawując nas pięcioro jakem rzekł i wdowę. — Starsi bracia, popiérali się na świecie jak mogli, siostra wyszła za mąż za sąsiada, ja zostałem z odrobiną nauki we łbie, rozhultaiwszy się na daremnym chlebie, sam sobie zostawiony. Obietnice protekcij pana Starosty poszły w niwecz z jego śmiercią; syn jego, a mój kollega pojechał za granicę, zkąd, zapomniawszy o swoich i kraju, nie odzywał się nawet.
Jakiś czas zbijałem bąki, chodząc z fuzyjką po gajach i smakując w swobodzie, ale Pani Matka poczęła mnie ugadywać powoli, łagodnie przekonywając, że próżnowanie do niczego dobrégo nie doprowadzi.
— Mój mileńki, mówiła, a co to ty myślisz tak dyndać a dyndać i wisiéć na zagonie nic nie robiąc? Czyby to ty sobie służby uczciwéj, albo miejsca nie znalazł, albo jakiego zatrudnienia. Toż to bracia twoi i nie tak wysoko uczeni, a taki kawałek chleba sami zapracowują? Pomiarkuj no się, a poszukaj sposobu do życia, bo na ojcowskie niéma się co spuszczać. — Ojcowskiego mało a was za to Bóg dał pięcioro. Tak mnie tedy Pani Matka umawiała, umawiała, a troszkę i sumienie mnie gryzło, żem się począł zamyślać, co z sobą zrobić. Ale mnie wszystko chciało się, jakiegoś mądrego, niezwyczajnego i prędkiego sposobu zrobienia fortuny. Łamałem sobie głowę na próżno; a tymczasem chodziłem z fuzyjką, jako przedtém, — A ilekroć pani Matka co powié — odpowiadam:
— Myślę Jéjmościuniu, dalipan myślę.
— Wymyśl że serdeńko, co rychléj — bo dotrze czas — odpowiadała.
A tu ani sposobu wymyśléć.
Tandem — jednego wieczora, wracałem pamiętam z polowania na kaczki, miałem ich ubitych pięć czy sześć — Idę mimo dworku P. Wincentego Dołkowskiogo, patrzę coś ruch niezwyczajny, krzątanina, paranina i świateł dużo. Ludzie stoją w dziedzińcu, gwarzą, dziwują się, konie wodzą. Staję, pytam — co się to stało?
— Co! odpowiada mi parobczak — pójdźcie no, a zobaczcie, wszyscy się sąsiedzi zbiegli, jako na cudo, toć to brat pana Wincentego, co był o jednym koniu i sam wyjechał puścizn szukać w Ukrainę, powrócił do swoich, jak pan, ożeniwszy się tam bogato i wziąwszy dwie wsi w posagu.
Idą drudzy, idę i ja — Przyjęli mnie jako sąsiada. Na ławie pod piecem siedział w zielonéj lisiurce pan Grzegorz i rozparłszy się opowiadał o swoich sukcessach, pokręcając wąsa.
Słuchałem go do północy — prawda że trochę kłamał, ale niech go — jak malował Ukrainę — Słuchając, chciało się tam biédz, bez rozmysłu, zdawało się, że tam pieniędzmi rzeki płyną, a perły i drogie kamienie na drzewach się rodzą. Ślinka ciekła, a mnie to tak głowę zawróciło, żem nic nikomu niemówiąc, pożegnawszy panią matkę i odpowiedziawszy tylko, że jadę za kondycją — szarpnął, aż na Ukrainę. —
A wiécie państwo, co miałem? Konia, szabelkę, parę sukienczyn wytartych, siaki taki pasik (bo lepsze byli starsi bracia rozebrali po ojcu) i kilka talarów w sakiewce, — Do tego młodość i błogosławieństwo matki — i byłem dalipan bogaty.
Serce mi bardzo nie zabiło, nie płakałem, gdym się przeżegnawszy, przeżegnawszy drogę i cztéry strony świata, puścił od rodzinnego kołowrotu, w nieznajome strony. Tak mnie ten Pan Grzegorz zdurzył swojemi opisami, że pewniusieńki byłem, powrotu rychłego i najmniéj z kilką wsiami na dziedzictwo. Bodaj czy tylko nie wmówił ten wisus, że tam wsi dają nowo przybyłym, prosząc aby je przyjęli i ofiarując jeszcze trochę grosza na zagospodarowanie.
Jechało się żwawo, wesoło i niekosztownie. Podróż dawniéj cale inna była niż teraz, a zwłaszcza dla ubogiego ślachcica. Primo, pasportu nie było potrzeba; secundo, pieniędzy nie wiele, odwagi tylko trochę. Dziś kwestarze, państwo dobrodzieje, kwestarze tylko i ubodzy tak podróżują. Rzadko i to w ostateczności noclegowało się w karczmie u żyda; popas to prawda, że najczęściéj dla pośpiechu bywał gdzieś w gospodzie, ale i to nie zawsze. Częściéj mając z sobą owies kupiony u chłopka dobrą miarą — popasało się kędy w lasku, w chłodku, spętawszy konia, posilając się wodą, sérem, chlebem, a jeśli była i kiełbasą.
Na noclegi jechało się albo do brata ślachcica, albo na plebanią do Xiędza, albo jeśli gdzie miasteczko na drodze, do klasztoru — Xiądz, ślachcic i konwent każdy, przyjął, a gościł i przenocował ślachcica, jeśli go jeszcze nie zatrzymali na dłużéj. Tak tedy wesoło od komina do komina, od dachu, do dachu, czasem w towarzystwie czyjém, najkrótszemi drogami, z listy rekomendacyjnemi, z danemi zleceniami ustnemi, ukłonami i tp. posuwało się daléj a daléj.
Dziś by się na to nikt nie pisał, a dalipan, był to wyśmienity sposób podróżowania i pełen rozmaitości, jak być może, przygód dziwnych często, często śmiésznych, a do tego oszczędny. Jadąc jedną szkapą konno, trzy, cztéry garnce owsa wystarczały na dzień; a kupione u chłopka kosztowały nie wiele, siana wiązka, także nie zubożyła; dla siebie zaś człek jeśli kupił (bo zapasy domowe choć wielkie przebrać się musiały) to także nie wiele. W jakiémś tam pisemku o Albertusie, które niedawno napadłem w bibliotece konwentu, opisuje, moje państwo, wybór Albertusów w podróż, i jako mu konisko nieszczęśliwe obwieszali, czém tylko stało i co było w domu. Choć to rzecz przesadzona wielce, ale po części tak każdy ślachcic dawniéj wyjeżdżał z domu, o sérze, kiełbasie, bigosie i t. p. Dla tego i wielkie drogi nawet, przy gościnności dawnéj, co pomagało nie mało, bardzo niewiele kosztowały. Dziwujemy się teraz gdy słyszemy jak nam prawią, iż ślachta puszczała się w drogę, o talarze, o dwu i dawała sobie radę. Ale to dawniéj, ani sztuka była, ani dziw. Dodajmy téż, że ślachcic znał się nie panem a ślachcicem, i szanował grosz, a nim go wydał, dobrze się napatrzył, dobrze się namyślał na talara, dobrze nareflektował, wiele ón pracy ludzkiéj, potu i trudu reprezentuje.
Tandem, moi państwo, wyjechałem z domu i puściłem się w podróż, jakom mówił, more antiquo, na koniku, z szabelką, z kilką talarami, a pełną sakwą wyśmienitych nadziei. Stukało się tedy po drodze do wrót wszystkich dworków i klasztorów i plebanij, a ze sromem nigdzie nie wyszło. Bo to był jeszcze czas, kiedy się proszącemu o gościnność, bynajmniéj nie dziwowano, jak dziś, i przysłowie staropolskié: Gość w dom, Bóg w dom, mieszkało w pamięci i sercu każdego.
Przepraszam, że tak bez miłosierdzia gawędam, aleście państwo sami wyprowadzili na to, słuchajcież cierpliwie sami sobie tego piwa nawarzywszy. Otóż i gość dawniéj, a gość dziś, była to wcale różna rzecz. Dziś gość to sąsiad, mniéj więcéj znajomy, mniej więcéj niemiły (miły bardzo chyba rzadko) co przyjeżdża napić się, nadrwić się, napatrzéć, a wyjechawszy za wrota, naśmiać z waszmości. Dawniéj gość, (krom sąsiada i znajomego co się gośćmi nie zwali) był to zbłąkany i strudzony podróżny, biédny jaki starzec, w dalekiéj drodze znużony, któremu niestało chleba, grosza i sił. Przyjmowano go jak posłańca Bożego, i gościnności obowiązki z powagą jak co świętego, dopełniały się. Gość wychodząc za bramę, błogosławił, nie śmiał się. Dziś takim gościom wskazują drogę do karczmy. I nie dziwujcie się, że was Pan Bóg karze. W wielkich rzeczach i w małych, łaska jego umie się uchylić. Mało to na pozór, że odjął wam sposób dobrze czynienia, ale pomiarkujcie, co to znaczy! Chrystus Pan, nieraz stawał ubogim, jak mówi w Ewangelii, aby sprobować ludzkich serc — cóż, gdy czyje i probować już niechce?
Stara gościnność powtarzam, był to święty obrządek, co miał prawidła swoje, prawa że tak powiem, a kto praw tych niespełniał, był w oczach dawnego towarzystwa, występnym i złym. Był to mówią zabytek pogański, bo i na Wschodzie, praktykuje się gościnność święcie, aleć ją i wielkie uczucie religijne u nas wkorzenione, wsparło, i wzmocniło ją myślę.
Wyjechawszy z domowéj zagrody, ani mi serce zabiło ze strachu, z niepewności puszczając się w nieznajomy świat. Byłem pewien, że sobie na nim dam radę. Jakoż, ujrzycie państwo, że jeśli mi się nie wielce poszczęściło, co rzadka, nie wpadłem też w nic dla mnie fatalnego. Podróżowałem jakem powiedział, jak od znajomych do znajomych, jak między familją.
Nie darmo mówiono, brat ślachcic, ślachcic bowiem ślachcicowi był w istocie bratem. — Używaliśmy jednych herbów z małemi odmianami, ten wiązał dwa, ten raz Nałęcza, ten go miał białym, ten czerwonym; wywracaliśmy naszą podkowę Jastrzębca, to w dół, to do góry, z krzyżem, lub bez krzyża, a zawszeć to był Nałęcz i Jastrzębiec. — Jednéj dzielnicy ślachta uważała się za krewną prawie. Do tego przyłączyły się kolligacje. Familje przez familje wiązały się z sobą prawie wszystkie. Ten miał za sobą tę — ów tamtę, i przez tych łączył się z temi. Panowie Paskowie z krakowskiego, krewni byli litewskich, Żółkiewscy koronni, Żółkiewskich ruskich i t. d.
Poczynała się rozmowa zwykle, od pytań, kto, zkąd, jakiego herbu, z kim połączony. Kolligacje każdy umiał na pamięć, swoje i swoich doskonale; a jenealogie rodzin przedniéjszych każdy był w stanie rozpowiedziéć z dodatkiem drobnych okoliczności, coby ich dziś za nic nie dostał. Co dziś kogo obchodzi, ta historja rodzin ślacheckich, co niedawno była jeszcze historją kraju?
Piérwszych dni jeszczem był w znajomym kraju, szło mi jak z płatka, ale od więcéj znajomych, do nieznanych, jak po nitce z węzełka do węzełka. Jeden wskazywał drugiego, posyłał z ukłonem do pana brata i tak się jechało daléj a daléj. Skręciłem się na Podlasie, bo tam miałem po matce krewnych, w ślacheckiéj osadzie nad Bugiem i ztamtąd puściłem się już w cale mi nieznane strony. A różnie o nich różni prawili, poznałem prędko, że opowiadania przybylca, na których wiarę puściłem się w podróż, mocno przesadzone były; alem się już niechciał wracać, mając to sobie za przeznaczenie Boże.
Wyjechawszy na Ruś, postrzegłem wielką odmianę obyczajów, bo choć tam było wiele polskiego, było i obcego dla nas i śmiesznego dla mnie, com nigdy nic nad Polskę nie widział. A co daléj to gorzéj — co daléj, to nowszy i więcéj obcy świat.
Zbliżając się już ku Ukrainie, począłem stękać i miarkować, że trudniéj będzie znaleźć kondycją, niż się zdawało — Gdzie siąść? od czego zacząć. —
Na Rusi będąc koło Ostroga, spotkałem się na noclegu w Hulczy z jednym jak ja podróżnym ślachcicem, który już wyjechał szczęścia sobie szukać, powiedziałem mu że jadę na Ukrainę, on ciągnął na Podole — Poczęliśmy wzajem umawiać się, gdzie lepiéj jechać i niewiém jak się to stało, żem zamiast na Ukrainę, dał się namówić w Podole. Małemi tedy dniami pociągnęliśmy przez Ostróg, Zasław, stary Konstantynów w Podole.
Tum już gębę otworzył, bo kraj mi się nagle odmienił do niepoznania, ludzi mniéj, stepu więcéj, a urodzaje, a łany — niezmierzone i nieopisane! Razem tedy z Jegomością panem Smólskim towarzyszem moim na Sieniawę, Lityn, jechaliśmy ku Winnicy i Bracławiu. W tych stronach rozciągały się wielkie majętności Panów Potockich, gdzieśmy na początek miejsca i kondycij szukać postanowili.
Ale chłop strzela, Pan Bóg kule nosi. Niedojeżdżając do Winnicy i Bohu pan towarzysz mój, znalazł jakiegoś krewniaka, zdawna zamieszkałego na Rusi, który go do siebie pociągnął obiecując mu kondycją wynaleźć; a ja com się dał namówić na Podole ugoszczony prawda przez dni kilka, wypocząwszy musiałem się puścić daléj, znowu sam i niewiedząc co począć z sobą.
Ale człek wierzył w opatrzność, a opatrzność dla tych tylko, co w nią mocno wierzą; ruszyłem daléj świszcząc. Pod samą Winnicą, kłusowałem na moim szpaczku, pod zachód słońca jak dziś pamiętam, gdy mi się nawinęła kolasa, cztéry konie, kozaków dwóch po przedzie, dwóch z tyłu, kolasa mnie napędzała, bo ruszali co koń mógł wyskoczyć, w tumanach pyłu podnoszących się jak chmury. Droga pod Winnicą równa, kraj piękny, wesoło było jakoś na sercu, raźnie, słońce zachodziło całe złociste, w złocistém niebie — kolasa gnała.
— E! myślę sobie, jak to człek był pusty za młodu, gdyby téż sprobować, czy ja się z niémi zjadę. Było to głupstwo, bo i konia szkoda i nie dorzeczy podróżnemu czwałować, zwłaszcza gdy nie wié, gdzie i kiedy koniec drogi. — Ale u młokosa, co w myśli to i zrobić, jak pióro osmalił.
Jak zeprę, panie szpaka i sadzę. —
Zdaleka widać już miasto, pan pędzi i ja pędzę, a jeszcze szpak jak się zaczął wyciągać, to kilka razym ich prześcignął. Ale co ja się odsądzę na staje, to oni tną w konie bo im wstyd, a ja w swego sobie. I szarpiemy po gościńcu, jak na wyścigach. Zastanowiliśmy się już, bo nam razem rozum przyszedł, u piérwszéj karczmy przed miastem niedaleko smętarza.
Kolasa stała i widzę ludzie na mnie wołają, machają rękoma.
Podchodzę — Z kolasy wychyliła się głowa starego już, szpakowatego otyłego mężczyzny, w soboléj czapce, który mi się przypatrywał pilnie, a bodaj nie pilniéj jeszcze mojemu koniowi, który dobrze bokami robił.
— Hm! hm! odchrząknął stary, przed którym z uniżonością zdjąłem czapkę, gdyby dla niczego to dla siwizny.
— Zkąd waść?
— Zdaleka Panie, z Mazowsza.
— I po kiegoż djabła, sadzisz waść, jakby cię kto w szyję tłukł, po gościńcu?
— Ot tak, chciałem szkapy sprobować!
— Wielki z Waspana młokos — znać po postępku! A dokądże tak jedziesz?
— Jeszcze niewiém, odpowiedziałem, szukam kondycyi.
— Pięknie, a tymczasem konia się zbawisz.
— Jemu to nic nie zaszkodzi! odpowiedziałem, trochę się wstydząc, bo kozactwo ryhotało z boku.
— Waść mi nie przedasz tego konia pod kozaka?
— A cóż z sobą zrobię daléj?
— Ba! odparł stary, jeśli myślisz tak konia używać, to i tak niedaleko zajedziesz.
— Jam pewny mego szpaka!
— Szkoda że się na takie młode ręce dostał, bo znać koń dobry — Pokaż no go Waść.
I kazał mi przeprowadzać konia, ludziom w zęby patrzéć, bo widać był koniarz jakiś wielki i sam się znał dobrze.
— A cóż, nie przedasz? spytał.
Myślę sobie, trzeba szczęścia probować i odpowiém:
— Niech Jasny Pan, bierze i konia i mnie.
— Oj to ciężki dodatek! rzekł śmiejąc się stary, Waści wiater chodzi po głowie, a do czegożeś zdatny? A umiész że co?
— Szablą trochę i piórem trochę pisać umiém.
— I koniem dodał stary — to widziałem. Ale nie szanujesz konia to źle.
— Jedź Waść za mną do Niemirowa, a powoli, szanuj szpaka, dodał, ja tam do mojego przyjaciela jadę — tam zobaczemy, pogadam, może się zbędziesz konia i znajdziemy ci kondycją. Tylko mi szanuj szpaka, bo jak go ochwycisz, to ci go i darmo nie wezmę.
Otóż panie, jakim dziwnym wypadkiem, piérwszą kondycją moją dostałem, bo trzeba wiedziéć, że P. Wojewoda, którego spotkałem, dał mi zaraz lokacją na swoim dworze i za szpaka co mu się podobał, sowicie zapłacił, żem dwa za to konie kupił zaraz.
Począłem tedy od służby, ale dowiedziałem się wkrótce z doświadczenia, że nigdzie na świecie, ba na Podolu i Ukrainie, łatwo się chleba nie nabywa i raptem. — Napociło się dobrze i mało co zarobiło, grosz przychodził ciężko. — Wzdychałem, a co było robić. Zostałem na małym folwarku officjalistą z zapowiedzią, że jak za poczciwą służbę nagradzają, tak za niewierną choć na dywaniku, bez litości, sieką. Służyłem poczciwie, mogę powiedziéć, a że człek był z obcych stron i chciał się emerytować, nie wiele wyglądałem z folwarku i nie robiłem znajomości. Przyszło do rachunków rocznych, zapowiedziano nam Rewizora dóbr JMP. Wojewody, młodego człowieka i także mazura. Cieszyłem się słysząc o ziemlaku i czekałem, byłem spokojny o rachunki, bo nic w nich nie podrobiłem.
Jednego poranku, kiedym tylko co na koń miał siadać i stał w ganku ekonomicznego domku, dysponując coś czeladzi, patrzę wali wózek i kilku konnych. Ani chybi P. Rewizor, serce zabiło — czekam w ganku. Jedzie wprost do dworu — patrzę — oczom nie wierzę, we łbie mi się kręci — To pan Drzemlik!
Pomiarkowałem zaraz, zobaczywszy starego nieprzyjaciela, że źle będzie koło mnie, bo nieprzyjaźń szkolna, trwała jak przyjaźń, alem się zrezygnował, niémając nic na sumieniu. Ón także widać poznał mnie, ale jakby w życiu nie widział, zimno powitawszy, rozgospodarowawszy się na folwarku jak w domu, począł we wszystko szczelnie wglądać.
Patrzali, rachowali, badali przysięgłych, i nie domacali się niczego. Jak przyjechał tak pojechał pan Drzemlik, jeszczem mu nawet darował źrebczyka niedawno nabytego co mu w oko wpadł, myślałem że po wszystkiem i ochłonąłem z bojaźni. Tymczasem nieupłynął miesiąc, przyjeżdża inny na moje miejsce officjalista, a mnie dają odprawę z kwitkiem, bez przyczyny, bez wymówek. Jadę ze skargą do pana, a tu się nie docisnąć, docisnąwszy ledwie Wojewoda posłyszał o co chodzi.
— Waść widać z gospodarstwem robiłeś jak z koniem. — Szpak którego kupiłem u Waści, zdechł, musiał miéć jakiegoś djabła. Idź wasan sobie precz.
— Ale nie wiém za co mnie oddalili!
— Ja nie wiém po com Waści przyjął. Jąłem prosić, odesłali mnie do Rządzcy, ten do kogoś trzeciego i tak od Anasza do Kaifasza, wodzili, wodzili aż plunąwszy i ledwie wyrobiwszy świadectwo, wyrwałem się ztąd.
Trochę mnie ta służba zapomogła, i mogłem pomyśléć co robić, nie śpiesząc się — Siadłem na jakiś czas w Bracławiu. Ślachta jechała zaciągać się do wojska, podumałem, i ja sobie do wojska z niémi.
Nie będę państwu opowiadać, mojéj karjery wojskowéj szczegółowie, wiadome zresztą wypadki. — Mnie się dość nieszczęściło, bom w piérwszéj potrzebie raniony i za granicę uciekać musiał, bez piéniędzy, bez grosza, bez przyjaciela. Jeszcze z dziwnego przeznaczenia mojego, znalazł się i tu pan Drzemlik. Wierzcie, nie wierzcie państwo — znalazłem go w wojsku i niepowiém żeby mi to pomogło. — O! dobrze mi ten człowiek dopiekł — a jak na umyślnie na wyprobowanie cierpliwości mojéj, wszędym go miał, gdzie się potknąć.
Na wygnaniu w obcéj ziemi, gorzki chléb i ciężkie życie — chciało się gwałtem do kraju — powracali inni, powróciłem i ja — ale w łachmanach, o kuli. Byłem ranny w nogę, która mi się nie prędko zgoiła, musiałem długo nosić ją zgiętą i podpiérać się, jak żebrak. — Co gorzéj, że młody a kaléka, wzbudzałem co krok podejrzenia, i przez tysiące niebezpieczeństw, wlekąc się krajem prawie nieznajomym, dociągnąłem się jakoś do domu, gdzie mnie nikt niepoznał, psy nawet!
Matki nie było, brat jeden gospodarzył, przyjął mnie jak brat i podzielił się kawałkiem chleba. Nie wiele go było. Żyd cyrulik z Płocka powoli wykurował jakoś, że stąpić na nogę mogłem, i niedługo bez kuli się obszedłem. Jak tylkom wyzdrowiał nie chciałem być bratu ciężarem i znowu zaciągnąłem się do wojska. Od téj pory nie było bitwy, nie było spotkania ważniéjszego w którém bym niebył. O! widziałem wiele, doświadczyłem wiele, a ran moich nie policzę; dziwuję się czasem, że jeszcze żyję, gdy wspomnę wiele ze mnie krwi wyszło, wiele razy końskiemi kopyty tratowany byłem i za umarłego na placu zostawiony. Wzięty nareście w niewolą, dostałem się w ciżbie innych w głęboką Rossją, zkąd nas potém pouwalniano do domów — Ale nim to nadeszło, życie się stérało i na końcu jego, było ubóstwo jak na początku — nic więcéj; znękanie i zwątpienie o sobie, brak sił i nadziei w dodatku. — Niemyślałem już wcale o dalszéj krescytywie, wzdychałem tylko do siakiego takiego kąta aby gdzie spocząć.
O kiju dowlokłem się znowu na Mazowsze; gorzéj tu jeszcze teraz zastałem niż wprzódy. Brata nie było, siostra zmarła, a majętność nasza poszła w cudze ręce. Począłem process o moją część, która mi się należała z ojczystego majątku, poczciwy jeden adwokat mi pomagał, i tak pomagał, że w ostatku dał mi pięćdziesiąt oberzniętych dukatów i z wszystkiego pokwitował. Niewiedziéć co było robić, a żal rodzinny kąt opuszczać. Wziąłem dzierżawkę i ostatek straciłem. Dopiérom się został, w jednéj kapocie o pięćdziesięciu złotych i o kiju co mnie z Rossyi tu aż przywiódł. Wziąłem go z kąta i puściłem się w imie Boże, w świat znowu, ale bez myśli i bez nadziei, smutny a nie wiedząc co począć.
Nie wiedziéć jak, zbiérając po drodze łupiny dawnéj wesołéj na Podole podróży, udałem się tąż samą co wprzódy drogą. Szedłem machinalnie nie śpiesząc się, bo nie było do czego, i odpoczywając, gdzie dach gościnny znalazłem. Mniéj ich już tu było niż wprzódy — czasy się odmieniły bardzo i ludzie!
Tak jakoś dowlokłem się do Kustynia, gdzie u Ojców Bernardynów gościnnie przyjęty, postanowiłem wstąpić do zakonu. Nie mówcie panowie, że zakony są niepotrzebne i do niczego się nie zdały, jak to często teraz słyszéć się daje. Oprócz ludzi co mają wokacją służyć Bogu i chwalić go, gdzież się podzieją ci wszyscy, co wyszli z życia, jak okręt skołatany burzą — niemając dachu, przyjaciół i rodziny? Gdzie się podzieją siéroty stare i wydziedziczeni z szczęścia i nadziei? dla nich miejsce pod skrzydłem Bożém, w murach zakonnych. Na wszystkie kaléctwa serca i umysłu, w boju życia odniesione, miejsce w tych wielkich szpitalach, założonych przez miłosierdzie i litość, w imie Boga żywego. Nie krzyczcie państwo na klasztory, bo gdyby ich niestało, wiele ludzi znalazło by się bez kąta, bez dachu, a co gorzéj i bez religijnéj pociechy, jaką daje ustronne życie mnisze.
W Kustyniu mały czas przebywszy, udałem się z listem przełożonego, na nowicjat do Zasławia. Był to pamiętam ranek zimowy, gdym z biciem nie małém serca, wszedł w ogromne i wspaniałe mury Zasławskie. Nie zaraz przypuszczony zostałem do celi przełożonego, który był zajęty. Około godziny dziesiątéj, dali mi znać, że wejść mogę i wskazano drzwi, nad któremi wisiał czarny obraz świętego Franciszka, odbiérającego święte znaki męki Zbawiciela. — Zapukałem:
— Wejdźcie — ozwał się głos.
Nie wiém czemu usłyszawszy go, choć niepoznałem, kto przemówił, zadrżałem, i z bojaźnią za klamkę ruszyłem. Wszedłem kłaniając się nizko przed Przełożonym, który stał u drzwi. Podnosząc dopiéro głowę, spojrzałem na niego i — cofnąłem się.
Mimo wybladłéj twarzy, ogolonéj głowy i zmiany stroju, poznałem dawnego nieprzyjaciela Drzemlika.
Chciałem już nie oddając listu wynijść nazad i nie probować nawet szczęścia, tak pewny byłem, że go tu nie znajdę. Widok człowieka, co się wiele do nieszczęść moich przyłożył, pomieszał mnie do niewypowiedzenia, myślałem że jakaś fatalność cięży nademną.
Tymczasem wpatrywał się we mnie Przełożony niespokojnie i pilnie, a widząc że biorę za klamkę i chcę nazad odchodzić, wstrzymał mnie za rękę, mówiąc:
— O Boże! miałżeby to być ón!
— To — to ja, nie mylicie się, odpowiedziałem — ale was trudzić nie będę — idę.
— Zmiłuj się! stój, człowiecze, Pan Bóg cię sprowadza na moją drogę, przez łaskę swoją osobliwą nademną, abym choć w części nagrodził krzywdy jakiem ci wyrządził. Zmiłuj się stój — dodał — pod tą suknią nie Drzemlik dawny twój wróg, ale przełożony Zakonu, Ojciec Felicjan do ciebie przemawia. Czyż mi nie przebaczysz! czyż twardszy będziesz odemnie!
To mówiąc Ojciec Gwardjan rzucił mi się do nóg, ja jemu i popłakaliśmy się obydwa rzewnemi łzami, wspominając dawne dzieje. O! nagrodził mi swojém staraniem, troskliwością, łagodnością, serdeczną litością, co wprzódy złego uczynił ten człowiek. Dziwnie bo się odmienił i szczérze za grzéchy żałował, a póki żył (bośmy go rychło pochowali z wielkim wszystkich żalem), pielęgnował mnie, jak brata rodzonego.
Otóż cała historja — dodał kwestarz, powoli zażywając tabaki i dobywając chustki z szérokiego rękawa — cała, bo te niedogryzki życia, już się nie rachują. — Człowiek wdziawszy suknią zakonną, wdział ducha nowego i jakby narodził się na nowo. Życie jego jest rozmyślaniem o przyszłém i wieczném i jakby wstępem do niego — Teraźniéjszość obojętna i mała. — Ludzie wydają się dziećmi co się o zabawki kłócą i za bańkami mydlanemi biegają — mnie mój obowiązek kwestarza wiedzie jeszcze ciągle w świat, ale Bóg mi świadkiem, nigdym patrząc na was mili panowie, waszego losu nie zazdrościł. Gdybyście mieli rozum, dodał z uśmiéchem, wszyscy byście powinni po szczęście pójść do Zakonu.
Staś sie uśmiéchnął i wstali, bo podano właśnie wieczerzę.
August westchnął, Matylda zamyślona poprowadziła ich do jadalnéj sali.




III.
WYJAZD. SKĄPIEC.

ROZDZIAŁ III.



NAPRÓŻNO starał się August wszelkiemi sposobami, wrócić dawną wesołość, życie, choć pozór szczęścia Stanisławowi. Nic go rozruszać nie mogło. Tęsknił i nudził się w domu wyraźnie, ziéwał széroko, w dzień pragnął wieczora, wieczorem klął noc i chciał dnia, a oczéwiście nie kontent był ze wszystkiego. Pieszczoty Matyldy, szczebiotanie dziecka, ani go rozweselić, ani rozmarszczyć nie mogły — czasem dość niechętnie i nie grzecznie odpychał ich od siebie. Przejażdżki za dom z początku rzadsze, poczęły się pod rozmaitemi pretextami stawać częstsze a częstsze — a z nich powracał Staś, nie wiele weselszy. Ta tylko korzyść znich widoczną była, że się w domu potém, jeszcze bardziéj nudził.
Biédny August, próżno lekarstwa szukał. Skutkiem przywiązania do siostrzeńca wnikał on w stan jego duszy, wcielał się w niego i odgadywał co się z nim działo. Potém rozumował i przemyślał.
— To co widzę musi być koniecznością, mówił w sobie. — Człowiek wszystkiém się przesyca, gdy używa bez miary. Najczystsze szczęście, spowszednieje nieprzerwane. W pewien sposób przeciwności są potrzebne. Młody namiętny jak Staś człowiek, musiał przyjść nie pomierném użyciem szczęścia, do przesytu. W piérwszych chwilach zdaje się ono nie wyczerpane, aż gdy dno czary czarne postrzeżesz, przekonasz się że wszystko ma koniec. Jeden dwadzieścia lat życia, drugi dziesięć dni, spożywa swój kęs pomyślności. Stasiowi potrzeba rozrywki, dystrakcij, podróży, aby po nieco dłuższém oddaleniu zdomu, uczuł swoje domowe szczęście.
Z wszystkiém się oswaja, do tego stopnia, że się potém nic nie widzi. Trzeba go odwiéść — koniecznie go odwiéść.
Dawne życie rycerskie ślachty, to miało w sobie lepszego, że zajmując człowieka, odrywając od domu, niedając mu niewieściéć, stokroć potém droższym czyniło spoczynek, pokój domowy i ciszę swojéj zagrody — wywiozę go ale gdzie? ale jak i pod jakim pretextem?
Nie długo August szukał pretextu, Staś sam mu się nastręczył z projektami podróży, które nieustannie po głowie mu chodziły. Wybiérał się raz do Warszawy, to znów za granicę do wód, z żoną, bez żony. Co dzień robił projekta i nazajutrz je odmieniał, znać było, że walczył jeszcze z sobą. Z początku nie ośmielił się wyjawić z myślami przed wujem, a gdy ten na wpół drogi go spotkał, Staś z najwyższém uniesieniem, przyznał się że marzył także o podróży.
— Więc cóż ci przeszkadza jéchać? spytał go August.
— Juściż — zapewne — nic mi nie przeszkadza — odrzekł zaambarassowany widocznie Stanisław. — Ale widzisz wujaszku — tyś nigdy nie był żonaty, i nie wiész, że od żony — że —
— Wiém doskonale, że wszystkie przywiązane i poczciwe żony jak twoja, cieszyć się nie mogą z wyjazdu ulubionego męża, ale jestem przekonany, że żadna z nich, nawet w dobrze zrozumianym interessie własnym, męża przyszytego do sukni trzymać nie będzie. Ja sam ją uprzedzę o podróży jeśli chcesz.
— Bardzo dobrze — i —
— I powiém jéj, żem ją doradził, żem cię na nią namówił, i że towarzyszyć ci będę.
— Jako anioł stróż mojéj wierności małżeńskiéj, nie prawdaż? I Staś się rozśmiał.
— Ty żartujesz, rzekł August, ale kto wié, czy przytomność chłodnego jak ja człowieka, nie może być użyteczną młodemu jak ty — i gotowemu —
— Gdybym był tak gotów na wszystko jak sądzisz wujaszku, nie wiele by twoja obecność pomogła.
— Mylisz się, musiał byś miéć wstyd. —
— Wstyd? a cóż wstyd pomaga? Człowiek bardzo często wstydząc się, głębiéj jeszcze grąży się, w to, co czuje niegodném siebie i występném.
— To jak do człowieka.
— Jak do namiętności, ja myślę, —
— Do obojga — jeśli chcesz. — Człowiek jest jedną stroną, a namiętność drugą w téj walce.
— Zapewne, ale dajmy pokój temu traktatowi o urojonych namiętnościach i wybiérajmy się w drogę.
— Zgoda — wybiérajmy się, ja idę do Matyldy i uprzedzę ją. — Ale — a propos — dokądże jedziemy, bo dotąd wiémy tylko że wyjeżdżamy.
— Ja myślę, że —
— Że — dokądże?
— Do Warszawy —
— Zgoda na Warszawę, zawszem serdecznie lubił, to wesołe, trzpiotowate i pełne życia miasto. — Chcąc się zabawić, niemożna wybrać lepszego miasteczka.
— Waruję tylko, dodał August, że ponieważ jedziemy bez interessu pilnego, bez pośpiechu, korzystać będziemy z podróży dla widzenia kraju i ludzi.
— Najchętniéj, i zbiérać będziemy po drodze historje wszystkich kwestarzy, choćby miały być tak próżne jak ostatnia, dodał Staś śmiejąc się.
Po tych słowach rozeszli się i August wprost udał się do Matyldy, któréj projekt podróży oznajmił. Matyldzie łzy się zakręciły w oczach, mdło się zrobiło, ale prędko przyszła do siebie.
— Jestem pewna, mówiła w duchu, że to inwencja Augusta, Staś by nigdy nie przedsięwziął tak długiéj i bez celu podróży — albo jeśliby jechał, wszakby mógł mnie wziąść z sobą.
Zapytany w kąciku, z wymówkami i łzami, Stanisław tak się niezgrabnie tłómaczył przed żoną, że ona ugruntowała się w przekonaniu, iż August wymyślił tę podróż i Stasia na nią, prawie gwałtem namówił. A po cichu gniéwała się na Augusta i wieczorem słowa do niego nie przemówiła; tymczasem Staś odzyskał w chwili swój wesoły kawalerski humor, śpiéwał, skakał, kręcił się wybiérając w podróż, i oko trochę doświadczeńszéj i mniéj uprzedzonéj kobiéty, łatwo byłoby poznało, że gwałtem namówiony inaczéj by się sposobił do drogi. Matylda jednak nie straciła przekonania, że August wciągnął dla swojéj przyjemności, przez egoizm, który przeklinała, biédnego Stasia — w tę nudną dla niego przejażdżkę:
Obiecano powrócić jak najprędzéj, a Staś całując żonę w czoło, dał słowo pisywać co tydzień, gdziekolwiek znajdować się będzie. Konie stały przed gankiem, tłumoki zapakowano, August stał w paltocie, z laską w ręku, gotów wsiadać, lecz smutny. — Staś po dziesięć razy wracał płaczącą żegnać Matyldę. Nareście siedli do powozu i ruszyli, oglądając się jeszcze i machając chustką do stojącéj na ganku, smutnéj, opuszczonéj żony.
Jak przed wyjazdem z domu, August pewien był siebie, pełen wiary w krok do którego wiódł Stasia i obiecywał sobie najpiękniéjsze skutki z podróży, tak teraz, gdy już wyjechali, nagle, jak zwykle bywa, wątpić począł o skuteczności swego lekarstwa.
— Kto wié, mówił w duchu, jaki z tego skutek być może. A nuż Staś się gdzie zbałamuci, rozkocha, nie będęż miał na sumieniu, nie będęż odpowiedzialny za to przed Matyldą? Bezpotrzebnie wziąłem ten ciężar na siebie — ale stało się — muszę go pilnować! Ciężkie rzemiosło! pilnować młodego, zapalonego chłopca, który przysięgam, już marzy o kobiétach, wypadkach — i układa jak zdradzi żonę i jakie będzie miał potém zgryzoty. Nie trzeba mu dać się zamyślać, bo myśli przygotowują do uczynków.
To mówiąc w duchu — począł August obojętną ze Stasiem rozmowę, którą jak mógł utrzymywał, z wielkiém utrapieniem towarzysza podróży, żądającego zostać z myślami i marzeniami własnemi.
— Na noc, rzekł August, wiozę cię do naszego krewnego, pana Marszałka Sulmirzyckiego.
— A! do tego skąpca! zawołał Stanisław, chyba chcesz wuju, abyśmy z głodu u niego pochorowali się — a jeśli nas raczy przyjąć jeszcze.
— Nie bój się, ja odpowiadam za wszystko. Warto téż coś przycierpiéć, byle zobaczyć zblizka człowieka, jakiemu podobnego, na kilkadziesiąt mil w koło nie znajdziesz. Gdyby Molière żył, dałbym mu go, jako ciekawe studium — Tym czasem ty korzystać będziesz i nauczysz się, jak się robią wielkie fortuny.
— Juściż nie skąpstwem, wuju!
— Nie jedném skąpstwem to pewna, ale skąpstwo jest wielką do tego pomocą. Skąpstwem nie nabywa się grosz, ale przemysłem; ono zaś utrzymuje nabyte i niedaje mu się rozchodzić, ono składa z rozbitych groszy, produkcyjne kapitały. Nasz skąpiec wart jest widzenia, bo niepodobny ile wiém, do żadnego z opisywanych i znanych. Jest to osobny gatunek skąpca zaszczepionego na przemysłowiczu.
— Wyznaję jednak, że wolałbym sto razy nocować w karczmie i wygodniéj by nam było, niż na téj wizycie, na któréj będziemy głodni i do tego ambarassowani.
— Spuść się na mnie — nasz Sulmirzycki wart trochę fatygi i kłopotu, minąć go byłoby największym błędem, na piérwszym kroku naszéj podróży.
— Uważaj bo oto się zbliżamy.
Jakoż mimo mocnego już i coraz bardziéj padającego zmroku, pokrywającego dalszy widok, ujrzał Staś przesuwające się mimo siebie i powozu wielkie białe jakieś budowle, które mu August tłumaczył — To gorzelnia, to browar, to cukrowarnia, tu sukiennia; to blich, to fabryka świéc.
— Więc to miasteczko?
— Wieś tylko.
Stanęli przy wielkiéj porządnéj karczmie, w środku wsi zbudowanéj, spytać o pana, ale o bytności jego w domu nikt nie wiedział. O podal widać było za stawem i rzeczką, w gęstwinie drzew biélejące ściany, słomą pokrytego domu, pojechali mało uczęszczaną drogą, na któréj najwidoczniéjszym śladem, był porozrzucany niedawno wywożony nawóz słomiasty. Do koła domu ściskały się zabudowania gospodarskie, ogromne stodoły, magazyny, owczarnie, obory, stajnie murowane, bite z gliny, plecione z chrustu, stawione z drzewa. Każdy budynek otaczały rozłożyste, kanadyjskie topole.
Na drodze pusto było, pusto koło budowli, pusto we dworze, pod którego zatarassowaną bramę podjechali nareście. Dwór stał na obszernym dziedzińcu, którego trawnik zasiany był widać owsem, bo po nim jeszcze żółta ścierń pozostała. Żywéj duszy koło domu — wrota zabite i drągiem poprzecznym zawalone, śladu nawet zajazdu nie widać.
— To widocznie pustka, rzekł Staś.
— Mówię ci że to dom mieszkalny Sulmirzyckiego.
— Więc chyba od roku nikt u niego nie był?
— Bardzo być może — I od roku także może sam marszałek nigdzie nie wyruszył; ale nie mniéj pewna, że to jest dziedziniec i dwór.
— Ależ wszystkie okna okiennicami pozabijane,
— To tylko z téj strony, od podwórza i drogi.
Służący z wielką pracą odważył drąg zapiérający bramę, poodsuwał kołki i kocz wtoczył się w dziedziniec po grudowatéj ziemi, aż pod zamknięty i zabity ganek.
August wysiadł — Chodźmy rzekł, szukać pana.
— Dokąd?
— Zobaczysz — Byleby tylko nas psy nie zjadły.
W téj chwili właśnie, dwa ogromne morągowate brytany, wysunęły się z za węgła, i na widok ludzi, których spotykać wcale nie były przywykłe, poczęły przeraźliwą wrzawę, August musiał się cofnąć do powozu.
— Czekajmy, rzekł, ktoś wyjść musi.
Po dość długiém oczekiwaniu, znowu z za węgła od prawéj strony, od małego ganeczka, do którego przystępu psy broniły zażarcie, ukazała się łysa, siwiejąca, odrobiną włosów pokryta głowa, parą oczków błyszczących ciekawie się przybyłym przypatrująca.
— Hola! mosanie, zawołał Staś — prosiemy tutaj.
Głowa cofnęła się i znikła, a psy znowu w najlepsze ujadać zaczęły. Minęło minut kilka i głowa siwa ukazała się nareście, a za nią pół ciała, potém całe ciało człowieka starego, zgarbionego, kładącego ciasny kaftan na rękę, która weń z wielkim oporem się wciskała. Człowiek ten miał spodnie łosiowe wyszlifowane noszeniem, buty długie, kaftan bez barwy zawiązywany na tasiemeczki na piersiach; a drugi siwy sukienny, na wiérzch piérwszego mający się włożyć. Ale to było dopiéro desiderandum.
Z jedną ręką w rękawie, drugą przy nadziei rękawa, postąpił stary ku przyjezdnym, z miną zafrasowaną i nie radą.
— Jak się ma Wincenty? pozdrowił August. A co tam dobrego słychać? Pan jest w domu?
— Niéma pana.
— Niéma! doprawdy niéma? spytał August znowu.
Stary zamilkł, cisnąc ciągle rękę do nieposłusznego rękawa.
— Pewnie niéma?
— Nie, niéma.
— Czy to jak dla wszystkich, czy to jak dla mnie?
— Ale kiedy niéma?
— To może, jeśli nie w domu, w ogrodzie, w stajni?
— Nie — pojechał!
— Dokądże pojechał!
— Albo ja wiém!
— Na taką drogę, na taką porę!
— Kiedy bo pan nie wierzy.
— Bo wiém że jest w domu.
— Jak to panie?
— Wiém że jest.
— A to niech pan szuka.
— Odwiozłem mu nawet mały dłużek i chciałem oddać, dodał August trącając Stasia.
Na te słowa stary podniósł głowę widocznie zafrasowany i pomięszany, nie wiedząc co powiedziéć.
— Ale kiedy go niéma.
Stary się rozśmiał i wskazał na prawo ku ganeczkowi, potém ruszył ramionami.
— A może jest, czy ja wiém, może powrócił, bo miał powrócić dziś, a ja tutaj siedzę — to może niewiém — może i powrócił.
— Prowadź że nas!
Wysiedli, stary jeszcze nie naciągnąwszy rękawa, podreptał przodem oglądając się i tak wiódł na ganeczek, pokazał ręką na korytarz długi, a sam został u drzwi.
— Chodźmy, rzekł August.
Weszli w ciemną, długą sień, na któréj obie strony otwiérały się drzwi — niektóre z nich były hermetycznie zamknięte, inne bez zamków, zabite drągami, inne otworem stały.
August z zimną krwią zaglądał przez dziurki od kluczów.
— Tu owies, mówił, tu jakieś graty stare, tu uprząż zbutwiała, tu ciemno — ale gdzieś przecie znaleźć gospodarza musiemy. Weszli do jednéj izby, gdzie Wincenty rozłożył był swój warsztat szewcki i krawiecki, ale prócz kota nikogo nie było. Stary Wincenty szewc i krawiec, a w potrzebie nagłéj rymarz i stolarz, na rozkazy pana, żył tu od lat kilkudziesiąt w ciupce z zabitém oknem, pełnéj wyziewów dziegciu, smoły, skór i stęchlizny.
— Niedaleko i pan być musi.
Zapukali do blizkich drzwi, ale nie było odpowiedzi, August zajrzał przez dziurkę.
— Jest, rzekł, jest, tylko się przyczaił.
Zapukał powtóre. —
— Do nóg upadam marszałka.
Chwila upłynęła w milczeniu.
— Panie Marszałku! nasze uszanowanie!
Cóś nareście zaczęło się szamotać, dréptać i drzwi odryglowały się, nieco przetworzyły, głowa ukazała ostrożnie.
— Kto tam? dał się słyszéć cichy głos chrapliwy.
— August.... z siostrzeńcem przybyli złożyć uszanowanie stryjowi — i —
— A — a — a — Pan August! a! a! a!
Głos podnosił się od cichego, do wykrzyknika prawie.
— O to gość! o to gość! a czemuż mi znać nie dali, o to gość! Bardzo mi miło! kochany August! A to siostrzeniec? Niechże go uściskam, kochany kuzynek! Bardzo mi miło! Hm! jakże mi przykro! musieliście czekać! Ha! może wam powiedzieli że mnie niéma? A to widzicie zamykam się od tych niegodziwych sądowych, co mnie najéżdżają i obdziérają. Przeszłego tygodnia byłem zmuszony dwóm skórę przetrzepać, i teraz będę miał śledztwo.
I Marszałek zaczął wołać na całe gardło: Wincenty! który pośpieszył, kaftan wiérzchni jeszcze na jednym tylko mając rękawie, bo drugiego zaprzestał już nakładać, sądząc że się może bez téj pracy obejdzie, gdy goście pana w domu nie znajdą.
— Konie do stajni — rozpakować! naturalnie będziecie nocowali!
Staś obejrzał się ciekawie po pokoju który był ciasny, maleńki, o jedném oknie wychodzącém w gęstwinę ogrodu; dwoje drzwi wiodło z niego w prawo i lewo, oboje zamknięte na antabki i kłódki. W pokoju tym, był stół zarzucony ogromnémi xięgami rejestrowémi i raportami z folwarków i fabryk, kanapka stara na nogach kręconych, pomalowana czarno, dwa krzesełka niegdyś żółtą trypą wybite, kantorek bombiasty, klucze na kołkach, kilka par butów, samowar w kominie i kufer o kilku kłódkach i żelaznym pręcie.
Marszałek Sulmirzycki, człowiek mogący mieć lat sześćdziesiąt, dosyć jeszcze czerstwy, trochę zgarbiony, z oczkami czarnemi żywo latającemi, i ogromnémi stérczącemi od głowy uszami, z nosem napuszczonym na wargi, z których jedna tylko spadająca wystawała i zwisła; miał na sobie wytarty surdut podbity futerkiem, buty ciepłe i kafftanik wełniany siny pod spodem.
— Siadajcież, siadajcie — A może będziecie co pić albo jeść? Hę?
August milczał, Staś za nim.
— Juściż choć herbaty napijecie się — Nastaw samowar, Wincenty.
Goście usiedli oczekując na obiecaną herbatę, która tém potrzebniéjszą wydawała się, że pokój był nie opalany.
August zaciérał ręce.
— Co to, czy nie chłodno? spytał Marszałek.
— Trochę!
— Doprawdy! Ja to tak przywykłem do chłodu, że go nieczuję, powiadają że to w czerstwości ciało utrzymuje — A u nas dodał, tyle kosztuje opał. Nie mogę się go do fabryk nastarczyć. Mam téż takie opętane piece, że choć najmocniéj napalą, to do drugiego dnia wystygnie — dałem tedy pokój i już wolę całkiem nieopalać, to próżna praca!
— Ha! no! jakże tam? co słychać? spytał po chwili Angusta — Ceny zboża, urodzaje i handel? jak idą?
— Jak zawsze, nie najlepiéj.
— Nie najlepiéj! proszę! Zaraz państwu służyć będę, pójdę tylko rozdysponuję.
Wyszedł i pomruczawszy coś w korytarzu, powrócił, siadł przy Auguście; począł go klepać po kolanie i odezwał się znowu z czułością.
— Jakżem rad że widzę! prawdziwie cieszę się niezmiernie!
Uściskał Augusta i natychmiast odwracając się krzyknął na Wincentego.
— Hola! Wincenty! Herbata.
Wincenty wszedł w jednym rękawie, jak zawsze, bo drugiego jeszcze nie miał czasu nałożyć.
— A co herbata?
— Proszę no pana —
Poczęli coś szeptać.
— Jakto może być? zawołał Marszałek.
— Cóż to się stało? spytał August.
— Hm! a! to nieszczęście! powiada mi Wincenty, że cukru zapomnieli kupić.
— Jeśli marszałek pozwoli, my mamy wszystko swoje.
— Ale jakże mam pozwolić! w moim domu! zmiłuj się — To się musi znaléść! Wincenty kiwnął głową i rzekł ze stoicką bezczelnością.
— Niéma panie i nie będzie.
— Każ podać nasz podróżny kufereczek, rzekł August.
— Ale zmiłuj się! zawołał marszałek.
Wincenty wyszedł i powrócił z kuferkiem podróżnym, któren postawił przy drzwiach.
— Na taką bo fatalną porę natrafiliście! dodał niby zafrasowany Marszałek, właśnie i kucharza niéma.
— To nic, jest nasz, rzekł August.
— Wprawdzie mam kuchtę, ale spiżarnie pozamykane i klucznica wybrała mi się na jarmark. Loch zamknięty! Muszę chyba posłać po nią — Chciałem was uczęstować najlepszém winem mojém. To jak na złość! jak na umyślnie! Niechże choć owsa koniom dadzą — rzekł donośnie.
Wszedł Wincenty.
— Niéma panie młóconego, ostatek oddali pańskim koniom.
— Ale to nie może być, to nie może być! zakrzyczał Marszałek, takich miłych gości tak przyjmować!
Zaczął ściskać Augusta i Stasia i protestować się z przywiązaniem i przyjaźnią.
— Co pomyślicie o moim domu, co powiécie po takiém przyjęciu!
— Zmiłuj sie Marszałku bez ceremonij — rzekł August, po kuzynowsku.
— Masz rację, wiec już nie będę robił ceremonij — Po owies, poszlecie sobie na wieś, dostaną pewnie, albo lepiéj każę zawołać gumiennego, dajcie mi dwa złote, a on wam kupi.
August dał rubla i rzekł:
— Niechże i siana kupi.
— Siano u mnie jest! odpowiedział marszałek, każę dać, tylko pewno go wasze konie jeść nie będą, bo niedobre, grube, lepiéj kupić. Zaraz wam każę resztę przyniéść.
Wyszedł, August ze Stasiem rozśmieli się półgębkiem i spojrzeli po sobie, a choć dla ciemności w pokoju niepostrzegli uśmiéchu i wejrzenia swego, domyślili się ich.
Po chwilce drzwi się otwarły i Marszałek wtoczył znowu.
— Prawdziwie, zawołał, nie pojmuję już tego? Wszak to i świécy niéma? Ta przeklęta klucznica wszystko pozamykała!
— Każem swoje oprawić, rzekł August i wyszedł z kolei, dać rozkazy służącemu. Wkrótce wniesiono w podróżnych srébrnych lichtarzach, dwie woskowe świéce i herbatę urządzoną przez kamerdynera Augusta.
Marszałek przypatrzył się wprzód lichtarzom, które podnosząc w ręku ważył, potém jednę z świéc zgasił.
August sądząc, że się to stało przypadkiem, zapalił ją. Marszałek podkradł się i zgasił znowu.
— Co to jest? że ta świéca gaśnie?
— Przepraszam — odpowiedział gospodarz, to ja zgasiłem ją — światło mi na oczy szkodzi, nie mogę zniéść dwóch świéc razem.
— A, to co innego.
Podano herbatę — Marszałek przyjął ją z uśmiechém i posmakowawszy, dorzucił cukru kawałek.
— Wyborna, rzekł, dawno, takiéj niepiłem, wyborna, zamawiam sobie drugą szklankę.
Zaczęta rozmowa, toczyła się o rozmaitych przedmiotach; gospodarz utrzymywał ją z żywością i dawał dowody wielkiego rozsądku, głębokich wiadomości zwłaszcza w przedmiocie handlu i przemysłu. Nieraz zdziwili się nasi goście, niespodziéwaną uwagą, postrzeżeniem dowodzącém niepospolicie uorganizowanéj głowy. Z zimną krwią i wesołém obliczém, popijał Marszałek cudzą herbatę, i bawił gości przynajmniéj, gdy ich nie traktował, to go wprawdzie nic nie kosztowało.
Kucharz Augusta z zapasów podróżnych, przygotował wieczerzę, którą Marszałek przyjął jak rzecz najnaturalniéjszą w świecie, zajadał smaczno bardzo, i w skutek zapewne podsycenia, stał się weselszym jeszcze i bardziéj ożywionym niż wprzódy.
August ze Stasiem zagryzali sobie usta ilekroć wspomnieli śmiészne swoje położenie, ale gospodarz zdawał się go niewidziéć, lub miéć za zupełnie naturalne.
Wincenty, który kręcił się czasami po pokoju, zawsze tylko w kaftanie na jeden rękaw włożonym, zapewne wnosząc że nie warto go kłaść, kiedy niedługo zrzucać będzie potrzeba — spoglądał na herbatę i wieczerzę, okiem zimnego postrzegacza. Wcale się temu nie dziwił.
Dla ludzi potrzeba téż było, jak dla koni, jak dla powozów, zaopatrzyć się za dworem, bo we dworze albo istotnie wszelkich zapasów brakło, albo wcale nie dla gości przeznaczone były.
Marszałek sam żył zwykle kartoflami na zimno, potrawami, które oszczędzając opału raz tylko w tydzień gotowano, chlebem, rybką żydowską i wszystkiém co go najmniéj kosztować mogło. Miał zapasy w domu, ale od nich klucza nie dobywał, chyba w ostateczności.
Lubił ón i pojmował wszystko; dobrą kuchnię, dobre towarzystwo, piękne ubranie, piękne urządzenie domu, ale admirując to u innych, korzystając kiedy mógł, sam nie naśladował nikogo i sobie wcale niedogadzał[3]. Po herbacie i wieczerzy, potrzeba było myśléć o spaniu. Marszałek wyszukał w szufladce klucza na rzemyczku, otworzył drzwi boczne i wyznaczył bliski pokój dla gości. Był to dość obszerny salonik dawniéj, ale opuszczony zupełnie i nie opalany od dawna, napróżno się przymawiano do ognia na kominku, nic to nie pomogło, gospodarz był głuchy, a dosłyszawszy z musu o chłodzie, jął dowodzić wielkich skutków zimna na utrzymanie czerstwości ciała.
Zaczęto słać łóżka na dwóch zbutwiałych czarnym włosieniem pokrytych kanapach. Marszałek chodził po pokoju i zdawał się ciekawie oglądać salonik, jakby go dawno nie widział.
— Mój Boże, rzekł po chwili — Jak to wszystko na świecie nie ubłaganie się niszczy. Napróżno się chowa, oszczędza, w schowaniu zjada rdza, wilgoć, pył; a używając, niszczy używanie, niéma sposobu.
— Jedne tylko piéniądze, używaniem się nie niszczą, gdy się ich roztropnie używa, rzekł August.
— A! nie mów mi pan tego, nie mów, odparł Marszałek! Co mnie te fabryki kosztują, co zakłady gospodarskie, a ile przynoszą! Obacz Wacpan rejestra!
— Niezechcesz ich pokazać?
— Owszem, ale się zdziwisz, jak to mało czyni potrąciwszy koszta utrzymania, opłaty oflicyalistów i t. d.
— Wieleż naprzykład?
— Gdyby i dwadzieścia procentów, to mało, rzekł Marszałek, piérwszy pożar co przyjdzie może wszystko zniszczyć.
— A assekuracja?
— To zbyt drogo kosztuje, wolę pilnować.
— Przy tak wielkich dochodach, mógłby się pan jednak zebrać na opłatę assekuracij.
Przy wielkich dochodach, odparł zimno Marszałek — Wacpan pewnie myślisz, że ja mam miljony?
— Niechybnie, tym bardziéj, że ich nie używasz!
— Jak to nie używam?
— Przecież Marszałku —
— Przecież przeszłego roku powiozłem z sobą do Kijowa 30,000 rubli srebrnych karbowanych. — No i co na to powiész? ledwiem miał o czém powrócić do domu.
— Cóżeś z niémi zrobił?
— Oddałem na Bank.
Marszałek wyrzekł to z najzimniéjszą krwią w świecie i westchnął.
August rozśmiał się na całe gardło.
— Dla kogóż zbiérasz? zmiłuj się.
— Dla kogo? Naturalnie dla siebie.
— Kiedyż użyjesz?
— Wszakże używam, kochany Auguście, używam tak jak... mi najmiléj — to się nazywa spodziéwam się używać.
— Ani słowa —
Chwilę jeszcze pogadawszy, pochodziwszy od krzeseł, do kanap i zwierciadeł, na których śledził gospodarz, czy ich czas nieuszkodził, rozeszli się nareście, dając sobie dobra noc.
Goście nieśmieli rozmawiać, wiedząc o blizkiém sąsiedztwie Marszałka i w krótce cichość przerywana tylko szczekaniem psów, nastąpiła. W pół godziny poczęło się jakieś brząkanie kluczów, chodzenie i Staś który spał bliżéj drzwi, usłyszał wyraźnie następującą rozmowę, gospodarza z Wincentym.
— Zebrałeś ty kości z wieczerzy dla psów?
— A jakże panie.
— I chléb co się został?
— I chléb.
— A herbatę? pewnie wyrzucili! Ty wiész że ją wybornie pić można drugi raz, a nie, to do wódek na szynki zda się dla zafarbowania.
— A jakże panie.
— Koniom owsa mniéjszą miarę trzeba było dać. Gdyby kupowali w karczmie nie dali by im większéj — wszystko jedno że brali u nas w Magazynie. Siano ty wiész po czemu?
— Po trzy grosze wiązka.
— W karczmie maleńkie wiązki, trzeba było i u nas takie powiązać.
— A jakże panie — taż są.
— Obszedłeś ty dokoła dwór?
— Dwa razy.
— A cóż?
— Nic — spokojnie.
— Byłeś gdy ludziom jeść dawali?
— Byłem panie, jak zawsze, pod miarą i wagą.
— Niech się nie obżérają, bo potém tylko cérulika a cérulika potrzeba, cérulik nie ruszy się bez dwózłotowki.
— Nie przedawałeś dziś plewy?
— Nie panie, żydzi nie przyjechali.
— Poprawiłeś mnie buty?
— Rzemienia niéma panie.
— Jakto niéma? żeby z półtory pary butów nie można jednéj wysztukować.
— Podeszwy się starły.
— Ty mnie zawsze durzysz temi podeszwami, a to nie może być, żebym ja ich tyle darł!
— Niech się pan przekona, niech zobaczy.
— Na to ty szewc żebyś połatał.
— Kiedy w kawałki podarte.
— Ale od czegóżeś szewc, i jész mój chléb?
Wincenty westchnął ciężko.
— Tylkoć panie chléb.
— Nie grzész! nie grzész! a co ja lepszego mam od ciebie?
— Już to prawda panie, odparł Wincenty, tylko że pan ma pociechę w tych pieniądzach, w zbiorze, a ja —
— Bałwan jesteś, naprzód że ja niémam i nie zbiéram, bo mnie strasznie te fabryki i officjaliści zjadają, a powtóre że powinieneś się pocieszać tém, że poskramiasz żądze ciała i nie grzészysz niepohamowaném obżarstwem, co jak wiész —
August który za boki się brał, słuchając ze Stasiem, szepnął mu po cichu:
— Wiész jak Marszałek odprawia ubogich? Oto gdy przyjdzie do niego żebrak — powiada — Idź mój kochany — idź, niechcę się sprzeciwiać woli Bożéj. Chciał cię widać P. Bóg ukarać i uczynił ubogim — święta wola Jego — idź mój kochany.
— To szyderstwo, rzekł Staś.
— Kto wié, może to przekonanie, które wyrabia tylko namiętność, odparł August. Marszałek nie lżéjszy jest i nie lepszy dla siebie jak dla drugich. Umiérający ze zbytku krwi, gdy mu zagrożono śmiercią, jeśli jéj puścić nie każe, z przywołanym targował się cérulikiem, i gdy ten dwa złote zażądał, odprawił go woląc umrzéć niż tyle zapłacić. Szczęściem był tam ktoś, co te dwa złote ze swojéj kieszeni potajemnie zaofiarował. Był to jeden z officjalistów Marszałka.
Rozmowa tymczasem ciągnęła się daléj za drzwiami.
— Mój kochany, mówił poważnie Marszałek — a gdzie reszta skóry od tamtych butów?
— Jaka reszta panie?
— O! niby niewiész.
— Zrzynki panie.
— A cóż to z tego że zrzynki, daj tu schować. No — a teraz, dodał po chwilce — idź ty w swoją stronę, a ja w swoją — obejdziesz wszystkich stróżów koło budowli, krzycząc werda — ja także pójdę zajrzéć gdzie niegdzie. A idąc mój kochany, dodał znowu, mów sobie pacierze, to czasu niestracisz — najdroższa rzecz — to czas — Idź że idź, bo i ja wychodzę.
Marszałek widać się wybiérał, pozamykał wszystko, zgasił świéce i po ciemku puścił się na swoją nocną wycieczkę. Nasi podróżni w dobrą godzinę potém zbudzeni zostali jego powrotem, ale zaledwie się zdrzémnęli, znowu ich stukot jakiś wybił ze snu.
— A dokąd to Marszałku, tak późno, czy tak rano? spytał August przeze drzwi.
— Druga godzina — idę do wołowni, potrzeba parobków pobudzić i zobaczyć co się tam dzieje w gorzelni — Jchmość śpijcie jeszcze, bo ciemno, a nie macie co robić, korzystajcie z czasu.
Niedługo zabawiwszy, powrócił gospodarz, położył się, ale około czwartéj, znowu wstał i poczęła się rozmowa z Wincentym, który ziéwał przeraźliwie w progu stojąc.
— Siadaj kochanku do roboty — rzekł Marszałek, kończ mój surdut.
— Niéma przy czém?
— Jak to?
— Światła.
— A świéczka com ci dał, ty widzę expensujesz jak szalony.
— Ale to temu trzy dni, a ja co dzień o czwartéj wstaję.
— Pewnie knot często obcinasz? hę! przyznaj się.
— Inaczéj nie jasno się pali.
— A na cóż jasno, byle się paliła? dziwni ludzie, nie podobna was oszczędności nauczyć — Idź do sukienni i zobacz czy powstawali.
Wincenty wyszedł.
Zaczęło nareście świtać i nasi goście zerwali się z zimnéj pościeli, aby co prędzéj uciéc z tego domu. Nastawiono samowar. Marszałek wszedł do pokoju.
— A co to, myślicie pić herbatę? Ot może bym i ja się z wami napił. Czuję chłodno!
I usiadł.
August spytał w téj chwili po kilku słowach nakręconych umyślnie o zdrowie Marszałkowéj?
Na wspomnienie żony, zaczerwienił się gospodarz, wstał i odrzekł obojętnie:
— Niewiém, niewidujemy się.
— Jak to? zupełnie.
— Zupełnie, nie mogliśmy się pogodzić — Zbyt to wielka pani dla mnie, a ja dla niéj chudy pachołek. Chciała trzymać służącą, miéć osobny powóz i konie, pod śmiésznym pretextem, że nas na to stało. Chciała wreście, żeby zimą codzień w piecach palili i co dzień jeść gotowali. No, na to, to już nie mogłem pozwolić. Utrzymywała, że choruje z zimna i głodu, chociaż to tylko był fortel kobiécy. Nic tak nie utrzymuje życia jak chłód i skromne jedzenie.
To mówiąc napił się trochę herbaty, postawił szklankę i daléj ciągnął:
— Teraz ona żyje na swojém, ja na swojém i lepiéj nam z tém. Żal mi tylko, żem się stracił na ożenienie, w którem się nie rozważnie wdał, bez potrzeby.
Marszałek westchnął. Pakowano, goście się zabiérali do wyjazdu, gospodarz najuprzejmiéj zapraszał ich, aby dłużéj zostali. Widać jednak że im było dosyć przyjęcia i odwiedzin, bo dłużéj zostać niechcieli.
Marszałek przeprowadził ich do ganku z Wincentym, któremu polecił zatarassować bramę jak najmocniéj za niémi. Gdy wyjechali z dziedzińca, August rzekł do Stasia.
— Wiész, wiele intraty ma pan Sulmirzycki?
— Nie wiém.
— Trzy kroć przeszło, i co rok dobra kupuje. Widziałeś jak żyje. Dodam, że gdy do Kijowa jedzie z pieniędzmi, nigdy inaczéj jak jednym koniem i z jednym człowiekiem.




IV.
HISTORJA HERSZKA.

ROZDZIAŁ IV.



ZBLIŻAJĄC się ku granicy Polskiéj i Bugowi, podróżni nasi dostrzegli powiększającego się ruchu handlowego; traktami ciągnęły się mimo jesiennego błota, długie sznury furmanek wiozących pszenicę do Uściługa, żydkowie latali tam i nazad bidkami, wózkami, konno, całemi bryki, w których po dwudziestu pejsatych, zamyślonych handlarzy wyglądało. Ruscy z ładunkiem miodu, łoju, żelaza, wlekli się także ku granicy, najemni ślachta i chłopi z głębi Wołynia i Podola, łatwo odróżniający się strojem, na furach cztérma końmi zaprzężonych, sunęli także ku Bugowi, ku granicy. Więcéj tu było życia, ruchu i handlu, niż gdziekolwiek bądź indziéj.
Nasi podróżni z ciekawością i przyjemnością poglądali na to zajęcie powszechne, w duchu stękając tylko, że cały kierunek handlu, cały stér jego spoczywał w ręku żydowskiém, w istocie, znać było że się tu bez Żydów nic nie działo i mimo że na pięćdziesiąt werst od granicy żydzi nie siedzieli po karczmach, tylko karaimi lub szynkarze ślachta i chłopi (co się wcale do ulepszenia karczem nie przykładało) pełno było pejsów i łapserdaków wszędzie. — Na gościńcu czernieli aż żydzi, po wsiach włóczyli się z torbami, z wózkami, handlując, a po miasteczkach policzyć ich było niepodobna.
Tu więc co się działo, wszystko za pośrédnictwem żydów, i wszelkiego handlu zysk, przechodząc przez ich ręce, częścią w nich zostawał.
Od dawna przywykliśmy krzyczéć na żydów, kto wié, jednakże, czy gdybyśmy się nagle ich pozbyli, nieznaleźlibyśmy się w stanie człowieka, co długo chorując, uwolniony od choroby, czuje że mu czegoś, do czego jak do życia przywykł, braknie. Prawda, że żydzi zaprzątnieni handlem, odbiérają nam zyski jego, lecz cóż przeszkadza współzawodnictwu, zwłaszcza w wielkim handlu zbożowym? Gdybyśmy mieli dość przemyślności, wytrwałości nadewszystko i zamiłowania w pracy, moglibyśmy wyśmienicie wiéść też same handle co żydzi; a mając pojedyńczo daleko większe kapitały, zjednoczywszy je, (jak i oni czynią) moglibyśmy zabić handel żydowski. Ale wyznajmy szczérze, niepotrafilibyśmy sobie dać rady. Widziano próby, cóż z nich wynikło? Oto że wkrótce wiodący handel poczynali mniéj jeszcze być słówni od żydów, a mnożąc koszta na siebie, podręcznych, na życie wystawniéjsze, potrzebując tém samém większych zysków — albo upadać musieli, albo mniéj dogodne dla producentów ofiarować warunki. Dodajmy, że z żydem każdy z nas traktuje bez wszelkich ceremonij, patrząc pewności swojéj nadewszystko — a z panem bratem, zmuszony do zaufania, często go żałowałby potém. U naszych handlarzy rozbijał się wszelki dłuższy handel o podręcznych. Żydzi używają do tego ubogich, którzy ich ufność bardzo rzadko zawodzą. Nasza zaś klassa mogąca być użytą ku temu, żadnéj rękojmi w charakterze i sumienności nie daje, a nie opatrzna i niedbała o jutro, nawet własnym interessem nie daje się pohamować. Kapitaliści, zbyt wysoko stoją w swojém przekonaniu, aby się sami zajmować mieli szczegółami handlu, podręczni zaś których używają, jakeśmy wyżéj rzekli, nąjczęściéj są niesumienni.
Smutna, bolesna — ale czysta prawda. —
To też handle u nas przedsiębrane, nigdy długo w ręku kapitalistów utrzymać się nie mogą, przedsiębierstwo po dwóch, trzech latach upada z uszczérbkiem na kapitale często, a przynajmniéj bez wielkich zysków. Daj Boże jeszcze, aby niewierny podręczny sprzedawszy w Gdańsku lub Królewcu pszenicę, belki, siemię i t. p. nie zachwycił pieniędzy i nie skoczył z niémi za granicę, kłaniając się nizko pryncypałowi, który go napróżno oczekiwać będzie, i to się trafiało.
Cale inaczéj postępują sobie żydzi — większa część kupców handluje z niewielkiemi kapitałami, oni tak właśnie handlują, jak na Bursie, zakładają się à la hausse, à la baisse. Ze stu rublami faktor, kupuje tysiąc korcy żyta, pięćset pszenicy, a gdy może po dziesięć groszy zarobić, odprzedaje drugiemu. Ten drugi składa się z kilką innemi, na wypłatę należności. Czasem znowu, ubodzy bez funduszów żydzi, kupują samym zadatkiem, towar za kilka tysięcy złotych, za kilkaset gotowych. Resztę gdy transport do miasta dostawią, opłaca bogaty żyd i zabiéra do swoich magazynów w zakład towar, liczy sobie od pieniędzy procent, a przemyślne żydki szukają tymczasem, komu z zyskiem odprzedać.
Powiedzieliśmy, mały zysk im wystarcza, a że pieniądze w ciągłym są ruchu i nieustannie w obiegu przynoszą więcéj, niż myśléć można. Procenta jakie żydzi opłacają swoim współwiercom, od pożyczonych summ, są proporcjonalnie ogromne ale to ich nie ustrasza. Kredyt czyni, że żyd nie mający kapitału nad sto rubli, handluje i zyskuje jak na tysiącu, gdyby się ograniczył kupowaniem tylko takiéj ilości, na jaką mu funduszów wystarcza, widziemy jak niewielkie miałby zyski. Cały więc rozum żydowskiego handlu zależy na wierze i assocjacij. Gdybyśmy kiedy chcieli się wziąść do tego, ciekawa rzecz, gdziebyśmy znaleźli potrzebne zaufanie i ochotę do połączenia kapitałów i interessów. Każdy zapewne chciałby sam tylko korzystać, niktby drugiemu nie powierzył kapitału, a każdy znowu działając osobno i bez pewności pomocy od współbandlarzy, musiałby się ograniczyć, niezmiernie mało znaczącym handlem.
To co do handlu pozwolonego i prawego, ale żydzi, zwłaszcza bliżéj granicy, przewodniczą także wielkiemu choć rozdrobionemu handlowi kontrabandy, przemycaniu. Pomimo licznych straży, obsadzonéj granicy, pomimo nieustannego objeżdżania jéj i niezmordowanego oka tamożennych urzędników, przemycanie nieustaje i niém żyje mnóstwo ludzi.
Ono jest nawet uregulowane w pewien sposób, porządnie, i ci co się niém zajmują, mają zapewne środki pomocnicze, służące do przeprowadzania prawie niezawodnego towarów. Korzyści przemycania są tak wielkie, że utrata towarów kilkakrotna wynagradza się jedném szczęśliwém przebyciem granicy. Zwykle żydzi jadą od nas do Lwowa, lub innego blizkiego nadgranicznego miasta, za kupnem towarów zakazanych. Tam znajdują już usłużnych przemycaczy, z któremi robi się ugoda. Opłata wynosi pięćdziesiąt procentów, czasem więcéj. Kupiec nie daje za towar pieniędzy wszystkich, ale małą część tylko, jako zadatek, wybiéra swój towar, a kontrabandzista umawia się dostawić go w pewne miejsce, gdzie wartość towarów i procent ma się opłacić.
Wielkość zysków, może jedynie dodać odwagi przemycaczom, którzy życie, mienie i siebie samych narażają, dla tego zarobku. Najciemniéjsze nocy, najstraszniéjsze burze, są chwilą dla przemycaczy najpomyślniéjszą. Naówczas suchą granicą, laskiem przemykają się z jednéj strony na drugą. Ale wieleż to niebezpieczeństw nim się przebędzie linją i po jéj przebyciu! Co chwila można być złapanym, a naówczas jedynym ratunkiem porzucić konia, wóz i towar, a samemu uciekać.
Naturalnie, zbliżając się ku granicy, rozmowa między podróżnemi, toczyć się poczęła o handlu i o tém cośmy tu wyżéj wzmiankowali. Już niedaleko od granicy, wypadł im nocleg w traktowéj karczmie, pełnéj żydów, bryk, koni i otoczonéj całym obozem ładowanych furmanek.
August namówił Stasia, aby przejść do wielkiéj izby gościnnéj gdzie się ścisnęli wszyscy razem podróżni.
— Ani chybi, rzekł Staś, znowu kogoś spokusisz na opowiadanie nam jakiéj historyi.
— Zgadłeś myśl moją; chce mi się właśnie odszukać żyda i jeśli mi się to uda, zobaczysz co to za ciekawą i wyśmienitą zdobędziemy historją.
— Nie wiém tylko, czy potrafisz wydobyć co z żyda, z żyda co z natury swéj a raczéj z natury stosunków swoich z resztą świata, pełen jest skrytości.
— Zobaczemy — rzekł, uśmiéchając się August i wszedł do izby.
Izba pełna była ludzi — U komina paląc fajki gwarzyli nad kwartą; ludzie, których arędarz tajemniczo namawiał na poodsypywanie po trochu pszenicy z worków, wmawiając im, że tego postrzedz niebędzie można. Chłopki po cichu się zmawiali, a tymczasem dodająca duchu i odwagi kwarta krążyła. Pisarz doglądający transportu, pił wiszniak za stołem i nic nie widział, za dymem fajki i wiszniaku. Daléj kilka Ruskich targowało się o owies i siano, głośno krzycząc i hałasując na żyda. Była to ostatnia karczma nad pięćdziesiąt werstowną dystancją — i ostatni żyd; ruscy obiecywali sobie jechać choć po nocy do piérwszego karaima w niedalekiéj wiosce.
Jeden żyd chodził modląc się po izbie, kilku w czapkach siedzieli za stołem, maczając kawałeczki chleba w trosze rozpuszczonych na miseczce jaj, z dodatkiem cébuli i odrobiny masła na skorupce od potłuczonéj miski. Wszyscy jednocześnie wystawiali ręce do wspólnego jadła i pożywali je z powagą, i rozwagą szczególną. Odrobina téj strawy, starczyła na nich wszystkich i była zapewne jedynym całego dnia posiłkiem.
Na południe kawałek chleba z solą i cébulą wystarcza. W szabas tylko jedzą więcéj i odważają się na kawałek mięsa lub gotowanéj ryby; resztę tygodnia wstrzemięźliwość i oszczędność żydowska, jest prawie nie pojętą. I to nam tłumaczy, jak małe zyski mogą wystarczać ludziom, co tak małém żyją. Każdy potrzebujący więcéj dla siebie, tém samém musi żądać większych korzyści z handlu; a w jednym interessie, przy równych zyskach, żyd zawsze chowa więcéj, bo mniéj go kosztuje życie. Strawa dzienna, gdyby ją Izraelita chciał sobie dobiérać wytworniéj, kosztowała by go daleko więcéj, niż nas, bo w proporcją materjały są droższe, mięso koszerne, i wszelki koszer nie bez zachodu i pewnych obrzędów otrzymywane, drożéj się daleko płacą niż pospolite.
Przybliżyli się do stołu. August poznał między żydami, znajomego sobie kupca i pozdrowił go.
Stary żyd oddał ukłon od niechcenia i jadł daléj. Nigdy żyd niéma tyle powagi, jak przy jedzeniu. Czuje on co czyni, a że spożywa miły grosz, dumny jest tą abnegacją, tą rozrzutnością swoją. Im kosztowniéjszą jé strawę, tém więcéj się nadyma i marszczy. I w istocie jest czego! Jeżli nie wierzycie, przypatrzcie się kiedy żydom siedzącym za stołem.
Gdy zjedli, usta otarli, miseczki pozabiérano, obrus ściągnięto i pomodlili się żydzi, kupiec wyszedł z za stołu, przystąpił do Augusta włożywszy ręce za pas.
Poczęła się rozmowa; przeszli do alkiérza, a choć Stanisław dobrze ucha nadstawiał, nie mógł jednak pojąć jakim dziwnym sposobem wuj nakłonił żyda, do opowiedzenia im swojéj historyi. Przechodziło to wszelkie oczekiwanie Stasia, który z największą ciekawością zasiadł słuchać powieści. Długo się żyd zbiérał, drapał, drożył, ale nareście, dobity szklanką mocnéj herbaty z rumem, która zupełnie grała tu rolę herbaty, ofiarowanéj przez Pana Niebieskiego Państwa, przy uroczystém posłuchaniu posłów; herbaty, za którą trzeba trzy razy klękać i dziewięćkroć bić czołem — stary żyd począł jąkając się i oglądając niespokojnie:
— Co ja jasnemu panu ciekawego powiém? odezwał się żyd po chwilce — Jak ja się rodził? tak jak wszyscy się rodzą. Nu — a trzeba wiedziéć, ja się rodził w téj wsi co i Sawka, o którym pan spomniał, mój ojciec był arędarzem Grafa, i ojciec mego ojca i naszego ojca i nasze dziadowie, bo ta karczma, to była w naszéj familij od dwóchset lat. I kiedy my raz popstrzykali się z tym P. Rządzcą nowym, a on chciał nas wyrzucić jak mówił z bebechami, to my jemu powiedzieli:
— My tu byli, jak Waspana nie było, i będziemy jak Waspana nie będzie. A tak się stało — Bo P. Rządzca wyjechał sobie prędko, jak my P. Grafowi wszystko opowiedzieli co ón tu wyrabiał, a my zostali, i teraz jeszcze mój wnuk trzyma karczmę i młyn u Jasnéj panienki, która poszła — za Grafa Z....
— Moja matka jaka była kobiéta rozumna, mówił daléj żyd — osobliwość. Bywało, kto zajedzie do nas, to się z nią nagadać nie może. Ona wszystkich tak znała, a ją tak wszyscy szanowali! A kiedy gdzie pojedzie za handlem, po dworach, bo my zawsze handlowali wielkiemi partjami, to ją tak przyjmują, tak witają, i nazywali ją zawsze pani Lejbowa i herbatą częstowali. Mój ojciec to był uczony żyd, ón tak był nauczny, że lepiéj wszystko wiedział od Rabina, ale za tą uczonością, z pozwoleniem Jegomości, to tak zgłupiał, że sobie nosa nie umiał utrzéć i gadać zapomniał. A wszystko czytał w Gamurze i w Misznie i kiwał głową. Jadł tak mało, że za małe dziecko nie zjadł; a złe duchy tak go męczyły, dla jego wielkiéj nauki, że w nocy za próg karczmy nie mógł przestąpić, bo go zaraz chwytali. I raz byli zanieśli aż w staw pod młynek, co go ledwie wydobyli ztamtąd nad rankiem wynalazłszy. Co to gadać o jego rozumie, kiedy starszy Rabin z Brześcia przyjéżdżał do niego, i jak się z nim zamknęli nad xiążkami, to siedzieli dwie nocy i dwa dni, aż kiedy wszedł mój starszy brat, to znalazł ich śpiących na xiążkach; bo z pracy byli posnęli.
I że mój ojciec był taki mądry, to ón nic téż nie robił, tylko czytał a kiwał się za stołem; a moja matka to i arędę brała i gospodarowała i handlowała, i pieniądze chowała i nam szpeklorów przyjmowała, aż wyrósł mój starszy brat Dawid. Nas było z łaski Bożéj dosyć, pięciu braci i trzy siostry. Siostry powychodzili za mąż, jedna do Berdyczowa, druga aż do Brodów za bogatego kupca, trzecia taki za tutejszego żyda. A były bogate, wzięły po trzysta rubli posagu.
Jak ja zaczął chodzić, a był szpektor do starszych, to mnie zaczęli po trosze uczyć. Nu, prawda, że dobrze uczył, ale bił po głowie mocno. A wszystkiego trzeba było uczyć się nabożeństwa, choć z xiążki, na pamięć, bo my liter nie znali, a już czytać musieli. Już tego nie zapomnę nigdy, jak bywało siedzi nas trzech bachurów za stołem w alkiérzu, jeden na kuferku, drugi na stołku, trzeci na beczce wywróconéj i drzemy się, a krzyczym, kto kogo zagłuszy. Szpektor sobie, my sobie, jeden od drugiego głośniéj, to taki gwar w izbie, jakby w niedzielę, kiedy się parobcy pobiją.
Póki był ja u szpektora, to ja nic nie robił. Nu, czasem siana zrzucił dla gościnnych koni, wydał owsa, oberwał po grzbiecie od matki, od furmanów, ale to było tak jak nic, zabawka. Dopiéro jam wyszedł na człowieka, jak mnie szpektor puścił, kiedy ja już wszystkie nabożeństwo umiał, a matka dała dziesięć rublów na handel.
— Zaczynałeś handlować a nie byłeś żonaty? — spytał August.
— Nie byłem jeszcze — odpowiedział. Moja matka była bardzo rozumna kobiéta, ona wszystko robiła najmędrzéj. Ona i mnie mówiła — tobie Hersz czas ożenić się, ale poczekaj, niechaj się drudzy głupi żenią, ty handluj, a ja tobie bogatą żonę napatrzę. — A żona nie uciecze. To ja i handlował. A jak dostałem dziesięć całkowych, naprzód zacząłem myśléć, co ja zrobię z niémi; taki mnie strach brał, żeby ja ich nie stracił, — myślał ja kupić zboża — Nu, a jak zboże spadnie? Myślał kupić krowę, a jak krowa zdechnie? myślał ja pożyczyć na procent? A jak zginie i kapitał i procent? I tak siedziałem na progu i myślałem aż matka wyszła, postała, popatrzała i zapytała:
— Co ty myślisz Hersz?
Jam powiedział, a ona się roześmiała bo była bardzo rozumna kobiéta — i mówiła mi:
— Ja widzę że ty będziesz wielki handlarz, ale jak ty będziesz myślał a strachał się, to nigdy nic nie zrobisz. Twój ojciec mówił, że dziad co był ubogi, dorobił się piéniędzy wielkich handlując skórkami; zacznij i ty od skórek.
— Od skórek pomyślał ja — Nu, dobrze skórka nie zdechnie, nie jé, nie pije — a jak tanio kupię — Będę handlował skórkami. Trzeba wiedziéć że matka dała mnie starego konia, otóż ja zaprzągł jego do biédki, i wiu hop — w świat, za skórkami ruszył.
Zaraz niedaleko wioska Hrehorów — W Hrehorowie owce padły, bydło padło, bo tam i pan hulał i ekonomowie hulali, a gospodarstwo szło jak Bóg dał — Stanąłem przed karczmą, koniowi zarzuciłem siana i wszedłem do arędarza, tamtemu to się dobrze działo! Co to on zarabiał dostawiając wszystkiego do dworu, a znosząc się z officyalistami i kradnąc pana, tak że ón ani widział. W lat dwa pobogaciał jak największy kupiec i miał bydła w zagrodzie kilkadziesiąt sztuk, a woły na brazie, i gorzelnią nie małą. Właśnie siedział na progu i w zębach dłubał kostką od ryby — Przywitaliśmy się. Zacząłem go wypytywać — Niéma co u was ua przedaż?
Ón się zmarszczył, bo sam zawsze kupował wszystko wpół ceny.
— Nu, a co spytał?
Ja nie głupi, nie powiedział za czém przyjechał. — Zboża, wódki? albo —
— Albo co?
— Cokolwiek na handel.
— Jedź do dworu powiedział mi zimno —
Widzę że się nie dowiém.
— Ja wam po szczérości powiém, odezwałem się ciszéj — ja nie wielki kupiec, wam szkody nie zrobię — Ja chcę skórek kupić — Ón skórkami nie handlował. Skórek? rzekł śmiejąc się — Nu, skórki są, powiedział, ja z tobą pojadę, tak i gadaj —
Wymawiałem się żeby ze mną nie jechał, bo teraz między nami żydami to taki zwyczaj, że każdy coś od drugiego mało wiele musi wziąść, za faktorstwo, żeby był i bogaty; gdy narai kupno, pomoże do przedaży, to i sobie coś uskubnie. Ale widząc że bez niego nic nie zrobię, poszedłem razem do dworu — Weszli my do samego pana, ale nas do niego nie dopuścili i odesłali do kommissarza, bo pan miał gości, kommissarz także miał gości odesłał do Ekonoma, Ekonom byt pijany, kazał nam iść do gumiennego. Z nim my łatwo doszli sprawy, ón poszedł powiedziéć, że skóry bardzo popsute i pogniłe, ja jemu dałem za to rubla i kupiłem za pół ceny. Prawda, trzeba było jeszcze Ekonomowi także dać i arędarzowi; ale ja za to dostałem skórek furę, kupionych, jakem się nie spodziéwał. A że pieniędzy nie miałem tylko dziesięć całkowych, umówiłem się żeby skóry dostawili zaraz do miasteczka, gdzie resztę miałem dopłacić.
Nuż ja na bidę i do miasteczka, w targ z żydkami o skóry. Jak skóry nadjechały, oni mnie zapłacili i zyskałem wiecéj niż grosz na grosz.
Teraz ja do matki pojechałem, a jaki szczęśliwy — tego ja Jasnemu panu nie mogę powiedziéć. Co to piérwszy handel kiedy się uda, bo to i dobry znak i ochoty dodaje.
— Nu, a co Hersz? spytała matka.
A ja nie bardzo wesołą minę zrobiłem:
— Nu już probowałem, odpowiedziałem.
— Straciłeś? rzekła patrząc mi w oczy.
— Nie —
— A dużoś zarobił, pięć procentów?
Zrobiłem minę aż się matka podziwowała.
— A gadajże co zarobiłeś?
— Grosz na grosz.
— Ach! a matka jak mnie pochwyciła, jak wzięła ściskać i poprowadziła do ojca, do braci. To ja musiałem wszystko im rozpowiadać i śmieliśmy się z goimów i weselili. Aż matka powiedziała. Kiedy tak Hersz, tobie czas ożenić się, a ja tobie napatrzyłam żonę. Córka Arędarza z Wielichowa, bogata, będzie miała 300 całkowych posagu i ty rozpoczniesz wielki handel. A przez rok albo dwa, to i mnie będzie lżéj, bo ciebie teść powinien z żoną utrzymywać.
Nic ja nie mówiłem, bo mnie posag zkusił, ale moja żona, z pozwoleniem, wyglądała nie bardzo, ona była jeszcze młoda, a zdawało się że stara, i chuda i żółta — Ale u nas jak się żenić, to się żenić, aby się ożenić i ożeniłem się. Rok my potém siedzieli u teścia, póki wyszli na swoje gospodarstwo i wziąłem arędę w Jasnym stawie za trzecią część żoninego posagu.
Teraz już ja inszy handel począł — Kupowałem tysiącami korcy żyto, pszenicę, zboże różne, wódkę, choć tysiąc choć dwa tysiące garncy. A Jasny Pan spyta, jak to może być, kiedym ja tyle piéniędzy niémiał? Nu, prawda, ale u nas to tak się robi. Niech ja mam sto karbowanych, to ja kupuję za pięćset i za ośmset, i daję tylko zadatek. — Z kontraktem jadę i odprzedaję z zarobkiem. Dadzą mnie trzy grosze, pięć od korca, mnie dosyć, ja jadę i kupuję w drugiém miejscu i tak daléj a daléj. Żyd swoje piéniądze ryzykuje dla małego zysku, nu, ale często zyskuje. Piérwszych lat ja nie siedziałem w domu, raz wraz na bidce od dworu do dworu latałem; jak zboże szło w górę my kupowali; wiedzieli gdzie który pan potrzebuje piéniędzy, jechali do takich co łatwo przedają. A przy tém i na arendzie zarabiałem, bo piérwszy kwartał, to już z góry się zapłaciło, a reszta mięsem, łojem, kwitkami, różnemi dostawkami do dworu, a na nich to z osobna trzeba także zarobić. Jasny Pan myśli, żyd głupi, niechaj tak, ale żyd umié piéniądze robić, żyd nie ustąpi żeby nie zyskał, czy tak, czy owak, wypłacze, wyprosi, wymodli, wykpi, a taki zarobi. Żyd z tego żyje. A na wsi z ludźmi, to inszy interes znowu; oni piją, i im się daje na borg, a odbiéra się zbożem, kurami, jajami, płótnem, skórami. Zarobek na wódce, na towarze, a jeszcze chłop za interes, musi kosić na łące arendarskiéj, na polu robić, w ogrodzie, pojechać do lasu, parobkować w winnicy.
Jak się u mnie piérwszy syn urodził, ja już miałem może tysiąc rubli, może więcéj i piéniądze po ludziach, i karczma zapłacona na pół roku na przód i bydło i kozy, i konia, a taki i perły żony cóś warte i moja miedź, dwa kotły z czapką.
O tym czasie zdarzył się mnie wielki przypadek — wielkie nieszczęście — Jeszcze ja widać, nie był ze wszystkiém rozumny. Zaczęli żydzi między sobą gadać, że wódka idzie w cenę. A u mnie było trochę swojéj i piéniądze miałem. Myślę sobie, kupię wódki i zaprzęgłem konia do wózka, a pojechałem o mil trzy, gdzie mówili u wielkiego pana była wódka na przedaż. Swoim zwyczajem przyjechałem ja do karczmy naprzód i rozpytałem się u arędarza:
— Wasz pan nie przeda wódki?
— Czemu nie przeda! powiedział.
— Dobra u was?
— Czemu nie dobra!
— A jaki u was pan?
— Nu, a jaki ma być? Daj Boże takich panów.
Pojechałem do dworu — Coś mnie niespodobało się tam, ale ja sam nie wiedziałem czemu. Pałac był wielki żółty, wysoki jak nasza szkoła, a koło niego, waliły się budowle inne, szpichlerze, stajnie, stodoły, jedna w jeden, druga w drugi bok stały po przechylane, popodpiérane. Nim mnie dopuścili do pana, bo tu sam pan interessa robił, pogadałem ze szlachtą, czekającą na niego w sieniach. Wszystkim był winien, temu tysiąc, temu dwa, temu trzy tysiące złotych — Dobrze, myślę sobie, tanio przeda, potrzebuje piéniędzy.
Zawołali mnie do pokoju, pokłoniłem się do ziemi, Jasny Pan paląc fajkę chodził po pokoju w boki się wziąwszy,
— Czego chcesz? spytał mnie.
— Może Jasny Pan wódkę przeda?
— A masz piéniądze?
— Kto bez piéniędzy kupuje?
— Wiele chcesz?
— Choćby i trzy tysiące garncy?
— Po czemu dasz kwartę?
— Po czemu Jasny Pan chce?
— Ja nie lubię długo gadać, po srebrnym groszu.
— To nie może być — Kto słyszał taką cenę, niech Jasny Pan powié sprawiedliwą cenę, ja się nie będę długo targować.
— Ostatnia cena po 6 groszy, chcesz bierz, chcesz nie bierz — i piéniądze z góry na stół.
Mnie coś piknęło i powiedziałem połowę piéniędzy.
— Niech połowę, rzekł pan, po sześć groszy.
— Po cztéry. I targ w targ, kupiłem po pięć, a wódka już podchodziła do dziesięciu.
Zawołali jakiegoś młodego, kontrakt pisać, a ón wszystko swemu panu coś poszeptywał z cicha, a pan jemu mówił:
— Pisz Waćpan i kwita.
Siadł pisać i uśmiechał się i głową kiwał. Ja nie wiedział co to miało znaczyć i piéniądze liczyłem na stole. Wziąłem próbkę, kontrakt i pojechałem. Wódki nie sprzedałem zaraz bo spodziéwaliśmy się, że więcéj jeszcze pójdzie w cenę. Ja sobie siedzę spokojnie, aż tu piérwszy termin transportu przychodzi, a wódki niéma. Już ja niespokojny, na wózek, jadę. Przyjeżdżam, pana niéma, kommissarz się śmieje i powiada niéma wódki.
— A piéniądze? zawołałem.
— Niéma piéniędzy.
— A co będzie?
— Nic nie będzie.
Ja w krzyk, a oni wzięli mnie i za drzwi.
— Jedź, rzekł kommissarz, bo oberwiesz po grzbiecie.
— Oberwiesz po grzbiecie za swoje piéniądze, a wej! Ja w krzyk, do miasta po radę. A wszyscy mi mówią — zła sprawa, kontrakt nie ważny, ten pan wódkę sprzedał dawno. Musisz albo czekać do przyszłego roku, albo wszystko stracić może. Ja się tak rozchorował, że leżałem dwa tygodnie bez pamięci. Co to stracić tyle piéniędzy, to nie żart! Ledwie wyzdrowiałem, ja znowu do pana. Niéma sposobu, jak zaczął ja tam przecię odgrażać się i piszczeć i krzyczéć, tak kommissarz powiada:
— Tu niéma rady — daj mnie co, ustąp, a ja się postaram, że tobie piéniądze będą oddane.
— Wszystkie?
— O! nie, musisz ustąpić — albo nic nie weźmiesz. Targ w targ, straciłem na tym Jasnym panu, tysiąc złotych; ale jak ón potém się ożenił, choć ja zakwitowałem, to póty płakałem, aż mnie choć w części musiał nagrodzić. Nu — ale ja drugi raz niekupowałem tak u lada kogo i dobrze rozpytywał się u ludzi.
Mnie się jeszcze przytrafiło wówczas bardzo wielkie drugie nieszczęście.
Żona mnie umarła — A cóż robić? Ja się niedługo drugi raz ożenił i znowu handlował. Moi bracia porozchodzili się po świecie za handlami, także po arędach, a jak ojciec umarł, wziąłem arędę u Jasnego Grafa** — Matka była już stara i oddała mnie wszystko — Ja w ówczas nazywał się bogatym i był bogaty, u mnie nieraz Graf piéniędzy pożyczał, i zacząłem handel wołami. Napróżno mnie matka odradzała, byłem taki śmiały, że niczego się nie lękałem choć wówczas gadali o pomorku, nawet i ja gadałem, żeby drugich odstręczyć od kupna.
Jak piérwszy raz szedłem z wołami do Włodawy, spotkali mnie Warszawscy kupcy w pół drogi, dawali po rublu na wole zarobku. Ja myślałem — to mało i niezachciałem.
Przyszedłszy na granicę, aż strach co tam wołów zastałem, a były i tłuściéjsze i górniéjsze od moich. Nu, co robić, a tu kupcy nie dają tylko po pół rubla zarobku, a siano drogie i zaczynają gadać, że w Królestwie jeszcze droższe, a woły tanie. Mnie się żal zrobiło tracić, idę do Warszawy.
W pół drogi dawali mnie za woły znowu zarobku po całkowym, mnie się zrobiło ochotniéj i szedłem daléj.
— Nu, co Jasny pan powié, zarobiłem bardzo piękny grosz, tylko wielka biéda, że tam każdy rzeźnik osobno bierze i osobno płaci za woły, a chcąc razem piéniędzy, procent trzeba ustąpić.
Piérwszy to ja raz wówczas byłem w Warszawie, strach jakie miasto! Co to nasze miasta, śmiéch przeciw niego! a jakie tam kupcy bogate! Jasny Pan to wié, niéma co gadać.
— I cóż? spylat August żyda, całeż twoje życie takie było — Handel tylko i handel?
— A! niechaj no pan daléj posłucha.
— Przyznam ci się, żeś już dość moją ciekawość zaspokoił.
— Jeszcze ja mam co powiedziéć — rzekł, Jasny Pan jeszcze i połowy nie słyszał.
Dalszy ciąg opowiadania żyda, przetłumaczym czytelnikowi, niechcąc go dłużéj męczyć, jak męczył podróżnych naszych powieścią którą sami wywołali.
Handel Hersza szedł najpomyślniéj, i pomimo cząstkowych strat niewielkich, dorabiał się ciągle majątku, tracił bowiem w drobnych spekulacjach, w wielkich działał z całą przytomnością umysłu, na jaką się mógł tylko zdobyć. Przygoda z wódką, nauczyła go nadal ostrożności, tak że dając zadatek znaczniéjszy dobrze naprzód opatrywał, w jakie się dostawał ręce.
Ale tak ciągle biegając za handlem, Hersz zostawiał młodą żonę, samą jedną, panią w domu, spokojnie zasypiając o nienaruszoną jéj cnotę. Trzeba wiedziéć albowiem, że u żydów złamanie wiary małżeńskiéj, bardzo jest rzadkie i najsrożéj karane; a pomimo tego na Wołyniu, przez obcowanie poufałe z dość pod tym względem zepsutemi klassami pośredniemi, i żydzi nie są już wolni od zarzutu rozwiązłości. Między surowe przepisy ich prawa, wśliznęło się zepsucie jak wąż i usiadło ścieląc gniazdo. Nie myślał o tém jednak i niezastanawiał się głęboko Hersz, którego umysł wytężony był nie ustannie w jedną stronę, na wyszukanie zysków, zwiększenie majętności. Pani Herszowa, była piękną jednakże, i co najgorzéj, wiedziała o tém dobrze. Ubrana czysto, w bogatych perłach na skroni, z przymrużonemi oczyma czarnemi, z rękoma w fartuszku, obuta w białe pończoszki i safianowe trzewiczki; ilekroć zahuczało na drodze, wybiegała i nieraz niewiedziéć jak, dla czego, gość który był minął karczmę myśląc popasać lub nocować daléj, zawracał się do niéj, rozważywszy, że były chmury na zachodzie, lub mrok zbyt blizki, by mu dał dojechać do wygodnego o milę noclegu. Herszowa była wesoła, figlarna, umiała gości swoich bawić, umiała im usłużyć, i miała téż przysięgłych swych przyjaciół, którzy jéj nie mijali nigdy.
Z pomiędzy nich czułością swoją dla pani Herszowéj i częstemi odwiedzinami, celował Pan Jan Chwalczewski, młody, tęgi mężczyzna, właściciel wioski zadłużonéj w sąsiedztwie. Olbrzymiéj postawy, oczu czarnych na wierzchu głowy siedzących, krągłych policzków, troszkę łysy, choć jeszcze młody; gaduła i dowcipniś, choć bez dowcipu, lubił on towarzystwo którém by się nie trudził, w którém mógł wszelki wstyd i względy przyzwoitości, zrzucić razem z kamizelką i surdutem. W domu hulał od rana do wieczora, ujeżdżając i zajeżdżając konie, wprawiając swoją muzykę złożoną z kilku chłopaków od kuchni i stajni, grających Bóg wié co i Bóg wié jak. Przy téj muzyce całe wieczory śpiéwał piosenki najnieprzystojniéjsze, których na pamięć umiał liczbę niezmierną. Podobnych sobie dobrawszy przyjaciół, pił z niémi, śpiéwał i latał w przegony na wychudłych szkapach. Pomimo najgorszego stanu interessów, pan Jan zawsze był weselutki i gotów do hulanki — Śmieli się z niego sąsiedzi rokując mu rychłą ruinę, ón się śmiał z sąsiadów.
Przejeżdżając raz mimo wstąpił Pan Jan do Herszowéj, wpadła mu w oko czarnobrewa, uśmiéchająca się miluchno. Pożartowawszy z nią pół godziny, pojechał, ale odtąd rzadki był dzień, żeby jego wyhasane konie, nie zajeżdżały przed karczmę. Osobliwie téż zatrzymywać się przy niéj lubił, gdy męża nie było. Hersz gdy go zastał, nigdy się nie domyślił powodu częstych popasów; a płacony i przepłacany za owies, kontent był z odwiedzin Jasnego pana. Herszowa coraz mu się poufaléj uśmiéchała, i pan Jan nie w ciemię bity, przy mężu wstrzemięźliwszy był w umizgach.
Trwało to jakoś przez kilka miesięcy. Hersz na dłużéj niż zwykle wyjechał, a Pan Jan z powodu złamanego koła cały dzień jeden w karczmie przesiedział. Zrana śmiejąc się wyjechał w wybornym humorze i z początku często, potém znowu rzadziéj bywał u Herszkowéj. Ona posmutniała, pobladła, wychudła, i zmieniła się widocznie. Niespokojna wybiegała często przed wrota, stawała, dumała, i równie niespokojnie powracała. Rzadko czoło jéj się rozjaśniło, gdy Pan Jan przyjechał, ale ón nie pokazywał się już tak często jak wprzódy. Hersz z drogi powrócił w wybornym humorze, zyskał wiele i zaczął spekulacją nową, po któréj się złotych gór spodziéwał, był to podrad na worki do Magazynu Wojennego. Napisał do brata w blizkiéj siedzącego karczmie, aby do niego przyjechał, chcąc się z nim podzielić przedsięwzięciem, którego sam dopełnić nie mógł. Zamknęli się nad rachunkami do osobnéj izby, i po dwugodzinnéj żwawéj rozmowie, wyszedł z niéj Hersz z czerwonemi policzkami, obłąkanym wzrokiem, sapiąc niespokojny. Żona zagadała do niego, nie odpowiedział. Domyślna kobiéta, pobladła, pojęła że coś się stało, że mąż dowiedział się o czémś, zadrżała i bez siły prawie usiadła na ławce pod piecem. Hersz chociaż tylko co powrócił, kazał niewyraźnym głosem zaprzęgać konie i wyjechał. Po głowie kobiéty strach ogromnemi przelatywał skrzydły.
Zaledwie Hersz był za bramą, wyszła z izby i usiadłszy na wóz chłopski, kazała się wiéść do wsi pana Jana.
Niech sobie czytelnicy wystawią scenę, jaką był jéj przyjazd.
Pan Jan jak zwykle ucztował z przyjacioły, odzywały się skrzypki, a gospodarz grubym głosem zawodził karczemną mazowiecką piosenkę, gdy w dziedzińcu ukazała się zdyszana, biegnąca Herszkowa.
Wybiegł przeciw niéj gospodarz, poznawszy ją przez okno, ale nim usta otworzył, którémi miał żart jakiś bezecny wyrzucić, ona go pociągnęła za suknią.
— Wielkie nieszczęście, zawołała, wielkie nieszczęście, niechaj pan posłucha.
— No! to gadaj. —
— Tu nie można — tu kto posłyszy.
Pan Jan wprowadził ją do osobnego pokoju w officynie.
— Nu i cóż? zawołał.
— Mój mąż! mój mąż wié o wszystkiém, ón mnie zabije!
— Cha! cha! cha! zawrzasł gospodarz. — A! jaki z ciebie tchórz! Cóż wybił cię?
— Jeszcze nie, ale jemu brat powiedział, ón wié, pojechał do miasta po Podrabina. Oni mnie zabiją, ja wiém. — A! panie broń mnie!
— Cóż ja zrobię na to — zimno, wpół żartobliwie jeszcze, spytał zagadniony.
— Ja się ochrzczę, niech pan mnie schowa. I to mówiąc, a posłyszawszy szelest, rzuciła się krzycząc w głąb’ izby.
— Jeśli kto to Pan Jan był w niemałym kłopocie. Czoło mu się namarszczyło, usta nadęły i obróciwszy się do Herszkowéj, rzekł:
— Dajże ty sobie pokój i ruszaj ztąd, bo ja ciebie nie chcę znać i o niczém wiedziéć. Będzie kłopot, na co mnie to?
Żydówka osłupiała, posłyszawszy.
— Co? zakrzyknęła — co?
— No cóż — idź sobie i po wszystkiém — rzekł Pan Jan, idź sobie jakeś przyszła, bo ja ciebie nie przyjmę.
— Pan mnie nie przyjmiesz? Zawołała głośno! pan to śmiész mówić? Pan, ty jesteś tak podły?
— Ja! podły? zakrzyczał pan Jan.
— Ty, podły, ty musisz mnie przyjąć; bo nie wiész co zrobię, co ci zrobić mogę?
Tchórz, jak wszyscy, udający wielkich zuchów, na te słowa wyrzeczone śmiało i stanowczo, pobladł i zmięszał się hulaka.
— Ale bo, ale bo, zaczął bąkać powoli, bo moja kochana Herszkowa, cóż ja z tobą zrobię!
Ona nawzajem teraz zdziwiła się odmianie jego głosu i miny.
— Co? rzekła, daj mi odzienie inne, ja się ochrzczę i będę twoją.
Tu znowu w głos się zaśmiał Pan Jan.
— Jak to?
— Albożeś nie mówił że mnie kochasz? Alboś mi na wszystkie twoje świętości nie przysięgał — Alboś mnie nie namawiał, żebym dom i męża opuściła? Masz mnie i musisz słowa dotrzymać.
To mówiąc zrzuciła perły z głowy, załużkę, chustki, i wołała o suknie inne.
Pan Jan osłupiał, i niewiedział co począć, wstydził się rady zasięgać u przyjaciół, nie pojmował jak sobie postąpić.
Ale nieco podbity zapałem żydówki, poruszony, pobiegł aby swych przyjaciół pozorem interessu wyprawić, i namyśléć się co miał czynić. Zaledwie wybiegł, Herszowa zatrzasnęła drzwi i zamknęła się na klucz w pokoju.
Wróćmy do Hersza. W istocie ón już wiedział o swojém nieszczęściu, ale niémając z drugą żoną dzieci, przedsięwziął się rozwiéść i na tém skończyć, pojechał więc po kartkę rozwodową, nic więcéj. Wróciwszy niezastał żony. Napróżno dopytywał się co się z nią stało, nikt nie wiedział. Niespokojny, sądził że do rodziców odjechała, gdy wieczorem chłop mu powiedział jakiś, że jego brat, odwiózł ją do Pana Jana i tam zostawił. Na tę wieść Hersz któremu dopiekł wstyd, że z jego domu uciekła żona, aby się wychrzcić, jak szalony poleciał po nią. — Ale go zbyto niczém, Pan Jan zaparł się i wyprzysiągł że jéj nie było, opowiadał, jak zaraz daléj pojechała, niewiadomo dokąd, wyprosiwszy tylko konie u niego. Hersz poleciał wywiadywać się daléj, rozesłał żydków; żadnego śladu nie znaleźli. — Wrócili więc czatować, pilnować i śledzić w koło domu Pana Jana, a tu łatwo od podpojonych dowiedzieli się ludzi, że jakaś kobiéta, któréj sam pan jeść nosi, ukrywa się w osobnym pokoju officyn.
Tego tylko potrzeba było żydom; gorliwi o to aby się jéj nie dać ochrzcić, zmówili się o wykradzenie i wywiezienie daleko, aby śladu o niéj niepowzięto.
Tymczasem ona siedziała dni kilka w osobnéj izbie, a przy niéj często, niemal ciągle przebywał Pan Jan. Zepsuty ten człowiek, nie wiém jakim sposobem, uczuł obowiązek zajęcia się nieszczęśliwą; obcując z nią, słaby, dał się uwikłać jéj czarnym oczom i pięknéj twarzyczce, więcéj niż szczéremu przywiązaniu do siebie. Co dzień bardziéj zaprzątniony nią, nie wiedząc co z tego daléj wyniknie, grzązł w związek bez imienia i celu; nie pojmując na czém się ón skończyć będzie musiał. Przywołany Xiądz tajemnie uczył Herszową i przygotowywał ją do chrztu, którego pragnęła, aby się uwolnić od dawnych obowiązków. Zmienił się znacznie, a dla swych przyjaciół do niepoznania. Jan zamyślony, chodził smutny i nie wiedząc co począć, (i czego w życiu nie czuł potrzeby i przyczyny), nawet wzdychał. Wstydził się siebie, swéj namiętności, bał się przyszłości, a nie umiał jéj zapobiedz i wyrwać się zakochanéj żydówce. Ją także dni kilka niesłychanie zmieniło, rozwaga weszła do głowy, a nauki duchownego skutkowały tak, że przysięgła nie dać się do siebie zbliżyć Janowi, póki ją z nim ślub nie połączy. Cóż powiécie na to? Ten upór, to stałe postanowienie jéj, zamiast odstręczyć, przywiązało jątrząc namiętnego człowieka. Chciał koniecznie dogodzić żądzy, nie mógł; napróżno ją łudził słowy, pieścił, przymilał się, prosił, stała w postanowiéniu żydówka odpychała go, a stawiąc Xiędza między sobą a nim, zbijała go zupełnie z drogi.
Pan Jan przyszedł do tego stopnia rozjątrzenia i namiętnéj żądzy, iż w duchu już myślał się ożenić, chociaż sam tego jeszcze głośno przed sobą nie wyznawał.
Dzięki sługom, żydzi dowiedzieli się o dniu w którym Pan Jan z dwoma ludźmi, wyjechał do blizkiego miasteczka i w niém miał nocować. Spisek już dojrzał, postanowili téj nocy wykraść Herszowę. Hersz sam, dwóch jego braci, i kilku innych krewnych, zgromadzili się w niedalekiéj karczmie, czekając zmierzchu. Z przebiegłością żydowską, przygotowali się do wykradzenia. Trzy razem bryki podjechać miały pod wieś i każda w inną stronę cwałem leciéć, uwożąc żydówki, które bronić się i szarpać powinny były. Przeznaczona dla Herszowój buda ogromna, zapięta na wszystkie strony, zawalona próżnemi pakami, miała ją dowiéść tylko do traktu i traktem powoli noga za nogą się ciągnąć.
Nadeszła noc — żydzi po cichu podkradli się pod officyny, dwóch ich stanęło pode drzwiami, dwóch pod oknem — czekali aż światło zagaśnie. Około północy wyszedł ktoś z izby, to był stary duchowny, co ją do chrztu przysposabiał, puścili go żydzi poznawszy. Po jego wyjściu zaryglowała się Herszowa i światło zagasiła. Natychmiast poczęto okiennice po cichu odpiłowywać, aby przebudzona krzykiem nie zwabiła ludzi. Odjęta okiennica, nagle wybite okno, wskoczyli żydzi i nim rozespana żydówka, czas miała zawołać o pomoc, zabito jéj chustką gębę, porwano, rzucono w brykę, konie zacięto, trzy razem bryki ruszyły na trzy trakty i zniknęły śród nocy.
Pan Jan niewiém czemu i dla czego nie nocował w miasteczku, rozpuściwszy swoje cztéry chude szkapy, które latały jak szatany, galopował do domu; dzwoniąc i brzęcząc kółkami i dzwonkami chomątów. Stanął u officyn, zastukał — cisza. Zaszedł od ogrodu, aby zajrzéć wewnątrz sercem okiennicy. Lecz potknął się o nią leżącą na ziemi, okno znalazł otwarte, wszedł do izby, widoczne były ślady gwałtownego porwania. — Zawołał o światło, na ludzi, i dobitniéj jeszcze przekonał się ze śladów iż dwóch jakichś ludzi żydówkę pochwyciło. Wnet przypasał szablę, wziął pistolety i nie dając czasu rozmysłom, które by go niechybnie tchórzem zrobiły, rozkazał zaprządz drugą czwórkę, a dopadłszy śladu na drodze, ruszył co konie wyskoczyć mogły w pogoń. Trafem szczególnym, niepojechał na żadną z dróg, któremi popędzili żydzi umyślnie wysłani, na stropienie go i zbicie, ale trafił na ślad bryki, która ku traktowi, ruszyła. — Już się na brzask miało gdy kozak ujrzał wlokącą się po piasku gościńcem, brykę, któréj śladu się trzymali. Natychmiast obskoczyli ją. Pan Jan z pistoletem przyskoczył do furmana, furman rzucił lice i uciekł w las, dwóch żydów także zerwało się i nie czekając dłużéj, zemknęli.
Kozak, furman i pan, rozdarli płócienne nakrycie bryki, ale w niéj znaleźli tylko kontrabandę, pospolicie zwaną pekele. Wcale nie tego potrzeba było Panu Janowi, ruszył więc rzucając ją, i daléj w pogoń; lecz dzień cały gonił napróżno i noc go napadła, gdy przeprzężonemi na poczcie świéżémi końmi, dostawszy języka o żydówce, którą wysadzano gdzieś tajemniczo z bryki do karczmy, pojechał daléj.
Ściemniło się zupełnie, a noc była chmurna, jak mówią poprostu, choć oczy wykól. I można było nie tylko wykłóć oczy, ale zabić się, tak przeraźliwie było ciemno i wiater dął zimny, wilgotny, przeszywający. Jednakże nasz zapamiętały Rycerz, nie ochłódł, nie ostygł i nie wrócił się. W ciągłym zapale się utrzymując leciał a leciał. Nagle, o północy może, posłyszał przed sobą: Wiu! wiu! na furmańskie i ujrzał bielejącą brykę Krakowską i sunącą się powoli piaskiem. Podbiegł ku niéj. Bryka ruszyła prędzéj, ón za nią. — Stój! Nie stają, a zacinają koni. Pędzi aby ją przegonić, rozpoczynają się wyścigi; ale konie furmańskie do nich nie zwykłe, piasek po kłódki, a pocztowe wysilają się. — Wkrótce równa się Pan Jan z bryką, wyskakuje i chwyta zuchwale za uzdę konia, pociągniony z nim, strzela i bryka się zatrzymuje. Kozak wpada na woźnicę. — Żyd jeden wymyka się w las, drugi unosząc na ręku coś białego, za nim się ciągnie, postrzeżony, wstrzymany, i obalony, rzuca ciężar. Zbliża się ku niemu Pan Jan ale nic dojrzéć nie może.
Jest to ciało kobiéty — ale nie ruchome, jak nieżywe. Usta obwinięte chustkami. To ona! Żydzi pouciekali — trzéźwi ją, przenosi na swoją bryczkę i uwozi odzyskaną.
Hersz szczęśliwie uciekł do lasu, i nazajutrz jak gdyby nigdy nie jeździł nigdzie, spokojnie siedział w karczmie, modląc się na biblij. Herszowa została Wielmożną Jmć panią Chwalczewską; bardzo przyjemna kobiécina, powiadają sąsiedzi; szkoda tylko, że dla niéj, wszelkich stosunków zaparłszy się nowy mąż, w końcu ustatkowawszy się i wiernym zostawszy małżonkiem, rozpił się i z pijaństwa umarł. Ale to już do Historij Hersza nie należy, i my do niéj powrócim.
Bohatér nasz szczęśliwy do handlu, ale w małżeństwie nie fortunny, głęboko się namyślał co miał począć z sobą. — Nie żenić się nie mógł — prawo mu zakazywało tego; żenić się lękał, bo piérwszą żonę miał nie po sercu, a drugą, — o drugiéj już i nie wspominał nawet. Trzeba się było ożenić i wybrał ubogą żydóweczkę nie piękną, nie brzydką, spokojną, pokorną, którą zaślubił po utracie niewiernéj.
Ale cóż? jak dotąd wiodło mu się w handlu, tak teraz tracił a tracił. Kupił zboża dość drogo, zboże nagle spadło z ceny. Niespokojny, wyprzedał się ze stratą; w tydzień podniosła się cena, wyżéj niżeli była. Hersz rwał włosy z brody i z głowy. W gorzelni miał najgorszy wydatek, na woły brażne napadła zaraza i wyzdychały w połowie, w połowie chude, wyprzedał prawie za nic. Taki cios dla żyda trudny był do przeniesienia. Hersz skapcaniał wprzód jeszcze nim zubożał, opuścił się, i chodził jak nie swój, milczący, zadumany, smutny.
Żyd w takiém położeniu będący, blizki jest albo pójścia z torbą, albo zrobienia wielkiego majątku. Jedno z dwojga, albo przestanie probować szczęścia, albo wysilony ostatkiem odwagi, rzuci się na ogromną ryzykowną spekulację.
Tak właśnie zrobił Hersz, który nie utracił ze wszystkiém nadziei. Miał on jeszcze piéniądze dość znaczne i pomimo strat, miał się nieźle. Żyd jeden, którego znał od dawna, zaproponował mu kontrabandę, skupienie wielkiéj ilości towarów w Gallicij i wwiezienie ich do kraju potajemne, gdzie rozkupione natychmiast do Dubna, Łucka, Włodzimierza, być miały.
Hersz przyjął propozycją od razu, złożyli się na summę potrzebną i bidką jednym koniem, ruszyli ku granicy, wziąwszy paszporta w głąb’ Rossij, aby się nie domyślano, dokąd pojechali.
Wołyń graniczy z Gallicją, w niektórych miéjscach nie będąc od niéj oddzielony, ani rzeką, ani trudném do przejścia błotem lub trzęsawicą, lecz tylko zaroślami gęstemi, środkiem których wązka tryba przecięta.
Gęsta wprawdzie straż pilnuje przesmyków, ale w ciemną noc, z pomocą ludzi świadomych miéjscowości i wprawnych, łatwo się przekraść na drugą stronę. Kilka kroków tylko i jesteś już pod inném prawem, pod rządem innym.
Hersz ze swoim towarzyszem, zajechali na nocleg, do wsi najbliższéj granicy. Nie zajechali oni do karczmy, ale po ciemku i po cichu dopytali się chaty chłopa, który się zwykle trudnił przeprowadzaniem kontrabandystów.
Stary Jow siedział u ogniska i kurzył tytuń, gdy weszli. Chata jego na oko nieróżniła się od innych, lecz wewnątrz przypatrzywszy się postrzegłeś ślady ukrywanéj zamożności. Kilka naczyń miedzianych tam i siam porozstawianych, na szyi żony bogatsze sznury korali i krzyż bronzowy świécący; u niego fajka drewniana wyrabiana, koszula z płótna ciéńszego, bóty na nogach, pas nie domowéj roboty.
Gdy żydzi weszli, powrócił głową i popatrzył na nich.
— Ot już czort niesie żyda, rzekł po cichu, nie będzie nocy spokojnéj.
Żydzi kłaniali mu się, a towarzysz Hersza szeptał kto go przysłał.
— Dobrze, dobrze, rzekł chłop, już to jakoś będzie, a co dacie?
— Nu, a co ty chcesz?
— Wy idziecie z wielkiémi piéniędzmi mówił Jow.
— My! a wej!.. zakrzyknęli żydzi oba pobladłszy — my niémamy, tylko to co tobie dać, czy my szalone wieść z sobą piéniądze.
— Nu — a ja to znam, że wy macie piéniądze, rzekł Jow podpalając fajkę — gadajcie co chcecie. Jest was dwóch, to piérwsze — ty, wskazał na Hersza, masz trzos na brzuchu, a ty, rzekł do drugiego, pewnie podwiązki tłuste.
Żydzi pobledli.
— A czego się boicie? ja was nie obedrę — rzekł Jow, mnie ludzie znają; ja sprawiedliwy człowiek. A co dacie?
Żydzi się naradzali.
— Damy dwa czerwońce, rzekli, to więcéj niż wszyscy dają.
— Dacie cztéry, rzekł chłop.
— Ani grosza jak trzy.
— Jow milczał, zapalił fajkę na nowo, usiadł pod piecem i powoli powiedział:
— Niby to ja nie wiém, że wy dać musicie, a jak nie dacie, to ja się nie ruszę krokiem.
— A to my wolim wrócić do domu, rzekł Hersz.
— Dobréj nocy wam, idźcież sobie z Bogiem a dajcie mnie pokój.
Żydzi szwargotali znowu, Jow fajkę palił i drumkał pod nosem i ognia poprawiał.
— Nu, co z tobą robić, rzekł Hersz — damy, a chodź i prowadź.
— Dawajcież na stół.
— Jak przeprowadzisz.
— E! czy to ja mołokosos czy co? Ja nigdy inaczéj nie idę, aż pieniądze żonie oddam wprzódy. Wola wasza. A jak ja was przeprowadzę, gdzie ja was będę szukał?
Nareście namyśliwszy się, żydzi dobyli cztérech oberżniętych dukatów, i położyli na kominie. Chłop spójrzał i nie wziął.
— Nu, a co niebierzesz? rzekł Hersz.
— Kulfony! powiedział chłop.
— A! wej kulfony, zawołali żydzi, to najlepsze nowe dukaty. — Ale napróżno gadali, musieli dobyć lepszych. Dopiéro się Jow udobruchał.
— Prowadź że nas — prowadź, noc ciemna.
— Co wy wiécie kiedy prowadzić? śmiejąc się Jow odpowiedział. Nad rankiem choć nie tak ciemno, ale straż śpi najlepiéj i bezpieczniéj. Odpocznijcie wy tymczasem.
Musieli się żydzi zgodzić na to, radzi nie radzi. Jow tymczasem, wódką ich, dla dodania serca poczęstował, jajami nakarmił, a sam wziąwszy czapkę wyszedł z chaty.
Żydzi pokładli się spać na ziemi.
Gdy ich skrzyp otwiérających się drzwi przebudził, krzyknęli z przestrachu i porwali się na nogi. Przed niémi stał Jow, ale nie sam, ze strażnikiem granicznym, który fajkę zapalał.
— Gdzie te żydy? spytał strażnik.
W żydach duchu nie stało.
— Śpią tutaj.
— Już czas, rzekł strażnik.
— Pójdziemy, zawołał chłop.
Żydzi jak martwi nie odzywali się.
— Ot, mówił Jow do nich, tak najlepiéj będzie, pójdziemy z panem strażnikiem razem, ón najlepiéj przeprowadzi; a to niewiele będzie kosztować.
I śmiał się z przestrachu żydów; których ledwie przekonać mógł iż im pan strażnik nic nie zrobi. Nad rankiem byli już w Galicij.
Ale to dopiéro połowa i najłatwiéjsza połowa wyprawy dopełniona była — przejść do Galicij najłatwiéj, chodzi o to jak wrócić i jak przewiéść towary. Żydzi wiedzieli dobrze, że płacąc pięćdziesiąt procentów, można dostać towary przewiezione już na naszą stronę, bez wszelkiego frasunku; ruszaj tylko w konie i strzeż się sprawnika lub Strapczego, żeby o nakładne świadectwo i o plomby nie spytał. Ale żydom chciało się być mędrszemi od mądrych. Porachowali oni że opłacając przewodnika, strażnika; opędzając koszta wszelkie, nie wyexpensują nawet dwadzieścia pięć na sto. Umyślili sami przekradać kontrabandę, i zatrzymawszy Jowa przy sobie, a umówiwszy się ze strażnikiem, któremu dobrze zapłacili, a więcej jeszcze obiecali, poczęli kupna swoje.
Po akcencie, po ubiorze, po gatunku monety jaką z sobą mieli, poznano ich łatwo we Lwowie, że są z Wołynia, nie trudno téż było domyśléć się po co przyjechali, zwłaszcza, gdy choć po cichu i ostrożnie, sprawunki robić poczęli. Natychmiast mnóstwo przemycaczy, jęło im się stręczyć, do przeprowadzenia towarów przez granicę. Żydzi odpowiedzieli że nie jadą do Rossij, kontrabandy wiéść nie myślą i posługi niczyjéj nie potrzebują. Poczęto śledzić i dośledzono, zkąd są i za czém. Jow którego z sobą mieli, po części się wygadał, po części dał się domyśléć prawdy którą niezgrabnie ukrywał. Tymczasem żydzi chodzili po kupcach i robili sprawunki, radzi że im się bardzo tanio udawało, nabyć towary.
Jow siedział tymczasem u komina gospody i fajkę palił spluwając i klnąc po cichu, brał wprawdzie po reńskim na dzień, ale go korciało do domu.
Nareście pokupki zostały pokończone, upakowane, żydzi siedli na brykę z Jowem i ruszyli zupełnie w przeciwną stronę. Nie zatrzymując się nigdzie u karczem, nie gadając z nikim, zawrócili ujechawszy dobry drogi kawałek, nazad i manowcami, które Jow znał doskonale, skierowali się ku granicy, w toż samo miéjsce, gdzie raz już nocą się przekradli. Chłop wysłany naprzód po strażnika, zostawił żydów, samych jednych na bryce siedzących i dzwoniących zębami ze strachu; bo noc była ciemna i na krok przed końmi nic rozróżnić nie podobna. Dobra godzina upłynęła, nim Jow zasapany powrócił.
Strażnika z którym uczyniona była umowa, nie znalazł i kazał żydom jechać, wołając:
— Nie bijte sia, nie bijte! Sam przeprowadzę!
Żydzi marli ze strachu, trzęśli się, ale nie było co począć, musieli się na Jowa spuścić. Zbliżyli się ku linij granicznéj. Straże gdzieś pod krzakami spały, a deszcz lał coraz mocniéjszy, przemknęli się bez szwanku na drugą stronę, przejechali jakoś lasek i wybrawszy się na piérwszy gościniec, Jow usiadł do bryki, zacięto konie — polecieli.
Ale zaledwie z miéjsca — błysnęło, dał się słyszéć wystrzał, ruch na linij, tentent koni; żydzi pomarli z bojaźni, Jow zaciął konie rachując trochę na ciemność, trochę na swoje szczęście — i daléj.
Za niémi krzyki, pogoń, wystrzały, Jow ciągle zacina konie i jedzie, żydzi już chcieli wszystkiego się wyrzekłszy, uciekać, ale nie było sposobu; bryka przewracając się po rozmytéj od deszczu drodze, toczyła się szybko naprzód. Po pewnym upływie czasu, pogoń w tyle pozostała, żydzi odetchnęli, Jow jednak nie przestał koni zacinać i pędzić. Tak w największym strachu dojechali do jakiéjś wsi, w którą wleciawszy chłop, prosto zawrócił na podwórko, do stodoły.
— Gdzie ty jedziesz? gdzie? zakrzyczeli żydzi.
— Siedźcież cicho żydy! odpowiedział złażąc z bryki Jow. Zrzucajcie co prędzéj towary, i nie puszczajcie głosu.
Nadszedł drugi chłop, poczęli naradzać i kazano żydom zrzucić kontrabandę w słomę.
— A bryka, a konie? nie spokojny spytał Hersz.
— Tu niéma co robić, tylko chcecie być cali, to słuchać mnie, pogoń za nami. Wyrzucajcie co jest z bryki, a konie zaciąwszy puścić ku granicy, jak złapią, zadurzą się i może nam dadzą pokój. Inaczéj my przepadli.
Zmuszeni słuchać Jowa, żydzi wzięli się do zrzucania paczek w słomę, a zaledwie się uprzątnęli, chłop siadł na wóz znowu, i poleciał. Długo siedzieli w stodółce, czekając na niego, miało się na dzień dobrze, gdy pieszo, zmęczony, ociérając pot z czoła, przywlókł się Jow do nich.
— A konie, a bryka? zawołali żydzi.
— Na tamożni, zabrali strażnicy chwała Bogu.
— Jak to chwała Bogu!
— Lepiéj stracić konie i brykę, niż towary, teraz najmijcie konie i wieźcie pekele, a nam płaćcie.
Jeszcze tobie, zapłacić! Jeszcze tobie zapłacić! a konie! a wóz —
— Ja ich niewziął!
— A kto wié, czy ty ich nie wziął!
— No! no! odparł Jow zapalając fajkę, nie gadajcie, nie gadajcie, a zapłaćcie i mnie i kumowi co stodoły pozwolił; a nie —
— A nie, to co? zawołali żydzi.
— A nie — to pójdziem po strażników. Ot, tutaj w karczmie dwóch jest. —
Żydzi potruchleli, nuż w targ z chłopami i jakoś skończyli. Teraz trudność najęcia podwody, bo lada kogo nająć nie można, aby nie wydał po drodze. Jow tedy znowu poszedł najmować fury, i szarym mrokiem porannym żydzi wyjechali z wioski, kierując się na Boremel, Nieświéż ku Łuckowi. Byle dopadli miasta, mogli już być spokojni, towary pochować było łatwo. Ale tu cały dzień drogi przed niémi, a w dzień jechać nie podobna. Sami chłopi poradzili, zajechać do lasu, w gęstwinę i tam do drugiego zmroku przestać. Tak się i stało.. Jow pożegnał śmiejąc się, żydów, zdając ich na ręce nowym przewodnikom. Niedaleko odjechawszy, gdy rozedniało, zawrócono w dąbrowę gęstą, o podal od drogi.
Żydzi znużeni całonocną niespokojnością, pokładli się na ziemi i poczęli usypiać, chłopi spętawszy konie, posiadali u ognia i zabrali się do gotowania obiadu. Tym czasem dészczyk pruszył gęsty, dąbrowa szumiała i z daleka tylko, dochodziły podróżnych głosy przejéżdżających traktem pocztowych powózek i bryk kupieckich.
Posiliwszy się, chłopi także widząc że konie na bujnéj trawie spokojnie się pasą, pokładli się spocząć — nakrywszy od dészczu siermięgami. Nagle, zbudził ich i żydów, dosyć głośny śmiéch i wykrzyk.
— A nu! na nogi!
Wszyscy się przestraszeni porwali.
Jakiś jegomość w płaszczu z futrzanym kołniérzem, w czapce z czerwoną obwódką (co było znakiem najfatalniéjszym) z cybuchem krótkim w ręku, z szablą w drugiéj, stał koło bryk, poglądając na nie okiem wprawnego znawcy. Oblicze tego jegomości zwiastowało dowodnie, że to był assessor, który aż w głąb’ lasu wziąwszy ślad za poimką się wybrał.
Na ten głos: A nu — na nogi! żydzi naprzód pomyśleli uciekać, ale widząc samego jednego pana Assessora, wstrzymali się i mrugnęli na chłopów. Ci dorozumieli się o co chodzi i pobiegli za końmi.
— Nie myślcie darmo uciekać, zawołał śmiejąc się jeszcze raźniéj urzędnik, bo tu są ludzie moi niedaleko i czekają tylko znaku, to was pochwycą i was i pekele wasze pobiorą razem, a nim słońce zajdzie, będziecie pod dobrym kluczem w turmie.
— Pekele! pekele! zawołał żyd jeden odważniéjszy — Abo my to wieziemy pekele, abo co? My jedziemy po obywatelach z towarami.
— Anu! a tak! dodał drugi.
— A waść co za jedny? dodał żyd piérwszy.
— Zaprzęgaj konie! krzyczał Hersz.
— Ja moi kochani żysiowie, rzekł cierpliwie Assessor — jestem wiécie kto, bo mnie znacie i ja was znam. Wy zaś wieziecie kontrabandę ze Lwowa, wczoraj przekradliście się nocą przez granicę, brykę waszą próżną złapali, nocowaliście w stodole u chłopa za Boremlem, najęliście konie — Wszystko wiém — A nie myślcie uciekać, bo moi ludzie blizko, tylko niechciałem ich tu prowadzić, myśląc że z wami po ludzku się ułożę i puszczę was, ale kiedy myślicie mi tu —
Nie kończąc odwrócił się, żyd przyskoczył.
— Jegomość, nu! nu! dajcie pokój — pogadajmy!
— Ot tak, i będzie zgoda!
Poszli i począł się targ, ale nie uszedł żydom na sucho, broniąc się od poimki musieli zapłacić pięćdziesiąt rubli srebrem i dać nowiuteńkie futro szopy, a dodatku sukna na pokrycie. Odebrawszy swoją należność, urzędnik znikł w gęstwinie, a żydzi zostali z pospuszczanemi nosami, drapiąc się po głowach.
Nie było czego czekać, pozaprzęgano konie, ruszyli; lękali się, aby ich kto nienapędził znowu. — Zmiérzchem przebrali się na Nieświéż, Korszów, Gródek, do Kozińskiéj karczemki i tu dopiéro odetchnęli spokojniéj, widząc się blisko Łucka. — Poszli napić się sami wódki i poczęstować ludzi. Dészcz ciągle kropił i zmiérzch padał.
Po oślizłéj i zatoczystéj drodze, puścili się daléj, mijając Zaborol. Tu u murowanéj karczmy, znowu stali wytchnąć koniom, bo szkapy nie wiele karmione, pomęczyły się były zupełnie, ciągnąc dość wielką wagę. Łuck już był pod bokiem, o pięć werstw, mimo tylu przygód i tylu opłat żydzi rachowali swoje zyski i śpieszyli niespokojnie do miasteczka. Po ciemku posunęli się znowu z góry na górę, rżnąc się po kolejach błotnistych. — Na grobelce którą zowią czortkiem i nie darmo, bo ją tam czort cały posadzić musiał, dla zniecierpliwienia podróżnych, konie w gęstszym niż gdzieindziéj błocie ustawać zaczęły wyraźnie. Z tyłu dał się jak na złość słyszéć dzwonek pocztowy i wołanie pocztyljona.
Żydzi powstali na nogi, pochwycili baty od chłopów i nuż po koniach bić. Nareście wydobyli się z błota i pokłusowali. Na lżéjszéj drodze, wstąpił szczęściem duch w konie, Łuck był blisko, już świécił przed niémi, błyszczała woda rozlanego po ługach styru, bielały mury kościołów. —
— A nu! a nu! Jadą co konie mogą wyskoczyć, za niémi ciągle pocztarski dzwonek, co ich dreszczem przejmuje.
Jeden drugiemu szepcze.
— Może to Assessor?
— Może Assessor.
Spuszczają się z góry, przez rozlazłą kałużę przebiérają, już są u mostu Kraśniańskiego, a za niémi ciągle dzwoni; a tu u rogatki przystępuje rewidować strażnik, czy wódki nie wiozą. Hersz miał przytomność dać mu dziesięć groszy, puszczono ich. Ledwie są na pół mostu, słychać za niémi:
— Łowi! Łowi! derży!
Żydzi zacinają konie co sił staje, chłopi sobie — za niémi dudni na moście powózka assessorska.
Jeszcze chwila, a będą w mieście, jeszcze chwila a ocaleni zostaną!
Szczęściem na wiecznie popsutym moście Kraśniańskim, nie trudno o zawady: pod goniącym pomocnikiem Pana Assessora i strażnikami pęka mościna, koń zapada. — Chwila zwłoki, a żydzi już znikli.
Z mostu rzucili się po wyłamanych drewnianych pokładach, wprawo na stare miasto, przez rynek, na karaimszczyznę, a niedojechawszy do niéj, we wrota żydowskiego domu, które natychmiast zaparto. Kupa żydów otoczyła bryki, pochwycono towary w mgnieniu oka, naładowano wozy workami ze zbożem, które się znalazły na podorędziu, żydzi siedli na furmanki i wyjechali na Rynek.
Na Rynku nos w nos spotkali się z goniącemi za poimką.
— Stój! Stój! oto oni! to oni — Stój! otaczają wozy i znajdują na nich kilka korcy pszenicy.
Tym sposobem wwiózł Hersz kontrabandę, na któréj pomimo kosztów niemałych, grosz na groszu zarobił. To go zachęciło, ale nie odważył się jednak więcéj, sam przekradać, czyniąc potém jak wszyscy i płacąc procent od przemycania.
Żydzi nie umiéjący ocenić gwałtownych wzruszeń, dla których gracze stawią znaczne piéniądze na kartę, wolą spokojniéjszy zysk, bez wzruszenia.
Daléj rozpowiedział Hersz naszym podróżnym, jak piéniądze robią i jakie procenta biorą żydzi od pożyczanych panom obywatelom. Wprawdzie bardzo się często trafia, że tracą kapitał i procenta, ułakomiwszy się na lichwę, ale częściéj odbiérają to zbożem, to fantami, i zyskując na tanio przyjętych towarach, sowicie. Ostrożniéjsi po stracie, nie dają pieniędzy, jak na formalny oblig, a że procentu w nim, nad prawny wypisać nie można, na to łatwa rada, przylicza się do kapitału i pisze bez procentu. Tym sposobem summa przepaść nie może i lichwiarz odpowiedzialności nie podpada. W razie niewypłatności, żyd zabiéra co mu dają, byleby małą ceną, lub (jeśli ma nadzieję późniéjszéj wypłaty) dolicza tylko procenta do kapitału, odmiénia oblig, i od niespłaconych procentów, liczy procenta nowe. Tym sposobem trzysta rubli, co rok uczynić może około tysiąca. Na wielkich summach widoczniéjszą jest lichwa, na mniéjszych i w krótkich terminach, nie znaczną. Sami żydzi na handel nawet pożyczając, płacą ją sobie wzajemnie. Zastawy biorą się tylko od tych którym zupełnie wiary dać nie można, dla innych wystarcza nadzór pilny.
Gdy raz kto u żyda się zapożyczył, niech nie myśli, żeby swobodnie i po swojéj woli, mógł cokolwiek bądź spieniężyć. Albo wierzyciel staje się sam kupcem i zmusza do uczynienia kontraktu, potrząsając swym długiem, albo w ślad za każdym kupcem się jawi, w samą chwilę, gdy zazadatkowe piéniądze liczą się na stole. Arędarz, officjalista, chłop może, donosi mu najdokładniéj co się we dworze dzieje, wié każdy grosz wchodzący i wychodzący i rozrachowuje dochody, lepiéj niż ich właściciel. Przy takiéj ostrożności i baczności nieustannéj, nie podobna aby piéniędzy swych nie odzyskał. Hersz popijając herbatę, rozpowiedział to wszystko podróżnym z pewną pół szyderską, pół dumną minką. Czuł ón swoją godność i swój rozum, czuł wielką wyższość swoją — opowiadanie jego z małémi wyjątki, było pieśnią tryumfu: paeanem.
Późno już w noc było, gdy nareście opowiadanie się razem z herbatą skończyło, Hersz życzył dobréj nocy podróżnym i zaczął słać sobie pod piecem, w izbie, w któréj na rozmaitych wysokościach, spali sześciu żydów wyziewających najróżniéjsze wonie z siebie i odzienia. Na podłodze z dziesięciu chłopów powyciąganych chrapali smaczno dnia czekając. Na kominku tliły reszty ognia niedogasłego, a kur w alkiérzu piał zapamiętale.
Czas téż spać było, mianowicie podróżnym, co jutro postanowili sobie zrobić około dziewięciu mil drogi, po gęstém błocie jesienném.




V.
W WARSZAWIE.

ROZDZIAŁ V.



Nazajutrz podróżni nasi przeprawiwszy się przez Bug i przebywszy granicę, już byli w Królestwie. Nie będziemy opisywać, jak wielką różnicę znaleźli w tym kraju, od przebytego wczoraj. Mały ten kątek ziemi, który się królestwem zowie, od Wołynia i prowincyi zabużnych, od Litwy, różni się z razu i bardzo widocznie, zamożnością większą, porządkiem innym, życiem żywszém, że tak powiém. Tam, kraj obszerniéjszy co do ludności, puściéjszy, mniéj zakładów, mniéj fabryk, więcéj zboża, surowych płodów, mniéj handlu i ruchu. Ceny różnią się niezmiernie, a często bardzo dubeltują w Królestwie.
Postępując ku Warszawie, wszystko z powodu handlu i konsumpcij stolicy droższe; ruch coraz wzrasta, ludność nawet napływa tu, jak krew do serca. Każda cząstka spółeczeństwa ma tu potrzeby swoje i reprezentuje się w mniéjszéj lub większéj ilości, w miarę téj potrzeby. Chłopek polski różni się téż wielce od wołyńskiego, litewskiego i innych; stan jego daleko tu znośniéjszy, zamożność większa, powierzchowność dowodzi dostatku i trochy cywilizacij. U wieśniaka oświata nie prędzéj idzie jak za zamożnością i dobrym bytem, którego jest prawie wynikłością. Zaopatrzenie piérwszych potrzeb ciała, niezależność od pospolitszych przynajmniéj wypadków, wiedzie dopiéro za sobą chęć oświaty i możność oświécenia.
Bardzo się myli, kto sądzi, że oświata niższych klass, nie zależąc od niczego, równolegle z nią idącego, nadaje się wolą ludzi i prawie gwałtem. Zakłady szkółek, wszelkie usiłowania tego rodzaju u nas, oprą się o ubóstwo chłopka i smutny stan jego. Tam zaś, gdzie wieśniak ma się lepiéj, pragnienie oświaty rodzi się w nim samo przez się, instynktowie, a z pragnieniem wynajdują się środki jéj nabycia. Nic nad to pewniéjszego że niższe klassy towarzystwa, potrzebują oświaty pewnéj, sobie właściwéj (bodaj jak najrozciągléjszéj, byleby w duchu stanu swego i potrzeb) ale nadać gwałtownie, mimo woli, oświécenia nikt nie potrafi. Pojedyńcze usiłowania zrodzą wyjątki tylko nic niestanowiące. Dobry byt, powtarzam, piérwszym jest warunkiem. Chcecie cywilizować, uczyć, oświécać chłopka, dajcież mu wprzód zamożność, pewność jutrzéjszego chleba i zaręczenie od głodu. Póki wieśniak myśléć będzie, czy jutro miéć może chléb powszedni, czy nie zabraknie mu i téj mizernéj strawy jaką żyje — póty myśléć o oświacie jego będzie szyderstwem. Niemówię już o innych warunkach.
Ludność królestwa w oczach podróżnych, wielce się okazała odmienną od téj, którą tylko z oczów stracili. Pijani odarci chłopkowie Wołynia, jakże się nędznie wydali przy zamożnych, dobrze odzianych, zdrowego oblicza, wesołéj myśli polskich wieśniakach.
— Kiedyś rzekł August i u nas tak a może i lepiéj będzie, usiłowania wszystkich dążą ku ulepszeniu stanu najliczniéjszéj, najużyteczniéjszéj, a najbiédniéjszéj klassy społeczeństwa. Ale wielkie zmiany nagle się nié robią, a ilekroć robią się nagle, robią się źle. Co nagle, to po djable — Czas wyrabia więcéj, niż rozumy ludzi i usiłowania ich. Nie mówię wszakże, aby jedno bez drugiego obéjść się mogło.
Na miasteczkach królestwa, tenże dobry byt, okazywał się, żydzi nawet tu, nieco mniéj żydami byli, a ich postacie zwiastowały, że myśleli o wlaniu się w całość narodową, od któréj gdzieindziéj, tak silnie się wyróżniają u nas.
Następującego dnia, podróżni nasi, byli w Lublinie, jedném z najciekawszych starych miast Polski; o którém jednak mało dotąd wiémy, bo dzieła w przedmiocie historij jego wydane, nie zbadały ani części archiwalnych źródeł, w samém mieście i okolicy rozsypanych. Dawny handel Lublina, dawne jego życie ucichło. Niewiém czy żyją i jak żyją sławne z winnych składów — winiary; bo co wszelki inny handel, jarmarki tak po całéj Polsce sławne, którym piérwszy cios zadały rokosze Zygmuntowskich czasów — upadły.
Podróżni nasi zwiedzili Farę, Dominikański kościół, Po-Jezuicki sławny freskami swémi, dotknęli stołu, na którém podpisany był akt Unij, co tyle usiłowań kosztowała Zygmunta Augusta, tyle oporu Litwie — obejrzeli dwie jeszcze stojące stare bramy: Grodzką i Krakowską, a potém ruszyli daléj.
Z tego widoku domów różnobarwnych, pięknych nowych kamienic, starych nie do poznania przerobionych i odświéżonych obłamków przeszłości, nic nie zostało w pamięci podróżnych, prócz jednéj postaci, którą przejéżdżając ulicą postrzegli.
Był to stary jakiś woźny Sądów Trybunalskich, czy może Adwokat, co dożywał reszty życia, między obcémi mu ludźmi. Szedł ón powoli, blady jak widmo, suchy, cienki, chudy, zgarbiony, spiérając się na trzcinie z gałką kościaną z rzemykiem o kutasikach. Łysa głowa, pokryta była białą rogatywką z kasztankiem. Na nim kapota granatowa, pas wytarty, buty palone. Posuwał się powoli, szastając nogami, niepatrząc na to co go otaczało. Widać nic go nie zajmowało w całym tym nowym Lublinie, którego on bez gwaru Trybunalskiego, bez starych jego postaci nie pojmował. Może szedł od drugiego takiego starca dożywającego także odrobiny lat. Lublin taki był dla niego obcy, tak młody i świéży; a ón sam tak się wydawał niepojętym w tłumie fircyków, młodzieży, jak gdyby wstał z grobów starego skassowanego smętarza Śgo Ducha i szedł upiorem w świat. Prędko przesunął się powóz, zniknął stary, a podróżni pognali się do Warszawy.
Nie będziemy wam opisywać, ani jéj okolic, ani jéj saméj.
Któż jéj nie zna, kto nie polubił przeżywszy choć nie długo? kto nie wspomina jéj mile?
Z daleka ukoronowana mgłami i dymami, które się nad nią unosiły, jak wielka popielata zasłona, ukazała się stolica, witając podróżnych białémi wieżami swych kościołów i piętrzącémi się domostwy.
Pod miastem podwójny ruch, skupienie wozów, ludzi, koni, bydła, gwar i wrzawa. Częstsze karczemki na traktach, mnóstwo włóczęgów i odartych, żebractwa, wyrobników, żydów. Gdybyś jadąc tydzień obudził się pod wielkiém miastem, poznałbyś je nie tylko po tém, ale i po woni i po powietrzu, co nad niém zwisło. Nie czyste to, wonne powietrze naszych wiosek, przejęte wonią świeżéj roli, liści, kwiatów lub dymkiem, który wiatr powlókł po ziemi — ale ciężka, duszna atmosfera wielkiego ogniska życia, w którém przepalają się namiętności i węgle — atmosfera pełna wyziewów najrozmaitszych zlanych w jedno i stanowiących woń nieopisaną, miastu każdemu właściwą. Inaczéj słychać szumiący, czuć woniejący, błotnisty i smrodliwy Paryż, inaczéj naszą Warszawę. Jest coś właściwego, nie tylko w fizionomij wielkiego miasta, ale w jego woni. Nie wiém co tam przemaga w wyziewie olbrzymów, które buchają z daleka dymami i mgłami, ale to pewna, że stopniowo dopiéro oswoić się można z atmosferą miejską przybywającemu ze wsi, po długiéj podróży. Z początku uciska ci piersi nieopisany ciężar, zdaje się, że zabraknie powietrza, że płuca na zapracowanie kropli krwi nie wystarczą. — Ale jak przed oczyma z mglistych obsłon wywijają się gmachy, bielejąc, wyraźniejąc coraz, tak piersi oswajają się z powietrzem i nauczają niém żyć. Gwar co cię otacza, z początku głuszy, niepokoi, trudzi, potém staje się warunkiem życia, i gdy opuścisz miasto, to ci tęskno za niém, głucho w polu i brak wrzawy, do któréj już przywykłeś. Z początku i ten natłok ludzi biegących w różne strony, mijających się, jadących, krzyżujących nabawia głowy zawrotem — w kilka dni, widzisz go potrzebnym i prawie niezbędnym, raduje cię i bawi.
Przebywszy kilka ulic, August ze Stasiem, stanęli nareście w znajomym Hotelu, niedaleko nowego teatru, jednym w prawdzie z najmniéj okazałych; ale dla znużonego podróżą i przywykłego do karczem traktowych, jeszcze bardzo wygodnym.
W jednéj chwili otoczyło ich, opasało i zajrzało im w oczy, ze wszystkich stron życie miéjskie.
Żydzi ofiarujący posługi rozmaitego rodzaju, jęli się cisnąć do pokojów. Przyniesiono afisze teatralne, podrzucono ogłoszenia, rzemieślnicy nadesłali kartki swoje; ten się rekomendował z szuwaxem, ten z jubilerskiémi robotami, miotełki do sukien i suknie zalecały się razem. Nim słudzy znieśli rzeczy, nim zrobiono herbatę, już podróżni mieli miasta pełno wszędzie. Szumiało im, dzwoniło, tętniało, śpiéwało pod oknem, zaglądało przezedrzwi, przez okna, przez szpary, gadało do nich wszystkiemi językami, napiérało się im, zalecało, prosiło. Co za różnica od wsi, gdzie wszystko, tak harde, dzikie i bojaźliwe. Tu przeciwnie, wszystko się nastręcza, nabiega na ciebie, wita jak znajomego i kłania uniżenie, wołając:
— Dajcie grosz.
W istocie, ostatecznym wyrazem, całego tego ruchu, wrzawy i krzyku, jest piéniądz; wszystko tu się dzieje, przezeń, dla niego, nim. Nie szukaj innego znaczenia w życiu miejskiém, co żywo, niepohamowanie, czwałuje do jakiegoś celu niepojętego, tak że w początku odurza cię, tym biegiem, w którym odetchnąć nié ma czasu. Ale cóż to ten bieg i pośpiech? to gonitwa za największą summą wrażeń, przyjemności i piéniędzy, co reprezentują je. Jak nic tu nie jest darmo, tak wszyscy téż rosnąc w żądzach, biegą za sposobami zadość uczynienia im. Na wsi każdy jest u siebie, mniéj się ociéra o drugich, mniéj widzi i zazdrości, wiele téż jest słodkich, małych roskoszy żywota, które przychodzą darmo — tu przeciwnie, wszystko pod ręką, tylko zapłać — Ostatnim więc wyrazem zabiegów wszystkich, piéniądz, bo ón znaczy wszystko i niéma tego, czego by znaczyć nie mógł.
Ta cecha chciwości wypiętnowana jest najwyraźniéj na twarzach mass ludności miéjskiéj, w swym stanie normalnym, gdy żadna namiętność szczególna jéj nie porusza, gdy spoczywa lub żyje. Widzisz aż do natrętności posuniętą tę żądzę nabycia, bez wyraźnego pragnienia zapewnienia tém, daléj jak jutra. Grosz zyskany w rannéj godzinie, rozsypuje się w poobiedniéj, i zbiéra znowu i rozchodzi jeszcze. Począwszy od ulicznika, co cię z latarką przeprowadza i parasol ci podaje, do bogatego kupca targującego tysiące, wszyscy mniéj więcéj, równie nieopatrznie żyją. Jeden dzień niedostatku dla ulicznika, jeden miesiąc stagnacij w handlu dla kupca, a oba są na pół zrujnowani i niedalecy zupełnéj ruiny. Często niewiedziéć jak, bogaci na pozór bankrutują, a ubodzy — o tych już niéma co mówić. Oszczędność w wielkiém mieście, jak jest niezmiernie łatwą, tak staje się trudną niesłychanie, przy najmniéjszéj skłonności, dogadzania sobie. Każdy téż prawie żyje inaczéj niżby powinien, i zapomina o jutrze. Wszystkie klassy są pomięszane z sobą, ociérają się o siebie, patrzą na się i mimowolnie małpują, choć nie łączą z sobą. Wiémy jak wszędzie arystokracja kupiecka i bankierska skłonna jest do przesadnéj nawet wystawy. Nie potrzeba się potém dziwować, że bankructwa i upadki są tak gęste. Wszystko tu żyje kredytem codziennym, powolnym zyskiem, i zależy od powszedniego grosza, co nieznacznie po kropelce przypływa — nie dziwno téż, że wiele ludzi, nie potrafi się wyrachować.
Przywyknienie do ciągłego obrotu piéniędzy, może téż zobojętnia ludzi na ich znaczenie i powoli każe zapomniéć, o trudném ich nabyciu.
Piérwszego wieczora, nie poszli nasi podróżni nawet na teatr, który mieli pod bokiem. Chociaż przybyli wcześnie, chcieli swobodnie wypocząć, oswoić się w mieście i nastroić do niego. Jak wszyscy wieśniacy poszli naprzód siąść w oknie, przed tą migającą latarnią czarnoxięzką, patrzéć na zmienne obrazki, przesuwające im się przed oczyma; potém, gdy się wieczór wyjaśnił; miasto ożyło całe, i oni wyszli na ulicę.
Przyznać potrzeba, że jest coś uroczego w widoku miéjskiego ruchu, zwłaszcza w téj fantastycznéj godzinie wieczora, gdy się wszystkie światła zapalą, wszystka ludność wysypie. Ta mozajka cieni i świateł, to przesuwanie się ludzi, mieszanina dźwięków, śpiewów, krzyków, śmiéchów, ten szum i wrzawa, a nadewszystko ta rozmaitość nieustannie zmieniającéj się fizyonomij — stanowią obraz nie do pochwycenia, nawet Daguerrotypem. Człowiek tu w całéj swéj sile, potędze, szczyt to jego cywilizacij, skład jego wyrobów, wymysłów, wynalazków, udoskonaleń. Trudno dojrzéć Boga, za człowiekiem w mieście, i nie dziwię się ateuszom tutejszym — ateuszom wszystkich wielkich miast. — Rzadko, bardzo rzadko widzą Boga, nawet przesuwający się z żałobnémi śpiéwy wóz śmierci, już na nich wrażenia nie robi. Obok w szyneczku, gra razem Szejne-Katarynka i tańcują obertasa i mazura. Dźwięk dzwonów, mięsza się ze śpiéwem uliczników. A gdzież chwila do zastanowienia przy tylu zewnętrznych wrażeniach, co ci nieustannie myśl w tysiąc rozbijają kawałków. Żyje się, żyje czwałem i nie ogląda.
Gdy August ze Stasiem wyszli na ulicę, gdy ich otoczyło, i ścisnęło życie miejskie, kąpiel wrzawy — mimowolnie, choć oba widzieli już w życiu miast wiele, świata wiele, uczuli się wstrząśnieni po długiém zadomowieniu.
Obojętne dla mieszkańców zwyczajnych głosy i postacie, na nich obu czyniły wrażenie. Każda śpiéwka, wesołéj dziewczynki, każdy urywek rozmowy zastanawiał ich. Staś poglądał przez wszystkie okna, we wszystkie magazyny, a każdy spotkany uśmiészek kobiécy, drgał mu w sercu. Spotykali powracające z magazynów modistki, tak podobne do gryzetek paryzkich, jeśli nie z obyczajów, to z wdzięku, stroju i wesołéj nieopatrzności na jutro. Spotykali wesoło śpiéwających chłopaków, świszczących piosenki z ostatniéj opery — i urzędników, co się wybrali w odwiédziny, do Teatru, z parasolami pod pachą, w długich surdutach, i jakieś panie zakwefione tajemniczo przesuwające się chodnikami, i wiele a wiele rozmaitych postaci. Ze sklepów oświéconych migały im światła odbite na błyszczących towarach, wystawionych dla sprowadzenia oka i — konsumenta; w szyneczkach grały pozytywki mazury i walce, w cukierniach stukały billardowe kule, dorożki warczały po bruku, słychać było krzyk zwoszczyków, trąbki dyliżansów, i tysiąc głosów pomięszanych.
— Przyznaj, rzekł August do Stasia, że Warszawa pełna jest życia.
— Nie przeczę — widziałem wiele miast za granicą. Żyłem długo w kilku z nich, żadne podobno, prócz największych, niéma właściwego sobie tak nieustannego ruchu i wrzawy jak Warszawa. Stolice drobnych xięztw niemieckich, są tak ciche i spokojne, przypomnij Drezno, podobno nawet Wiédeń, co tak wcześnie szlafmycę kładnie i siada drzémać. W handlowych miastach, więcéj jeszcze spokoju, wyjąwszy kilka ognisk lub kilka godzin. Tu nieustannie coś wre, rusza się i gada.
Weszli do Hotelu, do którego zajéżdżał właśnie z hałasem ogromny ładowny ekwipaż, za którym ciągnęły się bryki i bryczki.

(KONIEC TOMU PIERWSZEGO).







TOM II.



I.
MALARZ.

ROZDZIAŁ I.



NAZAJUTRZ obudzili się nasi podróżni, wśród warkotu powozów i dźwięku rozkołysanych dzwonów, i chwilę milcząc przysłuchiwali się temu gwarowi, co jest oddechem miasta, głosem jego powszednim. Brzmiał ón im w uszach jakoś dziwnie, po długim na wsi pobycie, wydawał się oznajmieniem czegoś ważnego. Potrzeba się wdrożyć, aby nie słyszéć go i nie uważać nań, a to dla każdego w parę dni dopiéro następuje; kiedy piersi do powietrza, oczy do migania i ruchu, uszy do wrzawy przywykną.
Otwarły się drzwi dyskretnie, powolnie, i z uśmiéchem pełnym łagodności, poufałości, nadziei, z ręką na jarmułce, z sygnetem na ręku, laską pod pachą, w palonych butach, cynamonowym surducie, z bródką wyczesaną, wytrefionemi pejsami, — wszedł faktor hotelu. Jak wszyscy obcować przywykli z coraz nowemi ludźmi, faktor posłał naprzód wzrok badający, aby wiedziéć z jakiego tonu zacząć. Dla niego dość tylko spojrzenia, do wymiaru ukłonu, intonacij głosu i uśmiéchu, nawet do oznaczenia przedmiotu konwersacij. Na wszelki tylko przypadek, we drzwiach przybrał jak najpokorniejszą minę; a po wymienionych kilku słowach, już stanął na pewnym stopniu, pewien siebie, wiedząc przynajmniéj, jak i jakiemi słowy przyjezdnych badać. Piérwsza taka rozmowa, jest zawsze z obu stron badaniem.
— Czego oni potrzebują? na czém zarobić? po co przyjechali? myśli faktor.
Przyjezdni radzi by się tylko co najwięcéj nowin dowiedziéć.
— Kto tu wczoraj do hotelu wieczorem zajechał? spytał Staś.
— Z Wołynia jakieś panie.
— Pójdź że się dowiédz jak się zowią.
Żyd popędził się jak strzała, rad że został użyty, bo to go już kreowało i stanowiło na przyszłość, faktorem Jasnych Panów.
Po chwilce powrócił.
— Pani Prezesowa N...
— A! nasza prezesowa! zawołał August.
— I synowa.
— I Natalja! dodał Staś.
— Co za szczęśliwe spotkanie! I stanęły w tym samym co my hotelu!
— Otóż mamy i znajomych — a kto w mieście ma jednego znajomego, może już powiedziéć, że ma znajomych — Chwała Bogu!
— Znajdziemy ich tu bez liku, a co nam zabraknie, o to się postaramy łatwo.
Rozprawiając o Prezesowéj i Natalij, nasi podróżni poczęli się ubiérać, by pośpieszyć za tysiącem pokupek i potrzeb piérwszych na miasto, do znajomych dawnych, z odwiedzinami, z ciekawością. Staś który w piérwszéj chwili przyjął oznajmienie o przybyciu Nalalij z jakąś radością, teraz nagle sępiéć począł i zamyślać się. Nie wiémy czego, a może i ón sam nie wiedział.
Czyż wié kiedy człowiek dokładnie, dla czego się smuci, czemu się weseli? Nasze smutki i rozpacze najczęściéj przychodzą nie wiedziéć jak i dla czego. Małe rzeczy dręczą nieznośnie, wielkie przechodzą niepostrzeżone — pospolicie usposobienie wewnętrzne więcéj niż okoliczności czynią człowieka szczęśliwym lub nieszczęśliwym. Wszystko jest podobno w nas, ale tém co jest w nas najmniéj rządzim.
Wychodząc w miasto, spojrzeli po sobie August ze Stasiem, mówiąc oczyma:
— Zajdziem do Prezesowéj?
— Naturalnie.
W sąsiednim paradnym numerze stała Prezesowa. Zastali już obie panie ubrane i wybiérające się na miasto, jeszcze pośpieszniéj od nich; bo kobiéty naprzód muszą się ubrać, nim cokolwiek bądź poczną w mieście; a ze wsi nigdy się nie przyjéżdża ubraną. Trzeba się do mody lokalnéj zastosować koniecznie. Najobojętniéjsza na strój kobiéta, choć trochę się musi nastroić, do miejsca, do którego przyjedzie.
— A! jakżeśmy się dawno nie widzieli? i gdzież się spotykamy! na czużynie jak to po prostu powiadają! Zawołała śmiéjąc się Prezesowa i pośpieszając naprzeciw gości. Prawda że dawno panie Stanisławie!
— Wieki.
Natalja z daleka się ukłoniła, nie bez trochy poruszenia, potém odwróciła się do okna i nareszcie do przybyłych dopiéro; jak gdyby jakieś piérwsze wrażenie ukryć i przezwyciężać musiała.
— Dla czegóż? jak? po co? jesteście panowie w Warszawie? spytała Prezesowa.
— Na to trudno odpowiedziéć, rzekł August, musiałem pojechać dla Stasia, który się trochę za miastem zatęsknił; przyjechałem w charakterze Mentora.
Staś spojrzał wielkiemi oczyma.
— Piérwszy raz o tém słyszę! byłem pewny, że ja jadę dla twego towarzystwa wuju.
Obydwa się rozśmieli.
— A to doskonałe! zasmiała się Prezesowa, więc panowie zupełnie jesteście w położeniu mojém i Natalij — Natalja utrzymuje że przyjechała dla mnie, a ja po cichu myślę, żem się tu przyciągnęła dla niéj.
Wszyscy się śmieli, prócz Natalij.
— Zresztą tém lepiéj że niémamy celu podróży i sami nie wiémy po co tu jesteśmy, najprzyjemniejsze podróże są — bez celu, tak jak najmilsze nam rzeczy, są rzeczy nieużyteczne, a tylko miłe; nieprawdaż?
— Największa w świecie i tak dalece prawda, dodał August, że najmilsze rzeczy są to często rzeczy najszkodliwsze nawet.
— O! to znowu co innego!
— Wszystko to z jednego wypływa.
— Może, ale tak głęboko nie chcę się zapuszczać. Więc rzecz dowiedziona, dodała Prezesowa, że się musiemy bawić, doskonale bawić. Ja myślę zamieszkać czas jakiś, szukam mieszkania — chciałabym je miéć na Nowym Świecie, albo na Krakowskiém, choćby na Miodowéj, a w ostatku, tu gdzieś niedaleko Ratusza. Muszę biegać za mieszkaniem.
— Ale my przecie możemy pani usłużyć i dopomódz rzekł August. Dla nas to będzie rozrywką, dla pani ulgą, bo pewnie pilniejsze odwiedziny u pani Zejdel.
— O! jak pan znasz nas i nasze nieszczęsne modniarstwo! śmiejąc się szczérze dodała Prezesowa. Dobrze, dobrze — panowie mi wynajdziecie mieszkanie, a my z Natalką pójdziemy tym czasem za gałgankami po magazynach. Tylko proszę was bardzo nie drogie mieszkanie, nie wielkie, osiém do dziesięciu pokoi wszystkiego — koniecznie i naturalnie od frontu, koniecznie i naturalnie au premier.
— Ale to się samo rozumié.
— Nie zabiéramy więc czasu, paniom.
— Ani my panom — bo podobno, takżeście nie dawno przybyli.
— Wczoraj.
— Słyszysz Natalko! To traf szczególny! O! o! kiedy tak zaręczam że i panowie pobiegniecie naprzód do krawców, dorzuciła grożąc, choć pod sekretem — ale to się wyda, poznam zaraz nowe sukienki.
Odchodząc wszyscy się śmieli, prócz Natalij, która przez cały czas odwiedzin, była ponura, przymuszona i milcząca. Oczy jéj kilka razy spotkały wejrzenie Stasia i zwróciły się gdzie indziéj. Niecierpliwie mięła wstążki kapelusza i zamyślała się ciągle.
Staś miał czas przypatrzéć się jéj i podziwić wielkiéj, jaką w niéj dostrzegł odmianie. Nie była to wcale Natalja jaką widział piérwszy raz na kontraktach, wesoła, śmiała aż do exageracij, swobodna i z góry na świat i ludzi patrząca, bo silna sobą kobiéta. O nie — na czole młodém siadła jakaś troska czarna i przemarszczyła je na dwoje. Długo musiała ryć w sercu, póki przeszła na czoło i ślady na nim zostawiła. Oczy płonęły ogniem jeszcze, ale płomień ich, był niespokojności gorączkowéj, a nad niémi brwi nauczyły się marszczyć. Usta pobladły, głowa się nieco pochyliła na ramiona, sama kibić jakby pod ciężarem jakim, na lewo się przegięła — co nie było bez wdzięku pewnego. Znać było w téj kobiécie, i jakieś ukryte żądze tajone w głębi, i jakąś walkę; i znużenie jakieś, znużenie na sercu, na umyśle, znużenie bezczynności, przetrawienia, znużenie, które często podobne jest i towarzyszy prozaicznemu znudzeniu.
Staś westchnął wychodząc nad Natalją, ona powiodła za nim oczyma, ale obojętnie i prawie pogardliwie. Ona mu jeszcze nie przebaczyła, on ją już całkiem zapomniał.
— Czémże teraz żyje, ta ognista kobiéta, rzekł półgłosem — wątpię, żeby jéj spokojne małżeńskie szczęście i kolébka dziécięcia wystarczyć mogła?
— Wiész przecie zapewne, odpowiedział August, że stała się literatką, i całe życie swych piersi przelała — na papiér.
— To smutne, odrzekł Stanisław — nie znam fenomenu nadnaturalniejszego nad kobiétę — pisarza. Kobiéta powinna kochać, żyć, ciérpiéć, trzpiotać się nawet — ale nigdy pisać. Wystaw sobie kochankę autora.
— Nie mogę, bo bym się w podobnéj nie zakochał nigdy! odrzekł August.
— Ani ja!
— Ostróżnie! A pamiętasz Natalją?
— W ówczas jéj się nie śniło o autorstwie.
— Myślisz? Ona i w ówczas już, musiała marzyć o sławie Korynny!
— Biédna! najbiédniéjsza z kobiét! Co by miała żyć, ona chce obserwować życie, opisywać życie, malować je; co by miała kochać, ona myśli, jak wystawić miłość.
Ale to los najnędzniéjszy w świecie, jak wszystkich piszących; jest to przedawanie życia za —
— Ja niewiém za co.
— Ani ja.
— Myślę że za trochę sławy.
— Sławy! Tak, może, bo sława otacza kobiéty gronem wielbicieli, ciekawych.
— I one im wierzą, one wierzą temu zebraniu ciekawych, co tak się w koło nich gromadzą, jak koło Dioramy, lub skoczka na linie; mój Boże! mój Boże!
— To smutne — Bo cóż kobiécie do jéj życia królowéj dodać może ta nędzna, ta mizerna, chłodna cześć gapiów! to współczucie zowiące się niém, a będące tylko zimną ciekawością głupców, co wielkiémi nazwiskami, zowią rzecz nikczemną. Cześć ludu, to albo szał bez rozumu i wyrozumowania, rozpalający się od niewidzialnéj iskry jakiéjś; albo udanie chłodne — albo — ale dajmy pokój. Dokąd idziesz?
— Do krawca.
— I ja.
— Idziemy więc razem.
— Naturalnie.
Poszli. Nikt podobno fizjonomij ulic Warszawskich, w różnych dnia porach i różnych stolicy miejscach, nie odmalował lepiéj od Piwarskiego, którego Album wiele braknie jako dziełu sztuki, ale za to na charakterze nie zbywa. Owe postacie żydów, przekupek, przekupniów, rzemieślników, może jedynie miejscowości cechę noszące; doskonale są pochwycone u Piwarskiego; nawet przybysz chłopek jak wyśmienicie się prezentuje z oryginalnémi prowincij piętnami. A służącaż, a kucharka warszawska, te typy (wyraz uświęcony) miejscowe, jak wyśmiénicie narysowane. W godzinie rannéj jeszcze, wszystko to żyło, kręciło się i snuło. Z rynków wracały przypóźnione kucharki odliczając resztę pieniędzy, z kościołów śpieszyły służące, oglądając się po za siebie i przed siebie, żydzi czarnémi chmurami suwali się patrzając w okna kamienic, a bióraliści pędzili do stolików, wysuwając się z kawiarni.
Chłopczyk nosił mokrego, małego, starego poczciwego Kurjerka. — Naturalnie podróżni nasi pochwycili go skwapliwie. Możnaż się bez niego obejść w Warszawie? Któś tam powiedział i bardzo słusznie, że pojąć Warszawy bez Kurjerka nie podobna. Jest to cóś jéj tak właściwego, jak stary Zygmunt, co tam nieruchomy stoi na wysokim kolosie, z krzyżem i mieczem, godłami przeszłości — (któż niewié że godłem naszych czasów, jest machina parowa i pióro gęsie?). Wróćmy do Kurjerka! Czego w nim niéma! Oto ogłoszenia o transportach świéżych nut i xiążek, oto opisanie świéżo odbytego uroczystego obrzędu religijnego, nekrolog potém, zdanie sprawy z koncertu, i polityka króciutko i anegdoty, a wreście ta czwarta stronnica tak wielką grająca rolę w dziennikach francuzkich i tu na małą skałę. Tylko zamiast ogłoszeń xięgarskich, farmaceutycznych, szarletańskich, zamiast Pâte de Regnaut, Pommade du Lion, Compagnie d’assurance l’Europeene, le Phenix etc. Eeau antiophtalmique, Mariages, Objets d’art (Susse) etc. etc. w Kurjerku domowe sprawy. Ten sprzedaje barany, ten kocz, ów konia, temu zginął piesek, pierścionek, pulares, w tym ogródku grać będzie muzyka, w drugim któś zaśpiéwa. Ale najszérzéj i najczęściéj zajmują tu miejsce ogłoszenia, jakich w żadnéj francuzkiéj reklamie nie znajdziesz; są to — zgadnijcie?
Są to prosto liczne cetle małych i większych restauracij i traktjerów. Rzekłbyś spójrzawszy na nie, że poczciwa Warszawa, jest najgastromiczniéjszém miastem w świecie! Dowiadujesz się bowiem codziennie, gdzie gotują flaki, gdzie pieką kurczęta, gdzie znajdziesz raki i szparagi, gdzie szczupaka i stokfisz. A do tego jakże tanio! Żadne podobno miasto nie poszczyci się tak porządną, smaczną i wykwintną nawet kuchnią, jak warszawska. Co to za obiady począwszy od kosztownych specjałów olbrzymiéj sławy aristokratycznego Mary i Poirier aż do dwuzłotówkowych, składających się z barszczu, huzarskiéj pieczeni, flaków, pieczystego i leguminy! A co za piwa!!
Dajmy pokój temu przedmiotowi, moglibyśmy się w nim utopić, a przynajmniéj nim rozpić; bo ileż to rodzajów doskonałego piwa ma Warszawa — A i o jadle i o zabawie i o napoju i o wszelkiéj rzeczy tyczącéj się wewnętrznego życia Warszawy dowiész się najlepiéj z Kurjerka, który jest kronikarzem miasta, każdodziennym, każdochwilowym, liczy pulsacje stolicy, że tak powiém i zapisuje najmniéj znaczące symptomata. Cała Warszawa, aż do jéj literatury (bez przymówiska) jest w Kurjerku; i bez kwestij, ze wszystkich gazet jakie tu wychodzą, najoryginalniéj miejscowości piętno, nosi to pisemko.
Nasi podróżni weszli do krawca, który ich naprzód zmierzył oczyma, potém miarą i pocieszonych nadzieją surdutów i fraków, z ukłonami za drzwi wyprawił. Tu jeszcze po staroświecku nie wzdrygają się krawcy, szyć z danego im materjału i nie narzucają jak gdzieindziéj, droższych towarów, jako warunku swojéj usługi. Rzemieślnik warszawski, choć się wycywilizował, ma cóś zawsze staroświeckiego w sobie. Niemówię o przybylcach, którzy wszędzie są jednemi — przybylcami, gonigroszami. Przypomniawszy sobie, że mieli szukać mieszkania dla Prezesowéj, wzięli doróżkę nasi panowie i pojechali naprzód Krakowskiem, wyglądając karteczek z napisem: Do najęcia. Doróżkarz, który ich wiózł, stary szpakowaty wyga, amator zapewne wybornego piwa, na jakiém nie zbywa Warszawie, z czkawką i czerwonym nosem, spójrzał po podróżnych, kiwnął głową jakby mówił — Znam już was i zatrzasnąwszy drzwiczki, odwrócił się spytać:
— A dokąd?
— Wprost, przed siebie — powoli.
Zaciął szkapy i ruszyli.
Niedaleko odjechawszy, zastanowili się dla kartki wywieszonéj, która wskazywała mieszkanie na piérwszém piętrze. Na dole tego domu, był szynczek ubrany gęsto ustawionémi flaszkami, beczułkami, i cały woniejący spirytusowémi wyziéwy. Z niego wyskoczył ociérając usta, po kielichu kminkówki, stary niby to szwajcar, wielce uprzéjmie, wiodąc panów naszych po wschodach, ani bardzo wytwornych, ani znakomicie czystych.
— Ale tu mój kochanku, rzekł August, cóś koło was brudno!
— Jak? jakto? spytał zdumiony odwracając się przewodnik — to brudno?
— Mnie się zdaje —
— Pan w całéj Warszawie czyściéj nie znajdziesz! To brudno! to brudno! A jużciż nie może być życia bez śmiécia Dobrodzieju!
— Prawda, ale mogłoby przecie, być gdzie indziéj, nie pod nosem i na wschodach.
— I co to za śmiécie, rzekł mrucząc i ruszając ramiony sługa — co to za śmiécie! to sama czystość jeszcze! niech no pan zajrzy do sąsiada, oto pan dopiéro powié mi, jak mu się podoba! A to! cóż to! troszki łupinek, trochę siana, trochę trzasek, wszystko rzeczy czyste i naturalne. Tam ja panu nie powiém co się dzieje na wschodach! Dość że psów bez miary! Na pierwszém piętrze psy, na drugim koty, na trzecim koty i psy, na poddaszu jeden ale dobry — A co jest i co żyje, to wszystko chodzi na spacer na wschody! Hm! mądréj głowie dość na słowie, a pan mówi, że tu nieczysto! To szkło panie! Gdzie pan znajdzie czyściéj.
To jest mieszkanie do najęcia.
Zapukał.
— Mieszka tu kto?
— Nie, Panie.
— Ale któś jest?
— To tak tylko, pozwoliłem malarzowi z drugiego piętra do czasu rozlokować się tutaj. Widzi Pan staremu lokatorowi czasem nie można odmówić, zwłaszcza gdy mieszkanie wakuje. A to dobre człeczysko — o! — dodał z expressją — dobre człeczysko — a maluje! To dopiéro panowie zobaczycie malowanie, jakiego mówią i za granicą trudno! Ón panie maluje do kościołów i wielkie do sufitu obrazy. Samego Pana Boga widziałem u niego namalowanego, a jak! ot zobaczycie.
Zapukał i spójrzał dziurką od klucza.
— Jest panie, ale maluje, a jak maluje to dobrze pukać potrzeba, żeby posłyszał. Niedawno zupełnie go okradli, w biały dzień, a ón panie tak się zatokował, że ani o tém wiedział — Bo już panie kiedy maluje, to gdyby drugi najtężéj spał, i to — z przeproszeniem — upiwszy się.
Zapukał znowu.
— Kto tam!
— Ja, panie Leonardzie, Grześ, do usług, dla mieszkania — panie.
— Zaraz, zaraz.
Otworzyły się drzwi nareście, i w nich pokazał się naprzód młody, przystojny, blady mężczyzna, dość wysokiego wzrostu, w bluzie zielonéj, bez sukni, z paletą i malsztokiem w ręku, któren nieruchomie jakby wyrwany ze snu, wlepił oczy w przybywających.
Grzesio zdjął czapeczkę i zęby na znak powitania pokazał.
— To proszę pana — dla mieszkania.
— Wolno obejrzéć? spytał August.
— Bardzo proszę.
Młody malarz wprowadziwszy przybyłych, obojętnie ukłoniwszy się, pobiegł do stojącego na trójnogu poczętego obrazu wielkiego i stanął do malowania nie tracąc czasu.
Przybyli, wpadli niespodzianie w łapkę — potrzeba było oglądać mieszkanie, które Grzesio nadzwyczaj uprzejmie, nieszczędząc słów natchnionych kminkówką pokazywał; a tu wabiły mimowolnie porozwieszane obrazy, pozaczynane szkice i sam malarz, co już znowu stał u trojnogu i cały w swéj pracy, cały w sobie, malował.
Staś i August oba lubili sztukę, oba na nią, że tak powiém wygłodnieli, rzucili się więc na oglądanie malowideł, żywiéj daleko, niż do widzenia mieszkania. Próżno Grześ reflektował, nic nie pomogło. Stali patrzając po ścianach, latając oczyma to na malarza, to na jego dzieła. W tém improwizaném mieszkaniu, bo widać było, że malarz tu nie żył, tylko czasami przychodził, czuć już i znać, te pełne uroku, nędzy i poezyi, uniesień i niedostatków, wzruszeń i zawodów, życie artysty. Meble gospodarskie ustąpiły do salonu, a wielki jadalny pokój, służył za malarnią, jedno tylko w pół od dołu zasłonione okno, oświecało go. Małe chłopię tarło żółty ugier na ogromnéj płycie, drugi towarzysz, nabijał płótno do gruntowania, na szranki (chassis). Na kilku krzesełkach rozrzucone były rysunki ołówkiem, krédą czarną i czerwoną, próby, szkice, studja. Na ziemi, osłoniona chustą mokrą, wyglądała gliniana makietka nieskończona; kilka sztuk gipsów walały się po kątach. Na oknie leżał flet, cały pobryzgany farbami. Obrazy rozpoczęte, wyobrażały różne przedmioty; znać nie wszystkie artysta sam pojął i z dobréj woli, z serca wysnuł, niektóre widocznie na zakaz robione, pośpiesznie, dość zimne tylko formy przedstawiały. Naszkicowane były śmiało, pośpiesznie, a jakby dla prędkiego pozbycia się ich, ale i w tych nawet dostrzegłeś trochę życia i uczucia; choć łatwo je było odróżnić od ulubionych utworów, con amore wykończonych, i tchnących namiętném przejęciem się przedmiotem. W téj dziwacznéj galerij — pokończonych, w pół skończonych, naszkicowanych ledwie, podmalowanych tylko i zapylonych a zapomnianych obrazów i obrazków, mało było portretów. — Kilka głów smutnych patrzyły z szranków, za pyłem jak za mgłą zasute. Reszta, były to sceny z historji świętéj i z pospolitego życia naszego kraju. Zdziwiło przybyłych, że tak nie wiele ujrzeli tu portretów, gdy zwykle u naszych malarzy to wyłączne prawie zatrudnienie i jedyna robota. Stali szepcząc, oglądali się i nie postępowali daléj. Młody malarz spostrzegł zapewne ich wejrzenia, nie począł jednak rozmowy i nie dał im widziéć nawet, że o tém wiedział; oni napróżno krążyli pół słówkami go zaczépiając, milczał i malował. Była to skromność czy duma? Ja myślę że ostatnie uczucie, naturalne w artyście, na którym zwykle się nie poznają. Uznane jeniusze są łatwe i poufałe, niepoznani ludzie, osłaniają się dumą swoją, bo bez niéj rozbili by się, o zwątpienie. Niepostradana wiara w siebie czyni ich dumnemi i utrzymuje przy życiu. Po długiém oglądaniu obrazów, na które gospodarz wcale się zdawał nie zważać, poszli wreszcie obejrzéć resztę mieszkania, które pośpiesznie przebiegli, nie zastanawiając się mimo nie ustannych obserwacij Grzesia, który wszystko admirował i admirować im kazał.
Nazad potrzeba było powracać przez pokój w którym pracował artysta.
— Musisz się z nim poznać, rzekł August do Stasia.
— I jabym bardzo tego sobie życzył.
— A więc sprobujemy tego dziczka zaczépić.
— Sprobujemy.
Weszli znowu do jadalni; a gdy Grześ nie spracowany, wiéść ich chciał na dół oglądać składy i stajnie, August przystąpił do malarza.
— Bardzo przepraszamy pana, żeśmy mu drogą chwilę zabrali, przeszkodzili do pracy może, byli powodem roztargnienia — my bardzośmy szczęśliwi z tego trafu co nas tu sprowadził, bośmy z prawdziwą przyjemnością, oglądali utwory tak znakomitego artysty.
Młody człowiek odwrócił się poważnie, a z uśmiéchem łagodnym, skłonił głowę i milczał, ale gdy August skończył, dodał:
— Pan żartuje — nie jestem wcale znakomitym artystą. Jest ich kilku w Warszawie, ale ja się do nich nie liczę. Moje roboty nie warte widzenia, są to próby człowieka, co ucząc się walczy ze sztuką jeszcze, są to kilka robót dla mnie, a kilka dla ubogich kościołków wiejskich.
— Jakto, zapytał Staś niecierpliwie — pan się dobrowolnie poniżasz!
— Ja! panie! nie wcale! Znam siebie i położenie swoje.
— Ale to jako próby — są prześliczne próby, szkice pełne śmiałości i łatwości, wykończone zaś obrazki, rzadkiego wdzięku!
— Panowie nadtoście na biédnego artystę łaskawi! z gorzkim uśmiéchem dodał malarz.
— Jeśli to nie są zamówione roboty — dodał Staś, możebyś pan zgodził się odstąpić mi którą z nich.
Malarz się zapłonił, nie wiém z radości, niepokoju czy niewiary.
— Które, jakie? zawołał żywo.
Staś wskazał portret, na który poglądał ciekawie od początku. Był to fantazyjny obrazek, którego główną figurą postać kobiéca.
W białéj sukience, z wiankiem bławatków na głowie i ogromną wiązką różnego kwiecia w ręku, siedziała pod drzewem młoda, miła dziewczynka z czarnémi śmiejącémi się oczkami, czarnémi gładko uczesanemi włosami i uśmiéchem na ustach, przez który przeglądały białe ząbki. Było cóś w wyrazie téj twarzy sympatycznie porywającego.
— To portret mojéj siostry, za nic go oddać nie mogę.
— Szkoda, rzekł Staś, wielce mi się podobał —
Artysta westchnął i spuścił oczy na paletę.
Poprawując wybór Staś wskazał pejzaż, wystawujący dzikie jakieś miéjsce, między skałami, nad rzéką. Na piérwszym planie ogromnych drzew kilka — w głębi biało ubrane mnichy szli długim szeregiem niosąc trumnę jednego z braci — Chmurnego nieba kawałek z za podrapanych skał wyglądał. Cała kompozycja tchnęła poważnym, ciężkim smutkiem.
— To jest do wzięcia, było kilkakrotnie na naszéj wystawie, ale nie znalazło amatora. — Cena? szepnął Staś.
— Prawdziwie, nie wiém, odparł malarz — dla mnie, może się zdawać małą, dla pana wielką — Sam pan bądź sędzią.
— A ja, przerwał August, proszę jeśli można, o tę scenę naszą obradową, dawną.
Artysta zgodził się za bardzo umiarkowaną cenę, którą mu z największa ochotą, złożyli przybyli amatorowie. Zdawał się nawet zdziwiony szczęśliwym trafem i począł powoli rozchmurzać się.
— Wiécie panowie, rzekł z pewną exaltacją właściwą nieprzywykłym do szczęśliwych trafów — to piérwsze roboty moje, tak wspaniale nagrodzone! Gdyby mi więcéj takiego szczęścia! nie byłbym zmuszony po dwieście złotych malować obrazów do kościołków i po sto złotych mazać portretów, możebym wreście kiedy, choć pieszo, choć o kiju zawędrował do ojczyzny artystów — do Włoch!
I zakrył twarz ręką, odwrócił się, otrząsł, potém ścisnął Augusta i zawołał.
— Obrazy oczyszczę, odwernixuję i odeszlę — dajcie mi panowie swój adress.
— Gdybyś pan pozwolił rzekł Staś, to byśmy sami po nie dowiedzieli się, a może téż moglibyśmy mu być jeszcze użyteczni w czém, dla mnie zaś w szczególności, byłoby bardzo miło, nazywać się pańskim przyjacielem. Ja tak szacuję zapał i zamiłowanie sztuki.
— A! panie, zawołał artysta — nie mów mi tego jeźli nie chcesz, bym ze szczęścia oszalał! Być że to może? Jam przywykły do boju, do wzgardy, do popychania i prześladowania, ja niémam nikogo, niémiałem w życiu co by mnie pojął i zachęcił.
I dwie poczciwe łzy puściły się po jego twarzy.
— A! dodał, to jakiś dzień szczęśliwy, który obchodzić będę w mojém życiu. Może głos panów zjedna mi choć odrobinę wziętości, któréj drudzy tak wiele, a ja mam tak mało, bo nie dla siebie jéj pragnę. Dla mnie! trochę powietrza, wody, chleba, farb i płótna, trochę światła i kawał dachu — to dosyć. Sztuka się sama nagradza, niebieską słodyczą tworzenia, któréj kto nie uczuł — ten nie żył, i że żył konając powiedziéć nie może. Ale ten pęzel biédny — utrzymuje moją matkę, moją siostrę — wszystko co mam najdroższego na ziemi; i pracując od rana do zmroku, ledwie je wyżywić mogę, ledwie im wypracować nędzny, bardzo nędzny chleba kawałek! Często wszystkiemi naszemi łzami oblany.
Wieleż to razy — dodał, zwątpiłem o sobie i chciałem szukać innego chleba, innego sposobu zapracowania na życie! — Ale nad siły moje, było zrzeczenie się sztuki.
— Wiész pan zapewne, przerwał mu August, że nic się nie dostępuje bez pracy i boju, a nadewszystko wytrwałości. Wszystko potrzeba zdobywać, Alexander Macedoński kraje, artysta wziętość, sławę — bojem musi zagarnąć. Męztwo, jenjusz, szczęście i wytrwałość, wszystkiego dojdą.
— Jeśli śmierć nie zajdzie im drogi! odrzekł artysta smutnie, a śmierć łatwo pochwyci tego, co na jeden dzień, traci walkę z sobą samym, zapasy żywotne całych lat. O! gdybyście poznać, gdyby policzyć mogli ciérpienia niepoznanych i skazanych na wątpienie o sobie; łzy ich —
Na te słowa otwarły się drzwi z wielkim trzaskiem, i, z piosenką na ustach, z hałasem, wpadła kobiéta. Wszyscy się zwrócili ku niéj, ona widać nie spodziéwała się zastać nikogo i wchodziła swobodnie śpiéwając, a na progu malarni, zawołała:
— Leonardzie! Leonardzie! gdziéżeś odszedł od trójnoga! gdzieś się podział?
W tém obéjrzała się, obaczyła gości i chciała cofnąć.
Staś wlepił w nią oczy ciekawe, przeczuł że to była siostra malarza i z portretu poznał do razu. Wiele ognia było na płótnie, ale w niéj! o ileż więcéj jeszcze. Tamten obrazek tak ożywiony, przy niéj się wydał bladym, umarłym, zimnym nic nie znaczącym. Też same oczy, śmiéjące się usta, ta sama nawet trafem biała sukienka, ale co za różnica natury od sztuki! Tamto było snem, cieniem, echem tylko, przy wzorze.
Dziewczynka zastanowiła się, zmieszała, postała chwilkę na progu, bo była ciekawa, potém zawróciła się i uciekła na górę. Słychać było tupotanie nóżek po wschodach wiodących na drugie piętro. Goście nasi upewniwszy się, że Leonard przyjmie ich odwiédziny, pożegnali go ściśnieniem dłoni i przyjacielskiém wéjrzeniem. On porzucił paletę, bo był nadto poruszony i zamknąwszy drzwi na klucz, ruszył także na górę, zapewne matce się pochlubić swojém niespodzianém szczęściem.




II.
TYMEK. POSIEDZENIA
REDAKCIJ.

ROZDZIAŁ II.



NIEPÓJDZIEM już daléj z podróżnemi naszémi, którzy opatrzywszy się że dość wiele czasu stracili, pośpieszyli obéjrzéć jeszcze, dwa czy trzy mieszkania, i nareście umówili się o jedno z nich naprzeciw Śgo Krzyża. Oba mieli zawrócone głowy poranném spotkaniem z młodym malarzem, a kto wié czy dla Stasia, nie była także powodem zajęcia, pełna życia i charakteru siostra jego? Ón się tak łatwo zajmował, a tu tyle go rzeczy uderzało razem, piękność, ubóstwo, talent? Staś ciągle mówił o Leonardzie, unosił się nad jego zdatnością i pytał po sto razy Augusta, czy w istocie zdaje mu się także, tyle obiecującym talentem, ten skromny i niepoznany artysta?
August w końcu znudzony, po dziesiąty raz, z pewnym przekąsem odpowiedział.
— Artysta z talentem to pewna, ale czy tylko o nim myślisz, mówiąc o nim?
— Jakto! co chcesz mówić? zarumieniony odparł Staś.
— Ja — nic — myślę tylko sobie że mi bardzo żal biédnéj Matyldy!
— E! dajże mi wujaszku pokój; śnią ci się niewidziane rzeczy!
Na tém skończył się urywek rozmowy. Rozeszli się, bo Stanisław, znalazł znajomych, niegdyś towarzyszów uniwersyteckich, których chciał odwiédziéć. August zmęczony powracał do domu, do szlafroka, do xiążki.
Na jednéj z mniejszych ulic Warszawy, a wszakże w sąsiedztwie ludniéjszéj części miasta, mieszkał dawny kollega Stasia. Był to jeden z tych śmiałych, nieopatrznych ludzi, co kończą albo wielkiém wzniesieniem się, albo nędzą zupełną; bo od razu stawią życie na kartę.
Tymoteusz Barszczewski vel Nowiniarski, z dawnéj ale ubogiéj rodziny z Mazowsza, pochodzący, stracił ojca w dzieciństwie. Pozostała mu matka, co go jak jedynaka nad wszystko kochała, bóstwiła, co się rozpadała nad nim. Tymek przywykł do pieszczot i osłuchał się z proroctwy świetnego losu na świecie. Matka co go miała jednego, co go jednego widziała, postrzegała w nim niezwyczajne zdolności, cieszyła się niémi i święcąc przyszłości syna, siebie i co miała, roiła mu ledwie nie królewską koronę. — Mój Tymek, mówiła, Tymek mój, będzie mi pociechą na starość, ón się dobije wysoko, ón pójdzie daleko — Ja kiedyś spokojna, szczęśliwa, będę poglądać w starości na niego i błogo sławić Boga. Tyle wycierpiałam! miałożby mi się to nienagrodzić? O! nie, Bóg dobry, to się nagrodzi! Tymek ma jeniusz, będzie wielkim człowiekiem, ja to przeczuwam!! Serce matki omylić się nie może!
Głaskany, pieszczony, całowany i pojony nadziejami, Tymek wyrosł pełen ufności w siebie i los, w gwiazdę swoją. W szkołach uczył się nie źle, bo miał pojęcie rozwinięte przez matkę, miał zdatności znakomite; ale nie miał wówczas jeszcze silnéj woli i lubił próżnować. Pieszczony, próżniak, roił wiele, a lenił się wziąść do czegokolwiek, odkładał na jutro, a na jutrze budował zamki na lodzie, których wielkością i wspaniałością, często smutne dzisiaj pocieszał. Na wychowanie ukochanego dziécięcia, matka poświęciła wszystko, przedała cząstkę we wsi, która pozostała po ojcu, aby dozoru, nauczycieli, xiążek i wygód ulubionemu Tymkowi nie brakło. Oddając do zagranicznego uniwersytetu, straciła resztę funduszów, i gdy Tymek burszował, bijąc się z Niemcami, paląc fajkę, chodząc z pałką ogromną i długiemi włosami, popijając piwo i pędzając filisterów; biédna matka, często o chlebie, wodzie, i nadziei, w maleńkim domku na Pradze najętym, dumała o powrocie syna! Jéj brakło chleba, brakło na starość wszystkich wygód do których była przywykła, i co dzień pozbywała się to jakiéj pamiątki oblanéj łzami, to zabytku z młodszych i lepszych czasów, to prawdziwie potrzebnego sprzętu, co dzień izdebka téj chatki puściéjszą się stawała, smutniéjszą, co dzień wymusili z niéj żydzi resztki za bezcen kupionego, wdowiego mienia. Gdy Tymkowi trzeba było posłać pieniędzy na podróż wakacyjną do Szwajcarij, poszedł relikwiarz familijny, poszły pierścionki zaręczne, poszedł soliter dziadowski, prawdziwy soliter, bo już w pudełku po wszystkiém owdowiałém — ostatni. Tymek niewiedział, że matka mu posyłała ostatki swoje i sama jedną bułeczką i szklanką mléka żyła tylko, Tymek żył po młodemu, bo młodości potrzeba wiele, aby się nasycić. Jéj trzeba wszystkiego i wszystkiego jéj mało, tak pragnie, tak łaknie, tak pożąda. O! ta złota pora wieku naszego, nieubłaganą jest, gdy się nasycić chce — na ówczas nie patrzy czém się karmi, i dziéwczęce losy i starców losy, pożéra żarłoczna, nie nakarmiona — A potém? Przesycona, resztę życia płacze przeszłości.
Z Berlina poleciał z burszowską piosenką na ustach do Szwajcarij, ze Szwajcarij, tak blisko do Włoch! tak łatwo! Poleciał do Rzymu, stanął na ruinach Colosseum, czytać wiersze Byrona, deklamował całe pieśni Child-Harolda i powrócił douczać się znowu. Na drugie wakacje matka mu znacznie mniéj przysłała pieniędzy; — z kollegami więc jak on uboższémi, zamiast do Londynu, udali się do Szwecij.
Nareście i nauki skończył. Napisał do matki, prosząc o piéniądze, ale odpowiedzi nie otrzymał.
Cóż się tam działo, w małym domku na Pradze! O! nic — Tam odegrywały się ostatnie sceny téj smutnéj, bolesnéj, tragedij poświęcenia macierzyńskiego; tam biédna wdowa konała powoli, zestarzała przed czasem, złamana, ze łzami w oczach, nadzieją jeszcze tlejącą w sercu.
W jedyném oknie izdebki, które wychodziło na ścieżkę, ona siedziała dnie całe, do późnéj nocy, a mignął li cień, widziała w nim syna, a szelepnął przebiegający kot, słyszała syna, a odezwał się głos — serce jéj biło, bo myślała że synowski. I śnił jéj się co dzień, że powraca bogaty, wielki, na ręku niesiony, uwieńczony. Wszak dla niego i dla tych laurów i dostatków poświęciła wszystko, zamorzyła się głodem? wszak wierzyła wiarą matki w syna swego?
A ón nie wracał, nie wracał i rzadkie nawet były listy od niego.
Stara siedziała w okienku i lata jéj mijały szare, jakby się z jednéj jesieni składały, gdy jemu zieleniały wiosny a wiosny — Ón śpiéwał, ona płakała — a serce matki domyślało się śpiéwu syna, a serce syna nie przeczuwało łez matki.
O! była to straszna tragedja, choć dwie osoby co ją odegrywały, tak daleko stały od siebie.
Nakoniec zabrakło sił wdowie, a piéniędzy synowi. Ona już niémiała co sprzedać a ón nie wracał, napisał aby mu przysłała jeszcze — nie było nic i nic. W izdebce pusto — ani krzyża nad głową łóżka, ani na łóżku pościeli, ani kufra, bo i ón i co w nim było, zabrali żydzi wszystko. Stara spała na garści słomy, jadła chléb, zapracowany naprawianiem rybaczych siéci, chodziła w starym łachmanie odziénia — ostatniego. A ón nie wracał, ón pisał o piéniądze! Przedać nie było co, zapracować nie można — trzeba było umrzéć matce — jedna śmierć przyszła jéj w porę. Umarła.
Bractwo jakieś pochowało ją przez litość — a za pogrzebem nie było nikogo, prócz starego rybaka, któremu naprawiała siéci. Ón jéj sprawił trunę i poszedł za truną, ociérając łzy rękawem — znał, wiele poświęcenia, ciérpienia i boleści nieopisanych i nieocenionych, złożył w te cztéry żółte deski sosnowe.
Tymek tymczasem czekał piéniędzy i robił długi, burszując ostatkiem burszostwa, chodząc dowiadywać się próżno na pocztę i wracając co dzień bardziéj znękany i smutniéjszy. Gdyby ón wiedział, gdyby mógł wiedziéć ofiary matki, śmierć matki, o! krwawémi by zapłakał łzami, bo miał serce poczciwe, bo ją kochał — ale on klął pocztę i wszystko składał na jéj nieregularność. W myśli mu nie powstało, aby matka umrzéć mogła. Ón także roił, że matce za miłość odpłaci — tryumfem i przyszłością swoją.
A listu jak nie było, tak nie było.
Tymek począł się domyślać złego i opuścił głowę na piersi. Kolledzy wracali do Polski, ón o czém wrócić niémiał, długi go trzymały w Berlinie. Ostatni list, wrócono mu z nielitościwym dopiskiem na wiérzchu, wyrazającym w stylu urzędowym, że wdowa Barszczewska — umarłą.
Był to piorun co weń uderzył. Z początku płakał jak dziecko, łamał ręce i stracił przytomność, potém chciał gwałtem wracać na jéj mogiłę jeszcze świéżą. Wykupił go bogatszy spółziomek i zabrał z sobą.
Tymek jakeśmy rzekli, nie znał położenia majątkowego matki, wiedział że mieli część wioski, że ją sprzedano, że został kapitał; ale o wyczérpaniu jego, o okropnych ofiarach wdowy, nie domyślał się nawet. Sądził więc, że jedzie odziedziczyć majątek, a przyjechał dowiedziéć się tylko o nędzy biédnéj nieboszczki, o jéj życiu mizerném. Stary rybak opowiedział mu wszystko, dobitnie, nie szczędząc go wcale. Odmalował mu ostatnie dwa lata konania matki, jéj nieustanne siedzenie w oknie, jéj modlitwy, prace i zniesione ciérpienia, odmalował wreście zgon chrześciański, męczeński. Syn szalał z żalu, bił głową o ściany, całował garść słomy, na któréj skonała ofiara, płakał długo na żółtéj mogile, gdzie nawet krzyżyka nie zastał. Xiążki, suknie, co miał tylko oddał na sprawienie jéj kamienia, któren swemi rękoma na grobie postawił. O! licha to była płaca! Bóg jéj lepiéj nagrodził.
Tymek pozostał sam jeden i bez sposobu do życia, bez przyjaciela, podpory, rady, sam jak słup w polu. Z początku rozpaczał, ale młodość i towarzysze natchnęli go nadzieją. Kiedyż by w nią wierzyć, jeśli nie w tym wieku?
Towarzysze co go znali w Berlinie, po śmiałym jego charakterze, dowcipie, i takcie, spodziéwali się wiele. Naturalnym kierunkiem, zawsze trochę rozpieszczony, zawsze nieco próżniak, Tymek, wziął się do literatury. W istocie nic łatwiéj jak pisać, nawet nie lubiąc pracować — Sława pisarska zyskuje się często obietnicami czegoś, ciągłém przyrzekaniem talentu, co zawsze na jutro objawienie swoje ostateczne odkłada. Ileż to jest ludzi, co tym sposobem sławni się stali, nic nie zrobiwszy, nic nie dawszy prócz przyrzeczeń? Dość mówić wiele o sobie, wiele a z pogardą o drugich, aby ludzie wzięli cię, za cóś lepszego od innych. Często opieszałość, lenistwo, lub niemożność objawienia się, gdy im towarzyszy trochę śmiałości i lekceważenia — uchodzą za najwyższy jeniusz, co gardzi publiką, i nie chce się z nią wdając kompromitować. Tymek nie wiele umiejąc, musiał być literatem.
W każdém inném powołaniu, trzeba usposobień szczególnych, przygotowawczych nauk, że się tak wyrażę, — patentu. Lekarz, muzyk, malarz, potrzebuje uczyć się, zdawać examina, dać dowody umiejętności. Literatura jest cóś tak w oczach świata mało ważnego, że do pisania, przypuszczony jest kto tylko chce. To co potrzeba umiéć aby literatem zostać, nabywa się niby samo przez się — ot tak — niewiedziéć z kąd i jak, z rozmowy, z pochwytanych kawałków w dziennikach i xiążkach i t. p. Każdy pisze, komu pisać przyjdzie fantazya do głowy — choćby nic w życiu nie czytał i ledwie pisać umiał. Naturalnie więc, gdy literatura jest niejako dodatkowém czémś, w szeregu umiejętności ludzkich, gdy ją tak poniéwiérają, do jéj świątyni (mówiąc po staremu) jak do zrujnowanych rumowisk wchodzi i bydło i ludzie — a często wchodzi! Bóg wié po co!!
Kto nie może być niczém inném — zostaje literatem, wyuczywszy się wprzód (i to dowód wysokiéj sumienności) ortografii i trochę polszczyzny. Wszakże, znam i takich co obójga nie umieją — a są wielce znakomitémi pisarzami?[4].
Tak tedy Tymek został kreowany literatem, i czuł doskonale że czém inném być nie może. Lubił swobodę, próżniactwo, nie chciało mu się już uczyć, cóż było robić?? Naturalnie trzeba było literatem zostać.
Raz nim zostawszy, wyrobił w sobie z pomocą towarzyszów i ludzi z którémi obcował, jakąś opinją i w niéj spokojny, jak pies na legowisku wydeptaném, położył się.
Różne przepiękne projekta chodziły mu po głowie. Począł od poematu bohatérskiego, który na trzech strofach piérwszśj pieśni skończył, ale niemnéj drukowano po dziennikach i mówiono széroko, że Tymek jest wielkim poetą, bo wielki poemat pisze. Potém rozpoczął romans — i dwa piérwsze rozdziały wydrukował — na tém się wyczérpała cierpliwość i skończył.
Dla życia zaś, bezimiennie przełożył z niemieckiego, dwie książki, jedną o kucharstwie, drugą o chowie koni i te sprzedał żydowi, który spekulował, na podobnych popularnych u nas wydaniach.
Rozpoczął Tymek i dramat, ale nad pięć scen nie mógł pójść daléj, bo pytam jak pisać, gdy można dumać, gadać i wesoło się bawić? Przyszło na myśl Tymkowi, że gdy tak łatwo mu o kawałki, bo pełne były teki jego, początków bez końca, najlepiéj by się przydał na dziennikarza i artykularza, to jest pisarza artykulików drobnych. Otworzył się ze swoją myślą przed znajomémi — poklaśnięto mu. Odtąd począł głosić, że zaczyna wydawać pismo perjodyczne. Ale jak? z kim? kto miał ważyć nakład, kto miał dać nerw ten nieodbicie potrzebny, projektowanemu tworowi?
W takich rzeczach, mając przyjaciół, trochę głowy i odwagi, daje się sobie radę.
Był drukarz, co się ośmielił drukować, znalazł się kupiec, co na kredyt dał papiér; czegoż więcéj było potrzeba? Przyjaciele wyrobili pozwolenie, i pismo stanęło. A naprzód nadrukowano tysięcy nie wiém wiele prospektów i ogłoszeń, łudząc się prenumeratą, która miała popłynąć strugą złota! Niestety! prenumeratorom i kobiétom nigdy ufać nie można, tak jak łasce wielkich panów i czemuś tam jeszcze, o czém naucza Biskup Krasicki. Nie szła prenumerata, bo prócz kilku kawiarni, gdzie Tymek grał w billard, i kilku poczciwych obywateli z prowincij, nikt się do Kantoru Redakcij nie zgłosił. Cierpliwości i wytrwania wołał Tymek! i cierpliwości! wytrwania! powtarzali echem przyjaciele. Wyszedł numer piérwszy — na nim były nadzieje, rozesłano go gratis czekając effektu. Skutek był nie wielki! Napróżno w nim skupiono politykę, handel, literaturę, i co tylko zebrać się dało, napróżno uczyniono go dowcipnym, uczonym, głębokim filozofem i politykiem — napróżno poczęto w felietonie powiastkę, która jątrzyła ciekawość i była wizykatorją postawioną na gardle publiczności — o! publika została zimną, nieodgadnioną, zatwardziałą, głuchą jak kamień. Prenumeratorów jak nie było, tak nie było. Mieli się lać strugą: kapali kroplami, pomnożyła się tylko liczba, o tylu, ilu było kollaboratorów. Ci się zapisali, ale nie zapłacili, rachując na kollaboratorskie honoraria.
Tymek zawsze jeszcze marzył i obiecywał wielkie rzeczy na jutro — a gdy drukarz, gdy kupiec co dał papiér, ze drżeniem przychodzili go badać, okazywał im tak pewną i ufną w siebie twarz, tak niezachwianą odwagę, że potrafił i ich natchnąć śmiałością. Szedł tedy Dziennik a raczéj wlókł się — I na to właśnie nadjechał Staś do Warszawy.
Niceśmy jeszcze nie powiedzieli o sposobie życia Tymka, ale oto zbliżamy się do Kantoru Głównego Redakcij, sytuowanego jakeśmy powiedzieli na bocznéj uliczce, w kamienicy staréj, trochę brudnéj, na dole mającéj drukarnią, na tyłach fabrykę zapałek chemicznych, na boku szewca, na drugim stolarnią i całą ludność rzemieślniczą. Dziedziniec, jak sobie wyobrazić łatwo, ani czystém powietrzem, ani piękném nie odznaczał się obliczem. Zdobiła go pompa na samym środku, kupy wiórów, zrzynków papiéru i skór, otaczała atmosfera kleju, fosforu, siarki, gałganów, skór i t. d. Na piérwszém piętrze, które trzema oknami patrzało w ulicę ciasną, do których promień słoneczny, jak do pieczary Glińskiego nigdy nie dochodził — znajdował się Główny Kantor Redakcij. Wchodziło się po wschodach dygoczących, nieco ciasnych, do dzwonka. Zadzwoniwszy, przypuszczano do trzech pokojów, mieszkania Tymka i ogniska Redakcij. Piérwszy pokój był po prostu sienią, w któréj za przeforsztowaniem mieścił się chłopak czyszczący buty Redakcij (to jest Redaktora) i spełniający wszelkie posługi, na jakie mu czas stał, nie wyłączając żadnych. W tém pełném tajemnic przeforsztowaniu, mieścił się Janek a z Jankiem, wszystko to co nie powinno się było pokazywać jasności dniowéj i oczom przychodniów. Była to więc kryjówka, kędy wygnanie starych butów, potłuczonych butelek, czerepów, gałganów, prowizije węgla, drew, stare xiążki przeznaczone do obwijania świéc i t. d. mieściły się — obok łoża, pod łożem i nad łożem (na półce) Janka.
Drugi pokój był paradny — główny — W nim na przodku stół, zarzucony papiérami, gazetami, xiążkami, dykcjonarzami, świstkami, korrespondencją, korrektami etc. Tu królował uwieńczony trzema rozmokłémi pióry istny król — kałamarz — bo wielki, bo pełen przyszłości (atramentu), bo wszechmocny na tym stole!
Pomiędzy dwoma oknami, był mniéjszy stolik, filia wielkiego stołu z akcessorjami w tymże rodzaju, ale na inną skalę — nad nim zapstrzone zwierciadło; na lewo kanapa rozłożysta, na prawo drzwi. Obok wéjścia komin z zégarem, zasunięty parawanem, wyobrażającym bukiet kwiatów, w przepyszném naczyniu! Były to jedyne kwiaty tutaj! Na podłodze papiérki, papiéreczki, zrzynki, mnóstwo czarnych plam atramentowych, popioły cygarow i fajek. Na ścianach ryciny wyobrażające nieśmiertelnych PP. Bertin — Chambolle, Genoude, Janin’a, Gautier, kilku jeszcze gazeciarzy i felietonistów. Widocznie ryciny te, składały własność Redakcij.
W trzecim pokoju, o jedném oknie, była sypialnia, gabinet, garderoba, pracownia — Redaktora, który tu miał nieposłane od roku łoże, odzienie porozrzucane po krzesłach, skład precjozów swoich, gotowalnią, słowem omnia mea, czego nie było wiele zaprawdę.
Ogromna zapylona zielona teka, mile okazywała się oczom podróżnych, na stoliczka przy łóżku — w niéj spoczywały poczęte arcydzieła redaktora. Zapomnieliśmy o portrecie jego odmalowanym przez jednego z przyjaciół wyobrażającym go, jak wrócił z Berlina, z długim włosem, wąsami, w szamerowanéj taratatce, z książką rozłożoną na kolanach. Silne chmury stanowiły tło obrazu.
Takie było mieszkanie Tymka, cóż powiémy o życiu? Życie to dziwne, zagadkowe, niepojęte, pełne ostateczności, peripetij, dramatu, nadziei, wzruszeń, a któremu brakło tylko piéniędzy! Niestety tych niezmiernie brakło; a jednak jakoś się bez nich obchodziło! Jak — nie pojmujemy zupełnie. Wiémy, że Tymek nic niémiał, najzupełniéj nic. Na piérwszy więc początek, pożyczył, na dalszy ciąg, dopożyczył, na ostatek pożyczał.
Cały ten pozór życia, stał na negacij, na długach; z drugiéj strony na wierze w siebie i odwadze, na ufności w piękną przyszłość. Tymek mało, albo nic niepracował, rzadko wyrobił na sobie napisanie artykułu, czytał jak można najmniéj i z konieczności tylko; poprawiał dostarczane mu pisma dość niedbale, i resztę życia odpoczywał.
Naprzód rano, szedł do zwykłéj bliskiéj uprzywilejowanéj kawiarni na filiżankę cykorij, z bułką. Poczciwa Karusia, rumiana, hoża, wesoła i świérgocząca jak wróbel warszawianeczka, którą Tymek po młodemu pokochał i z którą łatwo się porozumiał — kredytowała mu, póki mogła — kredytem żyjemy — wierzyła mu ona na więcéj, powierzyła na mniéj, czasem też płacił jéj Tymek złym humorem. Tu zwykle spotkało się ze znajomémi, zaczynała się literacka gawęda, paliły fajka po fajce, uśmiéchało i żartowało z piękną, wymówną i zalotną jak szatan, Karusią. Ani się postrzedz gdy wybiła dziesiąta, pół do jedenastéj — trzeba porzucić fajkę, gawędkę, powracać do domu. W domu zwykle któś czekał, wszystkie interessa Redakcij waliły się na głowę, drukarz, kupcy, korrekta, kollaboratorowie, znajomi, nachodzili. Była to chwila, w któréj prawdziwie pracował Tymek — z każdym pomówić, każdego uspokoić, (nikomu nie dając piéniędzy) — odprawić wszystkich prawie zadowolnionych — wysłuchać czytania autorów, poprawić korrektę, wykłócić się nie raz — oto co miał do czynienia. Aż téż i południe i wizyty. Potrzeba się ubrać i pobiédz po dystyngwowanych protektorach i znajomych, aby się im jeśli nie twarzą, to biletem wizytowym przypomniéć. A — w mieście czas tak upływa! dwie, trzy wizyty, jużci i czasu braknie — poczynają się objady. Przechodząc, przejéżdżając ulicą, spotka ten lub ów — zagawędzi się, wstąpi do xięgarni, do cukierni — czas leci a leci — Pora obiadowa.
Tymek, jeśli nie zaproszony, uczęszcza zwykle do garkuchni, w któréj bardzo a bardzo porządnie, dają trzy razy na tydzień flaki z imbiérem i przez dzień barszcz polski, po dwa złote od osoby na dzień. Za te dwa złote, jest wyśmienitych pięć potraw. Tu znajdą się znajomi, po obiedzie billard, znowu się zagaduje i tuż tuż wieczór.
Wieczorem to się naturalnie odpoczywa, idzie na przechadzkę, jedzie za miasto, do ogrodów. Potém do kawiarni na herbatę, która tak smaczna z rąk Karusi! Z téj herbaty, niepodobna wyjść prędko, szarym zmrokiem Karusia jeszcze piękniéjsza, a że zalotniéjsza to pewna — człowiek śmielszy!
A tym czasem albo wieczór proszony, albo dzień jaki znajomego domu wypada, albo nareście Teatr. Niczego opuścić nie można, Teatr kosztuje, ale któryż literat, nie czuje się obowiązanym, dla tego że jest literatem, regularnie patrzéć na piękne nóżki baletniczek i słuchać śpiewu prima donny!
Z teatru wychodząc robią się nowe projekta i powraca do domu, rzadko o północy, nigdy przed nią, a przecie zawsze dobrze po — Jakże potém pracować i kiedy — bo niepodobna nie spać do ósméj, położywszy się o trzeciéj?
Ten sposób życia przyjemnie urozmaicają, różne pory roku i nieprzewidziane okoliczności; a Tymek nie waha się narzékać na nawał niewdzięcznéj pracy i niesłychaną ilość zatrudnień.
Z początku Tymek pożyczywszy u znajomych na piérwsze naglące potrzeby życia, poszedł daléj śmiało, rachując na sukcess dziennikarski, który go miał zbogacić i opłacić wszystkie długi. Były one nie małe, a wydawały się mniéjsze przez to, że rozdrabiały się na niezliczone frakcje. Tymek winien był krawcowi co go ubiérał, szewcowi co mu dawał buty, winien był za kwaterę gospodarzowi, za śniadania i podwieczorki w kawiarni, za obiady w traktjerze, przyjaciołom różne małe sumki — winien był na około, każdemu.
Jakże żył w téj atmosferze długów, w objęciach codziennych, nieustannych, wierzycieli? Oto — dodając sobie ducha nadzieją, sam kłamiąc przed sobą, szedł daléj a daléj, wypłaty odkładał na jutro, a codzień zaciągał nowe na utrzymanie dłużki. Było to nieuchronném, bo z niczego, prócz Boga, nikt nie potrafi, utworzyć czegoś. Tymek rachował na talent, na swój Dziennik, który go reprezentował, a zapominał o tém, że ze wszystkich rachunków na przyszłość, na literaturze najpewniéj się myli. Literatura u nas tak jest rzeczą dodatkową i mało potrzebną ludziom, że na niéj nic zbudować nie można, ona nigdy dotąd nie dała nikomu chleba, chociaż wielu otoczyła sławą. W krajach, gdzie literatura weszła w potrzeby życia niezbędne, gdzie massy czytających są wielkie w proporcją piszących, gdzie czuje się umysłowe pragnienie pokarmu — tam cóś na niéj zbudować można. U nas niestety! są to zawsze zamki na lodzie.
Tymek nie chciał temu wierzyć i szedł daléj z odwagą.
Staś znalazł go w domu. Zadzwonił, Janek wydrapał się z tapczana, na którym odpoczywał, i poszedł drzwi otworzyć i rozeznać przychodnia; miał bowiem polecenie, niektórych natrętów zbywać o ile możności i niedopuszczać do pana.
— Jak pan się nazywa?
— Stanisław N.
— A — pan ma interess.
— Nie — chciałbym się widziéć z panem.
Janek patrzał i jąkał się.
— Kto go wié, mówił w duchu, może ón po piéniądze! Porządnie ubrany, ale krawiec nasz daleko się porządniéj ubiéra.
Janek skrobał się w głowę.
— Ale jestże pan w domu? spytał Staś, to mu oddaj mój bilet i spytaj czy widziéć się może.
Chociaż tego rodzaju meldunek nie był we zwyczaju, Janek jedném wejrzeniem zbadawszy całą jego dogodność, poleciał do pana i powrócił z nim razem.
Tymek leciał przeciw dawnemu towarzyszowi uniwersyteckiemu, z otwartémi rękoma.
— Cóż za szczęśliwy traf! co za okoliczność! czemuż winien jestem! A poczciwy, poczciwy Stanisław, niezapomniałeś o mnie przecie!
— Jak się masz!
— Jak się masz!
Weszli do pokoju i spójrzeli oba po sobie, bo dawno się niewidzieli, a w piérwszém wéjrzeniu ludzi, spotykających się po kilku latach, jest wzajemne badanie zmian zaszłych na twarzach. Ileż to razy, na miéjscu starego znajomego spotyka się potém, nowego i cale niespodziéwanego człowieka! Twarz postarzała, a dusza a serce, jak często pomarszczone, jak zestarzały także!! jak poczerniały!!
— Jakżeś się ty odmienił, zawołał Tymek, utył, spoważniał, nie powiém zestarzał ale dojrzał!
— A ty, Tymku!
— I ja?
— A! i ty! zbladłeś, zmizerniałeś, zmieniłeś się!
Tymek westchnął i odgarnął włosy.
— Co chcesz, odpowiedział — życie pracy — życie miasta. — Ale siadaj i mów mi co się z tobą działo.
— Jest to bardzo długa historja, którą we dwóch słowach opowiedziéć ci mogę odrzekł Staś, jestem żonaty — mieszkam na wsi.
— A! a! doprawdy! i masz dzieci!
— Jednego syna!
— Cha! cha! Patrzajcie! i to ten Staś! ten Staś! Ale jakże się cieszę, że cię widzę.
— A ty?
— A ja — anim się ożenił, anim odmienił tak bardzo — Ja jeszcze wolny bursz jestem jak przed tém, a synem moim, mój Dziennik, pełen nadziei. Skłoń się — jesteś na kanapie Redakcij, w Kantorze czy Biórze jéj.
— Wiém i czuję się przejęty przyzwoitym szacunkiem dla miéjsca, odrzekł Staś śmiejąc się.
Tymek odwrócił się — obejrzał.
— Czémże ci służyć Stasiu — cygarem.
— Pozwól mam z sobą, te które palić zwykłem.
— Świécy! ognia! Janek!
Janek wpadł z zapałkami i świécą. Siedli puszczając długie sine wstęgi dymu na kanapie.
— A teraz pókiśmy sami i czas mamy, pogadajmy poufale, kochany Stasiu. Co ty tu robisz w Warszawie? Czy za interessem? na długo?
— Na jak długo nie wiém, bez interessu, dla zabawy tylko.
— A to wybornie, spuść się na mnie, że bawić się będziesz! O! nigdzie życia, jak w Warszawie, wierzaj mi, to miasteczko nieporównane, kochane! Jeśliś ciekawy —
— Jestem bardzo ciekawy.
— Wybornie, każdy rozumny człowiek, musi być ciekawym. Czekaj chwilę, zejdą się tu do mnie kollaboratorowie i protektorowie mego Dziennika, mamy extraordynarijną sesją, na którą ich sprosiłem, z powodu niektórych naglących okoliczności. Poznasz ludzi.
W téj chwili dzwonek dał się impetycznie słyszéć u drzwi, Janek się szastał po przepierzeniu, głos mocny brzmiał na progu — któś wchodził.
Był to mężczyzna wysoki, barczysty, z czarnym wąsem, podstrzyżonémi bakembardy, małémi piwnémi oczkami, brwiami najeżonémi po jowiszowsku, bladego lica. Miał na sobie surdut zapięty po szyję z orderową wstążeczką u guzika, w ręku ogromną lagę z psią głową. W chodzie jego, ruchu, było cóś wojskowego, wyprostowany jak trzcina, z groźném wejrzeniem, stanął w progu i nie zdéjmując kapelusza, odezwał się do Tymka.
— No! czy na czas przychodzę? hę?
Tymek się porwał z kanapy.
— Jesteś regularny jak słońce kapitanie, zawołał; przyszedłeś najpiérwszy — ale pozwól bym ci zaprezentował, mego dawniéj kollegę uniwersyteckiego, a teraz obywatela przybyłego z prowincij, pana Stanisława N. Pan kapitan Młynowski — zacny nasz mecenas, literat, poeta — Siadaj kapitanie.
P. Młynowski stawiąc powoli lagę w kącie, zrzuciwszy rękawiczki, które regularnie skręcił, usiadł odwracając poły surduta i zdmuchując pył z krzesełka; potém zatarł włosów, pokręcił wąsa i obejrzawszy się.
— Patrzcie! nikogo jeszcze niéma!
— Nadéjdą, nadéjdą! rzekł Tymek — mogę służyć cygarem?
— Dobrze — dobrze.
Ledwie tych słów domawiali znowu dzwonek zadrżał, nowy gość. Niedoszedłszy do drzwi zanucił.
— To Florenty! ozwał się kapitan śliniąc na wszystkie boki cygaro, które systematycznie przygotowywał do zapalenia.
Ukazał się Florenty. Był to młodzieniec lat dwudziestu dwóch może. Na cieniuchnym, wysmukłym ciałku, kołysała się główka, obficie złocistémi, wymuskanémi, długiémi okryta włosami. Na wiérzchniéj wardze, na bródce, miękki porastał puszek wiosenny. Oczy miał szafirowe, ząbki białe, rumianą jeszcze twarzyczkę. Ubrany był z widoczną wykwintnością, na nim wcięty surducik brązowy, rękawiczki nieposzlakowanéj białości, laska z złotą gałką, kapelusik świéżuteńki, ociérał twarz białym fularem. Wyrazu próżnobyś pytał na téj lalce — nie było go, ale za to był jeden ogólny wyraz dandyzmu w całéj postaci chłopczyka.
Good day, szanownym literatom.
— Kochanego Florka!
Florek podał do uścisku końce palców, i usiadł na kanapie, poprawiając fryzurę, nieco roztrzęsioną. Spójrzał na Stasia i zmierzył go wéjrzeniem znawcy, które badało człowieka, po sukniach. Suknie Stasia, nie były piérwszéj mody — i Florek zdecydował — Parafianin.
— Otóż i ja się stawię! Zacznijmy mówić o rzeczy, bo mało mam czasu.
— Florkowi pilno na śniadanie do Hrabinéj?
Uśmiéchnął się młodzieniaszek i poprawił włosy.
— Kapitan mi zazdrości!
— Hrabinéj! pogardliwie odparł pan Młynowski — c’est bon pour des — Lepiéj nie dokończyć.
— Zapewne że lepiéj — mruknął Florek.
— Dzień dobry! dzień dobry — szanownemu gronu!
Odezwał się we drzwiach, gruby w okularach jegomość w czarnym surducie.
Z twarzą okrągłą, łysawy i dosyć brudno ubrany. Był to professor literatury i autor wypisów, pan Gołkowski, uchodzący za uczonego, filologa, erudyta i klassyk zabity. Chęć tylko niezmierna produkowania się z elukubracjami swémi, zniewalała go, uciekać się w towarzystwo nowatorów i romantyków, z którémi żyjąc i spotykając się co dzień w jednym dzienniku, nic im jednak z absolutnych konserwacyjnych opinij swych, nie ustępował.
— Siadaj i nie cytuj Horacjusza! zawołał Tymek do professora.
— Chciałem właśnie, powiedziéć cóś — o profanum vulgus. I professor rozśmiał się na głos; po czém ociérając zapotniałe okulary, rzucił się na kanapę.
Cicho, milcząco, wtoczył się w téj chwili, wysoki, chudy, szaro ubrany, nadęty jegomość jakiś z pliką papiérów i xiążek pod pachą, które, skłoniwszy się położył pod czapkę i usiadł. Był to bibljoman, antykwarjusz i historyk — Skórski.
Głęboko widać myślał o autentyczności przywilejów, które zdobył wczoraj, bo milczał upornie, i do witających go nie rzekł ani słowa.
— Już nam tylko szatana brakuje! rzekł Tymek, do rady.
— A szatan to ważna figura — ozwał się prychając z niechęcią professor Gołkowski! Cha! cha! To fanfaron i nic więcéj!
— Zapominasz pan, że tu są jego przyjajaciele — rzekł Florek muskając wąsika.
— A juściż mnie na pojedynek nie wyzwiecie! odparł professor, a jeśli chcecie pojedynkować, to kto lepiéj przetłumaczy jedną pieśń Lukrecjusza.
— Wolałbym zjeść funt Lukrecij — niż pieśń Lukrecjusza — z uśmiészkiem odezwał się dowcipnie Florek.
Kapitan rozśmiał się pod wąs, otrząsając pył z cygara. Poważny, milczący antykwarjusz pan Skórski, pogardliwe rzucił wejrzenie na żartujących.
— A tym czasem Szatan pewnie, gdzieś się po swojemu zabałamucił i nie przyjdzie na sessją.
— Oto jest! oto jest! oto jest!
— A witaj że! witaj!
— Jak się masz!
— Jak się macie! przyciskam was do duszy mojéj — kłaniam uniżenie, znanym i nieznanym. Oto jestem.
I wysunąwszy krzesło rzucił się na nie przybyły Szatan, aż pod nim zadrżało, zapiszczało, poskarżyło się.
Szatan, tak nazwany dla nieubłaganego dowcipu i szatańskiéj wesołości, co go nigdy nie opuszczała, był to młody jeszcze około trzydziestu lat człowiek, słusznego wzrostu, ubrany bez pretensij i prawie niedbale, z twarzą bladą, nabrzękłą, oczyma czerwonémi, wargi napuchłémi, włosami prawie nieczesanémi. Na licu jego był upiętnowany wyraz sarkazmu wiecznego, nieubłaganego szyderstwa i nieco zuchwalstwa. Czoło i oczy pomimo swéj normalnéj już czerwoności zwiastującéj zbytkowanie umysłowe czy cielesne — dowodziły swémi kształty i charakterem, niepospolitych zdolności. Szatan był opinij wieku, ducha wieku, należał do stronnictwa postępów nieograniczonych — łatwo z tego wyciągniecie resztę konsekwencij, tyczących się go. Żył w Warszawie, tak prawie jak Tymek, ale miał przynajmniéj, na piérwsze życia potrzeby, maleńką pensją w biurze, w którém pracował. O przyszłość niedbał, funduszu niémiał, a odważny był tak, że w dawnych wiekach chyba, odwagi podobnéj przykładu, szukać dla porównania by potrzeba.
Gdy usiadł, obéjrzał się, chwycił cygaro, zapalił, klapnął po ramieniu krzywiącego się kapitana, kiwnął palcem na Tymka.
— A to kto kochanku? spytał wskazując na Stasia.
— Niegdy mój kollega Uniwersytetu, serdecznie dobry chłopiec.
— Cymbał? spytał połgłosem Szatan.
— Ale nie!
— Kiedy powiadasz że dobry chłopiec? a cóżby to znaczyło?
— Że poczciwy człowiek.
— Zawsze to jakoś na cymbała wychodzi.
— Majętny obywatel.
— Czołem tedy przed nim! Wszak ci pożyczy piéniędzy.
— Ale porzućże — ot zaprezentuję ci go.
— Mego przyjaciela Szatana. Pan Stanisław N.
— Bardzo mi przyjemnie, tak niespodziéwaną zrobić znajomość — tyle o panu słyszałem, rzekł Staś.
— Same potwarze! odrzekł Szatan dając rękę, same potwarze!
A widzisz szepnął Szatan do Tymka, to nie głupi chłopiec dalipan.
— Tym czasem, jeśli mamy radzić, radźmyż prędko, bo nie wszyscy możemy tu siedziéć na miłéj gawędzie — rzekł professor poważnie wyjmując srébrny zegarék i patrząc nań. — Ja mam lekcje, pan Florenty śniadanie.
— A nikt czasu do stracenia! rozumié się, zawołał Szatan, a zatém zagajam sessją — Uciszcie się, panowie uciszcie się. Zaczynamy. Proszę o głos.
Za pozwoleniem, dodał, a o czém mówić mamy?
— O Dzienniku, jego losie i przyszłości rzekł Tymek.
— Proszę o głos i uwagę! Zebraliśmy się tu, dla zaradzenia Dziennikowi, którego przyszłość mocno nas obchodzi, jako zbiorowego naszego dziécięcia. Każdy z nas, ma w nim część jakąś, począwszy od drukarza pana Baryłkowskiego, od fabrykanta papiéru i odemnie, com mu dostarczył dwie anegdoty i cztéry szarady; od kapitana, co o nim gada od miesięcy kilku wszędzie.
— Proszę ostróżnie — szepnął kapitan ściskając usta.
— Nie bój się, — nie zaczépię — odparł Szatan. Począwszy od professora, który złożył w nim rozprawę o Lukrecjuszu.
— Proszę bardzo nie żartować?
— Pańska rozprawa, jestli żartem?
Professor ruszył ramionami i okularami.
— A poezjeż Florentego! mówił Szatan, a uczone badania pana Skórskiego — a artykuły Szanownego Redaktora. Radźmy więc! radźmy, a prędko! Co mu dać, temu Dziennikowi nieborakowi, czy toniczne lekarstwo, czy co przeciw zapaleniu.
— Jak będziémy tak bredzić.
— Bardzo dziękuję.
— Jak będziemy tak bredzić, rzekł poważnie professor, to i za miesiąc nie poradzim.
— Milczę — składając ręce, odezwał się Szatan — słucham, mów professorze.
— Niech pan Redaktor zaczyna.
Tymek wystąpił naprzód.
— Mówmy serjo — przyczyny nie wiém, ale skutek jawny, mimo najpewniéjszych rachub i najgorliwszych starań, Dziennik nie idzie, lub raczéj pełznie powoli. Prenumeratorowie kapią, stan jego krytyczny. Wiécie wszyscy panowie, że wszystko co mogło się w Dzienniku zmieścić, wpakowałem weń, aby mu nadać wartość, w oczach publiki. Część polityczna, redagowana jest najstaranniéj, część handlowa, tyle zajmująca prowincją, zwraca naszę szczególną uwagę — cóż dopiéro mówić, o części literackiéj, która jest koroną pisma i nieustępuje wartością, nawet tak zwanym wyłącznie literackim Dziennikom. Staraliśmy się nadać jéj interess największy; publika nasza zdaje się szczególnie obracać ku literaturze. Krytyki nasze obrachowane były na cel dwoisty. Jedne jątrzyły ciekawość ostrością swoją, drugie pochlebiały autorom, których potrzebowaliśmy. Najchlubniéjsze wspomnienia o Dzienniku, nawet od współzawodników naszych, otrzymaliśmy. Tygodnik Petersburski, ten dziekan wszystkich gazet polskich, poważny i nielitościwy, dwakroć zwrócił uwagę, na piérwsze numera nasze i pożyczył od nas dwa artykuły handlowe, wiadomość literacką — a tym czasem — Dziennik nie idzie i nie idzie.
— To dowodzi, zawołał Szatan, że cnota na tym świecie. —
— Ale daj pokój tym żartom.
— Patrzajcie! ón to żartem nazywa!
— Radźcież i głosujcie, co na to zrobić, jak —
— Proszę o głos, zawołał znowu nieubłagany Szatan. Będę mówił serjo i bardzo serjo. WPan panie Redaktorze, tak znasz publiczność naszą, jak ja chińską (ja muszę lepiéj nawet znać chińską). Żadna, a tém bardziéj nasza, nie zyskuje się sumieniem — każdą można złowić szarlatanerją. Patrz WPan na olbrzymie sukcessa gazeciarstwa i dziennikarstwa we Francij? Czém ono rośnie? Reklamą, kłamstwem, szarlatanerją! Nie chodzi o to żeby wiele było w Dzienniku, ale żeby się bardzo chwalić i złote góry obiecywać! Co do mnie, chcesz recenzij, krytyk? Jestem z powołania i organizacij krytyk, mów, a będzie spełniona wola twoja. Na ciebie koléj kapitanie.
Kapitan wstał, położył cygaro, strzepnął z poły surduta popiół i obracając się do przytomnych, tak mówił:
— Według mnie, nic tak nie usposabia publiczności, jak zręczne wzmianki o piśmie, drukowane i niedrukowane. Ja, czynię co mogę, gadam wszędzie i nieustannie o Dzienniku, uprosiłem dwóch redaktorów o wzmianki pochlebne, rozdałem dziesięć biletów. — Radźcie jak możecie.
Professor powstał z niecierpliwością, trąc okulary, odchrząknął, ruszył ramionami.
— Nie wiém, rzekł, czy słuchać mnie zechcecie, ale mam przekonanie, że jedno jest tylko, co może zbawić teraz Dziennik. Powszechnie obserwujemy zwrót idei ku klassycyzmowi.
Szatan parsknął głośno i dał brawo.
Professor plunął i mówił daléj.
— Powszechnie obserwujemy zwrót.
— Tośmy już słyszeli.
— Ale kiedy będziecie przeszkadzać, rzekł zapyrzony professor.
— Milcz Szatanie.
Vade retro.
— Cygarem usta zapycham i milczę.
— Powszechnie obserwujemy zwrót. — O czémże mówiłem? spytał professor.
— O zwrocie ku klassycyzmowi.
— Tak jest — Literatura tak trafnie nazwana szaloną, miała swój czas, swoją epokę bytu, jako szał — krótką. Była to choroba — wracamy do wzorów starożytności, do nieporównanych piękności klassycznéj literatury — Dziennik, który zgadując i przeczuwając ten duch wieku, ułatwi zwrót ku zdrowym zasadom, przodkując prawdziwemu postępowi. — Który jest zwrótem, jak sam professor powiada — szepnął Szatan.
— Ale ja nigdy nie skończę.
— Słuchamy! Słuchamy!
— Dziennik taki — mówił daléj professor, musi przypaść do serca wybranéj klassie.
— Cztérdziestu prenumeratorom — ozwał się znowu Szatan — jak ciął.
— Radźcie sobie jak chcecie, zawołał nieukontentowany professor, bo za tym istnym szatanem, nic tu mówić nie można. Prawdziwy turbator chori. Mów panie Skórski.
Milczący, dotąd nie otwiérał ust nawet uczony antykwarjusz, na wezwanie ruszył ramiony i z niewysłowioną powagą człowieka, co ma przekonanie wysokie o wartości swéj — począł mówić:
— To, co szanowny professor o klassycyzmie, ja powiém właśnie, o nauce historij, która widocznie przodek bierze przed innémi. Trzeba być ślepym, aby nie widziéć, jakie jest pragnienie badań historycznych, jaka ich żądza w czytelnikach. Mnóstwo publikacij tego rodzaju, nie wyczérpały ciekawości, zajęcia, potrzeby; handel xięgarski podsyca się i utrzymuje dzieły historycznémi. Część więc literacką Dziennika, potrzeba obrócić na skład dokumentów historycznych, badań o miéjscowości, i t. p. Przez to Dziennik nabierze nowéj wartości, stanie się potrzebnym każdéj bibljotece, każdemu miłośnikowi dziejów krajowych, co więcéj, wychodząc z efemerycznego losu gazet, będzie niejako dziełem, i zapewni sobie debit stały.
— Warjacje z jednego tematu! rzekł Szatan. Każdy częstuje czém ma — posłuchajmy Florka. Cóż ty powiész Florku?
— Słowo w słowo, to co professor i pan Skórski, w innym tylko sposobie. Publika w swéj większości, nie zajmuje się wcale, ani zwrotem do klassycyzmu, ani zamiłowaniem w historycznych badaniach. Czytelnicy lubią rzeczy łatwe, niepotrzebujące trudu, bawiące, wesołe. Chcąc, aby u nas czytano, z publiką postępować potrzeba jak z dziećmi, którym piszą alfabet na piernikach i cukierkach — Potrzeba ją oswajać rzeczami łatwémi, zabawnémi — powieściami, poezyą.
— Dalipan, nie jesteś tak głupi jak myślałem, rzekł Szatan całując w głowę Florka, który mu się wyrywał — mów daléj.
— Tym tylko jednym sposobem Dziennik stanie się popularnym!
— Ta! ta! ta! zawołał professor, obracając się do tego z kim niby najwięcéj sympatyzował, do antykwarjusza. Piękne pojęcie swéj missij. Z nauczyciela ludu, stać się pochlébcą i skoczkiem, akrobatą, aktorem.
— A wiész professorze — rzekł Szatan, że tenor w Paryżu, bierze około stu tysięcy franków, gdy professor Uniwersytetu, ledwie dziesięć?
— Dowód, godzien ciebie! I professor usiadł zakładając ręce ze zgrozą i oburzeniem.
Nie powiadam ja, rzekł Florek daléj — aby tak zawsze być miało, ale potrzeba pojąć swój czas i do niego się stosować. W epoce przejścia, postępować jak wymaga epoka. Powiém więcéj, zwrócić nawet wypada na tę część publiki, którą dawniéj płcią piękną zwano — dla niéj drukujcie o modach. Wszak że wielkie gazety francuzkie, nie gardzą tym lepem, na który się złapie nie jedna piękna prenumeratorka.
Błazeństwa! rzekł pogardliwie professor do pana Skórskiego.
— Teraz ty Redaktorze — zawołał Szatan.
— Ja, ozwał się Tymek w najbliższych stosunkach jestem z czytelnikami naszemi, najlepiéj podobno znam potrzeby czasu i kraju naszego.
— Nie przeczym.
— Nie dostrzegłem jednak, w ogóle czytelników, żadnéj z tych passij, które mu przypisuje szanowny professor i uczony —
— (Za co on go uczonym zowie, rzekł professor. Zna tylko łacinę Ducange’a Glossarium — piękna mi łacina! piękny uczony! Dajcie mu Lukrecjusza, zobaczycie czy go ukąsi).
— I uczony pan Skórski. Gdzie klassyczność nowych pozyskała adherentów nie wiém — a co się tycze historij, ta ma miłośników, ale oni stanowią klassę nie wielką, wyjątek. Nic na to rachować nie można. Mnie się zdaje właśnie, że z jednéj strony o usposobieniu ogółu, dość trafnie determinuje pan Florenty. Uwaga jego zasługuje na zastanowienie. Nie postrzegł jednak drugiego, ważnego symptomatu. Chcą się bawić, chcą czytać, co łatwe, co wesołe, ale nadewszystko zajmuje małych i wielkich polityka. Ona teraz per fas et nefas, nie wiém na zło, czy na dobro nasze, wmięszała się wszędzie i do wszystkiego. Ja myślę mój Dziennik przeładować polityką.
— Czyń jak ci się podoba — rzekł professor wstając — ale to pewna, że polityka jest to gotowanie ukropu. Wodę warzyć, woda będzie — tylko to co jednego dnia na wiérzchu, drugiego na spodzie, z dodatkiem że można ręce poparzyć. Niechcecie mnie słuchać, a więc żegnam.
— Ale poczekaj że professorze, wstrzymał go Redaktor, mnie tu nie o czcze rozprawy chodziło, ale o skuteczną radę, o radę organiczną, żywotną. Żaden z was mi takiéj nie dał.
— Jakto! zaśmiał się Szatan, alboż może dać, kto niéma czego! — Ale posłuchaj — ja ci ją dam.
— To będzie żart.
— Fi! Wcale nie żart! Chcesz aby Dziennik prosperował?
— Oto mi chodzi!
— No — jest jeden sposób tylko —
— Jaki?
— Staraj się o dwa tysiące prenumeratorów.
— Wybornyś, ale daj sposób złowienia choć połowy.
— Otóż tu sęk! Ja pół rady — niech ci kto inny drugą dostarczy połowę — Ale wiész co, jeszcze ci ćwierć rady dam. Nie żałuj reklam, ogłoszeń, szarletnistwa, obiecuj tylko wiele.
— Ogłoszeń — ogłoszeń — dodał kapitan, tak — tak — chodzić, gadać.
Wszyscy się z miejsc ruszać zaczęli.
— Wyborna, molierowska scena! szeptał Szatan — każdy z nich odgrywał rolę P. Josse, każdemu można było powiedziéć: Vous êtes orfévre.
— Ale zmiłujcie się, nie rozchódźcie — zawołał Redaktor — zgódźmy się na co.
— Bardzo dobrze, ja się z góry godzę! przerwał Szatan — Panowie — dodał, Redaktor prosi, abyśmy się na co zgodzili — Ot naprzykład, zgódźmy się na to, że z tego wszystkiego nic nie będzie?
Professor i pan Skórski zrobili miny potakujące, mając się ku drzwiom, kapitan ruszał ogromną lagą, tupał nogą i czmychał.
— Zmiłuj się nie błaznuj! utrapiony człowiecze, krzyknął Redaktor.
Janek — dodał — zamknij drzwi i nie puszczaj nikogo. To nie żarty — dodał, Dziennik upadnie, jeśli go nie poratujecie.
— Słuchaj no, po czemu prenumerata, odezwał się dotąd milczący Stanisław.
— W królestwie, po dwadzieścia kilka złotych.
— Wezmę do rozdania pięćdziesiąt biletów i płacę z góry — rzekł Staś.
— Jeśli nie najlepsza rada, zaśmiał się Szatan, tom pies.
Tymek skoczył ściskać Stanisława, który się usuwał; wszyscy poglądali na niego z ukosa.
— Naturalnie, dołożył Szatan, że jeśli masz WPan Dobrodziéj, zły artykuł jaki do umieszczenia, Redakcja, z zawiązanémi oczyma go akceptuje — Wdzięczność jéj nieograniczona.
— Pięćdziesiąt prenumeratorów! No! to na piérwsze koszta, a tym czasem, rzekł Tymek w duchu — tym czasem —
— Tym czasem, albo osioł, albo któś drugi zdechnie — dodał Szatan, pokłonił się i wyszedł.
Za nim powoli wyciągnęli się wszyscy gwarząc na wschodach, i Stanisław, pożegnawszy Redaktora, który się dopytywał o mieszkanie jego, pośpieszył do domu.




III.
MALARZE. OBRAZY.

ROZDZIAŁ III.



JEŚLI u nas literatura i literaci mają niejako, wedle tego cośmy wyżéj powiedzieli, dodatkową i ściśle biorąc niepotrzebną exystencją — jeśli u nas, każdy jest pisarzem kto chce, jak chce, i każdemu wolno kiedy mu się podoba, wziąść do literatury, lub porzucić ją; bo niéma przywiązanéj idei potrzeby i idei obowiązku, do umysłowych zajęć — cóż dopiéro znajdziem, gdy wejdziemy w świat sztuki?? Tu, gorzéj jest jeszcze niż z literaturą. Pomimo bowiem że czytamy dla zabawy jedynie, że całe piśmiennictwo za fraszkę bez znaczenia traktujem, potrzebujemy jednak czytać, mówić o tém co się czytało, i gdyby wielkiéj części umysłowych pragnień, nie absorbowały płody zagraniczne, może by wreście literatura się podniosła, upowszechniła, stała w istocie potrzebą, jak jest gdzieindziéj.
Co się tycze sztuki, z małémi wyjątki, wyobrażenia powszechności o niéj, są tak dziwnie dziecinne, tak cofnione, tak smutnie dowodzące braku rozwinienia zmysłu sztuki, że płakać potrzeba nad losem artysty, co się u nas urodził i na pozostanie w kraju, okolicznościami skazany, męczy się i łamie z światem niepojmującym go, nieumiejącym ocenić. Los artysty smutny i wyżéj portretu nikt nic nie rozumié; ludzie bogaci, ci co wszędzie wyłącznie są podporą artystów, tu, jeśli mają iskrę uczucia i zamiłowania, jadą do Włoch, kupują co zagraniczne. I nie dziw — nie wielu jest u nas ludzi, co by wykształconemu smakowi wystarczyli, swojémi utwory. Cóż za tém idzie! oto powszechne przeciw swoim uprzedzenie, i powszechne artystów poniżenie, niedostatek, rozpacz; nakoniec talentu jeśli jest, zamarcie.
Ileż to zdatnych ludzi, po krótkiéj walce z przeciwnościami, muszą polegnąć nareście — niestety — bez sławy!
Spójrzmy na jednego z tych — na Leonarda naszego, owego artystę, którego Staś z Augustem, znaleźli tak niespodzianie, szukając mieszkania.
Leonard był synem mieszczanina Wileńskiego, niegdyś posiadacza pięknéj kamienicy w Rynku i zamożnego kupca, któren pod starość, narażony na straty, naprzód sklep zamknąć i handlu zaprzestać, potém dom swój przedać musiał, nareście odumarł go, zostawując naówczas młodemu jeszcze synowi opiekę nad matką, siostrą i bratem. Niémieli nic, lub tak jak nic — resztki dostatków dawnych, ledwie na pogrzéb przystojny, na piérwsze zagospodarowanie nowe wystarczyły.
Leonard wcześnie dojrzały, jak każdy kogo surową swą ręką dotknie nieszczęście, pojął swoje obowiązki i uczuł, że na nim spoczywa cała przyszłość rodziny. Od dzieciństwa czuł powołanie artysty w sobie, roił świetną sławę malarza, probował, walczył z myślą, któréj z siebie wydać na świat, taką jaką ją w mózgu ujrzał — nie mógł. Sposobiąc się z rozkazu ojcowskiego, na prawnika, chodząc na oddział prawny, musiał dodatkowo niejako, chwytać godziny studjów rysunkowych i w kradzionych chwilach rysować! Któż nie wié, ile to pracy kosztuje nabycie, jakiéjkolwiek wprawy — jak pilnie postrzegać potrzeba, aby długim spoczynkiem, nabytego już nie stracić. Dla Leonarda trudność była podwójną, bo nie mógł się cały jak chciał, oddać malarstwu, i głównie sposobiąc się na prawnika, ucząc języków, powolnie nabywał tylu koniecznie i podrzędnie potrzebnych artyście wiadomości. Do śmierci ojca walczył tak i łamał się — potém pojął, że to założenie dwoistego celu, do niczego wiéść nie może, tylko zobojętnia postępy; porzucił więc prawnictwo, którego nie ciérpiał, a całą duszą, całém sercem, oddał się literaturze i malarstwu, w szczególności zaś sztuce. Szczęściem ulubiony nauczycielowi, który rodziców jego znał w lepszym bycie, zalecony przez niego, znalazł domy, w których mógł dawać prywatne lekcje rysunków i języków, to go z matką, bratem i siostrą utrzymywało; tak przeżyli w surowym niedostatku, w prywacjach — lat kilka.
Leonard nauczył się, czego mógł nauczyć w Wilnie; ale sam czuł, że mu wiele widziéć jeszcze, wiele uczyć było potrzeba; chciał podróżować, nie miał nawet nadziei o czém — A potém, gdyby szedł o kiju, o chlebie i wodzie, cóżby tym czasem stało się z matką, z bratem, z siostrą?? Musiał się wyrzéc słodkiéj nadziei, widzenia włoskiego nieba i arcydzieł sztuki włoskiéj.
Któś mu poradził udać się do Warszawy; w większém mieście, z samych portretów, mógł przy oszczędności, zebrać trochę grosza, na tę podróż marzoną — umieścić brata, może wydać siostrę — może zapewnić przy nich spokojną starość matce — na ówczas wolny puścił by się ptakiem, przez Niemcy, które są już jakby przedsieniem Włoch, do Rzymu, do Rzymu! Niestety! były to marzenia!
Przybywszy do Warszawy z trochą funduszu, a tylą potrzebami, Leonard zupełnie się zawiedzionym znalazł. Naprzód Warszawa miała dostatek i dobrych, a co więcéj znanych już, artystów; powtóre, nikt tu nie myślał serjo o sztuce, i ani nadziei z początku polepszenia losu, zapewnienia przyszłości. Niezraził się tém Leonard, począł malować, utrzymywał się jak najoszczedniéj, i chociaż nie przybyło mu zamówień, wreście niémając już nadziei zebrać na podróż, miał z biédy choć na chléb powszedni.
To były fazy tego życia artysty główne, ale przez ten czas, ile wrażeń, ile myśli, ile uczuć, wstrzęsło umysłem i duszą! Leonard czuł potrzebę nauki a uczyć się się mógł, bo na życie pracować musiał; czując co piękne, co malarskie, tworzyć musiał często, posłuszny wymaganiom, czego sam nie cenił, czemu żadnéj nie przyznawał wartości.
Dodajmy w jakim świecie żył, z jakiémi ludźmi obcował! Wszystkiemu co go otaczało, brakło uczucia prawdziwéj piękności, aż do matki ukochanéj, aż do siostry, co uboléwały, nad mańją Leonarda, jak ją nazywały. Brat jeden go zrozumiał. Malował po wiekszéj części dla osób, co malarstwa wyobrażenia nie miały, co wymagały kolorytu odrażającéj surowości, macały palcami, czy pęzel byt gładki i krytykowały skurcze (raccourcis) których zrozumiéć nie mogły. Co było począć z takiémi ludźmi? Milczéć i ciérpiéć.
Tak ón czynił, ale przez to długie życie ciérpienia, nazbiérało się w sercu jego, wiele a wiele goryczy — Pełna świetnych nadziei przyszłość, stała mu się mroczną i czarną, nie wierzył w nią, nie wierzył w siebie, zbrzydził sztukę. Cały w pracy od któréj oderwać się i na chwilę nie mógł, niémiał czasu, zajrzéć nawet w młodość — postarzał młodym będąc, na umyśle, na sercu, schylił się, uwiądł. Dziwnym fenomenem, od chwili jak go ojciec odumarł, ón nie spójrzał na kobiétę, i młodość jego przepływała bez kwiatu, bez miłości. Nigdy Leonard nie kochał, a ile razy wéjrzenie kobiéty obudziło w nim mimowolne drżenie, zwrót na siebie, na ciężki los, który by musiał podzielić z tą którąby pokochał — wyrywał mu myśl nawet poddania się namiętnemu przywiązaniu. Dla niego miłość była więcéj jednym ciężarem, więcéj jednym obowiązkiem — musiał ją więc odpychać.
Jako artysta, Leonard posiadał niepospolitą wprawę, to co zowią metier w wysokim stopniu; tajemnice sztuki malarskiéj ze strony jéj mechanicznéj, były mu wszystkie znajome; władał niémi swobodnie, exekucją miał łatwą, szybką, natchnioną, ale pod względem duchownym, pracom jego wiele bardzo brakowało; dla niedostatku wzorów, towarzystwa znawców, xiąg traktujących o sztuce, znał niejako jedną jéj tylko teraźniéjszość, jedną szkołę — miał absolutne i zbyt o niéj absolutne pojęcia. Żadnéj téż myśli wyrobić w sobie, rozwinąć niémiał czasu, bo się musiał śpieszyć z wykonaniem, które nagliło. To co mu z serca płynęło, Leonard tworzył tylko w chwilach wolnych — a te chwile wolne, były to momenta bez roboty, a zatém smutne, niespokojne, zaprzątnione troskliwością o niepewne jutro.
Gdy przychodziła robota zamówiona, musiał rzucać poczęty utwór i kończyć go potém, bez żywego natchnienia, bez uczucia. A jednak to co sam pojął, miało kompozycją pełną effektu i jasności, dobrze pojętą, wdzięcznie ugruppowaną, miało wiele uczucia, wielkiego przejęcia się przedmiotem dowodziło. Nawet obrazy zamówione i malowane z musu, niektóre odznaczały się prostotą, rysunkiem ślachetnym i jakimś właściwym artyście stylem. Między artystami, więcéj niż zimnego przyjęcia doznał Leonard. Niespodziéwali się wielkich rzeczy, po uczniu, po młodym chłopcu co nie był nigdzie; na wystawie umieszczono jego obrazy najgorzéj; a dosyć fałszywego światła, zbyt wysokiego lub niskiego, niewłaściwego zawieszenia, aby zabić obraz — Obrazy Leonarda zostały zabite — nikt ich prawie nie widział.
W kilku towarzystwach, poznawszy się z artystami tutéjszémi, nie zasmakował w nich wcale, oni w nim — Leonard zbyt serjo pojmował sztukę, (a raczéj ją przeczuwał) oni zbyt mechanicznie, prawie rzemiosłem. Nie dziw więc, że się nie pojęli i nie polubili wzajemnie; a tam gdzie jak w Warszawie, sztuka żyje z łaski prawie, każdy współzawodnik zazdrość wzbudza i niechęć. I to się przyłożyło, do złego przyjęcia przybysza.
Jego to nie zraziło, pozostał sam jeden i jak był smutny, zrażony, ale wytrwały. Sztuka sama sobą mu nagradzała, a Leonard ze łzami w oczach mówił czasem, że wolał być ubogim malarzem, niż bogatym kupcem, jak ojciec.
Życie téj rodziny, było ustronném, spokojném, biédném, żywotem niedostatku i umartwień. Na drugiém piętrze domu najmowali trzy pokoje, z których dwa zajmowało gospodarstwo, matka i siostra — jedną Leonard z bratem. W téj jednéj mieściła się malarnia, sypiali w niéj i jedli. Na piérwszém piętrze zajmował tylko z łaski Grzesia, do czasu jeden pokój. Matka modliła się, pomagała córce w gospodarstwie, bo mieli tylko jedną służącę, a chłopaki Leonarda, co mu farby tarli, na noc wracali do rodziców i dawani tylko byli, dla obeznania z farbami, którémi późniéj mieli szeroko malować przepyszne żółte i czerwone ściany, kamienic Warszawy.
Dnie płynęły jednostajnie. — Z rana matka do kościoła, siostra szła na targ, do kuchni, brat młodszy do biura w którém się umieścił nadliczbowym tymczasem, a Leonard do trójnoga. Ponieważ potrzeba było z jasności dnia korzystać, Leonard do trzeciéj lub czwartéj, prawie bez przerwy pracował, potém jedli obiad i każdy szedł do pracy znowu — Leonard jeśli nie malował, to rysował, lepił makietki, robił studja, czytał nareście. Długie wieczory zimowe zchodziły im, przy jedynéj lampie, przy któréj Robert czytał głośno, matka ciągnęła pasians, siostra robiła robotę, Leonard rysował. Rzadko kto ich odwiédził i przerwał tę ciszę głuchą, smutną, a w któréj, gdyby nie niedostatek, byłoby może miéjsce na szczęście, dla niewymagających. Matka Leonarda, była poczciwa, stara, niedaleko widząca kobiéta, która modliła się i kładła kabałę; siostra, żywe a może nadto żywe i naiwne, przy swéj prostocie dziecko, znająca świat jak go zna lud, z jego strony najpospolitszéj, w pół prozaicznéj do rozpaczenia, w pół poetycznéj do exaltacij, siostra była kanarkiem, co śpiéwał w téj klatce, co nie tracił wesołości, nadziei i uśmiéchu, choć już wszyscy pospuszczali głowy ku ziemi.
A Robert — wart ón, abyśmy go bliżéj poznali. Jak wszyscy biédni, a biédni ciągle, od dzieciństwa, jak wszyscy skazani położeniem swojém na walkę, Robert choć bardzo młody, był poważny, serjo i exaltowany. Chłodne szyderstwo jest wyłącznością szczęśliwych i możnych, łza towarzyszy exaltacij, jak nędza, jak wszelkie utrapienie, które wynosi, uślachetnia, odważnym aż do rozpaczy czyni człowieka. Takim stał się Robert. W wyższym towarzystwie z tą swoją surowością, powagą, z sposobem widzenia rzeczy excentrycznie smutnym; nie umiejąc nigdy i z niczego szydzić, z nikogo żartować, w wyższém towarzystwie naszém, co całe stoi i spoczywa na żarcie, na sarkazmie, na lekceważeniu wszystkiego — wydał by się był najdziwniéj. Z czegóż się nie śmieją szczęśliwi? czego nie wyszydzą i kogo? W najlepszych towarzystwach, byleby się pokazać z dowcipem, ojca i matkę rodzoną wydrwią bez litości. Robert uważał świat ze strony jego smutnéj i poważnéj, nie nauczył się śmiać z niczego, ale wszystko czuł głęboko. Nic téż dla niego nad miasto i miejskie towarzystwa modelujące się na wzór wyższych, antypatyczniejszém być nie mogło.
Z talentem do poezij niepospolitym, w który z początku wierzył, Robert odebrał wychowanie wyłącznie literackie, które go do życia nie usposobiało i na nic mu się prawie nie przydało. Wielbiciel Homera i Danta, czciciel Shakspeara, siedział nad przepisywaniem aktów w jakiéjś kancellarij. Całą jego w chwilach wolnych pociechą, było czytanie; jeśli mu się udało dostać xiążkę, pieścił się z nią, nosił, dzielił z całą rodziną, a każda nowo przeczytana exaltowała go niezmiernie. Całe noce potém dumał, chodził, pisał, ale co dumał nie mówił, co pisał nie czytał nikomu. W domu o tych próbach zaledwie wiedział Leonard.
Nie raz już jednak Robert, stukał z niémi tajemnie do xięgarzy, do pism perjodycznych, ale zawsze napróżno. Któż nie wié co to za trudność pokonać i przełamać potrzeba, nim się wywalczy prawo pisania dla wszystkich? Robert słyszał dawniéj, że czasem płacono cóś, za rękopisma; myślał że i jemu zapłacą — Niestety! od niego jeszcze chciano dodatku, aby drukować — Robert zmiął swój rękopism i powiedział w duszy: tém lepiéj, będę śpiéwał sobie tylko! —
Odtąd nie wiémy czy próbował więcéj, a choć nieraz czytając brednie które drukowano, wzruszał ramionami czując, że jego utwory lepsze były — już więcéj nie chciał się wystawiać na odmowę. Szydził tylko w duszy, szydził gorzko z pisarzy, od których czuł się wyższym swoją exaltacją, talentem i tém spotęgowaniem siły, która nie wyczérpując się co chwila, podwaja i potraja w niezużytym człowieku.
Takim był Robert, taka to była rodzina, do któréj drzwi ubogich, zapukał Stanisław. Było to rano jeszcze, dziesiąta może, ale gdy na świecie możnych śpią jeszcze, ubodzy z dniem wstawszy pracują. Leosia siostra Leonarda otworzyła drzwi nieznajomemu przybylcowi, na którego ciekawie spójrzała; mrugnęła na brata, a sama pobiegła. Matka była w kościele, Robert w Biórze — Leonard tylko z siostrą w domu, i dawno już u trójnoga. Jesień, ta smutna dla artysty pora dni szarych, krótkich, następowała, szybko kradnąc po godzinie słonecznéj z krótkiego i tak zawsze czasu.
— Nie przeszkadzam panu, nie przeszkadzam, zawołał Staś wchodząc i oglądając się, bo znalazł już malarza na drugiém piętrze, w zwykłéj jego pracowni. — Przyszedłem tylko prosić o nasze obrazy, bo życzym sobie je pokazywać.
— Jakto! komu?
— Choćby całéj Warszawie, tak szczérze pragniem panu dopomódz.
— A jak szczérze jestem wdzięczen, ze łzą w oku odparł malarz — o! jak szczérze pan jesteś piérwszym w życiu, coś mi dopomógł.
— Coś mi chciał dopomódz — poprawił Staś — ale dajmy temu pokój. Pan tu mieszkasz?
— Tutaj — pracuję i mieszkam, to mój jedyny pokój — obok matka i siostra, ze mną brat.
— Ciasno, ciemno! dla malarza!
— A i tak, drogo! bardzo drogo jak dla mnie! Wszyscy my dotąd żyjemy z mojéj pracy; ona niewiele, bardzo niewiele przynosi. Rzadki portret, rzadki obraz do kościoła, odnowienie starego jakiego, rzadka zamówiona praca. — Któż z panów zechce mnie szukać? a ubogim na co malarz? Prawda — dodał, dla nas zbogacone mieszczaństwo, kupiectwo, żydowstwo, ale wiész pan co malujemy dla nich? Oto albo portrety tych dziwnie smutnie, pospolitych twarzy, albo wizerunki zabitych zajęcy, główek kapusty, rozkrojonych kawonów, polerowanych rądelków!!
— Smutne rzeczy mi pan mówisz! Jednakże macie tu amatorów, wystawę?
— Amatorów mało, i ci nie kupują rodzimych utworów, kiedy mają lepsze stokroć za granicą! Wystawa do czego służy; do rozwieszenia obrazów, z których piątéj części, nikt kupować nie myśli, które z niéj wracają, na pył domowy i spoczynek wieczny. Biédne, o biédne położenie nasze. Gdyby nie kościoły, gdyby nie portrety — musielibyśmy malować pokoje! Musielibyśmy studjować zające i kaczki.
Staś spuścił głowę.
— Ale przecież, rzekł, gdy się kto raz da poznać?
— Musi mu być lepiéj, boć przecie są i u nas malarze, którym się nie źle wiedzie! Co do mnie, jam przywykł nasz kraj pod względem artystycznym widziéć z najgorszéj strony! — To może przeznaczenie moje.
— Z przeznaczeniem walczyć potrzeba — nie wierzyć w nie.
— Nie wierzyć! bodajby — ale kiedy się tyle lat bije z swoją dolą i do niczego dojść nie może?
— Bić się drugie tyle i dobić sławy i wziętości.
— Tak wszyscy mówią, co się nie biją o nie.
— To być może.
— Patrz pan naprzykład na ten obraz, dodał artysta, jego los da panu próbkę znawstwa i zamiłowania naszego kraju. Los jego jest właśnie, jest losem sławnéj komunij Dominiquina. Stary to i piękny obraz, naszego mnicha — artysty Lexyckiego — obraz mojém zdaniem wielkiego szacunku, nie dla wielkich rozmiarów ale dla wielkich kompozycij zalet.
To mówiąc artysta wskazywał Stasiowi na ogromne płótno, przedstawiające męczeństwo Świętéj Katarzyny, w którym oprócz cudnego oświécenia, tyle na podziw wielce charakteru i rysunek przedziwny. Wziąłbyś go z razu, za jedno z lepszych dzieł mistrza pod którym uczył się Lexycki.
— Jak pan myślisz, dostał mi się ten obraz? spytał Leonard.
— Nie wiém, ani się domyślam, wiém że musi być bardzo szacowny.
— Anglicy na wagę złota by go kupili! Przywiózł mi go pleban z krakowskiego tu przybyły, abym mu w miejscu Świętéj Katarzyny, zaadoptował w nim Świętą Apollonją, któréj do ołtarza potrzebował. Co za szczęście, że mnie to zaproponował! Kto inny byłby tego barbarzyństwa dopełnił. Jam naprzód poznał na odwrocie pobożny dopisek Lexyckiego, i xiędzu ofiarującemu za robotę złotych sześćdziesiąt, odmalowałem ogromny obraz, za który mnie wyściskał i wycałował, aż mi wstyd było. Ileż to u nas tym sposobem zginie szacownych zabytków sztuki! Bo ileż miernych płócien starych, codzień się tak u mnie i towarzyszów moich przemalowuje.
— To okropnie pomyśléć — rzekł Staś.
Zapukano do drzwi — Leosia z drugiego pokoju wybiegła je odryglować — spójrzała, dała znak bratu i zafrasowana nie wiedziała co począć.
— Któż to taki.
— E! to pan Halicki! szepnęła z cicha nie ukontentowana.
— Może przeszkadzam —
— Bynajmniéj, ruszając ramionami rzekł to kollega — artysta — zobaczysz pan jacy bywają artyści na świecie — Adrian Brower, mniéj talentem —
W téj chwili wszedł pan Halicki całując w rękę dubeltowie, piękną Leosię, która mu się jak mogła wymykała. Miał ón lat ze cztérdzieści, wyborną łysinę, otoczoną odrobiną włosów blond, twarz zbytecznie rumianą, frak wytarty, a na nim surdut z kołnierzem bobrowym wyszarzanym. Na czerwonéj przestrzeni okrągłego oblicza, świéciło dwoje szarych, pomarszczoną skórą obwiedzionych oczów, usta sine, nos dobréj miary, ale fantastycznego kroju, granatowy. Na policzkach białe od ospy znaczki przemykały się tu i owdzie. W ręku trzymał parasol i zesmoloną czapkę; na całą izbę, przed wchodzącym dał się czuć trunek, którego świéżo użyć musiał. Za to śmiał się cały i mimo przerywającéj mu śmiéch czkawki, nie zamykał ust na chwilę.
— A! a! dzień dobry! dzień dobry! O! pracujemy, rzekł podchodząc, zawsze pracujemy! Dobrze! Bez pracy nic — Disce puer!
I stanął przed obrazem w głębokiém zamyśleniu, szukał miejsca, patrzał, milczał, potém nagle wyciągając rękę, jak pewny siebie znawca — zawołał:
— O tu! ręka chybiona.
— Doprawdy! rzekł niespokojnie Leonard.
— Zła, zła! wierz mi, popraw. Już to ja nie tyle pracuję; ale gdybym chciał! Wiém co mogę! No — a cóż począć, kiedy człeka gniecie prześladowanie. Ot — zwalałem się mizernie.
Usiadł.
— A byłem malarzem, artystą!
Westchnął.
— I teraz jeszcze, dodał, gdybym chciał, zobaczyłbyś! Ale wolę nic nie robić — Ludzie tego nie warci! Kiep świat i koniec. Daj fajki!
— Weź, masz ją koło siebie.
Staś z politowaniem spójrzał na malarza, który nakładając fajkę, mruczał cóś pod nosem.
— A ty — odezwał się pan Halicki — nadto już pracujesz!
— Z czegóż bym żył?
— Takie życie.
— Lepsze od innego. Są nieszczęśliwsi.
— Ale człowiekowi z talentem, tak poniewiérać się!
— Wszak sam malujesz szyldy?
— Ba! dla chleba, gdy już go niémam ani kawałka, i gdy jest chóć odrobina, za sto dukatów nie wezmę pęzla do ręki. Powtarzam ci kiep świat. Czegóś mi się pić chce. Niéma tu się co napić?
— Czystéj wody.
— To dobre dla gęsi nie dla ludzi — rzekł Halicki — bądź zdrów.
Nałożył czapkę na uszy i wyszedł.
— To są nasi towarzysze broni, rzekł z bolesnym uśmiéchem Leonard do Stasia, gdy się drzwi za Halickim zamknęły. I musiemy, gdy tylko raczą się do nas przybliżyć, żyć z niémi, bo cóżby powiedzieli? Żeśmy dumni, że nie dla ich nicości, ale dla ich ubóstwa obcować z niémi nie chcemy. Tym czasem zimno się robi w sercu w takiém towarzystwie, człowiek przeczuwa lepsze, ale go dostąpić nie może, a w gorszém — czuje jak się poniża. O! gdybyś pan posłyszał jak pojmują sztukę, jak ją szanują! U nich sztuka, jest to kawał chleba łatwo nabyty, co w dodatku daje im swobodę walania się po szynkowniach, bo wiadomo, że artysta powinien być dowodząc w sobie niezmiernego jeniuszu, trochę łotrem i rozpustnikiem. U nich sztuka, to łatwość rysowania postaci jakichś bez wyrazu, mechanicznie wyuczonych, postaci co w każdym utworze bratnią swą twarz pokazują. Wszyscy ich starce do siebie, wszystkie kobiéty do siebie podobne, mają gotową normę na wszystko, a gdy jéj zabraknie, tytułem studjów, kradną bez wstydu.
Na naszych biédnych wystawach, wszystko pożyczane, ze zdumieniem spotykasz postacie widocznie żywcem wzięte z kompozycij mniéj więcéj znanych artystów, effekta cudze, pomysły kradzione. Znam malarzy, co gdy im potrzeba komponować, szukają tylko w rycinach, gotowego obrazku i bez studjów z natury, nie troszcząc się o prawdę, o wdzięk, powlekają tylko w szaty i kolorują po swojemu, cudze. Na kratkach tak łatwo powiększyć! I to się nazywają malarze! A jednak noszą głowę wysoko i sami się chlubią swém artystowstwem. Obyczaje téj klassy, tém są prawie co usposobienia, smutnym dowodem, jakeśmy nizko jeszcze. Prócz kilku ślachetnych wyjątków — reszta posępnéj barwy.
To mówiąc sparł się na ręku Leonard i zadumał.
— Musisz pan z téj strony widziéć wszystko, rzekł Staś, jest to konieczność stanowiska jego, jest odczarowanie naturalne w człowieku — co walczył długo i napróżno.
— Nie jest to tylko sposób widzenia, jest to szczéra prawda, co mówię — Halicki którego pan widziałeś u mnie, jest ostatnim terminem szeregu, w którego środku znajdziesz mnóstwo postaci, mniéj więcéj do niego się zbliżających. Chceszli się o tém przekonać? Ja pana zaprowadzę do jednego z znajomych moich, do Strachoty — mieszka tu niedaleko.
— Najchętniéj — chodźmy.
Stasiowi żal było opuszczać malarnię, w któréj chwilami błyskała świéża i wesoła twarzyczka Leosi — ale widząc że Leonard się zabiéra prowadzić go — nie śmiał odmówić, poszli więc do Strachoty.
Zawrócili się na sąsiednią uliczkę i po ciemnych wschodach, wdrapali na piérwsze piętro mieszkania, położonego na tyłach wielkiego domostwa. We drzwiach już posłyszeli hałas niezmierny i dwóch odartych chłopców czubiących się jak zajadłe koguty — zaparli im drogę.
Ledwie ich ominęli, gdy drugich dwóch rzucili się na nich znowu i mało nie obalili.
Wszystko to byli uczniowie pana Strachoty, jak świadczyły umalowane suknie i ufarbowane twarze. W piérwszéj ogromnéj izbie o dwóch oknach, z których jedno zasłonione było zieloną sukienną firanką, rysował jeden jeszcze chłopak, a jeden malował. Co myślicie? Odnawiał stary obrazek Netscher’a! Piętnastoletnie dziecko, niémające pojęcia, tego co robiło, suwało zamaszyście pęzlami, po szacowném płótnie. — W środku stały trzy czarno malowane trójnogi i jedna tablica, w kącie połamane gipsy — na ścianach obrazy i szkice dziwacznie poprzybijane, pstrzyły je niepojęcie. Tam wyglądała głowa bez włosów, bez sukni, w pół odmalowana, w pół zarzucona tylko, jakby skaleczona; daléj na ogromnéj przestrzeni błyszczał róg farbami powleczony, a reszty nie znać zupełnie. Indziéj wypełzła podmalówka, stała jak cień czegóś, co albo nie żyło jeszcze, albo już żyć przestało. Nieład, nieporządek największy wszędzie.
Rodzaj mizernego mannekina, ubrany w stary szlafrok, rozpiérał się niekształtnie w pośrodku zagraconego saloniku, przez któren trudno się było przecisnąć. Drzwi na prawo wiodły do pokoju, gdzie słychać było, szumne krzyki, śmiéchy, wrzawę i tupanie. Podstąpili.
W ciasnéj, wązkiéj izdebce, a bogato uwieszonych ścianach, w równie rozmaite przedmioty, jak piérwsza — stał pośrodkiem stolik na cztéry osoby nakryty. Na nim pół tuzina wypróżnionych butelek, dwa czyste półmiski i kilka wałęsało się szklanek. Cztérech Ichmościów siedzieli i fajki palili rozparci, rumiani, weseli, kończąc szóstą porteru butelkę. Wprost był gospodarz pan Strachota, rodem krakowianin, z zawiesistémi bakembardy, wesołą, otwartą, śmiéjącą się twarzą i dość odstającym brzuchem. Na szyi niémiał już chustki, na plecach surduta, została mu się szczęściem nieodbicie potrzebna część ubioru i zaplamiona kamizelka.
W rysach pozostałych trzech osób, uweselenie wyczerpnięte w porterze, błyskało nie tajone i nie hamowane, w całéj swéj sile, w całym swym wdzięku. Widać zda się jak porter chodził po głowach i nosił po nich z sobą, wszystkie myśli, jakie gdzie w kątku ich znalazł, rozdmuchane, zolbrzymione i urużowane.
Wyrażenia, które przez drzwi doleciały do wchodzących, nadzwyczaj były energiczne i dobitne.
Zaszumiały odsuwające się krzesła, na widok obcych osób, a gospodarz ledwie uspiał wciągnąć jeden rękaw surduta, gdy Leonard, prezentował jako amatora, pana Stanisława — chcącego się przypatrzyć pracom pana Strachoty.
Żywo zpoważniał gospodarz, chociaż z wéjrzenia znać było, że nie wielkie powziął wyobrażenie o amatorze wprowadzonym przez Leonarda; goście wzięli za czapki i po cichu się wynieśli. Zawołano na bijących się chłopców, aby trochę uprzątnęli malarnię.
Staś obéjrzał się.
Gospodarz stanął u jego boku i dostrzegłszy gdzie wejrzał, począł odkaszlnąwszy tłumaczyć.
— To — proszę pana — jest kapitalne moje dzieło. Treść jego, to jest — znaczenie jego — albo raczéj przedmiot jego — (dobrze mówię) przedmiot jego, wyobraża — nie — obraz wyobraża, czyli przedstawia.
Splunął, widocznie porter nie dodał mu elokwencij, a retoryka tępo szła.
— To jest historja taka: Człowiek jeden ubogi, zubożały, miał syna, któren syn, przez miłość (ale ku ojcu), dał sobie krew puścić. Otóż cała rodzina, krwi puszczenie, rozczulenie — już to pan Dobr. — zrozumiész. Proszę ztąd patrzéć, ztąd — O tu — A co?
Staś cóś pomruknął.
— Ale zdaje mi się żem gdzieś widział podobny obraz.
— Może być, wielu autorów go traktowało, odrzekł pan Strachota.
W istocie była to licha kopja, któréj się artysta pozbyć nie mógł.
— To jest panie — zaparcie się Piotra — źle mówię, Ś. Piotr zapiérający się Chrystusa, zamówiony do kościoła. Słyszałem panie o podobnym obrazie w Rzymie, ale robiłem go własną inwencją.
Był to kolorowany rysunek, wzięty ze sztychu Loż Rafaela.
— A to panie —
— To Szmuglewicza! zawołał Staś mimowolnie.
— Nie, panie, to moje! Może być że Szmuglewicz traktował ten przedmiot.
— Przepraszam — podobieństwo mnie uwiodło.
— Wielce dla mnie pochlebnie.
Pan Strachota zatarł ręce i mrugnął sam do siebie, jakby mówił:
— Nic się nie zna.
Poszli daléj i obéjrzeli tak cały zbiór płodni pana Strachoty — Nie było na co patrzéć, bo wszystkie one prawie, kradzione lub naśladowane, ale prawdziwie zajmująca była mowa ukazującego je artysty, jego pewność, z jaką swoje arcydzieła wychwalał, uwagi jakie czynił — sądząc że oczmuci. Grzeczność patrzących, brał za nieznajomość rzeczy, a nieukom łatwo zawsze zaimponować, i co chcąc narzucić.
Takim sposobem pan Strachota, który z początku wcale w siebie nie wierzył, nakoniec mówił w duchu słowy, (które przyznają także Szmuglewiczowi) — Na nasz kraj i to dobre.
Pożegnali artystę, który z bolącą po porterze głową, wygrzmociwszy swoich uczniów malsztokiem, położył się drzémnąć trochę.
— Widziałeś pan kilku artystów, rzekł Leonard do Stasia, chceszli jeszcze widziéć publiczność naszą, w ważnéj chwili wydawania sądów o dziełach sztuki?
— Wszakże to nie pora wystawy?
— Nie — ale niedaleko ztąd, w wielkiéj najętéj sali, brokanter ze Lwowa rozwiesił obrazy stare przywiezione na przedaż. W wielkiéj liczbie niegodnych wspomnienia bazgranin, jest kilka nie złych robót. Publiczność codziennie na to bezpłatne widowisko uczęszcza, amatorowie wybiérają co lepszego i choć żyd ceni stami dukatów, co oddać ma za pięć lub sześć — nie zrażają się tém wcale.
Chcesz pan, wejdźmy!
— Najchętniéj.
Weszli do wielkiéj sali, pałacu...... któréj cała ściana zawieszona była obrazami na drzewie, na płótnie, na blasze, różnych kształtów i rozmiarów. Wszystkie otoczone były jak liberją, żółtą papiérową wypustką niedbale nakléjoną. Od piérwszego wéjrzenia, z pod grubéj warstwy nielitościwego wernixu, przeglądały mazaniny, łatane gdzie były podarte, obcinane widocznie z brzegów tak że często pod sam nos portretom się dostało, czasem płatane na dwoje, troje i dziesięcioro, gdy ich już naprawić nie było można. Niektóre zokrąglono, innym poobcinano rogi, innym od góry lub dołu część obszarpaną odjęto. Zasmolone bardzo odżywiono jaskrawym kolorytem na głównych światłach. Były tam i takie, które świéżo na sztychu położoną farbą oléjną, udawały obrazy.
Żyd, w mocno wernixowanym żupanie, z nosem czerwonym, uwijał się, wskazując:
— To Jasny panie — Corregio — To — Michał Anioł. To Ostade — To Rembrandt. Szelma jestem kiedy nie Rembrandt. Jasny pan nie wierzy! To z wielkiéj galerij, niech się pan przekona, o — tu jest pieczęć — To Quentyn Messis — Tu jest podpis — To Rubens.
Wszystkie flakowate nagości, właściciel przypisywał Rubensowi.
Dodajmy, że o kilku obrazach dobrych, co się tu nie wiém jak zamięszały, nie wiedział, i w chwili dopiéro, gdy o nie zapytano, tworzył im autorów i podwyższał ceny.
Kilku Ichmościów, przechodzili się pomiędzy obrazami, rozumując o sztuce, słuchając żyda, który im prawił dziwne androny, jako od Hrabiego Z... wziął dwieście czerwonych złotych, za prawdziwego Pottera, jako Xiążę N... dał za maleńki obrazek na blasie Guido Reniego, pułtorasta i t. d.
Ichmość amatorowie sztuki, robili ciekawe obserwacje.
— Uważasz, panie Izydorze, ta goła, to kubek w kubek pani Prezydentowa.
— A prawda! Bestja malarz! Jak ón to tak potrafił odmalować. Jabym kupił ale żona nie pozwoli powiesić.
— W twoim pokoju —
— Ani u mnie — a to musi być drogie?
— O to cóś pięknego. Starzec ten, uważasz, jaki podobny do Ihumena z T. prawda?
— A prawda! tylko u Ihumena nos czerwony! Kobiéta niczego z zadartym nosem. Ale patrzaj no, jaka ręka chybiona, ze wszystkim krótka, tylko na końcu palce długie — Co to jest?
— Chybione i po wszystkiém.
— Tu! zapewne, nie zawsze się i uda. Jak asan myślisz, albo to łatwo namalować taki obraz!
— Zapewne, że nie łatwo — koło mnie jest malarz! A! z wielkim bestja talentem! Powiadam asanu, kiedy wymaluje portret, to choć mu się ukłoń, jak żywy. Malował Regenta, to te dwie brodawki, które ma na nosie, i po trzy włosy na każdéj, powiadam ci — choć dotknij. Macałem palcem zobaczywszy. Wymalował téż obraz do kościoła! piękny! piękny — suknia czerwona, a powiadam ci tak czerwona jak trudno, druga niebieska — Osobliwości. Mówią że gdyby malował w mieście, miałby za to wielkie summy, ale na wsi.
— A zwyczajnie na wsi — zmarnieje talent!
— O to cóś pięknego także. Widzisz panie Izydorze — Męka pańska czy co?
— A gdzież Pan Jezus.
— Nie widać, ale tak zawsze malują — Pewnie Męka pańska.
— A toż! żydku — a to co —
— To? Wus! oryginał Carlo Dolce — sto czerwonych złotych.
— Panie Jezu! sto korcy pszenicy!
— Trzysta korcy żyta! Ot! na co idą piéniądze, a skarżą się że ich w kraju niéma.
— Co to robią ci aniołowie?
— Zwyczajnie aniołowie! Zwiastują musi być.
— A nie! Ale bo to nie aniołowie, to kobiéty jakieś!
— Aniołowie, widzisz że noga od kolana bosa.
— Dawniéj tak się nosili!
— To była panie nie zła moda! wcale nie zła. Jak się asanu zdaje.
— Cha! cha!
— Cóż panowie! nic nie kupują, przerwał żyd.
— Alboż to koniecznie!
— A juściż trzeba by cóś kupić — obéjrzawszy.
— Kiedy drogo.
— Panowie jeszcze nie targowali. W targu gniéwu niéma.
— Ot, prawda, kupiłbym Pana Jezusa dla żony panie Izydorze — A co za niego.
— To Giorgione.
— To Pan Jezus, nie Dziordzion tam jakiś.
— Oryginał Dziordzione!
— Cóż to Dziordzion ten.
— A to malarz!
— Kat że go wié! Ale co chcesz za Pana Jezusa?
— Nie drogo — na uczciwość — mann muss leben und lassen leben.
— Co on szwargocze? Chleba?
— Aha! aha! dodał żyd — trzeba sobie chleba i drugim chleba — Pan zapłaci dwadzieścia dukatów.
— Oszalał czy co, dwadzieścia korcy pszenicy!
— A wstydźże się i gadać.
— To Giorgione! Toż oryginał!
— Wielki łotr! śmié tak cenić! chodźmy.
— Wié pan co! wié pan co? To drogo? to jeszcze drogo? I to drogo? Na (dodał zdéjmując obraz i ściérając go rękawem) nabierz pan za piętnaście.
— Ón oszalał! Ja bym nie dał piętnastu złotych! zawołał jegomość cofając się.
— I to drogo? i to! Nu — wiész pan co, tak na uczciwość, żebym do żony i dzieci nie dojechał — żebym szabasu nie doczekał, że mniéj pięciu nie wezmę — Pan dawał pięć! bierz pan.
— Kto dawał pięć! ja nie dawałem! Słyszałeś panie Izydorze! mówi że dawałem.
— Dawał pan.
— Ale odczép ty się odemnie — ja nic nie dawałem!
— Jak to nie dawał! jak to nie dawał! pan nie dawał! Pan musi kupić — bierz pan. A za cóż ja się namęczył, zdéjmował, obciérał, napocił.
— A to dzika pretensja.
— Wus! patrzajcie go! teraz mówi dzika pretensja.
I żyd zaczął ostre czynić przymówki, tak że tylko co do bitwy nie przyszło. Nareście oddał obraz za dukata i ci panowie wyszli.
Drzwi otwarły się z wielkim trzaskiem oznajmując wejście, ważnéj jakiéjś figury. Naprzód szedł tłusty, rumiany, o błyszczących oczach i policzkach, główny gastronom Hrabia Zasniednicki, prawdziwy gallicyjski Hrabia, w całym znaczeniu wyrazu, pełen swego dostojeństwa szlacheckiego i grafowskiego, otoczony herbownémi znaki, które na słupach dróżnych w majątku i na maselniczce z masłem wyciskał; szył na szorach koni i na poduszkach kanapy w salonie. Za Hrabią szedł znany nam tylko co po nie wyszumianym porterze zbudzony, pan Strachota.
— Ty Strachosiu — mówił Hrabia wchodząc, wybierz mi tam jakich nie bardzo złych kilka, kilkanaście obrazów, powiększyłem mój pałac, potrzebuję na ściany.
— Ale to mizerja! panie Hrabio!
— Ja wiem Strachosiu! ja wiem! Ale za temi Anglikami arcydzieł się nie dokupié. Co chcesz, w ramach złotych, to jako tako wydawać się będzie i pochrzciemy wielkiemi imionami. Każdy będzie myślał że u mnie, to cóś niepospolitego.
— Pan Hrabia mógłbyś kazać umyślnie, zrobić co historycznego — familijnego.
— A tak, myślę — myślę — ale to na późniéj! Teraz wiész jestem w interessach, z powodu nabycia (wszyscy wielcy panowie gdy są w interessach, to nie inaczéj, jak z powodu nabycia). Muszę przystojnie zawiesić ściany. Proszę cię wybierz mi tam co, a potém się z żydem potargujemy.
Pan Strachota stanął i wzruszył ramionami.
— Nędzota! nędzota Panie Hrabio! nie wiém czy trzy lub cztéry — ale gdybyś Pan Graf chciał, jabym sam mógł.
— To potém — to potém — a teraz wybiéraj Strachosiu.
W tém żyd zdéjmując jarmułkę, na sam widok brzucha, po którym odgadł Hrabiego, przybliżył się ku niemu.
— Co Jasny Pan chce? Portretów? Wielkich historycznych obrazów, pejzażów? oryginałów? Jasny pan amator?
— Potrzeba mi co do zawieszenia ścian w pałacu moim. Ten pan wybierze. Tak — historycznych, a starych —
— A! a! Niech Jasny Pan Graf patrzy — niech wybiéra!
— Co tu wybiérać z téj nędzy!
— Wus? Jak? Żyd uszom nie dowierzał — Jak to?
— A cóż to, to bezeceństwo! wołał Strachota — a zapłacić będzie trzeba jak za dobre.
— Wszystko taniéj niż za nowe, mój Strachosiu — i nowe, to się na tém mniéj więcéj każdy pozna, dla starych zaś — byle stare wszyscy są z admiracją, wierzą, w doskonałości których nie widzą — powiém że sprowadzone z Włoch. No — no! Strachosiu — rozdobruchaj się i wybierz.
W tém artysta nasz postrzegłszy Leonarda, zwrócił się do niego.
— Panie hrabio, jeśli mnie nie wierzysz, oto drugi kollega mój, artysta, niech powié, czy tu co jest godnego kupienia.
Żyd dorozumiawszy się o co chodzi, splunął tylko ze wzgardą patrząc na malarza. Leonard w milczeniu głową i ramionami wzruszył, Hrabia chodził niekontent.
— Ale co ci do tego, kiedy ja chcę Strachosiu.
— A no — to weź Hrabia, pierwszych z brzegu kilka i kup; a nadewszystko niech ja nie wybiéram.
— Jak chcesz.
Hrabia się odwrócił — Strachota wyszedł niekontent.
— Słuchaj no żydzie, rzekł wskazując ogromną bazgraninę ochrzczoną Quentin Messis, a wyobrażającą kilku starców liczących piéniądze. Co za to?
— To oryginał! Quentin Messis.
— Mnie tém nie zaimponujesz!
— Jakto? tu jest podpis!
— O to mniéjsza — Co za to płótno.
— Płótno!! to oryginał!
— Co za niego?
— Pięćdziesiąt dukatów.
— A za tę ucieczkę do Egyptu —
— To Michał Anioł — Sto dukatów.
Hrabia głęboko się zamyślił.
— A ta Samarytanka?
— To Angelica Kauffmann — pięćdziesiąt.
— Ta ofiara Abrahama?
— To Rembrandt— sto dukatów.
— Ten pejzaż?
— To Poussin.
— Za wszystkie pięć?
— Ostatnią cenę?
— Ostatnią — od słowa, bo czasu niémam.
— Dwieście.
— Złotych?
— Co Jasny Graf mówi! Dwieście dukatów.
— Dwadzieścia.
— Jasny pan żartuje.
— Jak chcesz — zabiérał się wychodzić.
— Nu, a co będzie?
— Nic nie będzie — bierzesz dwadzieścia?
— Ani grosz od stu — na sumienie, na poczciwość — ani grosz.
— Postępuję — trzydzieści.
Już Graf wychodził.
— A co będzie, a co będzie? niespokojnie pytał brokanter.
— Bądź zdrów.
— Osiémdziesiąt, sześćdziesiąt, pięćdziesiąt, cztérdzieści pięć, bierz pan. Te ostatnie słowa wymówione były szybko, żyd chwycił amatora za połę i zatrzymał.
— Trzydzieści.
— Jasny panie, ja mam żonę i dzieci — nas kosztuje — ja tylko na początek.
— Trzydzieści.
— Na sumienie, nie mogę.
— To puszczaj że mnie.
Żyd z potu otarł czoło.
— Ostatnie słowo cztérdzieści.
Po długich targach stanęła na trzydziestu pięciu i Hrabia został panem pięciu przepysznie ochrzczonych ogromnych rozmiarów bazgranin, do których ramy, cztéry lub pięć razy tyle, co same obrazy, kosztować go miały.
Razem z tryumfującym nabywcą, wyszli śmiejąc się serdecznie Staś i Leonard z wystawy — Pożegnali się i rozstali na ulicy.




IV.
NATALIA — KARUSIA — KOBIÉTY.

ROZDZIAŁ IV.



PREZESOWA z Natalją dzięki staraniom Augusta, znalazły bardzo przyzwoite pomieszkanie niedaleko kościoła Ś. Krzyża i natychmiast uciékając z hotelu, w niém się umieściły. Piérwsze dni poświęcone zostały wycieczkom do modniarek, do sklepów, do znajomych, na połączenie się z miastem i wejście w jego świat. Celem jednak przybycia Prezesowéj, a mianowicie Natalij, nie była wcale zabawa i odświéżenie strojów — cel jakiś tajemniczy, skryty tkwiał wyraźnie w téj podróży — Natalja była jak nie swoja, zamyślona, niespokojna i ilekroć znajdowała się razem z Stanisławem w najkwaśniejszym humorze.
To się pojmowało poczęści, ale przechodziło granice przyzwoitości światowych, które nie dozwalają nigdy okazywać tak jawnie co się w sercu dzieje.
August częściéj od Stasia, przesiadywał u Prezesowéj, i jego bowiem intrygowała tajemnica przybycia ich i humoru Natalij. Widocznie namacał jakiś cel podróży, usilnie skrywany, i usiłował go zbadać. Szło to trudno z początku, ale z różnych stron zaczépiając, trafił nareście na słabą, i stanął blisko sekretu.
Raz wieczorem, rozmawiając z Prezesową, gdy jak zawsze głęboko zamyślona Natalja, o podal pod piecem dumała — zaczął jéj opowiadać, o posiedzeniu Redakcij i literatach, których Staś poznał u Tymka, o stosunkach Stasia, z różnémi literatami w Warszawie. Prezesowa słysząc to odwróciła się szybko ku Natalji, dając jéj znak głową — August go postrzegł.
Dwie panie powiedziały sobie kilka słów szybko — Prezesowa nalegała, Natalja zdawała się wzbraniać.
— To się wybornie składa, ozwała się wreście Prezesowa do Augusta. Muszę panu powiedziéć wszystko, ale pod warunkiem, że się z biednéj Natalki śmiać nie będziesz, i że nam dopomożesz.
Natalja pomięszana cofnęła się w głąb pokoju, a Prezesowa mówiła daléj:
— Otóż to kochany panie Auguście — cała rzecz taka. Już to musisz wiedziéć, że to kochane moje dziecko, Natalka, ma dzięki Bogu talencik i niczego zdaje się. To rzecz bardzo naturalna, że mając go, nie chciała by zagrzebać, myśli przykładem innych kobiét, których tyle teraz pisze i pozyskuje sławę.
— Rozumiem, rzekł August, drukować.
— Tak, tak, kochany panie Auguście — Otóż, jeśli ci mam całą prawdę powiedziéć, dla tegotośmy i przyjechali. Chciałam nieboraczce dogodzić, juścić jeśli to fantazja, to przynajmniéj bardzo niewinna przyznasz. Czemuż by niémiała ona z talentem, my z nią, popisać się przed światem? Ale to nie sztuka, wydrukować — my byśmy chcieli zapoznać się tu z literatami, zasięgnąć ich światłéj rady i na przypadek drukowania, zapewnić przeciw krytykom, przygotować obrońców — Natalka się boi — naturalnie. Ja się boję. Same nie wiémy, jak tu sobie poradzić, gdzie, jak, szukać xięgarzy, jaką robić umowę? Ona by chciała na korzyść Siérot Dziéciątka Jezus drukować, to śliczna jałmużna — niéma co mówić — Prawda, kochany panie Auguście? Czy nie pomoglibyście nam?
— Ale najchętniéj i najkonieczniéj, żądamy tego.
Natalja się zbliżyła, kwaśna jeszcze, ale przynajmniéj na w pół rozchmurzona.
— Ot pan Stanisław, ma stosunki z Dziennikami, z literatami, to się nam wyśmienicie trafia. Może przez którego z nich, porobim potrzebne znajomości. Nam naturalnie do literatek tutejszych by potrzeba jakoś się zbliżyć — przez nie...
— Wszystko to zrobiémy i łatwo i prędko i niechybnie — odrzekł August — my ze Stasiem.
— Ja tylko nie wiém, czy się pan Stanisław, pośrednictwa podjąć zechce? słodziuchno, ale zawsze z urazą widoczną, przebąknęła Natalja.
— Ale dla czegóżby niémiał się tak miłego podjąć polecenia! zawołał August.
— Ty bo moja kochana Natalciu, ściskając ją, dodała Prezesowa — zawsze jeszcze masz cóś do tego poczciwego pana Stanisława.
— Ja! do niego! cała zarumieniona zawołała Natalja.
— Jak cię z duszy kocham — Ale to potrzeba zapomniéć.
— O wszystkiém i najzupełniéj zapomniałam, szybko odwracając się i dowodząc przeciwnie słowom swoim, stłumionym głosem zawołała Natalja.
August po cichu wstał z krzesła i miał odchodzić, widząc się świadkiem nie potrzebnie, sceny na którą obowiązkiem poczytywał być ślepym.
— A więc, ozwała się Prezesowa — pomożecie nam?
— Najchętniéj i o ile w mocy naszéj — Znajomości których nam braknie porobimy łatwo. Znając kogoś jednego tylko, zna się wszystkich — a więc do widzenia, przyjdę prędko i z dobrą nowiną.
Spójrzmy teraz chwilę tylko i przelotem w ten tajni pełen, pełen skrytości przybytek, co się zwie sercem kobiéty. Pope zdaje mi się powiedział wyrazy, których dość napowtarzać się nie można — Serce — przepaść. O! niezbadana, niezgłębiona przepaść, albo raczéj otwór wulkanu, na którego brzegach tylko, gdy ogniem nie bucha, zastygłym lawom i popiołom przypatrywać się można. Głebiéj — kto zajrzy nie wróci całym, trzeba być na to żelaznym, jak pantofle Empedokla. Głebiéj wre, huczy, szumi, błyska ogień, a co ogień ten rodzi? a z kąd się ón bierze? a czém sie ón żywi? nie pytajcie! Zgadywać można — odgadnąć niepodobna.
Serce kobiéty, to głębsza jeszcze przepaść, to ognistszy krater — a jednak zwieśmy się u zastygłych jego brzegów i popatrzmy, co się dzieje w sercu Natalij? Tam wre i szumi i gotuje się i warczy głęboko, jakaś stara namiętność, jakieś niedogasłe wspomnienie.
Jestli to jeszcze miłość dla Stanisława, co tak dziwnie rozdarła się na wpół kilką słowy? Jestli to tylko gniéw i chęć zemsty?
Kto wié co bucha ogniem w kraterze wulkanu? Ja nie wiém — widzę ogień i zgaduję tylko.
To pewna, że Natalja nie jest szczęśliwa, macierzyństwo, miłość męża — nic jéj zaspokoić nie potrafiło. Chodzi smutna, myślą po obłokach goniąc, sercem po nieznanych krainach marzeń i duma i spodziéwa się! Czego? Nie wiém.
A co pomyśli głową, co jéj zabije w sercu, to na papiér, ten grób myśli i uczuć, na którym one schną i więdną i gniją jak trupy — wylewa. Potém czyta, potém poprawia wyraz swych myśli i uczuć i słucha dźwięku słów, co jéj mile brzmią w uszach swoją myślą, swojém czuciem — i powiada w duchu. To piękne! to piękne!
I ilekroć zabiło serce, ona nie położyła ręki na niém, aby je ukoić, ale przysłuchiwała się jego biciu, aby je malować. Biédna — rozdwoiła się, złamała, na życie i oddźwięk jego, na wzór i malarza — a w duszy zamiast małżeńskiéj miłości, zamiast macierzyńskich roskoszy, na gruzach wszystkiego co tam niegdyś żyło, wykwitł smutny, blady, wiotki jak siéć pajęcza, strzelający wysoko, cienkiémi gałązki, kwiat żądzy sławy, pragnienia, oklasku.
I kwitł w duszy i duszę niepokoił, bo gdzie ón zakwitnie, tam już niéma tylko gruz, pustka i zniszczenie, a jakkolwiek słaby to kwiatek, blady i nikczemny, wypija soki z ziemi na któréj rośnie, że tam już nic, obok niego wyżyć nie może.
Natalja cała była w sobie. Mąż, obojętny dla niéj, dzieci przykre prawie, świat natrętny, jeśli nie posłuchał życzenia i nie uderzył oklasków — cała przeniosła się w to, co tworzyła. Piększyła twory swoje uczuciem, którego reszty pod popioły dawnémi znalazła, myślami swémi i cudzémi, tak jak matki stroją dzieci, jak mają ich kolébki, kwiatami z swoich i cudzych ogrodów. I nie jednego tęsknego wieczora, kiedy z słowika śpiéwem, z xiężyca blaskiem, z wonią kwiatów, wstrzęsała się dusza niepokojem, między dwóma wiérszami, mówiła Natalja do siebie:
— O! ja będę sławną, ja będę wielką, mnie się dziwić, mnie poklaskiwać będzie cały świat; moje imie poniesie sława na złocistych skrzydłach daleko — a gdzie je wspomną, zadrżą serca, i tęskno, poważnie poruszą się głowy — I matka powié córce — Bądź jak ona — I mąż powié żonie lub pomyśli — Czemużeś nie jak ona! I brat życzyć będzie siostrze — Bądź jéj podobną — A! na ówczas, naówczas wzruszy się może wystygłe jego serce, zimna pierś egoisty dumnego, co dla kilku słów, zerwał całą przyszłość złotą — i westchnie on i pożałuje i zamyśli się i zapłacze!
O! gdybym tych łez doczekać mogła, gdybym je potrafiła zapracować, wymodlić, gdybym widzieć kiedy dożyła żal jego, żal głęboki i zwycięzka, promieniejąca — rzucić mu z góry kamieniem — słowo pogardy, a potém odejść — na wieki!
Tak nieraz dumała Natalja — była więc gdzieś na dnie serca, pod gruzami, pod zwaliskiem reszt miłości niewygasłéj, w którą ona sama niewierzyła, o któréj nikt nie wiedział. Biédna kobiéta kłamała przed sobą, sądząc, że tylko wzgardę czuje dla Stanisława. Miłość jéj wprawdzie nie była gorącém przywiązaniem młodości, ani namiętnym nałogiem dojrzałych lat, — była to miłość kobiéty artysty, co kocha naprzód siebie, potém swoje płody, potém sztukę a nakoniec troszeczkę — kogoś jeszcze — Gdzieżby tam było miejsce na namiętność drugą, gdy żądza sławy, gdy myśl wielkości, oplotła serce i duszę? —
Dla mężczyzny poezja, to tylko często sługa, co myśli jego i wrzące uczucia tłumaczy, dla kobiéty to pani, która jéj życie zabiéra, wysysa i nogą stojąc na piersi stłuczonéj, dobywa z niéj głosów naprzemian dziwnych, fałszywych, słabych, lub rozdzierających uszy.
Taką była poezja dla Natalji, ona pracowała nad nią i żoną, matką, córką, kochanką, przestała być, zostając poetą, artystą i pisarzem. Z tego morza wylały się wszystkie wody jednym wyrwanym otworem — w otchłań. Natalja nie myślała o niczém, nie czuła nic, czegoby zaraz nieobracała na korzyść sztuki; i jéj życie, było nędznym żywotem męczennika egoizmu. Każde cierpienie z roskoszą, stawiała jako wschód do urojonéj wysokiéj świątyni.
Tak się zbudowały kilkadziesiąt pieśni, kilka powieści i Bóg wié co tam jeszcze więcéj — bo zbiory Natalji, były ogromne — a projekta, a myśli na przyszłość większe jeszcze. Przez lat kilka ona pisała i marzyła, co czeka pisma jéj, jakie przyjęcie, jakie współczucie, ile oklasków — rachowała laury swoje, kładła się na nie i zasypiała roskosznie marząc jeszcze. Czasem we śnie widziała szatana co pisał ogonem umaczanym w smole jadowite recenzje, świstał i tupał i śmiał się na całe gardło — a na ten widok tuliła się w siebie i pocieszała — śpiewając ze łzami — Świat mnie nie poznał, odepchnął, dla nich dziś, dla mnie przyszłość cała — cała nieśmiertelność — I śpiewała sobie pieśń grobową, pieśń smętną, rospaczliwą, co ją pocieszała, a szatan — znikał.
— Po cóż jednak pisać, spytała nareście, gdy nikt nie dzieli się ze mną, tém co tworzę? Matka dziećmi, pisarz dziełem, muszą się przed światem pochlubić, a duma ich, święta; piękna i niewinna.
Myliła się biédna! Komu nie wystarcza roskoszy tworzenia, niebiańskiego zachwytu ożywiania istot z łona własnego wydobytych, ten nie jest natchnionym pisarzem, ten nigdy nie był poetą. Kto poetę zrozumié jak ón, kto go poczuje tak głąboko? Na co świat naszym ideałom? Od chwili jak rzucisz w paszczę Cerbera, ten placek miodowy, tyś nie swój, tyś duszę i ciało przedał mu, tyś niewolnik. Twoje imie należy do wszystkich, twój spokój i dobra sława do wszystkich — twoja przyszłość, nie twoja. W każdéj godzinie zbudzić cię mogą ze snu roskosznego, czy wrzaski i świsty, czy oklask i pochwały — dość że cię budzą, boś nie swój. Związałeś się żelaznémi kajdany, a wyrwać z nich nie możesz, ciągniesz kulę za sobą, przykutą do nogi, co ci ni uciec nie da, ni spocząć na chwilę, ni usnąć — Tyś niewolnik.
We śnie, na jawie, w ucisku, we łzach, musisz marzyć o téj części ciebie, którą wystawiłeś pod pręgiérz przed ludem, musisz się ku niéj tęskny, niespokojny, z bijącém sercem obracać.
I dziś skroń twoja w laurach — a jutro popiół na głowie, rozdarte szaty, rozczochrane włosy — dziś ty królem jesteś tłumu, jutro ón cię depcze nogami — dziś na rozkaz twój, bije miljon serc, jutro miljon głosów przeklinać będzie jedno imie twoje. — A późniéj — a późniéj — głuche zapomnienie!! Tyś rachował dając życie swoje, że za każdy jego rok, zapłacą ci wiekiem, a przedałeś lata twoje za kilkanaście dni, drobnéj krótkiéj o! i jakiéjże sławy!
Tych czarnych chmur, nie widziała za sobą Natalja, gdy zażądała podzielić się z ludźmi, kością swych kości, myślami i uczuciami swémi. Przed nią jaśniało niebo czyste, ale z tyłu szły chmury — Kto kiedy ogląda się na chmury, prócz tchórzów, co przetrwali burze i wiedzą jak bije piorun?!
Natalja widziała tylko bardzo jasne niebo i przecudną przyszłość — gdy po raz piérwszy usiadła przed kilką osobami czytać — Biło jéj serce — biło, głos był drżący, słaby, łzy kręciły się po oczach ale czytała. Przyjęto z oklaskami — została zgubiona. Marzeniom jéj dano ciało, zrealizowano je w części, upoważniono do najdzikszych nadziei. Odtąd reszta uczuć, ostatki myśli o rodzinie, o domu, poszły daleko z wiatrami, został poeta tylko — a poeta kobiéta, którego pieśni słabe często, ale nadzieje silne.
Już teraz łatwo pojmiecie, jak Natalja przybyła do Warszawy i dla czego. Co dzień wzdychała głębiéj, częściéj, mocniéj, co dzień smutniała bardziéj, aż się wyrwało z piersi życzenie — pokazania z czém Bóg dał przed światem. Takiemu życzeniu, co potém powtarzało się wyrazy, skinieniem, smutkiem, śmiéchem, łzami, uściski, rozpaczą, słowem każdém poruszeniem i co chwila — podobnaż się było oprzéć? Napróżno Prezesowa choć lubiąca literaturę, lecz mająca ten instynkt przyzwoitości (a może przez sąd staroświecki) który tak trafnie czasem kobiétami kieruje — opiérała się Natalij — Ją to jątrzyło, nie przekonywało. Ilekroć Prezesowa mówiła:
— Moje dziecko, ja nie wiém dla czego, ale mnie czémś dziwnie nieprzyzwoitém wydaje się kobiéta autorka.
Natalja wzruszała ramionami i odpowiadała — Staroświecki przesąd.
Przesądem jak kamieniem biją zawsze ludzie we wszystko, co chcą obalić — a kamienia i imienia przesądu wszystko się boi. Biédna Prezesowa, nie chciała wcale uchodzić, za przesądną, starą upartą kobiétę — i powoli zaczęła się sama zbijać — tyle tych pań pisze, drukuje, cóż to złego? W istocie to nic złego — a przynajmniéj to rzecz niewinna — zabawka, przepędzenie czasu. Nie — niémam racij — wcale niémam racij.
I tak wyjechały do Warszawy — resztę już wiécie.
Tegoż dnia wieczorem August zszedł się ze Stasiem.
— A! przecież! gdzież latasz zapaleńcze!
— Naturalnie, po znajomych, po mieście.
— Z kimże? gdzie? opowiédz?
— Z Tymkiem, z Leonardem, i nowemi znajomemi, literatami, artystami.
— Wybornie, dobrze żeś mi literatów przypomniał.
— Dla czego? potrzebujesz że ich wuju?
— Ja! ja! zakrzyczał August — jabym miał, mówiąc po naszemu — zdrową głowę kłaść pod ewangelją? Także to mnie znasz? Ja — ja! literatem! ja pisarzem!
— A więc —
— Wcale tu nie o mnie chodzi, połam sobie trochę głowy, zgadując o kogo.
— Nie długo zgadywać będę — Przysięgam że Natalja cóś napisać musiała.
— Dość trafnie.
— Nieprawdaż? a my nowonarodzone dziécię, do chrztu trzymać będziemy?
— Słowo w słowo.
— Chce drukować.
— Ale wprzód, chce rady, chce jak uważam antycypowanéj owacij — poznania się z literatami tutejszemi, ich uwag.
— Dla których słówka nie odmieni — wrzucił Staś.
— To wszystko jedno — dość że chce znajomości — z dziennikarzami, z paniami blue stockings jak ona i t. d.
— A wszystko to, my — to jest ja — ułatwić musiemy.
— Zgadłeś, ty Stasiu, bo masz stosunki, bo możesz łatwo!
— Wybornyś wujaszku i za tę nudną bieganinę, śmiészne panegiryki, prześlicznie mi się gryząc usta z kwaśną swoją minką ukłoni.
— Nie — otrzymasz przebaczenie, i nowa Corinna, z wysokości swéj sławy, nagrodzi cię wéjrzeniem.
— Jakiém Cezar Rzymski, nagradzał gladjatora z gracią umiérającego w Cyrku.
I Staś począł się śmiać do rozpuku.
— To koniecznie wujaszku?
— Koniecznie, bo słowo dałem.
— Ale ja go nie dawałem.
— Tak jakbyś dał, bo ja za ciebie, juściż musisz być przynajmniéj grzeczny — a potém to zachodu nie wiele. Poczniesz wizyty z Tymkiem, Tymek któremu tak hojnie dałeś pięćdziesięciu prenumeratorów, pomoże tobie; zna wszystkich, ciśnie się wszędzie, wprowadzi. Napatrzysz się niebieskich pończoch, nawąchasz literatów, nazbiérasz obrazków.
— Pozwól kochany wuju, przypomnieć sobie, żem nie literat.
— Może nim zostaniesz.
— Ach! wolę być gastronomem, niż kucharzem i niepojmuję Brillat’a Savarin gotującego jajecznicę — Ugotowawszy pewnie bym już jeść nie potrafił.
— A sława?
— Grzecznym dzieciom obiecują zabawki, których nie dają nigdy — toż samo ze sławą — Śliczne cacko, które się tłucze prędko, jeśli kiedy do rąk dójdzie.
— Dajmyż to cacko Natalji.
— Żebyś wiedział jak jéj nie lubię.
— Ty, jéj! A owa miłość!
— Kobiéta, odrzekł sentencjonalnie Staś, co umoczyła palec w atramencie raz w życiu, co się zwalała autorstwem, już dla mnie nie jest kobiétą — Gorzéj niż okulary i peruka szpeci ją jéj sława!
— Bredzisz moje serce.
— Mówię, co czuję — Wolałbym —
— Ale jutro pojedziesz do Tymka.
— Koniecznie?
— Jużem ci mówił że koniecznie.
— A więc pójdę.
— Dziękuję — Zobaczysz jak ci się Natalja uśmiechnie wdzięcznie. — Między nami mówiąc, ma jeszcze urazę do ciebie w sercu, z czego, gdybyś był trochę tylko — Ale dajmy pokój.
— O! tak się nie urywa.
— Ja bym się cieszył na twojém miejscu, bo to iskierkę niedogasłą dowodzi.
— Iskierkę! powtórzył Staś — dla mnie ona zupełnie obojętna!
— Mocno mnie to cieszy — Jesteś lepszym małżonkiem, niżem wyobrażał sobie, Staś milczał, widać nie czuł się godnym pochwał, boje strawił w milczeniu pełném tajemnic.
Nazajutrz około godziny dziesiątéj, Staś dosyć kwaśno, niechętnie, dotrzymując słowa, powoli szedł do Tymka, ale Tymka nie było w domu. Janek któremu mocno zapowiedziano było, pana Stanisława zawsze przypuszczać — wskazał mu kawiarnię, gdzie pan jego pracował od rana.
Staś poszedł do kawiarni.
W wielkim domu, którego jedne drzwi na główną ulicę, drugie na mniéjszą wychodziły, na dole znajdowała się kawiarnia Karusi. Znana ona była powszechnie, pod nazwiskiem pięknéj służącéj, co w niéj kwitła dla wszystkich i zawsze od siódméj rano, do dwunastéj w nocy.
W piérwszym pokoju, dość dawno malowanym, stał w pośrodku billard, nad którym wisiały lampy z rewerberami dla oświécenia go wieczorem. Do koła zużyte sofy, a przy nich stoliki małe, w różne desenie poobléwane kawą, piwem, herbatą. Na ścianach sztychy wyobrażające historją Atalli. A! szkoda że widziéć nie możecie téj Atalli i Chaktasa! Sam Chaleaubiand śmiałby się z nich do rozpuku. Pomiędzy rycinami i lichtarzami, przybita była czarna deska, do zapisywania partji billardowych, pod nią w rząd, jak żołnierze, kije różnéj miary i wagi. W drugim kącie wiecznie płonący komin, latem i zimą chuchał na pokój, dymił trochę gdy zagrymasił i różnémi zapachami pomnażał już przybiérane. W rząd na kominie stały garnuszki i garnuszeczki ze śmietanką, maleńkie, większe, ogromne, daléj wysmukłe imbryki z kawą w swoich trójgraniastych kapelusikach — Tuż koło komina był tron Karusi, pięknéj Karusi, królującéj tu za stołem okrytym ceratą, na którym leżały stosy bułek, stały kieliszki, szklanki, kubki, filiżanki — butelki z rumem, z wódką — Tu była szufladka z piéniędzmi, tu krédka do zapisywania długów — tu wdzięcznych dwoje oczów, co się tak miluchno uśmiechały — à tout venant.
Niedaleko od tronu Karusi kipiał zawsze gotowy samowar, naciągała piwnym kolorem herbata, którą późniéj rozlewano ukropem. W pokoju zwijał się chłopiec jeden, markier i Karusia.
Nie widzieliście pewnie Karusi! Szkoda! Było to cacko prześliczne w swoim rodzaju, i nie dziw, że do kawiarni téj, najwięcéj osób, a mianowicie młodzieży uczęszczało. Karusia była maleńka, cieniuchna w pasie, choć ją objąć w palce, drobna, ale zręczna, żywa, wesoła, figlarna dziewczyna, czysta wiewióreczka. Na białéj szyjce, trzpiotała się główka wyczesana, świecąca, otoczona gładkiémi czarnémi włosami; w niéj dwoje czarnych jak węgle, jak węgle żarzących (gdy węgle rozżarzone rozumie się) — oczu, usteczka różowe, drobniutkie, w nich zęby — perełki — A wszystko to małe, a wszystko kształtne, wyborowe, prześliczne. Cóż dopiéro rączka, — królowéj nie kawiarki, z podszewką różową, z cienkiemi pulchnemi palcami, a nóżka — Klękajcie — i Karusia nawet umyślnie nosiła krótką trochę sukienkę, aby się z nóżką pochwalić. Na niéj codzień pończocha jak śnieg, a wyciągnięta jak struna, trzewiczek wycięty, obcisły, lśniący, kropli na nim wody, pyłku, popiołku, plamki błota nie było nigdy — Nóżka ta cudowna, wypukła, zręczna, maleńka, sławna była w Warszawie, bo od niéj mniejszéj nie znano; nóżka to była historyczna, bo raz po salonach arystokracji, obnoszono za osobliwość trzewiczek Karusi — który na żadną z pań wejść nie chciał!
Taka to była Karusia, wiewióreczka, szatanek, motylek i co chcecie; a w dodatku kawiarka — I cały Boży dzień, to śliczne stworzenie piekło się u komina, deptało po salce, skakało, uwijało, wyrywać musiało jak wąż, grubjańskim uściskom gości; i — a jednak życie to było jéj miłe.
W drugim nieco porządniejszym, pokoju ozdobnym w firanki, marmurowe stoliczki na których bielały gazety porozkładane z Kurjerkiem na czele — znajdowała się dla amatorów szachownica i warcaby, a nawet domino. Goście przypadkowi, nieznajomi przybysze, zwykle siadali w tamtym pokoju; wierni Karusi i znajomi, woleli siedząc w pierwszym, patrzéć w jéj piękne czarne oczy.
Gdy Staś wszedł, Tymek z kijem billardowym w jednym ręku, z szklanką niedopitéj kawy, w drugim, rozprawiał z kapitanem, dowodząc karambolu i wzywając za świadka markiera, a nawet Karusię. Karusia zwijała się koło kominka, dwóch czy trzech ichmościów, poglądali w cichości na grających i na nią.
Zobaczywszy Stasia, Tymek zapomniał o karambolu i rzucił się przeciw niemu.
— A! a! kochanego, szanownego! Jak że się masz! Patrzajcie! już się dowiedział, gdzie najpiękniéjsza kawiarka w Warszawie — A, żonaty — a psik! wara!
— Posądzenie daremne, odpowiedział Staś rzucając mimowolnie oczy na Karusię, przyszedłem z interesem do ciebie — dowiedziawszy się że tu jesteś.
— A, służę ci natychmiast, oto kończemy partją z kapitanem — mam już pięćdziesiąt, w ten moment służę — Tymczasem możesz się zdaleka przypatrzéć Karusi i napić wybornéj kawy — Karusiu! Karusieńku! zawołał oto szanowny kollega mój i przyjaciel, bądź na niego łaskawą i daj mu najlepszéj jaką masz kawy — Ale więcéj nic.
Karusia tylko spójrzała na Stasia, którego wejrzenie spotkała, zarumieniła się do białków, spuściła głowę, poprawiła instyktowie włosy i nachylała się do kominka. Stanisław osłupiał, tak mu się wdzięczną, zręczną i piękną wydała.
— I to — tylko kawiarka? — pomyślał.
Tymek kończył partją tém czasem i rzucając kij, zbliżył się do Stasia.
— Całym na twoje usługi — słucham co mi masz powiedziéć.
— Wiédz że naprzód —
— A prawda że Karusia ładna?
— Dziwnie ładna.
— Prawdać śliczna — No mów, co tam masz mówić — słucham.
— Rzecz jest taka, pierwszego dnia przybycia mojego do Warszawy, do tego samego hotelu, dziwnym trafem, zajechali —
— E! to cóś długa historja — pozwól mi nałożyć sobie fajkę, nie cierpię cudzego nakładania, potém już służyć ci będę cierpliwie.
— Oto jestem — Zajechali tedy —
— Nasi znajomi, a raczéj nasze znajome z Wołynia.
— Więc tedy panie?
— Dwie panie.
— Młode? ładne?
— Jedna młoda i ładna, a do tego literatka, poeta — co chcesz.
— Wyśmienicie, chcesz mnie z niemi poznać, całuję cię serdecznie.
— Ale nie, nie o ciebie tu chodzi — słuchaj.
— Słucham.
— Ta młoda, ta ładna i poetyczna pani, przyjechała tu swoje dzieła drukować.
— Odzywasz się tedy do mnie, jako do Redaktora.
— Poczekaj.
— Czekam.
— Ale wprzódy chce się poznać z literatami.
— Odzywasz się jako do literata?
— Bądźże chwilę cierpliwy.
— Cierpię.
— Z literatami, z literatkami, z całym tutejszym światem uczonym.
— Jestem w domu, mam ułatwić znajomości.
— Zgadłeś nareście.
— Naprzód tedy potrzeba mi poznać te panie.
— Oczéwiście.
— Powiedz mi przecie — bardzo nudne?
— Nie — wcale — przyznam ci się otwarcie, że w literatce, kiedyś dawno, serdeczniem się kochał, ale dziś jest mi zupełnie obojętna. Niecierpim się nawet — przyjmą cię dobrze.
— Bom potrzebny.
— No zgoda?
— Najchętniéj, jestem na usługi — Jeszcze tylko pytanie — Bogate, ubogie?
— Bogate.
— Jakiego tonu?
— Tak średniego, nie pierwszego, i nie ostatniego.
— Rozumiem, to znaczy że chciały być pierwszego, a nie mogą.
— Kiedyż prezentować mi się każecie?
— Dziś około południa, biorę cię i prowadzę, a potém rób sobie z temi paniami co chcesz i dyryguj je w Warszawie jak ci się podoba.
— Spuść się na mnie, porobię im znajomości i ułatwię wszystko — Oto ślicznie się trafia właśnie, kapitan tutaj, powiémy mu o poecie — kobiécie, o nowém zjawisku, a ón poniesie wieść po całém mieście i przygotuje nam drogę.
Tymek chwycił za rękę kapitana, czytającego gazetę.
— Nowina kapitanie!
— Hę! Co? to już pewnie wiém!
— W zakład że nie wiész?
— Nie życzę się zakładać, panie kapitanie.
— A! więc słucham; cóż tam, kometa?
— Gorzéj bo poeta i poeta — kobiéta, zjawia się na horyzoncie warszawskim — Zowie się ona — a jakże bo się zowie!
— Pani Natalja N...
— Pani Natalja — Jest to, ma to być talent piérwszéj wody.
— Wodnisty? spytał kapitan.
— Gdzież znowu!!! pierwszéj wody jak brylant. Pełen owszem siły, życia, fantazji, — jenjusz jedném słowem. Przybycie jéj do nas, jest jeszcze tajemnicą, ale wkrótce okaże się ona w całym blasku, bo chce czytać, chce się radzić literatów naszych i drukować u nas. Uważasz kapitanie, jak potężna nowina.
— W istocie, jeśli co mówisz — prawda?
— Klnę ci się na — Karusię.
— To żartujesz.
— Biorę pana Stanisława za świadka.
Staś potwierdził skinieniem głowy.
— Młoda? stara? spytał kapitan.
— Młoda i piękna jak aniół — odrzekł bez wahania Tymek.
— Gdzież ją widziéć można?
— Dotąd, chyba w oknie, ale wkrótce, stanie się częścią konieczną, naszych literackich wieczorów, pragnie porobić znajomości, z paniami i pannami A. B. C. D.
— W istocie to ciekawe — Cóż pisze? dopytywał się kapitan.
— Poezje, powieści, dramata, historją, filozofją — matematykę.
— Co u licha!
— To już żarty, przerwał Staś, tylko poezje i powieści.
— Słuchaj no kapitanie kochany, zmiłuj się nie rozgłaszaj wcześnie o tym siódmym czy ósmym cudzie rodzaju żeńskiego z piórem za uchem. Rachuję na effekt jaki niespodziane ukazanie się tego fenomenu uczyni.
Kapitan od niechcenia brał za kapelusz i czyścił go rękawem.
— Nie powiesz nikomu.
— Na co bym miał mówić.
— Do zobaczenia.
— Wybornie! zawołał Tymek po wyjściu kapitana, całe miasto będzie wiedziéć za godzinę o pani Natalji.
A teraz, wybacz, muszę do domu śpieszyć, tylko się z Karusią rozpłacę.
Karusia wybiegła z uśmiechem zalotnym i wabiącym.
— Co się należy? spytał Tymek.
— Ja zapłacę, rzekł Staś, który napatrzyć się dziewczyny nie mógł.
— Ale proszę cię.
— Pozwól.
— Ale do czego to!
— Ten raz.
— Jak chcesz — Cóż się należy.
— Trzy złote. Staś wyjął piéniądze i oddał je w rękę, w śliczną pulchną, różową rączkę Karusi, która dla nieznajomego przybiérała jeszcze zalotniejsze minki i postawy.
— Prawda że ładna?
— Dziwnie ładna.
— Tylko mi jéj nie bałamuć proszę?
— Tobie!
— Mnie, mnie — szeptał Tymek — niewierzysz? Słowo honoru.
Stasiowi czegóś przykro, nudno i ckliwo się zrobiło, zapłacił i żegnając Tymka nie oglądając się wyleciał z kawiarni pędem. Niewiedziéć dla czego począł nienawidziéć Tymka, wydał mu się ón fanfaronem, nieznośnym samochwałem. Karusia bardzo mu się podobała.
Około południa, Tymek we fraku czarnym, trochę podfryzowany nieznacznie, w białych rękawiczkach, z laską o gałce brązowéj, z lornetką na wstążeczce, ubrany z literacka po modnemu, czekał wyglądając przez okno, na Stasia. A coraz to poprawił włosów przed zwierciadłem, to spójrzał na ubranie.
Staś zajechał nareście.
— Ruszamy.
— Służę ci — czekają na nas.
— Będę poważny i surowy, a pełen tajemnic, jak sfinx — rzekł Tymek, nie wypada mi się inaczéj pokazać. Piérwszego to mnie z literatów, poznają te panie, czuję że dla nich całą literaturę i dziennikarstwo reprezentuję — trzeba je godnie reprezentować.
Staś śmiał się.
— W literaturze jak w innych rzeczach, wiele zależy na drobnostkach. Czy uwierzysz, że nieśmiem sprawić sobie zielonego fraka, dla tego żem literat?
Staś coraz bardziéj się śmiał.
Stanęli przed domem Prezesowéj.
Po niedługiém oczekiwaniu w salonie, otworzyły się drzwi boczne i naprzód Prezesowa, z ujmującym uśmiéchem, potém zarumieniona cała, wyszła Natalja.
Staś prezentował Tymka.
— Bardzośmy szczęśliwe z téj znajomości — odpowiedziała Prezesowa, tyleśmy słyszały o panu, o jego piśmie, o talencie, uwierzysz pan, gdy powiémy, żeśmy prawdziwie szczęśliwe.
Usiedli, Tymek krochmalny, jak stary kołniérzyk, siedział wyprostowany, bawiąc się kulasami swéj laski. Poczęła się rozmowa o literatach i literaturze; Natalja niecierpliwa aby się popisać z sobą, poczęła mówić. Tymek słuchał jéj z uwagą, z admiracją, przyjmował jéj zdania, bronił jéj opinij, słowem, począł od uczynienia najkorzystniéjszego wrażenia, które się zawsze pozyskuje pobłażaniem, pochlebstwem, a przynajmniéj grzecznością.
— Pani pisze — spytał po chwili.
— Ja — zarumieniona odpowiedziała — ja — prawdziwie, jeśli piszę, to tak mało cenię moje roboty.
— To tylko pani wolno. Genjusz nigdy się na sobie nie poznaje.
Jakkolwiek te antycypowane pochwały, były grubym już aż do zbytku pochlebstwem, Natalja, spragniona ich, przyjęła skromnie, ale z wdzięcznością, spuszczając oczy, to zwracając je na Tymka, ogniste, żarzące. Tymkowi głowa się kręciła.
— Spodziéwam się mówił, że będziemy mieli szczęście słyszéć utwory pani.
— Czyż to warto?
— Pozwoli nam pani sądzić o tém.
— Ach! zawołała Prezesowa — gdybyśmy tak śmiały, przy piérwszéj znajomości.
— Co tylko panie rozkażą.
— Pan tak łaskaw — mieszasz nas swoją grzecznością. My byśmy wielce życzyły, poczynając od Pana Dobrodzieja, porobić znajomości z literatami i literatkami tutejszémi, o których tyle słyszeliśmy, tyle czytali.
— Najłatwiéj, my z panem Stanisławem naprzód, rzekł Tymek, odwiedzim tych panów i panie, a potém utorowawszy drogi, sprowadzim tu ich wszystkich. Co to za szczęście dla naszego miasta, co za miły przybytek! Ileśmy winni wdzięczności, za to, że paniom przyszło na myśl przybyć do nas.
Dziwne te wyrażenia Natalja przyjmowała, ciągle się wprawdzie rumieniąc, ale nie czując ich śmiészności, biédną obłąkiwało pragnienie sławy, żądza oklasków, co się urodziły z piérwszym napisanym wierszem, z piérwszą wynuconą piosenką.
— Mnie się zdaje, szepnęła Prezesowa, że do kilku znakomitszych autorek, namby samym przecie, jako nieznanym, obcym i mającym dopiéro wystąpić, należało się udać naprzód.
— Naturalnie, dodała Natalja.
— Zapewne, bąknął Tymek — zapewne — będą one już uprzedzone o pani.
— Pan tak jesteś łaskaw i grzeczny.
Rozmowa ciągnęła się w ten sposób czas jakiś, uciążliwa, bo próżna, pełna grzecznych a nieszczérych i niemogących przy najlepszych chęciach, wziąść się za wyraz myśli, pochlebstw. Natalja usiłowała kilkakroć zwrócić ją, ale napróżno, przytomność Stasia, niewiedziéć dla czego paraliżowała ją zupełnie, odéjmowała jéj śmiałość. Staś milczący świadek, przerzucał z szyderskim pół uśmiéchem, jakiś Album leżący na stole; a na zapytania i rady Tymka, gdy musiał odpowiadać, odpowiadał tylko, skinieniem zgody. Zgadzał się na wszystko, jak posłuszne, ale nie bardzo rade swemu posłuszeństwu dziecko. Natalja mało co widziała, stanu Stanisława, ona tak była zajęta sobą, swojém wystąpieniem, pokazaniem się, objawieniem, że reszty świata, ani mogła uważać. Dla niéj w téj chwili, było tylko tło na którém się malować miała ona, i — ona sama. Reszta ginęła w niedojrzaném oddaleniu.
Tymek ze swojémi zuchwałémi pochlebstwy które niby za proroctwa przedawał, zachwycił ją, podobał jéj się — zajął. Uśmiéchała mu się tak wdzięcznie, spoglądała nań tak wabiąco. Biédny Tymek, co prócz Karusi, nigdy nie spotkał kobiéty, któraby nań mile spójrzéć raczyła, był w niebiosach głową! A! tyle jest uroku w kobiécie pięknéj, młodéj, trochę exaltowanéj, a do tego ubranéj smakownie, wytwornie, bo ubior więcéj niż by kto sądził idealizuje kobiétę. Anioł w szarym łachmaniku, nie byłby aniołem, a szatan w axamitach, atłasach i koronkach, jednym szelestem bogatych sukni, połechtał by duszę, niedoświadczonego, młodego i całego w marzeniach człowieka. Nie dziw téż że Tymek, na piérwszéj wizycie wybudował sobie ogromny gmach, wysoki jak być miała wieża Babel, szeroki i długi — jak mur chiński. Tymek już sobie wyrachował, że powinien się zakochać.
— A zatém, rzekł wychodząc i rzucając pełne znaczenia wéjrzenie na rumieniejącą Natalję — jestem na rozkazy pani i od dziś zaczynam natychmiast, gotować jéj na naszym świecie przyjęcie.
To mówiąc pociągnął za sobą Stasia i wyszedł. Cały był promieniejący i zdaje się urósł, Stasiowi patrząc nań na śmiéch się homeryczny zbiérało, jednak szanując uniesienie jego; wstrzymał się od uśmiéchu, choć jak w szklance wodę, widział myśli w jego głowie błyskające. Było to cóś na kształt pijaństwa, na kształt szału.
— Ale wiész, zawołał wychodząc — To cudna, to przecudna kobiéta! To anioł ta twoja Natalja! co za wéjrzenie, co za uśmiéch, co za melancholja, co za skromność — ile wyrazu — ile —
— Słowem że ci się podobała niezmiernie, nie zapomnij tylko że ma męża —
— A! niestety wiém o tém.
Słuchaj — dodał zatrzymując się — Idźmyż zaraz —
— Dokąd?
— Wiodę cię do tych pań, z którémi poznać ją musiemy — bo —
Reszty niedopowiedział Tymek, ale w istocie chodziło mu oto, aby ją przedstawiał nie ón sam; czuł się bowiem za małym, za mało znaczącym do tego, nie najlepiéj go uważano i przyjmowano; wolał więc aby Stanisław stanął w pośrodku między Natalją, a témi których poznawać miała.
— Ale — słuchaj — ja cię będę prezentować jako wielbiciela talentów tych pań autorek i literata.
— Jak chcesz, jestem decydowany na wszystko, byleby mi czytać nie kazali co mojego.
— Czytać! jakżeś pocieszny! nigdy! słuchać to co innego — Idźmy. Poczniémy od poczciwéj, staréj Hrabinéj. Słyszałeś o niéj przecie? Gdyby się tak wyrazić można; nazwałbym ją dziekanem literatek, poczciwa, a dowcipna! Juściż wiész, że dowcip to apanage arystokracij, a ona do niéj po mężu należy. Dawniéj pisała, teraz tylko piszących zachęca, sądzi o pismach, daje literackie wieczory i panuje nad naszym światkiem. Wprawdzie niedawno poznałem ją i miałem zaszczyt być prezentowany, ale zdaje mi się, że to nic nie szkodzi.
Weszli po bardzo przyzwoitych wschodach do przedpokoju, gdzie dwóch szpakowatych lokai, w szaraczkowéj z białemi guzikami liberij, siedzieli na ławce.
— Jest Pani Hrabina w domu?
— Jest.
— Przyjmuje?
— Niewiem, oznajmię. Jak mam oznajmić?
Służący poszedł z nazwiskami i po chwilce drzwi się otworzyły, weszli do saloniku całego w kwiaty ubranego, skromnego, wygodnego, cichego, urządzonego nie dla połysku, ale dla miłéj wygody. Oczy się tylko kwiatkami pocieszyć i pobawić mogły, reszta ciemnych barw i prostych kształtów, niezastanawiała.
Na kanapie przed stolikiem zarzuconym xiążkami i dziennikami, siedziała może pięćdziesiąt letnia, ale świéża jeszcze, bez pretensij ubrana ciemno, Pani Hrabina. Twarz jéj białości bladéj i przezroczystéj, oczy czarne obwiedzione smutną wypustką siną, usta małe zaciśnięte. Robiła robotę na drutach i czytała xiążkę, którą odsunęła, gdy weszli. Tymek prezentował, jako literata Stasia, który wielce zakłopotany, kilka słów na wiatr rzucił i usiadł. Zmierzyła go jednym rzutem oka Hrabina i poznała w nim przyzwoitego, dobrze wychowanego człowieka, a z łatwością osób co żyją w świecie ciągle, poczęła rozmowę, którą wybornie umiała utrzymywać, nie okazując ani znużenia, ani wysilenia. Hrabina była dowcipna istotnie, ale jéj dowcip spokojny, wesoły bez złości, nie jątrzył, nie obrażał, nie rozdrażniał, uśmiéchał się tylko. Z niezwykłą pamięcią, nauką i przytomnością, nie popisując się z niczém, umiała wybornie mówić o czém się podobało, dla każdego rozmowę dobiérając stosownie. Staś z kolei był zachwycony Hrabiną, jak Tymek Natalją.
Po krótkiéj wizycie, po oznajmieniu, że we Czwartek jest zawsze w domu, Hrabina pożegnała ich skinieniem głowy, a Tymka uśmiéchem trochę z góry, protekcjonalnym.
Wyjechali; Tymek co milczał przez czas odwiedzin, niewiedząc o czém mówić i jak — odzyskał za drzwiami przytomność i śmiałość.
— Jedziemy do Zenejdy.
— Cóż jest ta twoja Zenejda?
— Alboż nie wiész! Wstydź się człowiecze! wstydź się. To przecie autorka tylu bezimiennych powieści dla dzieci, tylu moralnych i najlepszych intencij poezij, bajek, tylu opowiadań dla ludu, dla sług.
— A! a! Więc zapewne zimna jakaś, zamarynowana w swéj moralności marmontelowskiéj kobiéta —
— Mylisz się duszko — grubo się mylisz. Kobiéta dowcipna jak szatan, żywa jak sroczka, gadulska, obmównicka, szyderska, złośliwa.
— A pfe! ależ mi ją malujesz —
— Broń Boże, nie bierz tylko ze złéj strony — to są przymiotniki przesadzone, które tylko podkładam pod mój obraz, aby nieco przeświécały z pod spodu. Słodka przytém i grzeczna jak lukrecja, uprzedzająca.
— Dość — reszty zaraz się dowiém; nie psuj mi moich wrażeń.
Powiédz mi lepiéj, jakie zajmuje położenie towarzyskie — Kto ona jest?
— Naprzód — autorka powieści — powtóre wielka i zawołana literatka, potrzecie żona urzędnika jakiegoś, długiego, suchego, mało się pokazującego i stojącego zerem przy jéjmości, która jest laską, co formuje potém jak wiész — liczbę dziesięć, większą od jedności, a niewiedziéć jak sprawą zera dopełniona.
— Pleciesz kochany Tymku, bez miłosierdzia.
To mówiąc kręcili się po wschodach, szli szli, aż zaszli na górne piętro, do ciasnego, ale miłego dosyć saloniku. Ja niewiém gdzie teraz niéma miłych saloników? wszędzie, nawet tam gdzie śpią i jedzą obok, gdzie kucharki przez salon chodzić muszą, jest salon i bardzo przyzwoity, ozdobiony obrazami, lampami, piano de rigueur albumy, choćby miały zawiérać tylko historją P. Lamelassie. Trochę kwiatów, dywanik, mebli trochę, których brak dowcipnie jest ukryty — ot i salonik i wszędzie jednakowy, wyjąwszy rozmiary.
Na spotkanie przybywających w szeleszczącéj sukni, we włosach tylko, bez chustki, sucha, wdzięcznéj dość postawy, blond włosów, szarych oczów, wybiegła żywo kobiéta mogąca miéć lat cztérdzieści górą, ale wyglądająca młodo, bo żywa, bo niezestarzała na umyśle; tak to niechybna, że ciało tylko wtedy starzeje, gdy mu dusza dozwoli się zestarzéć.
Charmée de faire votre connaissance — odezwała się rezolutnie gospodynia siadając na kanapie i wskazując obok krzesło Stanisławowi. Wyobraziła sobie widać, że parafianin jakiś przybył ją widziéć, aby mógł powiedziéć wróciwszy na wieś, że poznał sławną Zenejdę; zabrała się więc nielitościwie dowcipować i odegrywać rolę sławnéj kobiéty.
— Pan z Wołynia — śliczny kraj. Ja sama jestem z Wołynia, chociaż tak mało moją rodzinną krainę pamiętam!! Od dziecinstwa nie widziałam stron tamtych.
— Tamte strony chlubią się panią — dodał Tymek posypując cukrem rozmowę.
Literatka tylko się uśmiéchnęła, jakby mówiła — Wiém o tém i spodziéwam się tego.
— A ponieważ pan jesteś z Wołynia, szybko odwracając się zawołała, jakby cóś sobie przypomniała pani domu — czy nie potrafisz mnie nauczyć, kto jest, jeśli panu znana, niejaka pani Natalja —
Tymek i Staś spójrzeli po sobie z podziwieniem.
— Z kądże pani wié o niéj?
— O! naprzód wiadomo panu, że ja muszę wiedziéć wszystko — a jeśli chcesz koniecznie tajemnicę tę odkryć, powiém w dwóch słowach. Kapitan był u mnie, przed chwilą.
Tymek się rozśmiał z ukontentowania i zwycięzko spójrzał na Stasia.
— I mówił.
— I mówił jak o cudzie — jak o jenjuszu! Ale zmiłujcież się, kto to? co? z kąd? Co pisze? jak? Panowie wiécie, postrzegam to z ich uśmiéchów.
— Jest to nawet krewna podobno, pana Stanisława.
— A! bardzom szczęśliwa! zawołała zacinając usta literatka — Więc to jest młoda osoba —
— Bardzo młoda, kobiéta która nigdy nie występowała, nie poczęła jeszcze — ale dająca najpiękniéjsze nadzieje — rzekł Tymek.
— Pan już co czytałeś?
— Trochę, z najzimniejszą krwią odpowiedział Redaktor. Właśnie myślę, że zechce dać się nam tu bliżéj poznać, wejść w nasze towarzystwa. Podobno nawet chce tu cóś drukować.
Pani Zenejda widocznie była niespokojna, kręciła się po kanapie, mięła koniec batystowéj chusteczki.
— Jakbym była szczęśliwą, gdybym piérwsza mogła, powitać to piękne zjawisko, ozwała się — gdybym ją mogła uprosić, aby u mnie słyszéć się dała. Sprosiłabym co mamy najznakomitszego na te gody literackie.
Staś dziękując się skłonił, Tymek aż poskoczył na krześle.
— Wybornie! wybornie! Jeśli tylko pani tak łaskawa, że się chcesz podjąć ją wprowadzić, zapoznać —
— Ale z duszy, z serca! żywo zawołała pani domu i jeśli o to chodzi, sama piérwsza krok zrobię, kiedy? zaraz? Bom gotowa choćby zaraz!
I spójrzała po gościach swoich, uśmiéchając się pół złośliwie, pół miluchno; a oczyma jéj błyskała ciekawość, ciekawość gorąca, niepohamowana, prawdziwie kobiéca.
— Ona tu sama będzie u pani — rzekł Staś po chwili, a wówczas wziąwszy ją pod swoją opiekę, zechcesz pani urządzić jak się podobać jéj będzie, jéj literacki występ.
— Więc jeśli można, jutro o południu czekać będę, rzekła znowu z uśmiéchem — Dobrze.
— Skoro pani rozkaże — przyjmujemy jutro.
— Więc czekam jutro.
I wstała z kanapy po kapelusz leżący na fortepianie.
— Przepraszam panów najmocniéj, ale mam godzinę naznaczoną, a już tak późno.
Goście pożegnali panią Zenejdę, a Tymek na wschodach, śmiejąc się z radości wołał:
— Teraz już wszystko skończone, gdy ją raz weźmie pod swoją opiekę Zenejda, obejdzie się bez wszelkiéj innéj, a mianowicie bez naszéj. Przysięgnę, że to pilne wyjście, nie jest czém inném, tylko przygotowaniem do jutra i rozniesieniem wieści, którą przez pół kapitan, przez pół ona po mieście rozsypią. Tém lepiéj, ciekawość się obudzi i sukcess pewny!
Świszcząc wesoło Tymek poleciał do traktjeru. Staś ze smutno spuszczoną głową poszedł do domu. Czemu był smutny? to zaraz zobaczym.




V.
STAŚ, NIESZCZĘŚCIE I PRACA.

ROZDZIAŁ V.



NIEWIÉM czy w poprzedzającéj powieści daliśmy poznać dostatecznie charakter Stanisława, czytelnikom naszym? czy pojmują przyczyny, dla których w domu ciężko mu było i nudno, dla czego przybywszy do Warszawy, zabawami wszystkich, zabawić się nie mógł i zająć niczém nie potrafił. Wszystkiemu winą i przyczyną, był Stanisława charakter, nie stały, ciągle nowego pragnący, spożywający zbyt prędko nowe, a potém nudzący się życiem. Jedna namiętność panowała w nim, wszystkim innym i wszystkiemu — potrzebował kochać aby żyć, a kochać długo nie mógł, nie umiał. Właściwie piérwszy tylko akt dramatu tego zajmował Stasia, w drugim trzymał się jeszcze roztargniony, w trzecim upadał na siłach i wyglądał czy nie ujrzy co nowego.
Dłużéj potrafiła go utrzymać Hrabina Julja, bo miłość ku niéj, miała wdzięk rzeczy zakazanéj i jątrzyła nieustannie; spokojne przywiązanie Matyldy, ostudziło w nim, z początku gorącą namiętność. Z domu wyjeżdżał z próżném sercem, z rozpaloną marzeniami głową, z zaostrzoną żądzą; a zachowując dla żony szacunek, nałogową przychylność, mogącą się posunąć do poświęceń nawet; już chciał, pragnął, potrzebował do życia, nowego dramatu. Wyglądał go, szukał, tęsknił za nim, chciał wyjść z odrętwienia serdecznego, choćby kosztem łez i krwi.
Pamiętam, niedawno, byliśmy z jedną panią razem na statku parowym — biédna miała minę bardzo smutną, znudzoną, zmęczoną, wracała do domu. Gdyby téż machina pękła i gdybyśmy wylecieli w powietrze! — odezwał się któś trzeci:
— To byłoby przynajmniéj cóś nowego — odpowiedziała kobiéta.
Ta kobiéta, była właśnie w stanie duszy Stanisława — pragnęła nowego, choćby tą nowością, śmierć być miała.
Na wjeździe do Warszawy, spotkał dramat Stasia, bo się z nim dziwnym trafem zjechała Natalja i ta niedokończona miłość, która zdaje się, wyzywała dalszego ciągu. Ale Staś obojętnie widział Natalją, wiedział że zajęta była poezją, sztuką, a nie mógł przypuścić nigdy, aby dwie wielkie namiętności, pomieścić się mogły w duszy kobiéty, inaczéj jak kolejno. Uważał ją za zimną, samolubną istotę, stracił dla niéj sympatję wszelką.
Po Natalij spotkał Leosię, siostrę malarza, żywą, naiwną, prostą dziewczynę, właśnie tyle umiejącą tylko, żeby zrozumiéć kochanka, ażeby mu się dziwić i kochać go za to podwójnie. Ale Leosię otaczała rodzina, otaczało święte ubóstwo. Jakkolwiek Stasiowi czarującą się wydawała, szanował ją nadto, aby pokochać potrafił. Ją, tak łatwo było rozmiłować, uwieść i nieszczęśliwą uczynić. Ale nieszczęście jéj, byłoby tak wielkie, tak niepojęcie okropne. Przy niedostatku, walce — spodlenie, upokorzenie — wstyd!!
Staś szukał do koła kobiéty, którąby pokochał i mówił już w sobie — Dla mnie jéj chyba jednego niéma na świecie — gdy przypadkiem wpadł do kawiarni, zobaczył Karusię.
W stanie Stanisława, nic łatwiéjszego jak zająć się kimkolwiek, piérwszą uśmiéchającą ci się kobiétą, cóż gdy się kto tak jak Karusia wdzięcznie, tak cudnie uśmiéchnie, gdy tak jak ona wygląda? Stasiowi zamarzyło się zaraz kochać kobiétę stanu i charakteru Karusi, zdawało mu się już, że w przywiązaniu tego dziecka ulic, niedbałego na jutro, nierozumiejącego przyszłości, bez zgryzot poddającego się namiętności, płaczącego i śmiejącego się w jednéj godzinie — zdawało mu się — że w miłości takiéj, muszą być tajemne, niepojęte skarby rozkoszy — a nadewszystko — nowości. Dla niego bowiem cała ta miłość, jeśli się ją tak nazwać godzi, była zupełnie nową. Stasiowi głowa się paliła, u niego bowiem jak widzicie, jak u wszystkich niestałych szło przywiązanie, namiętność, z głowy do serca dopiéro. Zapragnął Karusi, jak wprzód zapragnął Julij, jak potém żądał Natalij, jak wreście chciał Matyldy — niepohamowanie, gwałtownie. Marzył o niéj, gnębił się nią i drżał na myśl, że ona może szczérze kochać Tymka, lub kogo innego. Wolał ją zepsutą, niestałą wietrznicą, niż zupełnie nie czułą. Ale wkrótce poznał, że się nie było czego lękać; od piérwszego poranku, kiedy ją zobaczył, codzień potém po kilka razy, zabiegał pod różnémi pretextami do kawiarni. Markier nawet postrzegł co to znaczyło, cóż dopiéro Karusia? Ona pokazywała uśmiéchajac się białe swoje ząbki, rumieniła się prześlicznie i podwajała zalotności. Staś, ile razy był sam wymównie czuć jéj dawał, swoją szczególną miłość. A Karusia?
O! ona tak była do tego rodzaju objawień przywykła, tak z niemi oswojona, że ją to ani dziwiło, ani mięszało! Ona dla każdego miała gotową odpowiédź, uśmiéch, żarcik; ale serce — Serce jéj nie łatwo biło.
Stanisław dla niéj, był jednym z tych miłych darów opatrzności, co kilka tygodni kręcą się sypiąc podarki, słodkie słowa, uśmiéchy, przyrzeczenia, a potém bez wieści znikają. Stanisław był dla niéj zabawką — ona doprawdy, ona szczérze kochała Tymka, co ją po brutalsku, nielitościwie kochał, opijał ją, z piéniędzy obiérał, z góry traktował, a czasem pod zły humor popchnął od siebie nie żartem. Dla czego to kobiéty, kochają zawsze, kogo kochać nie warto? może probując czy się nie uda przerobić? może kochając więcéj walkę niż wszystko?
Dość, że Karusia kochała Tymka, co o nią nie dbał, Tymka, co już płonął głową dla Natalij — a Staś dla niéj był korzystną tylko zabawką. Tym czasem Staś biorąc za dobrą monetę, każdy uśmiéch, każde słówko dwuznaczne, każde spójrzenie, które tyle ma wyrazu, ile go przyjmujący imaginacją nadaje — uwodził się, i powoli dozwalał namiętności wyrastającéj, przenosić się z głowy do serca.
Ale mimo tego, smutek gryzł go powoli; bo dramat w saméj expozycij, poczynał się dziwnie chłodno, zawile, i mało obiecywał, gdy tytuł tyle zdawał się przyrzekać! Karusia raz poznawszy się ze Stasiem i doszedłszy pewnego poufałości stopnia, na nim stanęła, daléj iść nie chciała i śmiała się tylko białémi ząbkami, czarnémi oczkami.
Był to wieczór jesienny, wieczór który w mieście stokroć jest mniéj smutny, niż na wsi, bo tu nawet pory roku nie tak wyraźne sprowadzają zmiany. Tylko w alejach lipowych żółty liść zasypywał ulice, tylko po ogrodach smutne drzew skelety stały z resztą suchych liści potrzęsając z szelestem. W mieście ledwie dochodził ulic, wiatr szumiący swobodnie dzikiemi głosy na polach i dolinach, ruch i wrzawa panowały jak zawsze, a Warszawa błyszczała, jaśniała, śpiéwała, stroiła się jak gdyby na wiosnę.
A w polu tak było szumno od wichru, tak było żółto od liści, tak smutno pod mglistą połą jesieni! A w mieście tak żywo, błyszcząco, wesoło, jasno.
Staś szedł ulicą ze spuszczoną głową, z pomieszanemi w głowie myślami, smutny, bez celu. Obwinął się w płaszcz, nacisnął kapelusz, zwrócił w stronę Nowego Świata, i powoli nie wiedząc dokąd postępował. A oczyma, tak, bez celu, błądził po mieście, szukając czegoś, o czém nie wiedział co było.
Na lewo przez otwarte okno, mimo chłodu i wiatru, wyglądała sparta na krawędzi, kobiéta. Nie widząc twarzy łatwo poznać po nachyleniu, po postawie, że była smutna. Staś spójrzał na nią — To Natalja — ale czegóż smutna jeszcze? Ona go poznała i szybko ustąpiła z okna zatrzaskując je za sobą, jakby się wstydziła że ją tak zastał, na gorących i widocznych myślach, jakby się bała aby ich nie odgadł.
Szedł daléj. Jakiś głos znajomy przywitał go z cicha — Odwrócił się — Leonard szedł z siostrą i bratem na przechadzkę. Wszystko troje mieli na twarzach, tę powagę ludzi do rozrywek nieprzywykłych, co używają ich, z pewną bojaźnią, póki nie dojdą do szału i zapomnienia na siebie.
Stasiowi właśnie potrzeba było o kogóś się oprzéć i na ich przywitanie odpowiedziawszy, złączył się z niémi.
— Dokąd idziecie zapytał?
— Tak, na przechadzkę — Matka nasza została w domu, nam się chciało użyć może ostatniego znośnego wieczora jesieni. Leosia nigdy prawie nie wychodzi, bo niéma czasu, albo my z nią pójść czasu niémamy, a tak by się jéj nie raz chciało zobaczyć ludzi i miasto.
— Ja także wyszedłem przejść się — jestem czegóś smutny, nie zdrów, nie kontent z siebie — odpowiedział Staś.
— Mój Boże, zawołał Robert żywo, a zawsze z pewną rzymską powagą — panowie tak jesteście przesyceni, zużyci, że mi was żal prawdziwie! Cała tajemnica szczęścia prędzéj z naszéj strony jest, jak z waszéj! U nas są chwile jasne, a że do koła nich szara pomroka, to się nam stokroć jaśniéjsze wydają. U was jasno na całym obrazie, jasno wszędzie, i dla tego, obraz wydaje się mrocznym i brudnym. Nieprawdaż Leonardzie, że potrzeba cieni, aby się wydało światło światłem?
— Zapewne, odpowiedział Leonard — ale we wszystkiém jest miara — Jeden punkcik jasny, na wielkiéj ciemności, nic nie stanowi. Mnie to nie tajemnica i tobie Robercie.
— Tak, ale mimo to, nie mieniałbym może życia tych zużytych, do których pana nie liczę jednak, rzekł odwracając się do Stanisława — na moje. Ja mam zawsze nadzieję lepszego, dla nich nadzieja odżywienia życia, leży tylko w nieszczęściu.
— Przepraszam, że się wmięszam do takiéj mądréj rozmowy, przerwała Leosia uśmiéchając się — ale mnie się zdaje, że dla nadania życiu zajęcia, barwy, interessu, nie koniecznie potrzeba nieszczęścia.
— A czegóż potrzeba, moja kochana? spytał Robert.
— Dosyć pracy —
— Mówisz jak anioł!
— Pani masz najzupełniéj słuszność — dodał Staś — Prawda, bo bez pracy, życie zawsze bezbarwne i bez interessu — choćby nad niém świéciły wszystkie szczęścia ziemi.
— A praca to rzecz tak słodka! dorzucił Leonard! Praca nie jest karą, jak by kto chciał ją tłumaczyć — praca jest od Boga nagrodą, ona daje skrzydła któremi po nad światem przelatujemy, nie tykając jego kałów i trudów!
— Bo praca — rzekł Robert, to zapomnienie naszego stanu i wyrwanie się z życia.
— Nie zawsze, zawołał Leonard, praca jest czasem sama szczęściem i nagrodą sobie, rozkoszą.
— Pojmuję — dla ciebie! rzekł Robert. Tyś artysta, ale tworzenie artystyczne, możeż się nazwać właściwie pracą?
— Dla czego, owszem praca i okropna! najniewdzięczniéjsza! Nie biorę tego w znaczeniu trywjalném, ale w przeciwnym zupełnie. Praca, bo ileż to trzeba, aby myśl swoją wcielić, praca, bo ileż to walki gdy ducha swego, ciałem przybiérasz — niewdzięczna, bo złocisty anioł myśli twojéj, na płótnie, w śpiéwie twoim — będzie tylko bez duszy młodzianem. Każda inna praca z pewnością idzie po swój cel, tu ze drżeniem, z postrachem, z bojaźnią, nie wiémy co uczynim, choć przed nami stoi w cudnym blasku mara, którą tylko urzeczywiścić — I tu cały szkopuł i trudność! Kiedyż myśli odpowiedziało zrealizowanie jéj, nadziei rzeczywistość? — Tak w każdéj ziemskiéj rzeczy, tak i tu — artysta najpoteżniéjszym ducha swego objawem, nie wyłamie się z pod prawa powszechnego, które jest całe w tém, że spodziéwamy się duszą, a realizujemy ciałem, że duch pożąda, a nasyca się ciało, że — I umilkł.
— Prześlicznieś mówił, zawołał Staś — zgadzam się na wszystko. Czy czytałeś jednak powiédz mi Byron’a, gdy tak cudnie Kaima ustami wyrzeka przeciw konieczności pracy? W co pójdą tamte argumenta?
— A! a! zakrzyczał Robert, czytałem to, i wiész pan, taka jest potęga myśli, ubranych w szatę poezij, żem chwilę jakąś klął z poetą pracę — ale to chwilę tylko — potém postrzegłem fałsz na dnie. Bo proszę, człowiek w stanie zupełnéj szczęśliwości, (zastanowiwszy się nad nim i pojmując go, jakim jest), człowiek bez pracy, bez potrzeb, któreby zaspokajał, bez przeciwności, których by się lękał — taki człowiek, odrętwiał by, ociężał, stracił wszelką energją i — ogłupiał w ostatku. Ja równie pracę, jak nieszczęście uważam potrzebą i koniecznością naszéj kondycij, organizacij naszéj.
— Jesteś pan optymistą.
— Może, bom przekonany, że co Bóg, zrobił, to zrobił dobrze, a co jest, być musi koniecznie jakiém jest. Co więcéj, wracam do nieszczęścia, do przeciwności, bo to mój temat ulubiony. Zupełne co zowią zadowolnienie, uszczęśliwienie drętwi; przeciwność pobudza, rozwija siły, exaltuje. Wszyscy wielcy ludzie, wyszli ze szkoły nieszczęścia. Nieszczęście daje nadzieje nadludzkie, siły nadludzkie, doradza rzeczy niepodobne i dozwala je odważnie przedsiębrać. Kto wié, czy w tych chmurnych dniach życia Bonapartego, kiedy błądził po ulicach Paryża, zmuszony zapożyczać się u aktora — u Talmy, nie uzbiérały się siły, na całą wielką jego przyszłość? A owi sześciołokciowi bohatérowie Rzymu, nie są to miękkie pieszczochy wykołysane na rękach losu — to twardzi wychowańcy walki i boju. Na jednego Montaigna — postawię panu stu pisarzy, stu poetów, w których piérwszy objaw jenjuszu, wywołała sroga przeciwność, ciężki ból. Kto nie ciérpiał w życiu, ten go nie zna, ten nic wielkiego nie podéjmie, pomyślność robi tchórzliwym.
To być może — odpowiedział Staś, ale i przeciwność nęka w końcu i zabija.
— Zapewne, z zapałem rzekł Robert, wszystko co żywi, zabija, wszystko co karmi, trud może; bo wszystkiego niejako naturą jest warunek objawienia — jest ilość. Ledwie bym nie powiedział, że wszystko jest we wszystkiém, a moja, może źle nazwana ilość, to jest warunek objawienia każdéj rzeczy, naturę jéj stanowi. Słońce nas życiem obdarza i życie wypala, toż woda, toż pokarmy, toż rozkosze — miara stanowi rzecz samą. Przypomnijmy sobie, że przypuszczając kilka tylko pierwiastków w naturze cielesnéj, a z nich powstającą taką rozmaitość ciał, dopuścim także, że wszystko jest na ilości i warunkach. Toż samo i z nieszczęściem; ono podbudza, exaltuje, unosi, ono zabija także. W elektryczności jest życie, a iskra jéj piorun, śmierć daje.
Leosia z uwagą słuchała téj poważnéj rozmowy, spoglądając to po mieście, które ciemniało i pokrywało się mrokami nocy, to po braciach. Robert był piękny, gdy się exaltował, ale pięknością męzką, duchowną — oziębłszy — stawał się zupełnie pospolitym człowiekiem, bo w wyrazie fizionomij jego, cały był wdzięk téj twarzy, o rysach regularnych, ale na pozór zimnych. Stasia poczynało filozofowanie nudzić powoli, i choć się pocieszał spoglądając na Leosię, która wielkie swe ogniste oczy wlepiała to w braci, to w niego, zachciało mu się jednak ziéwać, nad nieszczęściem i pracą PP. Leonarda i Roberta. Niespokojny oglądał się, żeby jak uciéc od nich. Byli właśnie niedaleko kawiarni, do któréj rzęsiste światło wabiło — i Stanisław w milczeniu się skłoniwszy, uskoczył w bok, obéjrzał się — wszedł do niéj.
Była to chwila, kiedy kawiarnie pustują, jedni idą na teatr, drudzy do znajomych, a markiery i dziewczęta słodkiego używają wczasu. Rzadki gość zadzwoni drzwiami i przyjdzie na szklankę herbaty. U Karusi nie było nikogo, nawet markier poszedł do blizkiego szyneczku, gdzie jego Agatka zajść także miała. Karusia siedziała u kominka sama jedna, zamyślona, a jak wszyscy co cały dzień z obowiązku wesołą twarz pokazywać muszą, była smutna czegóś, ot tak sobie — dla odmiany.
Poznawszy Stasia, poruszyła się, uśmiéchnęła i obéjrzawszy że nie było nikogo — trochę niespokojnie, na drzwi poglądała, gryząc koniec chusteczki niebieskiéj, którą miała na szyi.
— Dobry wieczór —
— A! dobry wieczór.
— Dasz mi herbaty Karusiu?
— W ten moment.
I ruszyła się do samowara.
— Wyborniem cię złapał, rzekł Staś, przecież choć raz jesteśmy sami.
— O! to nie na długo, zaraz markier powróci.
— A nim ón wróci —
— Ja panu dam herbatę.
Figlarna dziewczyna, pobiegła podskakując do kipiącego samowara. Staś pochwycił ją za rękę. Poczekaj, zawołał — na wszystko cię zaklinam, poczekaj — dwa słowa.
— Już powiedziałeś ich pan tyle.
— Więc jeszcze kilka moja droga Karasiu. Ty mi taki nie zechcesz nigdy uwierzyć że ja ciebie kocham, doprawdy kocham, serdecznie, szczérze.
— I statecznie! dodała śmiejąc się do rozpuku — a jak statecznie? Wiele dni, godzin wiele.
— Choćby życie.
— A! panie, nie obiecuj tak wiele, bo uwierzyć nie potrafię. Ale herbata się przegotuje —
— Niech ją licho porwie.
— A! byleby nie z samowarem i imbryczkiem.
— Nielitościwa, odpowiész mi czy nie — Ja ci mówię że cię kocham.
— Wié pan, zawołała Karusia — słowo w słowo to samo, mówiło mi dziś pięciu panów.
— I ty ich, ze mną porównywać możesz!
— Aboż pan co? spytała naiwnie dziewczyna.
Staś osłupiał. Zmiłuj że się — ja cię szczérze, ja cię kocham całém sercem, ja nie żartuję, ja cię z tego stanu wyprowadzę.
— O! bardzoż dziękuję!
— Jakto?
— A w śliczny byś mnie pan stan wprowadził!
Staś znowu zmięszał się zupełnie.
— Tyś uboga — ja ci dam wygody, dostatki, ubiory —
— A na długo?
— Na zawsze.
— O! gdybym ci też uwierzyła drogi panie, cóż mi za zawsze zaręczy?
— Moje słowo — przysięga nawet, wołał Staś zapalając się.
— Pan żonaty? spytała dziewczyna.
— Ja — ja — ja bąknął Staś pomięszany — ja, ale cóż to ma do tego —
— Ja tylko przypominam, że pan mnie przysięgasz, a łamiesz dawniéjszą i większą przysięgę. Jakże ja mojéj mam wierzyć.
— Szatan z ciebie Karolino, szatan w ludzkiém ciele.
Dziewczyna się śmiała jak szalona.
— I ty taki mi wierzyć nie chcesz?
— Nie — nie chcę.
— Proszęż cię, a wierzysz przecie —
— Komu?
— Tymkowi.
Dziewczyna potrząsnęła głową pomięszana cała.
— Tak tak, sam mi się z tém chwalił — wiém pewnie.
— A gdyby tak było? spytała nagle podnosząc głowę.
— Ón więcéj nie wart wiary, dla czegóż mu wierzysz?
— Bo go kocham — cicho, bardzo cicho szepnęła Karolina i podała Stasiowi brzydką bardzo brzydką herbatę, któréj on nie tknął.
— Ty! jego!
— A cóż ón tak bardzo złego? Doprawdy zawołała, wszak że to przyjaciel pański, ślicznie mu pan dowodzisz przyjaźni!
— Ale bo jego mniéj kocham od ciebie Karusiu.
— Podobno, równo oboje.
— Niewierna, uparta, nie wiém już jak mówić do ciebie.
— Tak, jak nikt nigdy nie mówił do mnie, bo to co mówisz pan, ja już tyle razy słyszałam, i tak przywykłam nie wierzyć!
— Jakiemiż słowy mówi do ciebie twój Tymek?
— O! to zupełnie co innego!
— Taki ón sam wierz mi jak wszyscy, alboż myślisz, że cię kocha szczérze? Widziałem, widziałem, jak oczy słodko zawracał do jednéj z moich znajomych, co mu się tylko uśmiéchnęła.
— Pan tak umyślnie mówisz!
— Najszczérzéj.
— Doprawdy! ón by mógł ją pokochać? zapytała dziewczyna gwałtownie.
— Może już pokochał.
— A ona?
— Alboż ja wiém.
Karusia smutnie głowę spuściła.
— Jak pan grzeczny, jak dobry, jak łaskaw, powiédz mi jak się ta pani nazywa?
— Do czegóż ci się to zdało?
— O! chciałabym trochę go prześladować.
— Myślisz, że to pomoże, wstrzyma?
— Nie wiém, ale powiédz mi jéj imie.
— Nie mogę.
— E! dla mnie, dla mnie, rzekła znowu przymilając się — A tylko co przysięgałeś pan że mnie kochasz, teraz znów nic dla mnie zrobić nie chcesz — nawet powiedziéć ani imienia — Dla mnie? I uśmiéchała się jak dziecko, kiedy chce cacka dostać.
— To ci się na nic nie przyda.
— Kiedy ja pana proszę.
— Nie mogę — A pocałujesz mnie za to —
— O! o! drożąc się zamruczała Karusia.
— Tylko raz. I Staś przystąpił ku niéj, nachylił się, pod rumianą jéj twarzyczkę.
— Pewnie powiész? szepnęła.
— Jak cię kocham.
— Zła przysięga!
— Zobaczysz że dobra.
Gdy to mówił, nachyliła się niby przypadkiem, i rumianémi usty dotknęła jego twarzy, ale nim miała czas odjąć je, drzwi się otwarły i wszedł Tymek, śpiéwając na głos, swoją własnę piosenkę.

Choćby nie chciał człek, to musi
Do kochanéj zajść Karusi.

— A! zawołał, a! to ślicznie. A kochana Karusia całuje się w najlepsze z panem Stanisławem. I stanął w tragiczno-komicznéj postawie aktora, który kochanki zdradę odkrywa.
— Poczwaro, zawołał — samaś go pocałowała, sama, nie ón ciebie, ty jego — dobrowolnie. Tak, a teraz zemsta.
Karusia blada była, skłopotana i na w pół prawdziwie brała, wykrzyknik — A teraz zemsta! Tak zemsta — wykrzyknął.
— Daj mi szklankę ponczu!
Staś się rozśmiał, Karusia zmarszczyła, wolałaby była prawdziwszą zemstę. Tymek tymczasem rozsiadł się ziéwając na kanapie, wyciągnął, dobył z za poduszek cybucha, któren tam zawsze dla siebie chował, z pod materaca fajki i tytuniu własnego, nałożył i począł palić.
— Ostrzegam cię, rzekł do Stanisława poważnie, że jesteś na zupełnie fałszywéj drodze.
— Wiém o tém doskonale, odpowiedział Staś, bo musiałem przed Karusią dobrze nakłamać na ciebie, nastraszyć ją że się w jakiéjś pani kochasz, obiecać jéj powiedziéć imie téj kobiéty, żeby otrzymać — jeden pocałunek.
— Pocałunek jéj — ach! nektar boski! deklamował Tymek. Znam go i wolę dobry poncz.
Jak dwóch lutni zléwają się głoski.
Gdzie ty widziałeś głoski na lutni? powiédz mi proszę?
Ale to między nawiasami — Jesteś powtarzam na fałszywéj drodze — Napiérasz się Karusi jak widzę —
— A gdyby i tak było?
— Gdyby tak było, to by było głupstwo. Ty nie wiész chyba co to Karusia.
I wskazał na nią palcem — A to jest, dodał, szatan w ludzkiém ciele.
Ona się skryła milcząc do kominka.
Jak cię się raz uczépi, to cię więcéj nie puści!
— Tém lepiéj!
— Dziś, rzekł ciągnąc dym ogromny Tymek, ale jutro?
— Dziś a jutro, to wszystko jedno.
— Naiwny jesteś, moje serce, jak placek wielkanocny, nie mówmy więc o tém, mówmy o czém inném. Dziś wieczór u Natalij.
Staś mrugnął nieznacznie na Karusię, ona kiwnęła głową, Tymek to postrzegł.
— O! o! już i mrugacie! To ja tu wcale nie potrzebny!
— Pytała się mnie o imie twojéj nowéj kochanki, dałem jéj znak gdyś je wymówił.
— Doskonale się wywijasz — ale to do mnie nie należy. Dziś tedy wieczór u Nalalij — czytanie — zgromadzenie wielkie. Wszyscy śpieszą jak na gody, a jutro! O! jutro to dopiero śmiać się, jutro gadać, jutro szydzić będą.
— Rzecz nieuchronna, jak dészcz po pogodzie — cóż chcesz?
— Proszę cię znowu, jakie dziwne masz pretensje, gdybyśmy o nieuchronnych i zwyczajnych rzeczach nie mówili, o czémże byśmy gadali? A więc wracam do tego. Nasze panie, ciekawe jak Ewy córki, a wybiérają się krytykować zajadle, przysięgnę. Każda z nich, chce być piérwszą, a im więcéj im współzawodniczek przybywa, tém trudniéj.
Każda z nich w duchu myśli — Czy téż lepiéj pisze odemnie? i po to tylko idzie słuchać, aby nazajutrz powiedziéć — Co to za wiérsze! co za proza! Mój Boże — a i to ludzie chwalą, i to się komuś podoba. Ale ja gotuję niespodzianą dekonfiturę paniom. W jutrzejszym felietonie dziennika (wiész że mam felieton na wzór francuzów i sam go redaguję, jestem Janinem z musu) — w jutrzejszym felietonie tedy, będzie sprawozdanie z dzisiéjszego wieczora, wyniosę pod nieba nowego poetę — Oto się będą złościć!
— Ależ godzi się to pisać o wieczorze, o rzeczach nie wydanych, o prywatnym —
— Ale godzi, ale godzi — wiész że gdy u pana Recamier, czytał Chateaubriand.
— Porównanie wspaniałe.
— Nic nie szkodzi, jak wszystkie porównania, trochę na jedną nogę kuleje — otóż z téj lektury — zrobiło się potém tyle sprawozdań, ile było słuchaczów. Wszystkie wydrukowano, a co najpocieszniéjsza, że naiwny jakiś ścigacz, zebrał to i w sposobie litanij wydał.
— Nie jest to jednak racja, abyś ty miał opisywać dzisiejszy wieczór.
— To jest tak dalece racja, że opisując go, na czele napiszę o Chateaubriandzie i o nowym jenjuszu generis feminini.
— A jeśli to jenjusz wcale innego koloru — familij, a nareście nie jenjusz?
— Naprzód, widziałem z oczów że jenjusz — i ja się nigdy nie mylę, powtóre, jeśli to innych barw jenjusz, a jenjusz (bom ci dowiódł tego), zawsze dwa oni, są sobie krewni i rodzeni, więc porównywać je można — po — (po które?) potrzecie — poetom, malarzom, a wedle nowego kodexu dziennikarzom wszystko wolno — Dziennikarzom zaś, więcéj jeszcze niż poetom i malarzom.
To mówiąc wstał Tymek, postawił fajkę, którą kazał Karusi schować i stanął naprzeciw Stasia.
— A zatém — idziemy?
— I ja —
— Jakto — nie byłeś proszony, nie oznajmiono ci?
— Tego nie potrzebuję — ale nie wybrałem się.
— Ale zmiłuj się, przez samą ciekawość. Wszyscy literaci będą — Wolałżebyś zostać z Karusią?
— Kto wié!
— Może — i jabym się nie dziwił, ale zaraz tutaj nadejdzie cała wieczorna pula bilardowa, więc Karusi ani zobaczysz, ani się do niéj dociśniesz — Możemy iść śmiało — Idziemy?
— Chodźmy.
I wyszli oba żegnając wzrokiem Karusię, która w milczeniu ciągle siedząc, poprawiała głównie kominka, niekiedy tylko z pod oka, rzucając nieznacznie wejrzenie na swojego Tymka, tak obojętnego, tak zimnego!
Na progu, swoim zwyczajem, Tymek zanucił sztrofę inną, swéj piosenki erotycznéj:

Choćby niechciał człek to musi,
Odejść od swojéj Karusi.


(KONIEC TOMU DRUGIEGO).






TOM III.



I.
WIECZÓR LITERACKI.

ROZDZIAŁ I.



GDY weszli do Salonu znaleźli już w niém większą część towarzystwa zgromadzoną i żywo zajętą rozmową. Kobiéty w wytwornych ubraniach, o które tak łatwo, nawet za małe piéniądze w Warszawie (może dla tego wszyscy tak lubią się ubiérać) — kobiéty siedziały na kanapie i sąsiednich krzesłach, mężczyzni rozdzieleni w kilka kupek, szeptali cicho lub pół głosem między sobą. Dwóch czy trzech za krzesłami pań, pomagali do ogólnéj rozmowy, czyniąc, jak mówią francuzi — assaut d’esprit. Każdy się wysadzał na pokazanie z dowcipem i temi pół słówkami, których tajemnicy wyuczyliśmy się we Francij, więcéj zdawał się mówić i rozumiéć, niż mówił i rozumiał w istocie. Panie uśmiéchały się, udając zawsze że doskonale wiedzą o co chodzi.
Ale naprzód rzućmy okiem, po napełnionym salonie, w którym, wiekiem gospodarowała Prezesowa, a dowcipem i sławą młodą jeszcze (i dla tego może nad wartość błyszczącą) Pani Natalja. — Tuż przy nich siedziały znajoma nam już po części hrabina, w czarnéj axamitnéj sukni, ze złotym łańcuchem na szyi, w palatynce z sobolami, z ramion niegdyś pięknych, a dziś tylko białych, zwieszonéj; — Pani Zenejda, cała cytrynowa, (nie wyjmując twarzy) suknie bowiem miała tego koloru, mantylkę podobną i cóś tam we włosach dobranego do stroju. — Daléj była: w okularach Pani Koralja, słuszna, sucha, czarno-oka, wyrazu twarzy prawie męzkiego, włosów dziwacznie zaczesanych, w których pąsowy kwiatek się przerzucał, w sukni ciemno-czerwonéj, w szalu czarnym. — Nie możemy jéj pominąć, nie wspomniawszy słów kilka o uczoności niezmiernéj téj kobiéty. Umiała ona wszystkie świata języki i celowała w matématyce, naukach przyrodzonych i astronomij. Nie pospolitych wrodzonych talentów, dokończyło w niéj staranne, lecz może przesadnie wykończone wychowanie, dla kobiéty zupełnie niestosowne. Pani Koralja należała do bogatéj, dawniéj możnéj w kraju, a teraz zubożałéj, lubo nie do ostatka, rodziny. Z początku matka dała jéj wychowanie tylko staranne, lecz postrzegłszy rozwijające się talenta do nauk najmniéj kobiécie właściwych, zmuszona była niejako, rozwijać w córce, to co samo już na rozwijaniu się ukazało. Koralja nie miała najmniejszych do tak zwanych talentów, to jest muzyki, malarstwa, śpiewu, tańca — zdolności; najmniejszéj ochoty — umysł jéj zwracał się ku naukom poważnym, ku umiejętnościom ścisłym, ku matematyce, astronomij, a przez nie do filozofij i spekulacij. Nie była jednak, jak wszyscy uczeni, zupełnie w towarzystwie obcą istotą i pozbawioną dowcipu, taktu, delikatnego pojęcia ludzi i świata. Owszem, pojmowała ona wszystko i tém tylko grzészyła, że sama będąc wyjątkiem anormalnym, uważała się za istotę wzorem służyć mogącą; że zbytecznie potrzebowała się nieustannie popisywać ze skarbami naukowemi, nadewszystko przekładając towarzystwo mężczyzn, jako łalwiéj mogących ją ocenić, że wreście aż do śmiészności posuwała manją mówienia wszystkiemi językami i cytowania najrozmaitszych autorów, manją dysputowania i poprawiania wszystkich. Dziwna pamięć Koralij dozwalała jéj nieustannéj przyjemności, okrywania wstydem najuczeńszych. Nikt jéj na fałszu nie złapał, ona prawie każdego poprawiała w datach, imionach, faktach, i byle się zaczepiła o tego rodzaju omyłkę, całkowitym częstowała traktatem w materij napomkniętéj.
Z mężczyznami poufale, z kobiétami obchodziła się jak z niższemi, w ogólności wysokie wyobrażenie o własnéj wartości czyniło ją dość (mówmy prawdę) ciężką w obcowaniu.
Przy pani Koralij, była niegdyś piękna a zawsze dowcipna, Łucja, kobiéta co podróżowała wiele, sławnie pisała listy, cudownie utrzymywała rozmowę, trafnie sądziła o literaturze, a nadewszystko dowcipna była bez miary i codzień nowym sposobem, co się rzadko komu trafia. Pani Łucja była dość w przyjaźni i stosunkach, z panią Zenejdą, obie się ciérpiéć podobno nie mogły, ale obie się bały siebie i dla tego udawały przyjaciółki, ściskały, całowały, odwiedzały, w swoję przyjaźń wzajemnie nie wierząc.
Już nie piérwszéj młodości, skromnie ubrana, w kąciku, przyćmiona tylą blaskami, siedziała Anna, nie majętna, bez pretensij, bez piękności wybitnéj, bez dowcipu, którym by szafowała, kobiéta; ale najprzykładniejsza w życiu domowém żona i matka, ale przyjaciołka serdeczna, ale istota z uczuciem głębokiém, z sumieniem chrześcianki. Mało pisała, i to tylko dla dzieci — życie jéj spokojne było, jak sumienie, czyste jak talent.
Anna, nié miała wielkiéj sławy, ale była szczęśliwą, bo dopełniła swoich obowiązków w całém życiu.
Za Anną, na osobnym fotelu, rozparta, wpół leżąca, blada, z dość popsutémi zębami, z trochę zgasłémi oczy, z blond ciemnémi włosy, ubrana wytwornie, jaskrawo, a bez smaku — rozmawiała odwrócona w bok — Pani Marja — wielbicielka Sand’a, na któréj pamiątkę nosiła chusteczkę czarną na szyi, po męzku zawiązaną, wielka stronniczka emancypacij, romantyzmu rozpalonego, swobód nieograniczonych, wielka wielbicielka Furieryzmu, aż do jego konsekwencij najgłębszych; kobiéta pomimo tego postępowania acz śmiałego, ale dotąd nie tak jeszcze wolnego, aby ją miało od towarzystwa usunąć. A potém, powiédzcie mi, kto dziś u nas nie jest przyjęty, skoro zajéżdża karetą? kogo opinja za tarczą imion i złota, uderzyła?
U nas opinja, jak nasi chłopi, przed poszustną karetą, ustępuje z drogi, kłania się nisko i milczy. — Jeźli co powié, to bardzo cicho, ostrożnie, tak aby nikt nieposłyszał.
O innych kobiétach, choć ich, tytułem literatek, i pół literatek, było tam dość wiele, zamilczym, przejdziemy do mężczyzn. Byli tam znajomi nam już, młody, strojny, prawdziwy gaszek Florek, Pan Skórski milczący i dysputujący tylko o autentyczności i datach dyplomatów XIII wieku, Tymek, Kapitan, a nawet Szatan, którego ktoś wprowadził, na to uroczyste zgromadzenie, Szatan co szeptał po cichu, dusząc kapelusz i kryjąc się w kąty. —
— Będziemy piérwsi obserwować zjawienie się komety, na naszym horyzoncie.
Ale oprócz znajomych nam, byli tu i nie znajomi jeszcze. A naprzód, od najstarszego począwszy, siwy, łysawy, dawniej elegancko–dydaktyczny poeta klassyk, jeszcze pięknéj twarzy, i jeszcze trochę zalotny, na mocy dawnych elegij, Pan Szambelan Filoński.
Autor to był swego czasu bardzo, a bardzo sławny, nadewszystko zaś tłumacz nieporównany; tłumaczył co było tylko nie wartem przekładu z francuzkiego i angielskiego. Prace jego wydane i nie wydane wynosiły kilkadziesiąt tomów, a w nich, jak pod gilotyną, wszyscy autorowie, égalité et mort znaleźli. — Wszyscy byli ubrani jak jeden, i wszyscy Bogu ducha, w objęciach tłumacza oddali.
Sławę swą i wielkość nosił Szambellan jak przystało na bohatéra, na sławnego człowieka, na którym się generacja synów niewdzięczna, poznać nie chciała, z godnością, z uczuciem swéj wartości, z ślachetną dumą. Nie mówił nigdy piérwszy o literaturze, a zaczépiony klął tylko nową, prześmiéwał nielitościwie i kończył niechybnie, albo sławną parodją:

Głupio wszędzie, ciemno wszędzie,
Nic nie będzie — nic nie będzie —

Albo cytacją przeciw nierymowym poetom wiersza O...

Gdzie sensu niéma, tam rymu nie trzeba.

Potém zwycięzko założywszy ręce po Napoleońsku, zapatrywał się w sufit i uśmiéchając się do sufitu, milczał. — Był to czytelnik niezmordowany. — Źle się wyraziłem, moglibyście mnie nie zrozumiéć — czytał bowiem tylko swoje płody, a te gdy raz począł czytać — bądźcie zdrowi! Końca nie było, snu nie było, czasu odetchnienia, spoczynku — dla słuchaczy. Osoby zmuszone słuchać przez grzeczność lub dla interessu, wychodziły z tych posiedzeń zupełnie ogłupione, bo wycierpiawszy kilka tysięcy równych, bladych, trzynasto-zgłoskowych wiérszy, było im jakby przeszły przez tyleż rózeg, lub coś nakształt tego. (Pozwalam liczyć dwa wiersze, na jedną rózgę). Szambellan, gdy wziął raz za tekę, tak umiał wynajdywać pretexta do coraz nowego czytania, że wziętemu w prassę słuchaczowi, niepodobna się już było, wyzwolić. — Jeden z synowców Szambellana, który odważył się niedosłuchawszy do końca, uciéc, został przez niego wydziedziczony; drugi co dzień w dzień przychodził na ten traktament, wyłysiał od niego przed dwudziestym szóstym rokiem i zżółkł jak tykwa. Ale dość o Szambellanie. —

Za nim zajmował miejsce Radzca, Meyerbach, niemiec dawniéj, a zawsze niemiec głową, spekulacyjnéj filozofij zwolennik, co wierzył w Justyna Körner’a niechcąc wierzyć w dogmata objawione — najwyżéj cenił filozofją, ale miał, jak mówił i zmysł literacki. Młody jeszcze, ale wielce poważny — Miał zwyczaj trzymać zawsze, prawą rękę za kamizelką, i zaczynać rozmowę od wyrazu — Gdyby — Façon philosophique.
O reszcie tłumu, stanowiącéj tło obrazu pisać nie będziemy, niektóre osoby później się jeszcze w téj powieści ukażą. —
Towarzystwo podzielone było, jakeśmy mówili, na dwa obozy, z wyjątkiem kilku mężczyzn, przykradających się do kobiécego. Reszta pod oknami, na kanapach po ciemnych kątach, rozmawiała, krytykowała, uśmiéchała się antycypatywe, z tego co miało być śmiészném.
Po niejakim czasie, poczęto szeptać tu i ówdzie. —
— Wszakże miała czytać — kiedyż to się zacznie to czytanie?
Poczęto roznosić herbatę, panie, rozsunęły się i niektóre z nich, zwabiły mężczyzn do cichutkiéj rozmowy. Gdybyś był podsłuchał tych wszystkich ucinanych kawałeczków jéj, nic byś nie znalazł tam, nad żarciki z przytomnych, żarty z Natalij, domysły jakichś śmiészności, służące za pretext do dowcipowania. Kobiéty osobliwie, co otwarcie tak się zdawały zajmować Natalją, co ją tak rozczulały współczuciem, nielitościwe były po cichu.
Pani Zenejda przysunęła się do Szatana.
Eh bien! odezwała się — mamy tedy nową gwiazdę. —
— Kometę, pani, kometę, przelatującą przez perihelium. —
— A zawsze dowcipny. —
— Nigdy tyle co pani. —
Farceur! Jak ci się ona wydaje?
Korynna! coś w stylu Korynny!
— Doprawdy? mnie się zdała wymuszona! nadęta.
— Któż tak swobodny i pewien siebie jak pani?
— Uważasz pan, jak Koralja, prawi z katedry o wydaniach Horacjusza, obracając się do Szambellana, który niezna innego, nad tłumaczenie francuzkie z notami Xiędza. —
— Biédny Szambellan! musi potakiwać milczeniem, i wielbić, aby się nie pokazać czém jest — nieukiem! Ale po cóż mu było, wdawać się w Horacego, jeszcze teraz, kiedy ta nowa edycja niby oczyszczona i poprawna, tyle narobiła w świecie uczonym hałasu.
— Dobrze mu tak, a małoż to on ludzi męczy?
Daléj Pani Marja, zawsze leżąca w pół, mówiła do stojącego za krzesłem jéj Florka.
— Proszę cię, powiédz mi, czy nie gotuje się to czasem na powieść moralną, lub odę religijną, bo mi ta prezesowa bije coś w oczy taką staroświeczczyzną, tak udaje dziwną skromność — tak — elle est beguele!
— Nic niewiém. —
— Nasza heroina wygląda pomięszana — Wiész Panie Florenty — Klacz mi moja chora!
— Niegodziwy kowal, delikatną jéj nóżkę zagwoździł!
— Proszę cię, mówiła patrząc przez lornetkę Hrabina do sąsiadki, czy uważasz jak się to nasza Zenejda, kompromittuje z tym panem, jakże się on tam zowie?
(Imie plebejuszowskie, zawsze tak trudno wychodzi z ust Pań i Panów, póki go się jak imienia Kopernika i Franklina niewyuczą na laurowych listkach!)
Pani do któréj mówiono ruszyła ramionami.
— Ale kiedyż czytać, kiedy czytać będą? szeptali wszyscy. Poczęto się nachylać, naradzać, i nareście deputacja z łona szanownego zgromadzenia, wybrana, objawiła powszechne to życzenie, Natalij.
Natalja, jakby się osunęła, pod wielkiem brzemieniem strachu, zabełkotała cóś nie wyraźnie i wyjąkała prośbę, aby ośmielając ją, kto kolwiek począł i był łaskaw czytać wprzódy.
Ale każdy ruszał ramionami, zsyłając się na to, że nic nie wziął z domu; a inni pod przewodnictwem Zenejdy szeptali, że to było by ofiarą, bo ich by nikt nie słuchał, a każdy czytający służyćby musiał za piedestał dla Natalij.
Wśród brzęku filiżanek i suwania krzesłami szemrano, rozpytywano się, naradzano. Niektórzy chcieli już prosić Szambellana, co niewychodził nigdy z domu za drzwi, bez Rękopismu — Drudzy odradzali, grożąc, że potém przestać nie potrafi i odejmie przytomnym wszelką władzę słuchania czego innego. — Nareście przez Tymka — który gorliwie się krzątał, uproszono poetę dwudziesto-letniego mniemającego, że jest Wiktorem Hugo, o odczytanie Ody do rozpaczy, a zamówiono u Florka powieść fantastyczną, którą niby przypadkiem miał w kieszeni, niosąc ją do dziennika Tymkowego.
Usiedli wszyscy, milczenie głębokie, i dwudziesto-letni nasz poeta, z długiemi włosy blond, w nieładzie rozrzuconemi, z kołnierzem a l’enfant wywiniętym, w surduciku, siadł za stół, zbrojny w pulpit, szklankę wody z cukrem i cztéry świéce woskowe. Za nim siedziały kobiéty — Odchrząknął.
— Ciekaważ rzecz, rzekł cicho Szambellan do Koralij, co może napisać, taki młokos jak oto. (Ruszył ze wzgardą ramiony) Ja bym go odesłał do czwartéj klassy — Świat do góry nogami.
— Cicho Szambellanie — spiritus flat ubi vult, odpowiedziała Koralja.
Szambellan oczy wytrzészczył i nic już nie odpowiedział, uśmiéchał się tylko do przyjaciela swego — sufitu.
Młody poeta, z wielką deklamacij przesadą, z krzykiem, wywracaniem oczów konwulsyjném, z jestami, odczytał odę do rozpaczy, z któréj połowa się śmiała pocichu, połowa jéj nie słuchała; a wszyscy krewni Szambellana, klaskali gdy skończył, frenetycznie. — Jedna Anna, z litością, ze łzami poglądała na poetę, — gdy jéj spytano o zdanie.
— Biédne dziecko, odpowiedziała — Straciło rozum, żal mi go serdecznie.
Cały zarumieniony i pewien tryumfu, który o dwa kroki za nim zmieniał się w śmiészność, i tłumionemi śmiéchy, zdradzał swą fałszywość — wstał Edmund poeta i skrył w ciżbie słuchaczy.
— Proszę cię, spytał go zbliżając się zapłakany od śmiéchu Szatan, zkąd tobie u diabła, odę do rozpaczy pisać. — Czy ci nowy frak pękł pod pachą, czy gorzéj jeszcze!
— A! dajże mi pokój z żartami, nie jestem usposobiony do słuchania ich!
— To nie żarty, to bardzo serjo mój sposób pojmowania rzeczy. — Ale muszę ci oddać sprawiedliwość, boś odmalował rozpacz, jak gdybyś ją sam skomponował. Co prawda to prawda. Gdy zechcę rozpaczać, bądź pewien, że tego bez twojéj porady nie uczynię. —
W téj chwili dał się słyszéć głos Szambellana, który przez powiększające szkło począł czytać, pożegnanie Hektora z Andromaką — w sposobie przemowy umieszczając krytykę tłumaczów, co go poprzedzili.
— To tedy z greckiego? spytała Koralja poważnie.
— Illiada po grecku! rzekł Szambellan. —
— Ale tłumaczenie? —
— Z Illiady.
— Z oryginału?
— To jest — te — tak — tak.
— Jakiéj Pan używa edycij?
— Edycij — nowéj — to jest, ale czas upływa a tu czytanie. —
— Zapewne ostatnie lipskie wydanie.
— Tak! tak — lipskie.
— Bo nie przypuszczam, abyś tłumaczył z tłumaczenia, to by było po studencku. —
Ale już Szambellan poczynał.
Pożegnanie przeciągnęło się tak dobrze, że wkrótce zaczęła się bitwa greków z Trojany, a on jeszcze zajęty piorunującym Jowiszem, kończyć nie myślał. I było by to trwało, do pogrzebu Patrokla, gdyby usłużna Pani Zenejda, nie wysunęła półarkuszka Szambellanowi, który nagle znajdując się nie w miejscu, próżno usiłował dobrać półarkusze, ślepił, przewracał i już decydował się drugi wyjątek poczynać; aż jednogłośnie wezwano Natalją. —
Musiał choć mrucząc przestać, i uśmiéchając się wlepił znowu oczy w sufit.
Natalja drżała jak liść osiny, jak trzcina, kiedy burza po niéj przejdzie i ona się uspokoić nie może, rumiana, blada, niewiedziała co brała, nie mogła znaleść papiérów, siadła i spójrzawszy po milczącém, szyderskiém choć grzeczném zgromadzeniu słuchaczy, poczuła brak głosu, otwarła usta milczące, musiała czekać, aż jéj wróci mowa. —
Cicho było, jak na stepie, wszystkie oczy w jedną stronę, wszystkie usta skłonione do uśmiechu. — Ile razy człowiek nie wié co robić, udaje że się śmieje — nie stosowniéjże byłoby płakać?? —
Zdało się Natalij, że będzie mogła czytać jakąś poezję, którą przygotowała, ale w chwili gdy zaczynać już miała, uczuła jéj niestosowność, szukała innéj — Mężczyzni ruszali ramionami, kobiéty spoglądały po sobie, mrugały oczyma, dawały sobie znaki nogami pod stołem, wachlarzami.
— Ale to doprawdy trochę nudne! szeptała Hrabina, gdybyż choć było czém się drożyć!
Mon bon Dieu, qu’elle est donc enfant, croirai t’ elle, que nous la prendrons au serieux? mówiła Zenejda.
— Oto czém nas zrobiły instytucje i wieki niewoli — Powiedziała ze wzgardą Pani Marja — serca nam braknie — do czytania nawet!!
Jedna Anna, czuła Natalij strach w swojém sercu i pojmowała, co się z nią działo — ona jéj żałowała — ona by ją była odwiodła, od tego piérwszego kroku na świat kobiécie skałami najeżony, dla kobiéty daleki i niebezpieczny.
Z głębi cichości, nareście począł maleńki, cieniuchny głosek, odzywać się tłumiony — Natalja już czytała, śpiesząc się, mylając, poprawując, tak że mało kto usłyszéć, mniéj zrozumiéć ją kto mógł, a nikt uczuć podobno. Stali jednak i słuchali z początku, na wiarę sąsiadów co głowami kiwali, kiwając głowami także. —
Powoli jednak Natalij wróciła śmiałość, głos, energja, lice się jéj zapalać poczęło, oczy zaogniać — podniosła deklamacja i wypłynęła poezja pełna harmonij, wdzięku kobiécego, a czasem nawet rysów dość nowych i śmiałych.
Teraz zmieniły się role wszystkich. Panie co z politowaniem patrzały na nią, poczęły prawie wszystkie, poglądać z utajoną, z zaciśniętych ust, i z niespokojnych wejrzeń, widoczną jednak zazdrością — Mężczyzni, byli zelektryzowani, uniesieni i szczérze czuli piękności poezij, która się lała z ust tak wdzięcznych, z głosem tak miłym i szła z piérsi, młodéj, pięknéj kobiéty. Wszyscy byli oczarowani nawet Szatan i Szambellan, dwaj najtrudniejsi słuchacze, Szatan poczuł że mu cóś biło w lewym boku, Szambellan, utrzymywał w duszy, że krój wiérszy całkiem był Klassyczny.
Ale posłuchać za to było tych Pań! O Boże jak zdradziecko chwaliły.
O! oui, c’ est beau, c’ est admirable! mówiła Zenejda — comme c’ est dommage, que cela n’a pas le sens commun!
— Ależ to bezwstydnie naiwne!
— A jak ona czyta ogniście, ja bym nigdy tak się wyzuć z wrodzonéj wstydliwości nie mogła — Elle est d’une hardiesse!!
— Pewnie to wiérsze nie do męża, mówiła Marja — inaczéj nie były by tak gorące. Koralja jedna chwaliła otwarcie i szczérze, ona pojmowała piękność każdą i kiedy nie puściła się w rozprawy o komentatorach Wirgiljusza, o edycijach Horacego i t. p. czuła zupełnie jak drudzy, czasem lepiéj. Anna miała łzy w oczach. Inne Panie zacinały usta coraz mocniéj, oglądały się, jakby szukały spólniczek, coby podzieliły ich uczucie, i niespokojne kręciły się na miejscu. Ustało nareście czytanie, jednomyślny oklask, oklask rzęsisty, pełen uczucia, dał się słyszéć; Natalja pobiegła się ukryć, a salon w jednéj chwili zawrzał rozmową, która rozbita na tysiąc części, toczyła się o jednym przedmiocie.
Prezesowa śmiała się z ukontentowania do łez — a tym czasem ci co klaskali najmocniéj, po kątkach już zajmowali się krytyką.
— Nieprawda, że to piękne? pytała Zenejda — szydersko w pół, w pół szczérze.
Mais, oui! fort beau, seulement — Następowały zarzuty, a w końcu — mais au demeurant, c’est fort beau!
W każdéj tak szumnie poczynającéj się pochwale, była restrykcja, co ją nareście zupełnie niszczyła. Ci co mówili, że wiele było w poezij uczucia, kończyli na tém, że go było nadto — że było przesadzone; — ci co harmonją wiérsza chwalili, dawali się przekonać o monotonij jego — ci co myśli wynosili wysoko, żałowali że nie było obrazów, ci co pochwycili obrazy, użalali się, że nie doszli głównéj myśli — i t. p. i t. p.
Krytyka rozszczepiła się na tysiąc ramion i targała sławę biédnéj kobiéty, co się jéj dozwoliła wziąść w niewolę. Natalja słyszała tylko oklask i pochwały, nie wiedziała nic, o złośliwych komentarzach pokątnych; ona była szczęśliwa i odchodząc rzuciła wejrzenie w oczy Stasiowi, jakby mu mówiła.
— Jestem pomszczona. —
Staś z początku obojętnie, zimno, szydersko, słuchał czytania Natalij, ale zaraźliwy zapał Tymka, Szatana i tych co go otaczali, powoli go owionął.
Twarz Natalij, gdy czytała, piękna była natchnieniem, ogniem, exaltacją — uczuł bicie serca gwałtowniejsze, była i chwila żalu, za nią i chwila przejęcia się, uczuciami jéj i niepokoju — Gdy spotkał mściwe wejrzenie uciekającéj zwycięzko — stał pomięszany, milczący i smutny. Może w téj chwili — i żal mu było, miłości co się zamiast w jego serce, wylała w próżne tylko poezje.
A tym czasem gwarzono, gwarzono do koła, sprzéczano się, pozywano do Sądu trzeciego kogoś, porównywano. Mężczyźni, byli prawie wszyscy za Natalją i ogłosili ją jenjuszem, co naturalnie wszystkim rymującym i nie rymującym paniom podobać się nie mogło. Ale z mężczyzn najmocniéj oszalał Tymek, i perorował głośno, zapalczywie, krusząc kopje za Natalją.
— Panowie — odrzekła mu z przekąsem Zenejda, każde nowe zjawisko, zowiecie dwa dni jenjuszem.
— W ówczas, kiedy je zowiemy tém imieniem przez grzeczność. —
Nadszedł Szatan. — A pan co o tém sądzisz?
— Nic niéwiem, prócz że mi serce biło, gdy swoją elegją czytała?
— Doprawdy! doprawdy! śmiejąc się zawołała Zenejda — to tylko dowodzi, żeś się może zakochał.
— Najmniéj — bo kocham się zawsze na zimno rzekł Szatan — Miłość i cielęcą pieczeń najlepiéj lubię na zimno. —
— Winszuję tym, w których się Pan kochasz. —
— I ja im winszuję, a do tego życzę kochać jak ja, to najbezpieczniéj.
— No — no — ale bez żartu, sąd twój o poezjach Pani Natalij.
— Poezje sądzą się biciem serca! —
— Dziś jesteś sentencjonalny jak dè Balzac, prawisz same aforyzmy. —
Szatan odszedł śmiejąc się. —
— No — no — i cóż? i cóż? pytał z kolei każdego kapitan, chcąc zbadać zdanie powszechne i zniego sobie uformować jakieś na swój prywatny użytek — I cóż?
— Bardzo piękne!
— Wszyscy to mówią i ja — i ja — bardzo — a! a! a! bardzo piękne! Nieprawdaż?
— Istotnie.
Tymek perorował:
— Ale to cudowne! prześliczne! Co za dusza! Ile obrazowości, połączonéj z głębokiemi filozoficznemi pomysły, ubranemi w szatę cudnego kroju, strojną, a nie obciążoną strojem, wytworną, a nie błyskotliwą, pełną wdzięków i prostoty razem!
— Wiészże, Tymku, żeś ty doprawdy podszalał!
— Niechybnie! i gdyby jeszcze godzina, oszalałbym może zupełnie. —
— Wielkie szczęście że daléj nie czytała! rzekł Szatan, to cię ocaliło. — Biédny Tymek, może we dwóch wypić wazę ponczu, a nie potrafi, nie upiwszy się, wysłuchać kilkuset wiérszy. Tobie mój drogi trzeba wzmocnić nerwy. Ale sza! sza! Oto Florek siada, rozkłada rękopism, pogląda po zgromadzeniu i zabiéra się czytać, żal mi Florka, co ze swoją powieścią występuje, po Natalij — Jestem pewny, że prócz wspaniałéj gospodyni, nikt go słuchać, nikt uważać tam nie będzie! Śmiészny bo z tém czytaniem!!
Choć wszyscy toż prawie mówili, poczęto jednak siadać, uciszać się i zabiérać do słuchania, przynajmniéj pozornego. Florek wodził oczyma, rozkładał rękopism, wziął go, poprawiał pukle włosów; i nareście począł swoją powieść, którą tu w całości czytelnikom dajemy, jako płód młodéj rozmarzonéj głowy, i próbkę pewnego rodzaju powieści, w stylu i sposobie dziś już podobno zużytym, a niedawno jeszcze tak nowym!!





ŻYCIE PO ŚMIERCI.
POWIEŚĆ PIJAKA.


Czy umiérał z was który? czy wiécie wy jak to ciężko, jak przykro umiérać? O! okropnie! okropnie. Ten kto za życia umiał myśléć, a nie potrafił wierzyć, o jakże boleśnie umiéra, jak boleśnie patrzy na świat, oczyma, które ostatni raz posługują jego duszy; jak smutnie myśli ta głowa, która w krótce pusta i bezduszna, jak arfa bez strun, będzie gniazdem robactwa. Ona, która koronowała to wielkie dzieło, zwane człowiekiem, ten cud przyrodzenia, który okazawszy do czego dobić się, czém być może, ginie po tém na wieki ze świata, ginie, wedle słów pisma rozpływając się w ziemi.
Piękna to była, na ów wiek, myśl, z którą usypiali Stoicy[5], ostatniém spójrzeniem mówiąc jeszcze ukochanému światu. — Do zobaczenia z tobą! Bo ludzie, ludzie i w ówczas potrzebowali nieśmiertelności; żądza jéj w sercach naszych wmurowana jest na wieki. I ten nawet co sobie życie odbiéra, myśli jeszcze o życiu swego imienia na świecie, a duszy? — gdzież? — może w jakiém niebie swojego wynalazku. Stoicy marzyli, że lata kręcąc się w wielkie koło, przyjdą znowu do tego miejsca, na którém wprzód stały; że oni znów się jak wprzódy urodzą, będą żyć jak wprzódy w tych samych ciałach, w tym samym kraju; z témiż co wprzód osobami. Przeciąg czasu, od śmierci do odrodzenia, zwał się u nich, wielkim perjodycznym rokiem. Lecz jakie smutne było to przekonanie! Nieszczęśliwy, płakać musiał stokrotnie umiérając, że był nieszczęśliwym, i że nim będzie jeszcze, nie skończoną liczbę razy, a potém cóż warto życie z fatalną ręką przeznaczenia ciążącą nad niém, życie, co tak a nie inaczéj rozwijać się musi? Teraz z wiarą niebieską Chrystusa, otworzyły się dla wszystkich wrota niebios i nieśmiertelności — lecz iluż jest niedowiarków, którzy roją wcale inną nieśmiertelność, lub nie wierzą w żadną? Posłuchajcie, co mi się raz śniło na jawie, kiedym się upił na stypie.
Czułem że umiéram. Przykro, bardzo mi przykro umiérać było, boleśnie, bo na świecie zostawał drugi koniec ogniwa, co mnie z nim wiązał jeszcze; druga połowa mnie, tyle rzeczy, tyle zamiarów i szczęście w pół tylko wypite, ledwie zaczęte, ledwie skosztowane. A tu śmierć szła, i, od świata, od szczęścia, rzucała mnie w dół głęboki. —
Lecz wy, niewiécie, co to jest tam w grobie, i u wrót grobowych, was pewnie nigdy nie chowano, wyście jeszcze nie umiérali.
Zdawało mi się, żem był chory, chory mocno; między życiem a śmiercią, zawieszony na włosku, czekałem z kąd wiatr wionie i czy mnie nazad do świata, czy tam daleko w nieznane kraje wyrzuci. Nagle, zdawało mi się, żem wpadł w Katalepsją, bo ciało moje zupełnie pozór życia straciło. Wyobraźcie sobie zégarek, którego koła przestały poruszać skazówką. Koła idą, zegar stanął. Tak i ze mną w ówczas było się działo; dusza moja żyła w ciele, ale ciało nie słuchało już jéj rozkazów i wszyscy osądzili mnie umarłym. Ja leżałem z otwartemi oczyma, nie mogąc niemi poruszyć, z rękoma, a bez władzy, bez ruchu, bez oddechu. Żadne ludzkie sposoby, ani życia we mnie dojrzéć, ani go wskrzesić nie mogły. Przy mojém łóżku, widziałem stojącą żonę z — suchémi oczyma, z założonémi rękoma. A! jéj nie skończone szczęście szło także ze mną do grobu — żałowała szczęścia swojego. —
A mnie! — niewiém — Doktór powiedział głośno, żem umarł i sam swoją ręką strojną w błyszczące pierścienie, wdział otwarte moje powieki na zeszklone i nieruchome oczy — Odemknąć ich już nie mogłem.
Usłyszałem potém, jak w koło mnie odzywały się jakieś szepty — był to paciérz za moją duszę. Potém wszystko ucichło i ja, którego tak pielęgnowano w słabości, teraz kilka godzin porzucony, sam jeden leżałem. Zapomniano już o mnie! serce mi z bólu i z gniéwu pękało — ale nie pękło, bo już i nie biło. Słyszałem różne głosy koło siebie — śmiéchy czeladzi, śpiéwy bab, obojętne żarty przychodniów. — Nié miałżem boléć nad sobą? Jeszczem nie zgnił, a już mnie zapomniano, już nie byłem sobą, już nie wzbudzałem ani uszanowania, ani żalu.
Ubrano mnie jak do grobu — pożałowali sukni nowszéj, dali najstarszą, a ci co ją na mnie wciągali, nie wiedząc o tém zapewnie, nielitościwie mną szarpiąc, dręczyli. Przyszła żona moja, i czułem jak z mego palca ściągała ślubny piérścionek — Ja nie byłem już jéj mężem, wolno jéj było po ostatnich umarłego uściskach, rzucić się ręce innego. Pierścień i przysięga nie sięgają za groby, wiara ślubowana, kończy się z życiem — Miłość? niéwiem. Moja żona zdjęła swój pierścionek.
Przecież skończyły się ubiérania, leżałem na tapczanie, w koło świéce stały. Pamiętam je, bo jedna z nich, kapała mi gorącym woskiem na głowę, druga paliła w nogę. Piekły mnie mocno, a ja czując to, ani się ruszyć, ani dać poznać że czuję, nie mogłem. Dopiéro, kiedy się przepalił stary trzewik i pończocha, kiedy ciało moje przysmażać się zaczęło, któś odstawił przeklętą świécę.
Xięża śpiéwali nademną długo, jedno i jedno, przerywając sobie czasami, gawędką, milczeniem, czasem chrapaniem nabożném, czasem niezrozumiałe pod nosem frazy, powtarzając jednostajnie i smutno.
Zacząłem myśléć. Coż to były za myśli, czegożbym niedał, gdybym je sobie teraz mógł przypomniéć — Lecz nie — niepowiedziałbym ich wam, ludziom tego świata, bo byście nie pojęli tych myśli, z tamtéj strony grobu urodzonych. Myślałem o żonie, o świecie, o sobie — wiele i smutno. A każda myśl jak kropla wody po dachu, płynęła po ubiegłych latach, spływała w grób i wsiąkała weń, na zawsze. — Wszystko na nim się kończyło.
Ciasno mi było w trumnie, poduszkę miałem z wiórów stolarskich, twardą poduszkę trupa na sen wieczny, powiérzchu obszytą kawałkiem starego atłasu, kawałkiem staréj franzli, a wewnątrz napchaną — wiórami. Wieka nad sobą nie czułem, tylko kiedy mnie brano na ramiona i wynoszono z domu, uderzyło się raz o nie, ciało moje, nos przypłaszczył — chciałem krzyknąć — nie mogłem. I posłyszałże by kto krzyk piérsi umarłego, zabitego wiekiem w trumnie — zamkniętego w paku w którym płynie na drugi świat!
Niedarmo wieko, wiekiem się zowie — bo wieki dopiéro i zgnilizna otworzyć je mogą i uwolnić z więzienia ciasnego.
W koło mnie słychać było śpiéwy — płaczu nie słyszałem i tylko ci co mnie nieśli na ramionach, uskarżali się żem był ciężki. Przykrępowanego potém do wozu wieźli do kościoła. Noc była zimna, koło mnie łakome szczury, kościelni gospodarze, biegały piszcząc po wieku trumny, ogryzały obicie, drzewo, wosk pokapany. O! jakżem im zazdrościł — one żyły, ruszały się, chodziły — ja byłem umarły. Rano, znowu usłyszałem śpiéwy głośne, a zniémi organ szumny, potém cichość, potém głos czyjś, mocny i czysty. Nikt wszakże nie płakał? gdzież była żona moja?
Śpiéwy znowu, i znowu jechałem na wozie, potém stanęliśmy i poruszono trumnę, kołysała się, a w niéj ciało moje, jak kawał drzewa. — Kołysała się, szła, szła i stanęła nagle, kołysząc się i drżąc powoli jeszcze.
Usłyszałem huk, jakby grad bił o okna, były to kamienie i piasek sypiące się na trumnę moją. Z was pewno, przez ciąg najburzliwszego życia żaden podobnego niedozna uczucia, jakie moją duszą targało, gdy mnie tak, jak kamiéń wrzucili do dołu i zasypali ziemią — zasypali tego co po niéj chodzić już nie mógł i zrobili go częścią ziemi — Kazali mu wydawać z siebie soki pożywne robactwu i rolnikom, zginąć na wieki i rozsypać się w drobne cząstki bez imienia, podobne cząstkom zgniłego zwiérza, zgniłéj rośliny, cząstki, na których nawet ręka przyrodzenia nic napisała, że dawniéj składały człowieka.
Zasypali mnie i już nic nie słyszałem potém, nastąpiła cisza grobowa. Na świecie nikt jéj z was niepojmie: bo na świecie wśród największego milczenia, szumi jeszcze powietrze, kołysząc się w przestrzeniach, falują oddalone głosy, o tysiące mil przychodzące, mówi, śpiéwa, grzmi wiatr, nawet gdy wiatru nie czuć i nie słychać — tu nie było przestrzeni, nie było powietrza, głosu, wiatru — nic — nic! Ciągle ta sama cichość, ta sama twarda poduszka pod głową — okropne milczenie! Zdawało mi się, że cały świat ze mną umrzéć musiał. Jak długo to trwało, niewiém. Czémże miałem czas mierzyć, nic nie robiąc, nic nie słysząc, nic nie widząc? Dla mnie, wiek i chwila, godzina i wieczność, równe były. Ciemność ciągła, ciągłe milczenie, potém uczułem straszne zimno, rozchodzące się po całém ciele, przejmujące, ściskające. — Zaczęło się od nóg, głowy i twarzy. Zdawało się jakby wiatr mroźny chodził po kościach i dmuchał w żyły, dął w piérsi, latał po głowie. A w téj chwili, na któréj opisanie nie wystarczyłyby cienie wszystkich świata języków, w téj chwili przychodziły mi jeszcze myśli straszne, wspomnienia młodości, miłości, żony — roskoszy.
A zimno było tak okropne, tak ściskało za serce — Widziałem przed sobą siwego ojca i domek nasz mały i kominek przy którym siadaliśmy z Marynią, marzyć o wczorajszych ciérpieniach, o jutrzejszém szczęściu, o wieczności. — A! takaż to będzie wieczność? pytałem siebie. Długo bardzo marzłem od tego zimna, potém uczułem, jakby mnóstwo mrówek chodzących po mojém ciele i boleść lekką rozciągającą się po mnie, jak gdyby kto przykrył całe ciało drucianą koszulą i wbijał ją w nie — Uczułem potém jak suknia, w któréj przechodziłem lat kilkadziesiąt od kolébki, opadać ze mnie zaczęła i zmieniła się w miljony robactwa. To robactwo, było dziécięciem mego ciała, pełno go było — pełzało po nagich już prawie kościach. Część mnie samego przemieniła się w nie, cząstka mojéj duszy, poszła za każdą cząstką ciała, reszta tylko trzymała się przy kościach, sprężynach machiny, z któréj zdjęto zasłony i maskę. Ja, nie byłem już sobą, przemieniłem się w robactwo, dusza moja wprzódy silna i jedna, rozdrobiła się teraz na tysiąc części, rozlała po kościach, po robakach, po pruchnie, po ziemi. A ja żyłem! straszneż to było życie. —
Przyszły szczury i myszy z kościołka w odwiedziny do mnie, gryzły reszty pozostałe mego trupa — nieczułem bólu. — Wyjadły mi reszty serca, mózgu zaschłego, oczów, najdroższych organizmu ludzkiego klejnotów — poniosły je i poszły.
Przyszedł kret, któremu po nad czaszkę moją, wypadała droga jego wiodąca go zawsze ku północy, ale tén daléj poszedł nic nie tknąwszy.
Potém niewiém jak i którędy przypełzły żaby, mieścić się w szczelinach próżnych mego wązkiego mieszkania. Rzędem usiadły koło nóg, koło głowy, na głowie, na piérsiach; napełniły wszystkie zakątki i usiadłszy skrzeczały czasem smutnie nademną, moją pieśń śmierci. Oczy ich świéciły w ciemnościach, jasno błyszczące, a one same siedziały nieruchome długim rzędem z obu stron i nuciły, i nuciły. — Zdało mi się, żem je rozumiał:

„Oto śpisz i śpisz na wieki, a twoi cię opuścili, a ciało twoje poszło od ciebie,
i świat ci zniknął i nadzieje i — wszystko. A serce twoje gryzą myszy i wspomnienia, a żona twoja skacze wesoła, a krewni twoi dawno zrzucili żałobę, a grób twój trawą porasta, a ty śpisz i śpisz na wieki!

Robaczki, którym ja dałem życie, znikły już były i przemieniły się w proch. Proch ten z oddechem, z pokarmy, poszedł w ludzi, a z nim zarody robactwa, co się aż w trumnie obudzić miały i ożyć. Z całego dawnego mnie, zostały tylko kości białe, rozsypane jak paciórki, które wiążący sznurek rozerwał się w ręku pobożnéj kobiéty, a one rozsypały się i leżały. Wczaszce mojéj siedziała królowa żab i spała w mieszkaniu próżném, zgasłego rozumu. Potém poszły i żaby, a ja zostałem sam jeden. Przyszła ziemia, zawaliwszy do reszty wieko trumny, przyszła i ścisnęła kości moje, matka ukochana, z któréj łona wyszedłem, która mnie karmiła, młodość moją i miłość swémi wiosny kołysała, która, gdym już ludziom był nieużyteczny, nieodrzuciła mnie i wzięła nazad do siebie na wieki — matka, prawdziwa matka!
A ja żyłem, żyłem ciągle — w koło mnie ziemia i kamienie, duszy mojéj ostatki kryły się po kościach, obsypanych żółtym piaskiem do koła, kamieniami i kośćmi, takich jak ja, smętarnych mieszkańców.
Potém, wreście i kości moje butwiéć i rozsypywać się zaczęły na proch, a biédna dusza znowu rozsypywać się musiała, aby każdy proszek ożywić. Prochy moje zmięszały się z ziemią, rozbiegłem się na wszystkie strony. Jedne cząstki poszły w powietrze, drugie zostały w ziemi, czekając swego dalszego przeznaczenia, inne wydobyły się powoli nad powierzchnią.
Potém, jedne z nich wcisnęły się przez łodygę do kwiatu i błyszczały w jego kielichu, drugie z powietrzem weszły w ludzi, inne wędrowne przelatywały po nad ziemią, szukając schronienia, przytułku — żywota nowego.
I rozeszły się daleko, kwiat w jednę, człowiek w drugą, a pył w trzecią stronę — dusza z niémi poszła — poszła po kawałeczku. Części jéj niepoznając się nawet, potrącały się w powietrzu, spotykały się w wodzie, w kamieniu, w roslinie, w zwierzęciu, przebiegały tysiąc przemian, tysiące życia, śmierci tysiące i żadna nie zginęła — Szły tylko wędrowne szukać coraz innego bytu, innych uczuć, innéj śmierci!
Obijały się nieraz o dom, w którym mieszkałem, o wody moje niegdyś ulubione, o drzewa które sadziłem, a w które potém weszła część mnie samego — żona nawet, niewiedząc o tém, Artemizją była i pożywała popioły mężowskie.
I z jednego życia ludzkiego przeszedłem w tyle maleńkich i krótkich, jednodniowych, że byłem rozerwany jak serce dziewczyny, w chwili gdy chce kochać i niewié tylko, kogo ma obrać. Tułałem się wędrownik po słońcu, po gwiazdach, w piorunach i chmurach — a potém — potém. —
Wylano mi wiadro zimnéj wody na głowę i — wszystko się skończyło — wytrzéźwiłem się. — To najprawdziwsza rzecz, z całéj mojéj historij.


— Szkoda tylko, zawołał Szambellan, że tego wiadra wody na głowę, nie wylano Asanu wcześniéj.
W czasie czytania powieści rozmaite były wrażenia słuchaczów. Jedni, jak Łucja, Marja, Koralja, Zenejda, Szatan nawet, zdawali się dziwny pomysł autora pochwalać i czuć z nim tę szczególną sytuacją, drudzy wykrzywiali się z obrzydzenia, ruszali ramiony, kiwali głowami i spluwali. Szambellan śmiał się do sufitu i ramiona ciągle trzymał do góry. Anna z politowaniem patrzała na Florka, Natalja z ogniem; a poczciwa Prezesowa nic nie rozumiała.
Ledwie się skończyło czytanie, głosy i zdania najsprzeczniejsze słyszéć się dały ze stron wszystkich, szczęściem Florek przewidując burzę, wyniósł się po cichu, dopieroż nie hamowana niczém krytyka, puściła sobie cugle.
— To szalony! do Czubków z nim, do czubków, zawołał Szambellan; konsyljarz Meyorbach, uśmiéchał się.
— Nic nowego, rzekł, doktryna stara jak Pytagoras i Metampsychoza, wtłoczona w mały, nie bez wartości artystycznéj, ale niedbale rzucony i nie wykończony obrazek, i doktryna z resztą wszystkich materyjalistów i Pana P. Leroux w szczególności, doktryna ściśle wziąwszy i w panteizm wkraczająca.
— Niechby się jak z grzéchu z téj powieści spowiadał, rzekł z zapałem drogi konsyljarz S — on nawet nie chrześcianin, on obłąkany. — Muszę mu dać do czytania wieczory De maistra, trzeba tego szaleńca nawrócić.
Szatan śmiał się. —
— Ale po cóż panowie przypisujecie małéj powiasteczce, większe niż ma znaczenie? Jużci to nie wyraz opinij jego? bo —
— Bo dusza, to monada! zakrzyczał konsyljarz S — a on ją dzieli — to głupstwo!
— Ależ to obrazek, fantazja! wołał Szatan — wszak za grzéch malarzowi niémacie, co maluje furje i duchy — choć w nie niewierzycie?
— To co innego. —
— To zupełnie jedno. —
— Ale to gorzéj herezij, bo materjalizm obrzydły! bezbożny. —
— Ale to obrazek bez konsekwencij.
— A więc go niebyło malować! rzekł Szambellan, do czego te brudy, smrody i głupstwa! Patrzcie asanowie, coście z pięknéj zrobili literatury, z literatury co będąc klassyczną, zdawała wam się zimną, bo malowała tylko wytworne i piękne rzeczy — Patrzcie coście z niéj zrobili, brudny ściek, kałużę — kloakę!
Na to słowo, którego w zapale wymówionego damy niby nie słyszały, zaczęto się śmiać, Szambellan usiadł zadyszany, a Szatan się odezwał biorąc za kapelusz.
— Wolę z biédy tę brudną fantazją, w któréj podobno niéma sensu, ale jest przynajmniéj trochę życia, niż tłumaczenie umarłych i dawno pogrzebionych piękności klassycznych.
Szambellan, wziął to za osobliwość i porywając za sextern z kieszeni. —
— Ażebym, rzekł, dowiódł Panu, iż tłumaczenie może miéć życie, proszę oto posłuchać, tę jedną pieśń Enejdy. —
Ale na pogróżkę Szambellana począł się rozruch w salonie największy i nim podniósł głos, nie było nikogo, prócz Zenejdy, Natalij i Prezesowéj — One go musiały słuchać do piérwszéj po północy. Tak się skończył piérwszy wieczór literacki u Natalij.




II.
KILKU CHUDYCH LITERATÓW.

ROZDZIAŁ II.



NIEWIÉM czy kogo tak dusi atmosfera miasta i salonów, jak autora téj powieści; nie wiém czy komu, tak tęskno, nawet w xiążce, za spokojną (nie zawsze) wesołą, świéżą jak ją Bóg stworzył, wioską naszą. W tych murach brudno–popstrzonych co cię dzielą od zielonych pól, od niebieskich wstęg wody, od gór, od lasów cieniowanych tak cudnie w wszystkie kolory zielone, jakie być mogą — w tych o jakże ciasno, duszno, smutno, i ludzie w nich, jak dziwnie wyglądają! Karzełki w gniazdku z gliny, kamuszków i kawałków drzewa, co niezajrzawszy na Boży świat, od całego świata Bożego, mniemają się lepszémi, dla tego że mają świéże i świécące sukmanki, trochę dziwniejszy stroik, trochę przystojniejszy łachman, na ramionach.
Jakże litościwie i wzgardliwie, patrzy mieszkaniec miasta, na wieśniaka, jak mu się on wydaje cofnionym, jak obcym postępowi, ruchowi, jak śmiésznym! A na odwrót, wieśniakowi, jak niewiedziéć dla czego, mieszkaniec miasta, straszny jest, poważny, wielki! Jak w obliczu jego drobnieje biédny parafianin. Dla czego? niewiém — może właśnie dla tego, że zawsze człowiek błyskotny, fałsz nad nagą szorstką prawdę przekłada, i że najwyższa wielkość ziemska, ustępować musi, — wzniesionemu na podłatane szczudła nicestwu.
Tak myślał, lub podobnie August, którego już męczył pobyt w Warszawie, życie zbyt dla niego fraszkami zajęte, a za mało swobodne, zbyt chyże, zbyt skrzydlate. I jednego poranku — spytał Stasia, czyby niewrócili do domu?
— Ja? nie czuję w sobie téj ochoty wcale, ledwiem porobił znajomości, ledwie życie sobie przygotowałem, chcesz abym wracał?
A Matylda?
Staś spuścił głowę i mruknął.
— Juściż, nie mogę być zawsze z nią — Napiszę do niéj, że jeszcze czas jakiś. —
— Rozumiem, rzekł August, jeszcze za nią nie tęsknisz — Zdaje mi się, żem się w rachubie mojéj omylił, — kto wié, czy miasto kontrastem, da ci uczuć wartość wsi?
— Dotąd, nic podobnego nie przewiduję — lubię miasto. —
— To dziwna! Niepojmuję, jak można dłużéj nad tydzień lubić miasto!
C’est selon.
— Zapewne, ale mi nie będziesz miał za złe gdy powrócę do domu. —
— Bynajmniéj! Staś niepowiedział całéj swej myśli; nietylko bowiem Augustowi za złe niémiał powrotu, ale się prawie cieszył z tego, bo swobodniejszym zostawał, sam jeden, a nikt go pytać, kontrollować, patrzéć na niego niémiał prawa. — Wprawdzie wyprowadził Augusta aż na Pragę, siostrzeniec, pożegnał najczuléj, uściskał, przyrzekł prędko powracać, a jednak w duchu myślał:
— Będę swobodny, będę daleko swobodniejszy.
August siadając do powozu, ścisnął za rękę Stanisława i patrząc mu w oczy, te na ostatku, rzekł słowa. —
— Słuchaj Stasiu, zawsze się o ciebie boję, bo masz głowę płomienistą i łatwo ci głupstwo zrobić. Uczyń to dla mnie, nie wdawaj się w zbyt ścisłe z nikim tutaj stosunki, nie zakochaj proszę dobrowolnie, jak to ty umiesz łatwo, i pamiętaj, że drugiéj Matyldy, niéma na świecie, a twoja Matylda płacze!
Staś wracając dorożką do miasta, komentował słowa wujowskie po swojemu.
— Matylda! Matylda! Sam wuj wié, że kochać się w niéj nié mogę — szanuję ją, kocham nawet, ale to cale inna miłość, a téj na życie nie wystarcza! Dając moją miłość innéj, nic nie odbiéram Matyldzie — bo jéj już niéma. —
Co to za rozumni ludzie byli ci Rzymianie, mówił sobie daléj — oni kobiétę rozdzielili na dwie połowy. Jedną kobiétą była matrona rzymska, która siedziała w domu i przędła kądziel i wychowywała dzieci, a przebytek jéj, dawał obywatelowi rzymskiemu uczucia poważne, święte, spokojne — Drugą była Lais, to uosobienie miłości gorącéj, dodniowéj, szalonéj; do niéj civis romanus szedł po miłość szaloną, któréj mu brakło w domu. Tym sposobem kompletowało się życie. Jedna kobiéta, dopełniała drugą, a obie, czyniły człowieka zupełnie szczęśliwym!
Staś sam się rozśmiał głośno z nie mądréj myśli swojéj, która i głupią była i nienową.
— A! Karusia, dodał, Karusia, co za Lais by z niéj była, gdyby ją spokusić czém można, ale uparta jak muł, w swojéj dziwnéj miłości dla Tymka. Przecież niedarmo noszę głowę na karku i dać temu radę muszę, gdym już postanowił.
Staś zamyślił się, kazał jechać na ulicę, gdzie była kawiarnia, i odprawiwszy dorożkarza, wszedł do niéj.
Była to godzina nadwieczorna, osób dosyć, billard oświécony już i zajęty, Markier liczył głośno, Karusia się krzątała z kąta w kąt, ale smutna, ze spuszczoną głową, zamyślona i nie swoja, choć Tymek rozparty perorował na kanapie, w gronie słuchaczy. Właśnie z uniesieniem, exaltacją i przyzwoitą w takim razie, a prawie konieczną amplifikacją, która się kłamstwem nazywać nie może (bo autor sam wierzy w to co mówi) — Tymek malował wczorajsze literackie posiedzenie. —
— Uniesienie mówił, doszło do najwyższego stopnia, wszyscy mieli łzy w oczach, kobiéty, zakrywały się chustkami, mężczyźni wznosili ręce —
— A! a! kochany Tymku, przerwał Staś, cóż to opisujesz?
— A wczorajsze?
— Kiedyż to było!
— Tyś jeden był zimny i nic nie widział, nie wdawaj się więc w to, a ja ciągnę daléj — Ona, podobną była Korynnie, godzili się na to wszyscy — natchnione jéj oblicze boskiém światłem jaśniało —
Karusia w téj chwili ruszyła ramionami, a Staś co się do niéj zbliżył, szepnął —
— A cóż, albo mu możesz wierzyć jeszcze?
On się w niéj kocha.
Karusia ruszyła ramiony, spójrzała na Stasia i dała mu jakiś tajemniczy znak palcem na ustach —
— Słowem, mówił Tymek, był to wieczór jedyny, niepamiętny, a co wzbudził zazdrości, co zawiści, ilu upokorzył, ilu niedawno wywyższonych, poniżył w oczach ludzi i własnych, czego nigdy nie przebaczą. Przygotowałem opis téj pamiętnéj uroczystości do następnego numeru mojego dziennika — Zobaczycie!
Zaczęto mówić między sobą — W tém drzwi Kawiarni otwarły się i jakaś figura zgarbiona we fraku jednym mimo chłodu, w zatłuszczonéj czapeczce watowanéj, na któréj dnie błyskał biały papiér, weszła — Tymek trącił łokciem Stanisława i szepnął mu.
— Zginęliśmy,uciekajmy, prenumerata przyszła.
— Kto?
— Powiadam ci prenumerata!
Tym czasem rzedniało koło i wszyscy się powoli usuwali, na widok jegomości, który z miną pokorną, poprawując włosy i zdejmując brudne rękawiczki, szedł wolnym krokiem daléj.
Był to człowiek lat pięćdziesięciu, mały, zgarbiony, na twarzy noszący ślady burzliwego a nadewszystko może pijanego życia, oczy czerwone, nos granatowy, pryszcze po czole — Na nim spodenki czarne krótkie, buty wykrzywione, frak zapięty na tyle, ile ich było guzików, chustka obdarta na szyi. Z kieszeni, z za fraka, z czapki, wyglądały papiéry.
Był to niestety — literat! a literat zbiérający prenumeratę na dzieło poetyczne, które od lat dziesięciu co miesiąc z pod prassy wyjść miało.
Ujrzawszy Tymka poskoczył ku niemu, poufale podając mu rękę i poglądając ciekawie na Stasia.
Kochanego Redaktora — tego to — Jakże się ma — tego to — Nigdy w domu znaleść nie można —
— Prawda, i teraz właśnie, nie mam czasu i idę —
— Ależ tylko chwilkę — bo mam cóś ważnego —
— I ja także, interess niezmiernie ważny a nieciérpiący zwłoki —
— Chwileczkę tylko — rzekł literat — kto to taki, szepnął na ucho do Tymka, wskazując Stasia —
— Nieznam dobrze —
— Daj mu bilet? Czy trochę czyta?
— Niewiém prawdziwie —
— Zaprezentuj mnie —
— Mało go znam sam —
— To nie szkodzi —
I posunął się do Stasia — z uśmiéchem.
— Darujesz Asan Dobrodziéj mojéj śmiałości że się ku niemu posuwam, ale interess powszechnego dobra i literatury narodowéj powoduje mnie, że się ośmielam prezentować, jestem Hilary Szczepiorkowski — Imie moje zapewne mu znane, literat i poeta, podupadły na sytuacij, ale nie na umyśle, nie na odwadze, nie na miłości dobra powszechnego — Jestem w trakcie publikacij dzieła, do którego może i Asan Dobrodziéj, przyłożyć się zechcesz — Bilet kosztuje złotych dziesięć, dzieło wychodzi w tym miesiącu. —
Staś wyciągnął złotych dziesięć i dał mu je w milczeniu.
— Proszęż wziąść bilet, rzekł Literat z dumą, nie jest to żadna jałmużna, bo bym jéj nie przyjął — Niechże mam zaszczyt wiedziéć dostojne imie pańskie.
Staś mu je rzucił półgębkiem, a literat niby skrupulatnie zapisał.
W téj chwili dał się słyszéć tuż głos silny, wysokiego, marsowatego mężczyzny, który stanął tuż, patrzał i odezwał się do P. Hilarego Szczepiorkowskiego. —
— I nie wstydzisz się Waćpan.
— A! to ten oszust! zawołał Pan Hilary, chowając papiéry, to ten oszust.
— Ty sam oszust jesteś! ty sam, krzyczał wysoki mężczyzna — idź mi z tąd precz, bo cię kolanem wyproszę za drzwi — Otóż znowu kogoś na swoją prenumeratę złapał!
To mówiąc wysoki bakembardzisty mężczyzna, usiadł z poufałością obok Tymka, który się marszczył na niego i zakładając nogę na nogę, mówił.
— Co to za bezwstyd. I ten człowiek co tyle literaturze krzywdy, nosząc imie literata wyrządza, co się po szynkowniach codziennie wala, znajdzie zawsze kogoś, co mu pomoże do pijaństwa i da się wywiéść w pole — a ludzie pracowici, sumienni, jak ja naprzykład, giną w nędzy. —
— A ha! rozumiém! rzekł w sobie Staś, więc i to literat!
— Do kogoż się udać! Panowie głusi są na głos dobra publicznego.
— Znowu tedy dobro publiczne, szepnął Tymek do Stasia.
— Xięgarze, to spekulatorowie — to niegodni kupcy — człowiek z talentem wyjść nie może z położenia swego i stać się użytecznym krajowi — ojczyźnie — współziomkom.
Tymku, przerwał, każ mi dać kieliszek miętówki? Karusiu, Tymek płaci za mnie kiéliszek miętówki! Nieprawdaż?
Kto to taki ten panicz? spytał cicho. —
— Mało go znam!
— Ale przecie — co ludzkiego?
— Niewiém — nie mogę sądzić. —
— Czy można u niego co urwać?
— Wątpię.
Ogromny bakembardzista, wlepił oczy w Stasia, chcąc w nim sympatją wzbudzić.
— O! czasy, rzekł, czasy! (wypiwszy miętówkę —) nikt nie chce przyjść w pomoc prawdziwym talentom.
— To prawda, zawołał wpadający w téj chwili Szatan, który na prawo i lewo ściskał wszystkich za ręce. Ot naprzykład, szanowny nasz Serapion — (wskazał bakembardzistę) ma prawdziwy talent trwonienia piéniędzy, a nikt tego talentu wspiérać nie myśli.
— Żartowniś! Mam przecie i inne talenta!
— Tak! grasz doskonale w billard. —
— A literatura?
— A literat jesteś, jak ja astronom — kochanku. Póki będziesz na swój literacki talent rachował, swiécić możesz bokami, do skończenia świata, lub skończenia życia przynajmniéj. —
Serapion zamilkł pogardliwie i brał za czapkę, chcąc odchodzić — ale w pół drogi zwrócił się do Stasia.
— Widziałem jak Pan byłeś łaskaw, na niejednego oszusta, może zechcesz wesprzéć prawdziwszy talent (nie chwaląc się) i uczciwego człowieka.
— Powiada że się nie chwali! przerwał Szatan. —
— Czém że mogę mu być pomocnym?
— Właśnie wydaję dzieło moje, o stanowisku teraźniejszém poezij i literatury do społeczności. —
— Bilet kosztuje złotych pięć — dodał Szatan — Staś się wymówił że niémiał piéniędzy. Bakembardzista mrucząc wyszedł i trzasnął drzwiami za sobą.
— Doskonałe było spotkanie, szkoda że krótkie, zawołał Tymek, Serapion z Hilarym!
— Poczubili się? —
— Nie, tylko Serapion zmusił go do odwrótu — exasperowany tém, że wszedł na samo wzięcie biletu.
Najwięcéj się śmiéjący ze zdarzenia, był jakiś jegomość tłusty, blady, blondyn, w okularach złotych, który nałożył w téj chwili paletot i żegnał Tymka, bo odchodził.
— Kto to? spytał Staś. —
— O i to cała historja! rzekł Tymek, każ podać dwie szklanki herbaty, a ja ci ją opowiém, jeśli masz czas słuchać.
Staś, który nie bez przyczyny dosiadywał w kawiarni, spoglądając raz w raz na zwijającą się Karusię — zasiadł do słuchania historij tłustego i bladego człowieczka.
— A naprzód, ozwał się Tymek — wiédz że tłuściutkie to, łysiutkie, bladziutkie stworzeńko, jest sławnym literatem. U nas sławnym jest, kogo pięćdziesiąt razy wydrukują, choćby niewiém z jakich przyczyn i dla czego. Jest to więc literat i sławny — musisz znać jego nazwisko? Ale wiészże, jak przyszedł do swojéj sławy i pewnéj — spokojnéj exystencij? Tu dopiéro dramat cały, cała historja. Wiadomo ci, że xięgarze świata całego, nie są ludzie wielce ceniący wykluwające się talenta — oni chcą nadewszystko piéniędzy i mają słuszność po swojemu zupełną — Oni lubią talenta co im dają zysk, rzecz naturalna! trzeba być mecenasem, aby drukować bez widoków korzyści — a u nas i Mecenasowi bez rachunku pewnego nie drukują — Ludzie na xięgarzy krzyczą i po części mają także słuszność, bo ten kto się zbogacił na literaturze i tworach umysłowych, obowiązany jest trochę, cóś potém dla niéj uczynić. — Nasz literat jak wszyscy literaci, zaczął od tego, że był maleńki i chudy, i bez sposobu do życia, bez funduszów; a coś mu tam kręciło się po głowie, jakby ochotka do pisania. — Począł tedy od napisania tragedij wiérszem, w pięciu aktach z prologiem, tragedij, jakie piszą wszyscy studenci w szóstéj klassie, kochając się w kuzynkach, lub ciotecznych swych siostrach.
Napisawszy tragedją (sam mi to najjaśniéj w świecie opowiadał) — wyobraził sobie, że zrobił fortunę, że mu za nią zapłacą ogromną summę, i przepisawszy ją na czysto, na papiérze złoto-brzeżnym, związawszy wstążką niebieską, jednego ranku puścił się do xięgarza. Było to w owych szczęśliwych czasach, o których i dziś z westchnieniem wspominają ci panowie, kiedy stary Z... za tłumaczenie tragedij, płacił Brodzińskiemu pięć czerwonych złotych, a poczciwy Brodziński rad był niewymownie z honorarjum. Dzieła czysto literackie naówczas nie miały wielkiego pokupu, i wydawano je, albo prenumeratą opieszałą, albo własnym kosztem, albo nie wydawano wcale. Pojmujesz więc, że xięgarz, do którego naiwnie z rękopismem udał się nasz przyszły sławny człowiek, admirując wstążeczki, kalligrafją, papiér złotobrzeżny, na wyprawę dziełka wyexpensowany — spytał zupełnie serjo autora coby życzył sobie z tém uczynić, i czy swoim kosztem drukować zamyślał.
— Ja — nie, ale ja bym ustąpił — rzekł skromnie autor, i nie będę wymagającym. Xięgarz mocno się wpatrzył w młodzika potém w podłogę i odrzekł:
— Ja poezij kosztem moim nie drukuję — Odszedł tedy do drugiego, trzeciego i czwartego, a wszyscy mówili, że wydają tylko dzieła naukowe, xięgi szkolne i t. p.
Kończąc smutny ten obchód (rodzaj konduktu) nasz autor znacznie spuścił nosa na kwintę i powrócił do piérwszego xięgarza, co mu się najprzystępniejszym wydał.
— Proszę Pana, rzekł, co ja mam z tém zrobić?
— To zależy zupełnie od Pana. —
— Nikt nie chce nabyć rękopismu.
Xięgarz go przerzucił, pokiwał głową. —
— Jabym wcale nie był wymagającym, dodał autor — jestem w położeniu. —
— Cóżbyś Pan chciał? spytał xięgarz.
— Chociaż to jest bardzo niewiele, ale stosując się do okoliczności — tysiąc złotych.
Xięgarz słysząc to zaczął się tak mocno śmiać, że rękopism upuścił, wziął się za boki, i wywołał śmiéchem swoim co było za sklepem pomocników, buchaltera, pisarza i chłopca.
— Co się to jemu stało? pomyślał autor. Czy on się śmieje, żem ja mało zacenił?
— A! nieoszacowany! nieoszacowany! wołał brzuchaty xięgarz — dalipan nie oszacowany! Chce tysiąc złotych. —
Autor pokraśniał cały, ale stał jeszcze patrząc na wesołego bibliopolę, któremu się brzuch trząsł jak galareta.
— Pozwolisz się Pan spytać, rzekł wreście — co w tém tak śmiésznego!
— Ach! Panie — ach! cha! cha! To pytanie! cha! cha! ale to wyśmiénite! nieoszacowane!
— Cóż tak doskonałego!
Bibliopola powstał nareście i usiłując utrzymać śmiéch, co go jeszcze dusił — rzekł:
— Pan cenisz umiarkowanie tysiąc złotych to, czegobym niewziął, gdybyś mi dawał darmo.
Autor pobladł i osłupiał.
— Jestże to tak złe?
— To nawet o ile mogę z dwukrotnie rzuconego wejrzenia miarkować, nie jest wcale złe — Tak, ni dobre bardzo, ni téż bardzo złe, a trochę obiecujące.
— Więc cóż śmiésznego? spytał autor.
— WCPan niewiész, odrzekł mu bibliopola serjo, że najsławniejsi autorowie nasi, Pan N. — Pan B. — nie biorą dziesiątéj części honorariów, jakich Pan zażądałeś.
— Dla czego?
— Bo my nikomu nié mamy zwyczaju płacić!
— Jak to? nic?
— Nic, lub jak nic — xiążek trochę, a często i tego nawet nie dajemy. —
— Z czegoż ci Panowie żyją, naiwnie spytał autor.
— A to doskonały exemplarz, zawołał bibliopola, z kądże WCPan przyjechałeś, że nie wiész, iż ci Panowie są urzędnikami, professorami, obywatelami, a żaden na honoraria nie rachuje wcale — WPan przybywasz chyba świéżo z Jerozolimy?
— Nie, Panie, z Pociejowa!
— Tém gorzéj, że nic nie wiész, i mogłeś na to rachować, za co trzy grosze nie weźmiesz, a wyexpensowałeś na wstążeczki i papiér nie mało. —
— Ależ Panie wszelka praca się płaci, miałażby ta jedna?
— Ta jedna nic nie daje, prócz, przy najszczęśliwszym składzie rzeczy — trochę sławy — a sławą żyć niemożna, chyba umarłym.
— Ależ przecie to nie wszędzie tak jest? spytał oburzony autor.
— A gdzie jest inaczéj, to jest źle, odrzekł bibliopola — bo tam piszą dla piéniedzy nie z natchnienia, i piszą pośpiesznie, piszą co diabła warto.
To mówiąc bibliopola podał Rękopism naszemu autorowi, a popatrzywszy mu w oczy, już serjo spytał.
— W istocie żal mi Waćpana, co Waćpan umiész? —
— Jakto? Panie. —
— Do czego czujesz się zdolnym? — oprócz tysiąc złotowych tragedij?
— Niewiém.
— WPan niémasz żadnego funduszu?
— Najmniéjszego. —
— Zostań Wacpan u mnie na dziś, kiedy chcesz, sprobuję go.
Ón, niémając nic do wyboru, został. Około południa, nadszedł do zimnéj izdebki za xięgarnią bibliopola i siadłszy, rzekł.
— Sprobuj Waść, czy nie potrafisz mi napisać grammatyki łacińskiéj!
— Ale ja mało umiém łaciny i —
— To nic nie szkodzi, to najmniéjsza. Weźmiesz Pan pięć grammatyk łacińskich, i z nich wyjmując na przemian ułożysz szóstą.
Ale w niéj niebędzie nic nowego?
— Co WPanu do tego — Chcesz? probuj — Daję od arkusza druku po złotych pięć, jeśli będzie dobra, i stół u mnie — Ale naprzód chcę widziéć, jak sobie dasz radę. Umiész że choć cokolwiek po łacinie?
— Trochę ze szkół.
— To dość — siadaj i probuj.
Biédny musiał siąść do téj roboty bez nazwiska i celu, a że istotnie, niémając talentu może, miał trochę sprytu, piérwsze rozdziały ułożył dość dobrze. Przyniósł je xięgarzowi, który był podobno jezuickich szkół uczniem, sam przejrzał grammatykę, wskazał co potrzeba było uzupełnić, dodać, i definitive zawarł umowę z nim o dostarczenie grammatyki.
Gdy została skończona, bibliopola w części piéniędzmi, w części xiążkami zaspokoił autora i w dodatku, powiedział mu. —
— Widzisz Wacpan, to daleko lepsze od tragedij i jeszcze mi powinieneś podziękować, boś się poduczył łaciny, a teraz będziesz mógł, jako autor grammatyki dawać lekcje prywatne tego języka.
Tak się i stało — Grześ miał już przynajmniéj co jeść i pić, czém się okryć, tym czasem xięgarz zarobił na grammatyce, którą dla szkół przyjęto, za jego staraniem, około dwudziestu tysięcy złotych. I jakież było podziwienie autora, gdy wyczytał w pamiętniku, takie sprawozdanie ze swego dzieła. Pamiętnik wychodził w drukarni tegoż bibliopoli.
— „Jeden z młodych, skromnych uczonych naszych, który długo zastanawiał się nad wadami dotąd exystujących dla młodzieży przeznaczonych grammatyk łacińskiego języka; ułożył nową, pełną zalet xięgę elementarną tego rodzaju. Wszystko co poprzednicy jego, mianowicie niemieccy filologowie, uczynili na téj niwie, obcém mu nie było, korzystał z doświadczenia wszystkich, dodał wiele własnych pomysłów trafnych, objaśniających tę trudną dla młodzieży, a tak niezbędną naukę — słowem wywiązał się z swéj pracy — z pełną zalet sumiennością i ścisłością u nas bezprzykładną. Grammatyka ta daleko za sobą, wszystkie poprzednio wydane zostawia, a przeto zalecamy ją najmocniéj młodzieży naszéj“ etc. —
— To dziwna rzecz, zawołał w sobie Grześ, jak téż to łatwo pisać naukowe xiążki.
— A wiész Wacpan co, rzekł do wchodzącego bibliopola — właśnie cię potrzebuję.
— Cóż, czy znowu do grammatyki?
— Nie — całkiem co innego. Potrzeba mi historij powszechnéj skróconéj dla szkół.
— Mało jej umiém bardzo.
— Waćpan wiész, że to nic nie znaczy — nauczysz się pisząc. Historja ma miéc tomów trzy, po kart tyle a tyle, oto pomoce, a oto zadatek, idź, siadaj i pisz. —
Grześ napisał historją powszechną, zupełnie tak jak grammatykę, dostał za nią kilkaset złotych, xięgarz zarobił kilkadziesiąt tysięcy, a tym czasem imie uczonego poczęło się przebijać między ludzi.
Xięgarzowi potrzeba było jeszcze Jeografij, a potém Kucharza doskonałego, Grześ napisał Jeografją i takiego doskonałego Kucharza, że go nikt zrozumiéć i według niego zgotować nie mógł, irrytował więc ciekawie. Ale to nic nie znaczyło, bibliopola zarabiał, bo umiał wieść swój handel, i jak sam powiadał, w błazeństwa, to jest poezje, powiastki i dramata się nie wdawał, co i synowi potém, pod błogosławieństwem przekazał.
Grześ pracując ciągle, trochę się poduczył, a z pomocą bibliopoli, został nauczycielem, z początku w niższych klassach, potém w wyższéj szkole.
Takim sposobem zrobił, jak mówią karjerę, i dziś choć anonyme i pseudonyme, jakkolwiek professor, pisze jeszcze na zażądanie xięgarzy, co mu tylko rozkażą. — Ostatnie jego dzieło jest o medycynie, dla wieśniaków i ludu. —
Teraz już drożéj mu płacą, ożenił się, zagospodarował i oddał kilkanaście tysięcy na procent, czego by pewnie nie doszedł, pisząc tragedje.
— A wiesz, przerwał Stanisław, że pewien jestem, iż się dobrze stało, tak jak się stało. Ten człowiek miał mały, mierny, może żaden prawie talencik, byłby zeszedł na Hilarego, gdyby uparcie wiérsze pisał. Inny na jego miejscu, z prawdziwszém natchnieniem, poszedł by swoją drogą i albo upadł, albo zwyciężył. Znam jednego, co podobnie począwszy, jak Grześ — milczy teraz i pisze dla siebie, a pracuje na życie. Literatura jest mu tylko zatrudnieniem serdeczném. —
— Któż to jeźli wolno wiedziéć, spytał Tymek ciekawie. —
— Znasz Leonarda malarza. —
— I siostrę jego Leosię — i brata jego Roberta — więc cóż?
— Brat Robert. —
— Juściż nie o nim mówisz zapewne, bo ten Bogu ducha winien, pracuje w kancellarij i więcéj nic. —
— Dowód że go nic nie znasz. — Jest to jeden z tych prawdziwie utalentowanych ludzi, co pracują w cieniu i milczeniu, którym nie potrzeba, ani oklasków, ani nagrody, bo im literatura sama, za wszystko płaci.
— Gdyby mi to kto inny mówił, myślałbym że żartuje, ale tobie mimowolnie wierzę — Robert literat! Ale co za mruczek, żeby niechciéć nawet sprobować, drukować, i nie dać mi artykułu do Dziennika! Wiész co — chodźmy do nich.
— Może późno — mruknął Staś obracając się ku Karusi. —
— Ale nie, chodźmy, chodźmy, zawołał Tymek — pomożesz mi namówić go do pisania, do drukowania, zrobim z niego użytecznego pisarza — Chodźmy.
Staś dał się namówić, poszli. —
Na drugiém piętrze, ciemnego domu, którego wschody ledwie z rzadka dwóma latarenkami łojowémi oświécone były, zapukali do zamkniętych drzwi — Leosia przybiegła otworzyć i poprzedziła ich przez prawie ciemną malarnię, do pokoiku, w którym zgromadzona była, cała rodzina Leonarda.
Za okrągłym wielkim stołem, na którym stała lampa w pośrodku, siedziała stara matka Leonarda z pończochą, Robert z xiążką, którą czytał głośno, Leosia z jakąś robotką, Leonard z ołówkiem i papiérem.
Robert czytał psalmy Kochanowskiego, których piękności dowodził słuchaczom, a poczciwa stara kiwała głową, a Leonard rysował — ów cudny obraz Babilońskiéj niewoli, gdy żydzi wieszają lutnie na drzewach, siedzą, patrzą i płaczą — Obraz ten lepiéj pewnie od niego pojął i ułożył Bedemann autor Jeremjasza; ale pojedyńcze postacie nakréślone przez niego, były prześliczne boleścią — Leosia płakała, sama niewiedziała czego.
Stary szpic matki, począł szczekać na przybyłych i wszystko się przerwało, oczy zwróciły na drzwi, Robert xiążkę złożył i wstał od stołu.
Na widok Stasia, Leonard podszedł do drzwi go przywitać, Tymka dosyć zimno, oba bracia przyjęli. Matka poczęła rozmowę pytając o błoto, o pogodę, o nowinki z miasta.
— Ja, rzekł nachylając się do ucha Robertowi Tymek, z wymówką do Pana przyszedłem.
— Z jaką?
— Dla czegoś się ukrywał z upodobaniem w literaturze, z talentem poetyckim? Cóż to nie sądziłeś nas godnémi. —
— Siebie nie sądziłem godnym. —
— Porzuć że tę skromność przesadzoną. —
— Kto Panu o mnie powiedział?
Tymek wskazał Stasia.
— Dziękuję mu, ale się trochę omylił, dodał Robert, lubię literaturę, jednak nic nie piszę. —
— To być nié może.
— Tak jest od niejakiego czasu.
— No — ale dawniéj?
— Pisałem prawda, zraziłem się na piérwszym kroku i przestałem.
— Powiédz że mi jak to było.
— Było ze mną, odezwał się Robert, co było ze wszystkiémi poczynającémi, niémającémi jeszcze imienia, to jest dowiedzionego talentu. — Z całego tak zwanego zawodu literackiego, który w istocie jest tylko zawodem (bo zawsze zawodzi) najtrudniejsze są piérwsze kroki; od nich zależy cała późniéjsza przyszłość! One szczęśliwym dają od razu sławę, drugim nie mniéj jéj godnym, wydzielają pośmiéwisko tylko — Z początku wszystko jest przeciw pisarzowi, jego towarzysze przyszli, xięgarze, publiczność, cały boży świat; potrzeba walczyć ze wszystkiemi, na zrobienie sobie imienia. Ale u nas to podobno trudniéj niż gdzieindziéj. Obawiano się i obawiają poezij, jak ognia. Dla czego? dla tego że u nas jak wszędzie dobre są bardzo rzadkie, a najlepsze nawet, nie wiele się czytają. Toż i z innémi utworami właściwie literackiemi, które w ówczas tylko popłacają, gdy im za rękojmią imie na okładce wydrukowane służy. Xięgarze mało się znają na tém co nabywają, tracąc raz, stają się bojaźliwi; są wreście tacy, co niedbają wcale o literaturę z któréj żyją i dla niéj nic uczynić nie chcą, nic, mogąc nawet, nie uczynią. Każdy więc początkujący, od walki swój zawód poczyna i ja go tak począłem — ale na niéj skończyłem, nie chcąc iść daléj.
Wystąpiłem w chwili, gdy występujących jest bez liku, a połowa ich pisze tylko dla tego, że nic innego robić nie umié. Każdy wyobraża sobie, że się wybije jeśli nie talentem, to uporem, nad tłum piszący. Ztąd to owe powiastki bez liku, bez koloru, bez sensu, bez znajomości świata, ludzi, dziejów, nawet stylu i języka, którémi zarzucone nasze xięgarnie, zbiory poezyjek, dramatów i t. p. Wśród potopu szpargałów bez wartości, tém trudniéj się wybić człowiekowi z talentem; mięsza się w tłum, od którego mało go kto rozróżni, a nie bardzo kto zechce sobie zadać pracę czytać, gdy woli wziąść w rękę, to co na pewno wié, nie jest przynajmniéj zupełnie złém, bo pochodzi od znanego już pisarza.
Xięgarze boją się poczynających i zwykle odsyłają ich na koszt własny. I ze mną tak się stało. Obszedłem jednego dnia wszystkie warszawskie xięgarnie, ale w każdéj znalazłem, wedle wyrażenia zwykłego bibliopolów — Prassy zajęte. —
Nie byłyby zajęte, gdybym mógł kosztem własnym drukować. Jeden wydawał Historją Napoleona, drugi Malownicze podróże, trzeci jakąś tam z francuzkiego tłumaczoną ramotę, nikt niechciał spójrzéć nawet na rękopism. — Napróżno prosiłem aby byli łaskawi przynajmniéj odczytać, przejrzéć go — Wszyscy tak byli zajęci! nikt na to nawet czasu niémiał.
W téj żebraczéj wędrówce, po xięgarniach, cierpliwość i energją straciłem; ciężko mi było, stawać pod szyderskiémi oczy, tych ludzi, co żyjąc mózgami ludzkiemi, niémają najmniéjszego uszanowania dla pracy i talentu; wolą szarletanów i przemyślnych bez sumienia fabrykantów, nad ludzi usposobionych, utalentowanych, i dokładnie wiedzących co czynią. —
Trafiłem nareście na łaskawszego któregoś, a ten, mój rękopism wziął do czytania. Po kilku dniach trwogi, bojaźni, nie pewności, nadziei, poszedłem do niego. Jak to zwykle bywa, oddał mi naprzód rękopism w milczeniu; potém zagadnął o koszt własny, nareście spytał od niechcenia o warunki.
— Nie podaję ich, ale przyjmę jakie mi Pan wskażesz — odpowiedziałem.
— Trudne, bardzo trudne czasy — rzekł po chwili głaszcząc czuprynę — Panom się zdaje, że my milljony zarabiamy, a my ledwie wychodzim na swoje, jeżeli nie tracim, co częściéj. Jedno dobre dzieło płaci za pięć, co poszły na funciki do sklepów. Honorarjów, nawet najlepsi autorowie, tak jak nie biorą, sława Panie, to jedyna pisarza godna zapłata. Jednakże. —
— Jednakże, rzekłem, to praca jak inne, a wszelka praca nagrodzić się musi. —
— Sławą, panie, sławą — Dam Panu sto złotych, to na początek bardzo dobrze, Pan K. — i tego nie brał, gdy piérwsze swoje powieści drukował. Dawał je darmo, tym sposobem przyśpieszył ich wydanie i dorobił się jakiego takiego imienia.
— Zgoda więc. —
— Zgoda, xiążkami, i po wydrukowaniu. —
— Zgoda i na to jeszcze. —
— Tylko jeden warunek. —
— Jakiż być może?
— Naprzód, że mi Pan formalnie ustąpisz rękopism na wieczną własność — Z którą będę mógł zrobić co mi się podoba. —
— Więc nie będę miał prawa? —
— Ani go tknąć.
— Ale to być niémoże!
— To główny warunek, my tak robim zawsze.
Po długim targu, zostawiłem rękopism u xięgarza; we dwa miesiące dowiedziałem się że wyszedł z druku. Ale jakie było podziwienie moje, gdym na tytule, początkowe tylko litery mego nazwiska znalazł i wyczytał, że dzieło było tłumaczeniem z francuzkiego!!!
Pobiegłem pełen gniewu do xięgarza, grożąc mu, że będę w gazetach protestował.
Nie zmięszany odpowiedział mi, że rękopism stał się wedle umowy jego własnością, że dla zapewnienia odbytu i powrotu wielkich wyłożonych nań kosztów, musiał położyć wiadomość o tłumaczeniu z francuzkiego, jedynie zapewniającą pokup xiążki u nas; bo ci co po francuzku czytać nie mogą, przynajmniéj tłumaczenia kupują.
Z spuszczoną głową, smutny, powróciłem do domu. Przez niejaki czas pilnie przetrząsałem gazety, i jakież było podziwienie moje, gdym w kilku z nich znalazł zapewnienie, że recenzenci porównywając tłumaczenie z oryginałem, znaleźli je wyborne!!
Po tym ostatnim razie, wrzuciłem w kąt com napisał; bo mógłżem pracować daléj, tam gdzie sumienna praca, najmniéj ceniona i niepoznana, gdzie recenzenci tacy, tacy przedsiębiercy? Oszustem literackim niechcę być i nie będę — piszę dla siebie, drukować nie mogę. Xięgarz napróżno namawiał mnie kilkakroć na nowy rękopism, obiecując zdubeltować honorarja i wypłacić je gotówką, ale napróżno! Nie — nigdy więcéj nie wyjdę na ten wasz świat literacki gdzie niepojmują, ani kapłaństwa pisarza, ani kapłaństwa krytyki, ani wielkiéj missij xięgarzy, gdzie wszystko ostatecznie resumuje się w piéniądzu — I jakim że jeszcze piéniądzu, — nędznéj płacy, od któréj daleko wyższą, bierze lada usposobiony rzemieślnik!
— Zbyt czarno widzisz wszystko — rzekł Tymek, ja nierozpaczam, że cię do pracy nawrócę i dla literatury pozyskam. —
— Macie tam dość i bezemnie pracowników odpowiedział Robert. —
— Nigdy ich nadto, nigdy nawet dosyć być nié może. —
— Mnie się tak nie zdaje, mało a dobrych owszem. Cóż wam po tych śmiéciach, które zarzucają xięgarnie, oszukują czytelników, i odrobinę piéniędzy przeznaczonych na xiążki, wyprowadzają bez pożytku, ze szkodą smaku czytelników, często z moralném ich zgorszeniem? Lepiéj mało, a dobrze.
— Ale dziś wszyscy tyle czytają, tak potrzebują czytać!
— Czyż to przyczyna, żeby chwytać lada głupstwa?
— Po części masz słuszność może — Ale, dodał Tymek, nieustąpię, aż mi dasz co swego do mojego dziennika. —
Niémam nic takiego — zimno odrzekł Robert, a potém — dałem sobie słowo nie drukować. —
— Dla mnie go wyrzéc się musisz. —
— Dla nikogo w świecie.
Było późno, stara matka, milcząc chodziła po pokoju, Leonard przestał rysować, Leosia sparta na ręku, wpatrywała się w Roberta, nasi goście nic nie uczyniwszy, musieli pomyśléć o odwrócie.
Cała rodzina przeprowadzała ich do drzwi, a Leosia podnosząc świécę nad głową, długo im jeszcze ciemne wschody, twarzyczką swoją, rozświécała.
Na ulicy pożegnali się — Staś pamiętając o tajemniczym znaku Karusi, wymknął się Tymkowi, i pobiegł do kawiarni.




III.
KARUSIA. SYLWETKI.

ROZDZIAŁ III.



NAZAJUTRZ około godziny ósméj, Tymek swoim zwyczajem, zaledwie ubrany, poszedł do kawiarni, na fajkę, gawędkę, partją billardu i szklankę kawy. Otwiérał drzwi z zupełną krwią zimną i bez żadnego fatalnego przeczucia, gdy na progu spotkał go jakiś niezwykły wcale rozruch, kilka osób głośno rozprawiało, wypytywało, odpowiadało. Markier dowodził najgłośniéj. Był to właściciel kawiarni, jakaś stara kobiéta i młody człowiek. Karusi nie postrzegł Tymek w téj kupce, która u samych drzwi, zajęta widocznie jakimś nie zwykłym wypadkiem, hałasowała.
— To Wasani, to Wasani! Wasani wiész gdzie się ona podziała, wołał właściciel, gruby, tłusty, w białéj chustce krochmalnéj, ogromnym kołniérzyku, z dewizkami na brzuchu jegomość — A gdzieby się ona podziała.
— Powierzyłam ci jedyne, ukochane dziecko, a tyś mi je zgubił, zatracił! wołała kobiéta, kto cię wié, coś ty z nią zrobił. Ja do ciebie idę i u ciebie się jéj dopominam, bom ci ją dała na ręce.
— Tak, tak, dodał młody człowiek — odpowiadaj, tyś nie malowany, powinieneś wiedziéć, co się u ciebie w domu dzieje!
— A mnie co do tego. Albo to ja ją trzymał uwiązaną na sznurku czy co! Albo ja wiém z kim i gdzie poszła. Mizdrzyło się to, mizdrzyło do wszystkich, a nareście i poszło z kimś. Natura ciągnie wilka do lasa.
— Tyś sam wilk! sam! zawołała kobiéta — może tyś ją sam gdzie skrył! Wiémy twoje sprawki!
— Będziemy skarżyć! rzekł chłopiec.
— A ja was, zawołał sobie właściciel — ona zgodzona była na rok, roku nie dosłużyła, pensją wybrała i nad pensją — Jeszcze mi się grubo należéć będzie — Ja sam skarżę i dopomnę się swego.
— I my! I my! krzyczeli kobiéta i młody człowiek.
— Ale cóż to się stało? co się stało? spytał Tymek kłaniając się właścicielowi.
— Dziéń dobry Panu — Prawdziwe nieszczęście!
— Cóż takiego?
— Karusia gdzieś znikła. —
— Gdzie! jak! Karusia! to być niémoże! zakrzyczał Tymek oglądając się — To być nie może! To chyba przypadek jaki — ona by nie uciekła.
— I ja to mówię, paniuniu — a ha! a ha! dodała stara. Tociem to ja jéj matka, znam ją jak swoją, a wiém że to poczciwe było — nie poszło by tak w świat. Ale —
— Ale jéj niéma, wrzucił markier — i niéma jednakże od wczorajszego wieczora.
— Jakże to było?
— Ot jak, proszę Panów, opowiadał Markier — Ja, Panie wieczorem zmęczony zdrzémnąłem się na krzesełku w drugim pokoju. —
— Po cóżeś drzymał u licha! Ja ci nie na to płacę, abyś drzymał, rzekł właściciel.
— Kiedy nikogo nie było, i robić nie było co — Otóż Panowie, zdrzémnąłem się — Śpię tedy, aż we drzwiach dzę, dzę, zadzwoniło, ktoś wchodzi; ja na nogi, a Karusia mi powiada — Śpij, śpij, to na herbatę. Ja i oczów nie przetarłszy znowu do snu i śpię. —
— O! śpioch przeklęty! Mogli byli pokraść wszystko! Jeśli cię nie wypędzę, to ostatni będę. —
— Jak Pan chce — aby zapłacił pensją — odrzekł markier. — Może tak pół godziny przespałem, aż znowu dzwoni, ja na nogi — patrzę — Karusia we drzwiach — A co? pytam — Nic — to ja chciałam wyjrzéć na ulicę — Ja znowu spać. —
— Otóż to sługa! ruszając ramionami rzekł znowu właściciel. Ja jemu płacę, a on śpi!
— A Pan byś chciał, żeby człek za te mizerne piéniądze już i niespał! hę! Znowu tedy jakiś czas i dzę, dzę dzwoni. Ja się porywam — jakiś Pan — Co Pan rozkaże — Herbaty — Ja do Karusi — niéma, za nią na korytarz, niéma, w ulicę, ani znaku. I jak znikła Panie, tak jak w wodę. —
— Dalipan ją porwali z ulicy! płacząc krzyczała stara! Może żołniérze, może jakie łotry — Pewnie się kto zasadził. —
— A rzeczy, a piéniądze? spytał Tymek.
— Wszystko jest — rzekł właściciel, nawet rzeczy nie zabrała. —
— To oddajcież nam, odezwała się stara. —
— A ha! a ha! a pensja! a zaległości, odkrzyknął właściciel. Zapewne, zapewne! Jeszcze tego brakło! Nie — oddam do policij, do taxy, zlicytuję i swoje wprzód odbiorę.
— E! Mosanie! z pięścią posuwając się odpowiedział młody brat Karusi, jeśli to zrobisz, to jakém poczciw, włosa ci na łbie nie zostawię i gdzieś cię przydybawszy na gorzkie jabłko stłukę. —
— Biorę Wacpanów za świadków, jak się na mnie odgraża!
— Nie pomogą ci i świadki — Tak mi Panie Boże dopomóż, że cię ze skóry obedrę, a potém, pozywaj się sobie choć do trybunału. Co to ty myślisz, żeś sobie kupił dziewczynę czy co? A jaki dowód, że ona przebrała pensją i zostawiła zaległości, żeby ty jéj rzeczy aresztował?
— A tym czasem idźcie sobie zkądeście przyszli i krzyku mi tu i hałasu nie róbcie, bo poślę po policją — dalibóg poślę po policją. —
— Patrzajcie go, jakie wielkie państwo, ten rzeźniczy syn!
— Co! co! łotrze. —
— Ty sam łotr! ja cię nauczę. —
— Ja cię nauczę. —
— Kubciu — Jakubie! — mityguj się! krzyknęła stara ciągnąc go za połę — chodź, pójdziem go skarżyć — chodź, chodź! Broń Boże pobiją się. —
I odciągała syna, który z pięścią nastawił się przeciw właścicielowi; brakowało tylko jednego uderzenia, aby się za łby pobrali, ale właściciel stchórzył i odgrażając się umknął, a stara z synem, krzyczącym jeszcze w ulicy, wyszła.
Tymek, który przypatrywał się z zimną krwią téj całéj scenie, usiadł spokojnie na kanapie, wydobył swój cybuch i spójrzał ku kominkowi, gdzie miejsce Karusi zajmowała już inna, jeszcze nieśmiała i niepewna siebie dziewczynka, Julka.
— Kawy! zawołał. Co się to jednak z nią stało! myślał w duchu — I wiérz że tu kobiécie. Byłem pewny, że się przywiązała do mnie! Niepospolitą poniosłem stratę, nielicząc Karusi, straciłem kawę i herbatę codzienną, za którą teraz płacić będę musiał. Nieprzyjemna rzecz, ciągle sięgać, za kilką groszami do kieszeni. Muszę zobaczyć, czy się Julka nie da wycywilizować. Ale — a! nowa praca, nowy zachód! Niegodziwa! Nigdym się tego po niéj nie spodziéwał, a takie to było ciche, skromne, takie zdaje się poczciwe — Pokazuje się, że kobiécie nigdy wierzyć nie można.
Gdy tak rozprawia nad szklanką kawy, podanéj przez Julkę, co już uciekła do komina jak najprędzéj, drzwi się otwarły i wszedł Staś.
— A dzień dobry!
— Ty już na stanowisku!
— Jak żołniérz — A wiész nowość?
— Jaką?
— Karusia nam znikła.
Staś mimowolnie się zmięszał, powiódł oczyma po pokoju, niby nie wierzył.
— Chora? spytał.
— Gdzie tam, uciekła z kimś. —
— Kiedy? jak?
— Tajemnica! przyznam ci się — dodał Tymek, że miałem podejrzenie. —
— Na kogo?
— Na ciebie. —
— A! a! na mnie! śmiejąc się z przymusem zawołał Stanisław — Nadtoś łaskaw. —
— Doprawdy! Ale widzę, żeś niewinny jak nowonarodzone dziécię — Samo twoje tutaj zjawienie dowodzi, żeś albo niewinien, albo chcesz ufarbować się tylko w niewinność — Ej! — I spójrzał mu w oczy.
Staś śmiał się i wzruszył ramionami.
— Widziałem bo, jakeś się do niéj miał, a wy żonaci, jesteście najniebezpieczniejsze w świecie mruczki.
— Daj że mi pokój, z twoją Karusią. Jeśli kto ją porwał to ty, wszakże przypomnij, kiedyśmy tu byli piérwszy raz, przyznałeś mi się. —
— Tst! tst! rzekł Tymek — nie gadaj tak głośno.
— Przyznam ci się, dodał po chwilce, że mi doprawdy żal dziéwczęcia, przepadnie jak tyle ich poprzepadało, zszedłszy na złą drogę.
— Któż ci powiedział, że nie poszła na dobrą?
— Zwykle przez kawiarnią, dobra nie prowadzi — sentencjonalnie wyrzekł Tymek, wkrótce ją ujrzemy pewnie, ale zmienioną, ale nie dawną Karusią.
Staś ciągle się uśmiéchał. — Póki była tylko twoją, nie uważałeś że poszła złą drogą, teraz zdaje ci się. —
— To naturalna! odparł Tymek, ale mówmy lepiéj o czém inném. Dziś drukuje się mój artykuł o wieczorze Pani Natalij, sam go jéj zaniosę, spodziéwam się, że zrobi wielką sensacją — Wspomniałem nawet wedle obietnicy Chateaubrianda.
— Wyznaj że wcale do rzeczy!?
— Najzupełniéj. Nic nie szkodzi, że jéj od razu reputacją kolossalną zbudujemy.
— Ale nie lękaż że się, aby gdy wyjdą dzieła owe sławione, nie znaleziono ich właśnie dla tego niższémi od reputacij uczynionéj, że zbyt je wychwaliliście?
— O! nieobawiaj się! Publice naszéj wszystko doskonale wmówić można i nic łatwiejszego, jak kazać jéj wielbić. —
— Szczęśliwi pisarze.
— Jeśli umieją dać sobie radę.
— Dziś jednak, nie idź napróżno do Natalij, bo jéj niezastaniesz w domu.
— Gdzież będzie. —
— Od owego pamiętnego wieczora, który się tak tragicznie skończył lekturą Szambellana, Natalja stała się celem powszechnéj ciekawości. Tak to u nas zawsze, nie umieją ocenić, ale wszyscy są ciekawi, każdy udaje że literaturę pojmuje, kocha, i dla tego wszystkich lwów literackich, zapraszają, goszczą, przyjmują. — Jest to dobrym tonem, miéć u siebie na wieczorze lwa, bo tak robią za granicą, a co tylko wchodzi we zwyczaj u nas, to jest zwykle małpiarstwem zagranicy.
— Postrzeżenie najsprawiedliwsze, rzekł Tymek, niedawno wyjeżdżałem na wieś, a że dzięki mojemu Dziennikowi, mam już pewne imie literackie, nie uwierzysz jak mi z niém było wygodnie na wsi. Poili mnie i przyjmowali wszędzie, z końca w koniec mojéj podróży. — Gdyby to można wierzyć temu współczuciu. —
— To tylko moda! jak wszystko u nas — Zobaczysz, że wkrótce wejdą w modę artyści malarze i muzycy, potém artyści dramatyczni — nakoniec niewiém już co — ale najpewniéj, to co będzie w modzie za granicą.
Po tych kilku słowach, Staś wziął za kapelusz i wyszedł — Nie zwykle przyśpieszonym krokiem, pędził się ón, nie do domu, ale gdzieś krętémi uliczki, w część miasta najmniéj, uczęszczaną. Niekiedy oglądał się, jakby lękał, czy za nim kto nie goni. Tak dostał się na małą uliczkę nad Wisłą, szukając oczyma domu, a niemogąc nań trafić od razu. Niespokojny kręcił głową w prawo i lewo, aż nareście w jednym z okien, nie wielkiego domku, bokiem stojącego do rzeki, postrzegł do szyby przyklejoną, białą twarzyczkę kobiécą. — Do koła okna tego spuszczały się białe firanki, w pośrodku zieleniał krzak geranium, z po za liści i frandzli, bielała twarzyczka — Staś ją poznał i pobiégł do drzwi domku, zapukał do drzwi, odezwał się aż mu otwarto ze środka. —
— A to Pan! odezwał się głos kobiécy, wktórym przelęknienie, niepokój i pomięszane a niewytłumaczone uczucia przebijały się:
— Któżby miał być jeśli nie ja — rzekł Staś zamykając drzwi za sobą — Ty się jak widzę Karusiu boisz jeszcze ciągle. —
— O! jak że się nie bać, jak nie drżéć, mój Panie odpowiedziała cicho opiérając głowę na jego ramieniu dziewczyna — Pan mnie namówiłeś na taki krok, — mój Boże, teraz gdybyś mnie porzucił, gdybym musiała powrócić nazad, nigdzie by mnie nie przyjęto; musiałabym, — a — to okropnie Panie. Pan mnie nie opuścisz, Pan mnie nie porzucisz! wołała cisnąc się do niego.
— Ale nie bój się i nie bój — Karuniu — proszę cię — bądź że spokojna — nie potom cię wziął, aby porzucić. Juściż mi wierzysz choć trochę, kiedyś za mną poszła.
— Wierzyć! A! nie bardzo wierzę — szeptała dziewczynka — ale ja niewiém, Pan oczarowałeś mnie, chwyciłeś za serce — ja niewiém, ja niewiém — I zakrywała sobie zapłakane oczy.
— Biédne dziecko! rzekł Staś siadając przy niéj. —
Ona powoli odsłoniła oczy, przytuliła się do niego i zaczęła się uśmiéchać; bo o łzy i uśmiéch, równie jéj było łatwo. —
— Powiédz mi cóż tam zastałeś? spytała, co tam w kawiarni? wielki rozruch?
— O! zastałem Tymka nad kawą, spoglądającego czule na Julkę, co ciebie tam zastępuje. —
— Niepoczciwy! tak było i ze mną! zawołała Karusia, tupiąc nóżką — A więcéj?
— Był właściciel, matka, brat. —
Na te imiona dziewczyna pobladła i zadrżała, oglądając się do koła. —
— Kłócili się o rzeczy i rozeszli w niezgodzie. —
— O! mój Boże, mój Boże! Jak oni mnie tu znajdą! Matka mnie zabije — brat! A! truchleję na wspomnienie — Zmiłuj się, kochany Panie, drogi Panie — jedźmy ztąd, uciekajmy — Ja ciągle drżę, mnie każdy szelest straszy. Jedźmy, jedźmy! A! te kilka godzin com tu przesiedziała, takem się przemęczyła — O! żal mi teraz kawiarni, ruchu, gwaru, ludzi — tu taka cisza, tak nudno — Patrzałam przez szybę, i widziałam tylko rybacze łódki na rzece, i wróble dziubiące na podwórku. A tak cicho! a tak głucho — Ja tu długo niewytrzymam — wieź mnie ztąd. —
— Tak prędko wyjechać niemogę, rzekł zakłopotany Staś — mogli by się opatrzéć, domyśléć, a potém, interessa.
— A jak dłużéj posiedzim, to albo ja się z nudów rozchoruję — albo. —
— Albo co, Karuniu. —
— Ja się tak boję, żeby mnie nie szukali przez policją, nie odkryli — Choć to w kątku, ale i tędy ludzie chodzą — czasem ktokolwiek najrzy, powié. —
— Warszawa wielka.
— Ciągle tędy ludzie chodzą. Zmiłuj się Panie jedźmy, ty niewiész, jak mnie po mojém dawném życiu okrutnie, okrutnie nudno, siedziéć zamkniętéj w izdebce i do nikogo nie przemówić słowa, i nikogo nie widziéć, nie słyszéć rozmów, turkotu powozów, śmiéchów ludzi — Zdaje mi się, że cały świat wymarł i jam tylko została sama jedna — Chodzę, chodzę, płaczę i oczy wypłaczę. —
To mówiąc tuliła się znowu do niego i tak pięknie go prosiła, że Staś ledwie się nie zerwał kazać zaprzęgać i jechać, wstrzymał się jednak.
— Mój aniołku, rzekł, już przecie z tobą będę jeśli nie cały dzień, to większą część dni przepędzał. —
— A! a! tak ci się zdaje Panie, a mnie i godziny saméj jednéj wytrzymać trudno, ja się w dzień nudzę, a wieczorem tak się boję, że łzami płaczę ze strachu.
— Czegoż się boisz?
— Alboż ja wiem, Panie — boję się, drżę i płaczę. Taka moja natura.
Uspokoiwszy jak mógł, piękną Karusię, Staś wymknął się na ulicę znowu, przykazując jéj zamykać się i nie puszczać nikogo; obiecując poszukać staréj jakiéj sługi, coby ją pilnować mogła. —
Wyszedł Stanisław, i jak zwykle po uczynku większéj wagi i mogącym za sobą wieść następności niewyrachowane, głęboko się zadumał. — Tysiąc urywanych pomysłów, krzyżowały mu się po głowie. — Piękność Karusi służyła mu za jedynę a słabą bardzo wymówkę, bo w jednéj piękności kochać się długo nie można, i sam Staś, im bliżéj był dziewczyny, im poufaléj z nią, tém dobitniéj postrzegał, jak trudno mu było do niéj się przywiązać na dłużéj — czuł że to miłostka kilkodniowa. —
Ona tym czasem zawierzyła w nią — poszła za Stasiem. Co z nią zrobić było? Wiéść ją z sobą? To jéj obiecał i musiał uczynić. — Ale jak? Ludzie właśni, słudzy widzieli by ją, rozpowiedzieli, i bądź zdrów pokoju domowy — Można ją było odesłać samą? Ale podróż tak długa saméj jednéj? A wreście przyjechawszy na miejsce, co z nią zrobić, gdzie umieścić? jak ukryć, aby się nie domyślono? Staś miał jeszcze wstyd i niechciał otwarcie pokazać, jak bardzo był zepsuty — Dręczył się — bo teraz gdy tylko cokolwiek ostygł, gdy dzień biały, oblał nielitościwém swém swiatłém, wczorajszego kroku nocnego skutki — widział uczynek, ze wszystkiemi następnościami — których w chwili gorączki niedojrzał. Namawiając Karusię do ucieczki, nie sięgnął był myślą naprzód, na skutki — teraz widział je straszne, powstające szydersko przed nim i pokazujące mu się obnażone, przerażające. —
Szedł, stawał — sam niewiedział co się z nim działo, wodził rękę po czole, ale go z troski otrzéć nie mógł.
— Tak, zawołał nareście, com sobie nawarzył, wypiję, i Karusia warta tego kłopotu! o! warta! Co ma być, niechaj będzie, wezmę ją z sobą, obmyślę środki — Matylda nic wiedziéć nie będzie. —
Domawiał tych słów, gdy go ktoś pochwycił za rękę. Ocknął się — obrócił, to był Tymek, który go z uśmiéchem witał. —
— Drugi raz dzień dobry. —
— A! to ty!
— A wiész kochany Stasiu, nie bardzo z ciebie ostrożny człowiek. —
— Czemu? co? jakto? dla czego mówisz o ostrożności. —
— Dla tego, że poszedłem w ślad za tobą i dowiedziałem się, gdzieś ukrył Karusię — Mnie widzisz o nic nie chodziło, tylko o pewność, co się téż z nią stało, i że jéj lada kto mnie z przed nosa nie pochwycił. Ale skoro dobrowolnie poszła za tobą — niech szczęśliwie rusza! Ani mruknę na to. Daję ci słowo, że do niéj nie zajrzę, ale ostrzegam, że jeśli nie znajdziesz jéj innego mieszkania i sługi — to do wieczora ją wytropią i odbiorą, a w dodatku. —
Staś który w początku zmięszany nie wiedział, czy się wypiérać, gniéwać, czy kłócić, czy pojedynkować wypadnie — teraz ochłonąwszy, i widząc zimną krew Tymka, uśmiéchać się zaczął.
— Poradź mi więc, rzekł.
— Poradziłbym ci naprzód — odpowiedział Redaktor, porzucić zupełnie Karusię, ale ta rada miałaby minę interessowaną, przekonasz się jednak kiedyś, że jest zdrową. Doskonale wiém, że sam bym jéj nie posłuchał i darmo nie daję. — Zobaczysz co to jest wziąść sobie na kark ubogą a piękną dziewczynę, z którą miłostki są rzeczą bez imienia, a otoczone tysiącem niebezpieczeństw, nieprzyjemności. —
— Sam przecie byłeś w mojém położeniu. —
— Przepraszam — to całkiem co innego — Nigdym jéj nie proponował uciekać, i gdyby mi to było sama zaproponowała, jabym od niéj uciékł. Dodaj, że jestem nie żonaty, a przeto daleko swobodniéjszy — Porachowałżeś się z następnościami?
— Ale to nie pora prawić morały, które ja doskonale wiém wszystkie, a słuchać ich nie myślę.
— Prawda, wróćmy do rzeczy — Najmij jéj inne mieszkanie i daj sługę. Tam to nadto jest na drodze, blisko łazienek, nad rzeką i chodząc nareście wydasz się — bo już padły podejrzenia na ciebie. Markier mi mówił, że uważał jakeś się do Karusi przysiadał ostatnich dni, a nie mnie to tylko, ale matce, bratu i właścicielowi także powiadał. Dobrześ zrobił, że rano przyszedłeś do kawiarni, to rozpędziło domysły. Jednakże, nie śpij bardzo na wiarę tego, dobrze się miéć na ostrożności.
— Ty lepiéj wiész, najmij mieszkanie dla mnie — daj sługę — gdzie ja to wszystko znajdę.
— Najchętniéj — odpowiedział Tymek — zajdź do mnie po obiedzie, ja mojego faktora poślę, wszystko będzie gotowe — W nocy Karusia się przeniesie — A na długo tamto nająłeś mieszkanie?
— Tygodniowo. —
— Możesz je jednak na moje słowo porzucić. — Co się tycze mojego szpiegostwa, proszę mi je darować, dodał, miałbym prawo ja gniéwać się za Karusię — ale wolę ci ten kłopot zdać, bez gniewu.
Zawrócił się i odszedł.
— Ale — ale, rzekł zawracając się — jestem dziś wieczorem u Pani Natalij, mamy się naradzać o druku jéj poezij? Będziesz tam?
— Wątpię, bardzo wątpię. —
— Prawda, jesteś w miodowym miesiącu! Boję się bardzo, żeby ci piołunem nie zaszedł, biédny zapaleńcze. —
Staś przestraszony i niespokojny rozstał się z Tymkiem. Jakkolwiek w pół żartem dane, jego przestrogi i rady, gorzéj jeszcze przeraziły Stanisława. Wiedział ón sam, na co się niebacznym krokiem naraził, dla pięknéj twarzyczki Karusi, ale taił przed sobą prawdę, ale ją obwijał, ale kłamał; — teraz gdy z cudzych ust powtórzone usłyszał, wszystkie groźby przyszłości — serce mu na nie biło, namiętność przed niemi wolniała, topniała i w duchu przeklinał siebie — A to były dopiéro początki, to były roskosze, to był jak powiadał Tymek, miodowy miesiąc téj miłości bez imienia, bez przyszłości, która trwać nie mogła, bo ona była dla niego za nizko, on dla niéj zbyt wysoko, a oboje jedném życiem i myślą wyżywić by się nie potrafili. Bez tego zaś niéma miłości.
Są błędy, które popełniając człowiek się nie łatwo upamiętać może, namiętność go zaślepia, są inne, które w całéj czarności w chwili popełnienia widziémy. Kara idzie tuż za występkiem, mięsza się do małéj cząstki drogo okupionéj roskoszy i psuje ją u źródła. To było właśnie położenie Stasia, który byłby okupił, wczorajszą wieczorną wycieczkę, ceną najdroższą, byleby się wyzwolić z przykrego dzisiaj niepokoju i troski cięższéj jeszcze o jutro. Ale już było po czasie. Spotkanie z Tymkiem, który szydersko mówił o wielkiém tém zwycięztwie i tak mało zdawał się dbać o Karusię, którą utracił — niepokoiło także Stasia, widzącego w téj obojętności przeszłego kochanka, dowód zapewne niestałości dziewczyny i płochego jéj postępowania — Piękna była — ale wszystko kończyło się na téj fatalnéj piękności, na nóżce królewskiéj, na oczach czarownych, na uśmiéchu zalotnym — Karusia z témi powiérzchownémi przymioty była tylko prostą dziewczyną, z którą dwóch godzin nie wyżyłby człowiek innego świata, innego ukształcenia. Była to ładna małpeczka, śliczne ale martwe bo bez duszy cacko.
Potrzebując się zadurzyć; Staś wszedł do Mary i zasiadł do stołu. Po wejrzeniach i szeptach kilku znajomych osób, poznał, że w mieście, wiedzą już i podają z ust do ust, jego z Karusią zdarzenie — To go przykro ubodło, ale udając obojętność i wesołość, zbliżył się piérwszy do znajomych. Kapitan, Szambellan, Florek, Konsyljarz, Meyerbach, kilka osób jeszcze siedzieli za wytwornie zastawionym stołem, którego gospodarskie miejsce zajmował otyły, ospowaty, łysawy, czerwony jak jabłko (gdy jest czerwone, bo nie wszystkie takie) jegomość, rozparty szeroko, ręce w kieszeni, mina gęsta — Jegomość ten który pocieszną swą facjatą zwrócił uwagę Stasia, zasługiwał na nię pod wszystkiémi względy. Twarz jego okazywała człeka rodu i obyczajów gminnych; nie z tego gminu — ludu, co jest najpiękniéjszą klassą narodu, ale z gminu pospolitego, co wedle dowcipnego porównania, jak drożdże osiadł na spodzie.
Rysy twarzy nieślachetne, pokręcone, wyraz ich zwierzęcy, śmiéch głupawy, széroki i głośny jak wszystkich ludzi bez wychowania; (piérwszy to bowiem znak braku lepszego wychowania, głośny śmiéch i głos krzykliwy) poruszenia głupowate, niezgrabne, niedźwiedzie, a udające pewność siebie i znajomość świata.
Jegomość ten siedział jakeśmy mówili rozparty, ręce w kieszeniach, łeb do góry i śmiał się, czy było z czego, czy nie, kręcąc głową, i uważając, jak się téż śmiéch jego wydaje i jakie na słuchaczach czyni wrażenie. —
— Któż to jest? spytał Staś Florka, którego odprowadził na bok, nim dano do stołu. —
— Kto, alboż Pan niewidzisz, z uśmiéchem poprawując puklów, odpowiedział Florek. To zbogacony bankier z przekupnia zapałek, milljonowy człowiek, którego niedawno widziano na ulicach roznoszącego szuwax i szczotki. Ciekawa doprawdy byłaby jego historja, ale niémam jéj czasu, opowiedziéć Panu. Napróżno zakrywa pochodzenia swego, swego rodu ulicznego ślady pod starannym ubiorem, wytworném życiem i czépia się lepszych towarzystw, zawsze to zbłota wyszła żaba, co się grzeje na słońcu.
— Jakiż jest stosunek między témi Panami a nim, bo i panowie ci należą niekiedy do lepszych towarzystw — Pan sam. —
— O! w tém pełno tajemnic. A naprzód nasz dorobkowicz mieszczanin — łapie się jak może za lepsze towarzystwo, kupuje je czém gdzie kupić można. Jednych pożyczając piéniędzy, drugich pochlebstwy, innych jeszcze traktując po królewsku. Zapraszając, daje obiady, jakich by się niepowstydził xiąże udzielny i zamawia co najdroższe, najwykwintniejsze, najdoskonalsze. A jak są ludzie co grając w karty, dopuszczają do siebie hałastrę, byleby grać z kimkolwiek, tak są inni, co dla żołądka, dla dobrego obiadu, pójdą w Bóg wié jakie towarzystwo. Widzisz Pan tu właśnie gastrolatrów, co byle się dobrze najeść, idą niewiedziéć dokąd — Wyjmuję siebie, bo mnie złapali tu u Mary i musiałem siąść z niémi do siołu, czekają na ostrygi i szampana, od którego pocznie się Sardanapalowa biesiada.
Gdy to mówił Florek, jeden z biesiadników, ozwał się głosem donośnym z za stołu, poczynając opowiadanie, od widocznie wyrachowanych wyrazów.
— Gdym był w Rzymie. —
— Któż to znowu, ten Pan co tak głośno powiada, że był w Rzymie?
— To — artysta. I nie dziw, bo całą jego zasługę stanowi, że był w Rzymie, choć się tam ucha nawet rysować nie nauczył. Ci, którym potrzeba imponować, aby cenili człowieka, admirują go na wiarę tego, że był w Rzymie. Szkoda że Pan słyszéć nie możesz, zwykłego opowiadania artysty, co głosi, jak go z uwielbieniem akademja Ś. Łukasza, przyjęła za członka, jak go Ojciec Ś. udarował pierścieniem, jak mu anglicy obrazki jego, nakrywając je dukatami płacili, jak jakaś xiężna rozkochała się w nim i wykradła go, jak potém — Ale temu niéma końca. Ciekawy ten oryginał maluje jak wszyscy teraz we Włoszech, rysunku mało, kolorów jaskrawych wiele, a ducha i myśli — nic.
— Ostrygi! ostrygi! zawołano do Florka od wielkiego stołu i młody literat, pociągnął się ku ostrygom, które skwapliwie otwiérano, a choć nie piérwszéj świéżości; pożérano — bo to były ostrygi — Tak bardzo, a bardzo wiele rzeczy pożéra człowiek, jak te ostrygi nieszczęsne. Ileż to przyjemności w życiu cenionych dla tego tylko że rzadkie, że trudne do nabycia, że nie każdemu przystępne, ile przyjemności zamiast czuć, pojmujemy tylko, czujemy fałszywie, bo głową, imaginacją. Nieszczęściem, świata nie odmiénić i co najtańsze, zawsze będzie najmniéj cenne. Są ludzie nawet, co dla tego że sami mało się cenią i łatwo udzielają — wartości sobie przez to ujmują — O! wieleż to rzeczy w świecie inaczéj jak fałszem i śmiésznością pojąć nie podobna.
Staś wyszedł od Mary i powolnie, bez celu pociągnął do Prezesowéj, któréj od ostaniego wieczora nie odwiédził; wejrzenie Natalij zburzyło go było na chwilkę, ale doznawszy niepokoju jakiegoś, dla niego może, unikał potém widzenia Natalij.
Tu zastał Zenejdę, Panią Zenejdę, co pod pozorem przyjaźni serdecznéj i doświadczenia długiego, nieodstępując Natalij, dawała jéj rady, redagowała z nią ostatecznie rękopism poezij. Ona i Tymek, który był zupełnie poufałym w domu Prezesowéj, dzięki codziennym wizytom, dzięki dzisiejszému szumnemu sprawozdaniu, zajmowali się przyśpieszeniem wydania, które jak oboje powiadali, stanowić miało epokę.
— To nie nowa Drużbacka — mówił emfatycznie Redaktor, to gwiazda co zaćmi wszystkie naszego horyzontu konstellacje. Zenejda nazywała Natalję — Naszą Muzą. Oboje, Tymek i Zenejda, każdy w swoim sposobie psuli utwory wieśniaczki, podkreślając w nich to lepsze wyrażenia pod pretextem ostrości ich, to tytuły jakoby niestosowne, to całe ustępy, jak powiadali niewyrobione. Natalja na nieszczęście słuchała.
Ona, nadto skromna, bojaźliwa aż do śmiészności w chwili wydania, o którego przyjęcie drżała, powodowała się posłusznie, pokornie, najdziwniejszym poradom, ludzi co nierozumiejąc sami siebie, chcieli przed nią tylko popisać się z znajomością rzeczy. Wyperswadowano łatwo Natalij, ażeby drukowała wedle życzenia na korzyść siérot Dzieciątka Jezus, bo tym sposobem nowy mogła dziełu nadać interess. Poezje Natalij — już były pod prassą, a jeszcze co chwila przerabiano ułożone już formy, z porady Zenejdy i Tymka. Tym czasem wszyscy źli w oczekiwaniu, a złośliwi po cichu szeptali, że mniemany cud, okaże się cudem mierności.
Kiedy o tém mówiono przy Pani Zenejdzie, ona spuszczała oczy i odpowiadała — Jestem prawdziwą przyjaciołką autorki, niepodzielam zdania tego — cenię jéj talent. Gdyby to była nawet prawda i gdybyśmy się mylili — dodawała z intencją pewną i wejrzeniem pełném znaczenia — i tak nawet, piękny cel powinien zwrócić uwagę naszę i zjednać pochwały.
— Cóż, kiedy tak sądzi Zenejda! odzywano się po cichu. — To coś rozkrzyczanego a miernego — I dodawano proste przysłowie — Sławny bęben za górami.
Tym sposobem tworzyła się powoli oppozycja przeciwko powszechnemu uniesieniu, wzbudzonemu piérwszém czytaniem. Ci nawet co tam będąc przytomni, najgłośniéj chwalili, najzapalczywiéj klaskali, w końcu poczęli mówić — Co dziwnego? wybrano do czytania kilka lepszych kawałków — A potém inaczéj to się wydaje wcale gdy się ma xiążkę przed sobą i zastanowi. Zobaczemy! zobaczemy!
I pospolitym trybem rzeczy, im większe było w początkach uniesienie, tém potém gwałtowniejsze przeciwko niemu oddziaływanie opinij — Widocznie usposabiano się do surowego przyjęcia Muzy — Jeden tylko Tymek stale wielbił wdzięki poezij Natalij — i nie bez przyczyny, on się w niéj zapamiętale kochał. Od piérwszego wejrzenia powiedział to sobie, że kochać będzie i dotrzymał święcie. Exaltował się na zimno i dowodził sobie, że śmiertelnie płonął. Ogień był w głowie — jak u Stasia, jak u całéj prawie dzisiejszéj młodzieży, co albo serca niéma, albo je na co innego oszczędzając do miłości nie używa wcale.
Niepowiemy, ażeby Natalja, niepostrzegła tego od razu, bo któraż to kobiéta, miłości wzbudzonéj nie pozna, w chwili nawet, gdy ona dopiéro skrzydełka rozwija. Potrzeba szczególnych jakichś okoliczności, na oślepienie kobiéty w takim razie, tu ich nie było, Natalja widziała rozpłomienienie Tymka, ale naiwnie wzięła namiętność, za uwielbienie tylko talentowi jéj należne, wytłumaczyła sobie poezją, co Tymek pojmował najprostszą w świecie namiętnością, ledwie epizodycznie przypuszczającą dla ozdoby kwiatek poetyczny.
Na tym stopniu były sprawy poety Natalij i Redaktora, gdy Staś smutny przyszedł z obowiązku tylko odwiedzić Prezesowę. Znalazł jakeśmy powiedzieli rękopism i korrektę na stole, Zenejdę z Natalją, całe w atramencie i poprawkach, Tymek uczył znaków w korrekcie używanych i sam także jeden arkusz przeglądał.
Zarumiéniła się Natalja, gdy wchodzącego postrzegła, ale wyraz twarzy Stasia, prędko zwrócił jéj uwagę. — Był smutny, dla czego smutny? Może dla niéj, może z jéj przyczyny? pamiętała jeszcze o owém wejrzeniu wieczorném, które w chwili wzruszenia spotkała, a zawsze karmiła jakieś dziwne nadzieje — zemsty. — I smutek Stasia podobał jéj się, wzbudził w niéj wesołość. Rozśmiała mu się szydersko prawie, prosiła siedziéć, i nie milczeniem jak dawniéj, ale dowcipną przyjęła go rozmową. Staś nie wiedział co myśléć. — Tymek począł być zazdrosny i zły.
— Nieprawdaż? co to za niestosowne dla kobiét zatrudnienie, nad którém Pan nas znajdujesz? Atrament, pióra, papiéry. —
— Juściż nie powiész nam Pan w oczy — dodała Zenejda, że tak się mu zdaje, ale pomyślisz pewnie z żalem nad biédnémi mężami i dziećmi naszémi.
— O! co za myśli! rzekł zafrasowany Stanisław — co za myśli! Panie zawsze przypisujecie nam najgorsze. —
— Bo doskonale wiemy, ozwała się znowu Zenejda, jak Panowie nielubicie kobiét co piszą, jak im jesteście nieprzyjaźni. —
— A ja — zawołał Tymek, nie kryję się, że z uwielbieniem patrzę na kobiétę, łączącą do wszystkich darów płci jéj właściwych, dar poetyczny, tę koronę niebieską na skroni. —
— Mniejsza o koronę — rzekła Natalja — bo tego rodzaju korony, kończą się najczęściéj na cierniowéj. —
— Każda kole, dodał Tymek.
— I każda cięży — dorzucił Staś — Co do mnie jabym żadnéj nie pragnął; laurowa może nabawić bólem głowy.
— Doprawdy? spytała Natalja — ja myślę że tylko exaltuje, upaja. —
— To nie wielka przysługa. —
— Dla czego. —
— Bo exaltacja wszelka jest fałszem. —
— Przeciwnie, zawołała Natalja — ona jest najabsolutniejszą prawdą — bez niéj, nic niéma ślachetnego, nic wielkiego.
— Może w pewném rozumieniu, mruknął Staś wzdychając, ale nieszczęsny to dar dla tego co go posiada. — Życie nie może być ciągłą exaltacją, a wyrywkami pomięszane i złożone z niéj i z prozy pospolitéj, staje się nieustanną męczarnią. —
Natalja spójrzała długo wyraziście na Stasia. —
— Mój Boże, rzekła, jak to się ludzie zmieniają! Jam Pana znała tak innym, tak zupełnie odmiennym! —
— Bo młodszym. —
— Pozwól, rzekł złośliwie śmiejąc się Tymek, że ja cię jeszcze zawsze za młodego i bardzo młodego uważam. —
Staś niechętnie się odwrócił — Natalja badające wejrzenie rzuciła na Tymka, ale on zagryzłszy usta, milczał już. I wszyscy na chwilę zamilkli.
Po jakimś czasie, Staś pociągnął Redaktora z sobą i wyszli.
— A co? spytał go w ulicy. —
— Spodziéwam się, że wszystko już utatwioném być musi. Mieszkanie znalezione na trzecim prawda piętrze, ale w roskosznym pokoiku jak latareńko, patrzącym na niebieskie obłoczki, wprost gwiazdom i xiężycowi w oczy. — O służące tylko chodziło, żyd poszedł jéj szukać i wynajdzie pewnie przed wieczorem. —
— Ilem ci winien wdzięczności. —
— Mnie? nic. Żydowi winieneś rubla i kwita. Zresztą spodziéwam się, że mi czasem pozwolisz, (choć przy sobie) odwiedzić siarą moją znajomę Karusię? —
Staś nic nie odpowiedział — i rozeszli się.
Tymek pociągnął na poobiednie posiedzenie do Julki, którą powoli oblegał, chcąc jak u poprzedniczki wyrobić sobie tak potrzebny kredyt. —
Staś bez celu posunął ulicą — ciężkie niepozbyte brzemie, wisiało nad nim. Wieczorem dopiéro, obwiniętą chustką i płaczącą rzewnie, niewiedziéć czego, przewiózł Stanisław Karusię, na nowe mieszkanie. Przejeżdżali przed Kawiarnią, w któréj kilka lat spokojnych, wesołych, ledwie nie powiem szczęśliwych, przesiedziała; oczy jéj wlepiały się chciwie w otwarte, błyszczące światły drzwi jéj — biédna dziewczyna, chciała tam wleciéć choć wejrzeniem, bo żal jéj było kawiarni, jak żal nam miejsc, gdzieśmy byli długo, bo nudno jéj było, po tém życiu zgiełku, w którym codzień nowe twarze, uśmiéchy, pochlebstwa spotykała, nudno jéj było saméj jednéj — w ciągłéj ciszy.
— A! mój Boże! zawołała — tyle ludzi, tyle osób, a mnie tam niéma — Oni, ani tam wiedzą, że ja tak blizko ich — że na nich patrzę. —
I przejechali już, a ona jeszcze oglądała się długo, na oświécone drzwi, na czerwony transparant okna, a wzdychała z głębi serca.
— Czegóż ci tak żal? spytał Staś — wszakże zamiéniłaś to życie pracy, na swobodę, odpoczynek!
— Tak! tak, odpowiedziała Karusia oglądając się zawsze — ale jednak, ja niepamiętam, żebym płakała tam kiedy, żebym kiedy niespokojną była; a tak mi wesoło bywało całe dnie, całe wieczory — I czego mi tam brakowało!
Staś już więcéj nie pytał, on w duszy żałował, że dla chwilowéj fantazij, wyrwał ją życiu, po którém tak tęskniła, a na siebie wziął ciężar, co chwila więcéj się czuć dający. Stało się jednak — i wrócić niemożna.
Zajechali do wskazanego domu, gdzie ich już czekał rozparty w krześle Tymek i stara, najęta służąca.
Karusia zobaczywszy Tymką, krzyknęła, zakryła sobie twarz rękoma i chciała uciekać.
— Nie bój się, nie bój, zawołał śmiejąc się i biorąc ją za rękę Redaktor — bądź spokojna, nie będę ci czynił wymówek!
W dwóch izdebkach i maleńkiéj kuchence całe się gospodarstwo Karusi mieściło. Z pokoiku, w którym ozdobą były firanki, komódka, kanapa, stolik, cztéry krzesełka i lusterko nad komodą, okna wychodziły na dachy na niebo — z drugiego — na brudne dziedzińce.
Izdebki te jednak, były daleko porządniéjsze, od najętéj nad Wisłą — i Karusia prędko się zajęła oglądaniem ich, gospodarowaniem w nich. W komodzie jak się spodziéwała, znalazła trochę ubiorków, trochę rzeczy, nieodbicie potrzebne sprzęty, Staś wcześnie pokupował, ugodził stół, obmyślił wygody. Ale ze wszystkiem nowém, niespodzianém i piękném co tu znalazła Karusia, te izdebki były tylko ubraném więzieniem. Nigdzie ludzi, nigdzie ruchu — szum ulicy dochodził tu stłumiony i niecierpliwiący, bo niewidać było, co go rodziło; a wyjrzawszy, trochę tylko zadymionego nieba, i czerwone stérczą dachy, po których skaczą wróble, kraczą przelatując wrony, tańcują sroczki, uwijają się jaskółki. —
Niedługo tu posiedzieli i przykazawszy Karusi i staréj służącéj największą ostrożność, zamykanie drzwi, niepokazywanie się na ulicy — sami odeszli. —
Karusia siadła na łóżku i płakać zaczęła. —
Stara sługa z założonémi rękoma wpatrywała się w nią długo milcząc i wzdychała.
— Czego to tak Pani płaczesz? spytała nareście głosem łagodnym i pełnym współczucia.
— A! ja sama niewiem moje serce! Ja sama niewiem. Żal mi dawnego życia. —
— A gdzież to Panienka bywała dawniéj?
— W kawiarni moje serce — w kawiarni.
— Panience tu lepiéj będzie — zapewne. —
— Tak! lepiéj! Zamkniętéj, saméj jednéj! Ani świata, ani ludzi, ani matki zobaczyć, ani swoich. —
— Panienka masz matkę, krewnych?
— A! mam! mam, ale Bóg wié czy ich kiedy zobaczę! a jak wspomnę to mi się z żalu serce kraje. —
Sługa umilkła. —
— Cóż to się Panience stało, żeś ich opuściła. —
— Co! ja sama niewiem! namówił mnie ugadał. —
I podparła się na dłoni i znowu płakała. —
— I, niech Panna nie płacze, odezwała się sługa — łzy nic nie pomogą, co się stało, to się stało — Z początku tak zawsze i tęskno za swémi i za życiem dawniejszém, potém się człowiek oswoi. —
Karusia wciąż wzdychała, płakała, a choć na zégarze wybiła dziesiąta, pół do jedenastéj, łożeczko było posłane, świéca jeszcze płonęła w mosiężnym lichtarzu, Karusia spać się położyć nie mogła, bała — Stara służąca podparta na łokciu siedziała w kątku i tęskno spoglądała na biédne dziewcze. Była to kobiéta lat pięćdziesięciu, chuda, słuszna, czysto ale bardzo ubogo ubrana, czépek perkalowy zasłaniał wyschłą jéj twarz i siwiejące włosy. Blade, zagasłe oczy otaczały pomarszczone powieki, drobny nos schodził na zapadłe usta, co się na bezzębnych szczękach sfałdowały, policzki blade, wisiały na wydatnych kościach. Z założonémi na krzyż rękoma, z spuszczoną głową na piérsi, stara Joanna siedziała tak, spoglądając z politowaniem na Karusię.
— Niech się Panna kładzie — lepiéj się położyć i łzy przyspać. —
— Niemogę, niemogę — Sen mnie nie bierze, czuję że darmo bym się kładła.
— Trudnoż tak całą noc siedziéć, Panienko.
— Powiedz mi co Joanno? —
— Cóż powiem Panience. — I mnie na duszy nie wesoło. —
— Mów cokolwiek, bylebym tylko głos ludzki słyszała, bo ta cisza mnie męczy. Jam tak przywykła do gwaru, a tu takie okropne milczenie. Mów, mów co chcesz Joanno.
— Napróżnobym chciała panienkę zabawić, ciężko mi co w staréj głowie znaleść. Ale jeśli chcecie posłuchać, co się ze mną działo, gdym była młodszą — powiem wam chętnie moje życie. —
— A! a! dobrze, powiedz mi swoje życie!
I Karusia usiadła na brzegu łóżeczka, podparła się na ręku, wlepiła oczy w Joannę, a stara tak zaczęła opowiadanie, przerywane tylko niekiedy, to wykrzyknikiem dziewczęcia, to głuchym warkotem dochodzącym z uliczki, to powolném biciem wieżowych zégarów.




IV.
STARA, ZNAJOMA HISTORJA.

ROZDZIAŁ IV.



KIEDY przyjdzie przypomniéć młode lata, temu co się po nich lepszéj przyszłości, starości weselszéj spodziéwał; naówczas bardzo się ściska, bardzo kraje biédne serce, wszystkim bólem wycierpianym, wszystkiemi przechorowanémi nadziejami. Gdy się zapomni młodość, człowiek wlecze życie, jak kajdaniarz taczkę za sobą, i nie czuje jéj ciężaru — ale poszedłszy myślą głębiéj w siebie, nieuwierzycie, jaki to ból, jakie to straszne cierpienie! — Mój miły Boże, nie byłam i ja przeznaczona, na taką smutną starość! — a kiedy przyjdą na myśl młodsze lata i łzy z niemi przychodzą — O jak to smutno wspomniéć — jak smutno! —
Rodzice moi byli ludzie zamożni, szlachta okoliczna; siedzieli prawda na zagonie, ale na swoim własnym. Mieliśmy tam w Podlasiu, koło Wisznic, kawał ziemi, kawał łąki, i domek taki śliczny, maleńki, wybielony, wycacany, podwórko piaseczkiem żółtym wysypane, pośrodku grusza stara i studenka, podle ogródeczek, a w nim i jabłka czerwone i wiśnie czarne i słoneczniki kwitły żółte i maki krasne i ruta na grzędzie — O! ta ruta, ta ruta, wiłam z niéj wianki rówiennicom, a nie uwiłam sobie i mój zwiądł mi na głowie, zsechł, spruchniał. — Pamiętam dobrze, pamiętam nasz maleńki ogródek, nie széroki, nie rozległy, a taki mileńki! — Pamiętam każde drzewko, policzyłabym je w mojéj pamięci, na prawo grządki, na lewo grządki, i środkiem jeszcze i dokoła, a na wszystkich zielono, wyplito, chwasty wyrwane, rozsada polana — W pośrodku pod Jabłonią, na któréj rosły czerwone, wielkie jabłka cośmy je na zimę chowali, była darniowa ławeczka, pod nią kwitły fjołki w trawie; koło niéj kwitła róża! — W życiu potém takiéj nie widziałam, choć widziałam wiele, choć zrywałam różne. I nad moje fijołki, nie było na świecie wonniejszych! —
Moje okienko z alkierza wychodziło na kwiatki co się pod nie pięły i kiedy bywało wieczór odsunę szybkę, wystawię głowę, to i xiężyc mi do izdebki zagląda pocięty liśćmi staréj gruszy i kwiatki ponachylają do mnie. — O! lata to były nie zapomniane, rozkoszne — piérwsze i ostatnie w życiu, których mi serdecznie żal. Tak wszystko śmiało się do mnie, koło mnie tak śpiéwało, a serce do Bożego świata rwało się jak ptaszek z klatki — rwało, wyrwało — i pokrwawiwszy upadło na błoto! —
Stara sługa zapłakała mówiąc to, otarła łzy i mówiła powoli daléj. —
Na podwórku, wszystko było jak w Pańskim dworze, naprzód domek nasz schludny, biały, oknami na południe, przeciw niemu studenka, z jaką wodą! — Daléj loszek pokryty słomą a przez płot stodołka, oborka, i chlewki i owczarnia, gdzie moja czarna owieczka z czerwoną na szyi tasiemką, wziąwszy z mych rąk kawałek chleba, uciekała becząc za jagnięciem. — Wszystko to otoczone drzewami, ocienione, jak w wianku. —
Pamiętam to jak dzisiaj. — Wszedłszy do dworku, serce się radowało, tak było czysto, wesoło, miło. Na prawo izba czeladna, piekarnia razem i kuchenka, choć my nie raz i w świetlicy na kominku jeść sobie warzyli śpiéwając. Za nią śpiżarnia! a jaka dostatnia! Czego tam nie było! pełne bodnie mąki, pełne skrzynie sukien, pełne półki sprzętów, a na półkach, to motki kupami, to kłębki pozczepiane, to płótna półsetkami wisiały. W mieście to wszystko ubóstwo, wszystko nic się zdaje, a na wsi to bogactwo, to dostatek.
Bywało wszedłszy wychodzić się nie chce, tak miło spojrzéć, że wszystkiego Bóg dał i dosyć, dla siebie, dla ubogiego, dla gościa. —
Na lewo była świetlica, piaskiem lub tatarakiem wysypana, stolik biały pod oknem, ławka u drzwi, czyste wiadro z kubkiem na ławie, kominek wybielony. — Nad drzwiami trzy krzyże i trzy litery trzech Królów, aby zło tędy nie weszło — O! i nie tędy ono do nas przywędrowało. — Nad oknem trzy krzyże także i wianeczki z Bożego Ciała. Na ścianie Matka Boska Częstochowska i druga Kodeńska i Antokolski Litewski Pan Jezus, a wszystkie w ziółkach pachnących, w wiankach, we wstążkach i koło nich gromnica biała, co świéciła śmierci dziada i pradziada, ale dzieciom nie miała przyświécać. Szczygieł w klatce szczebiotał u okienka i rozweselał w izbie — Pod piecem bura kotka spała skurczona, a na progu stary Tyras leżał najczęściéj łapiąc nas po drodze i liżąc po rękach. O! nie powrócone to były lata! Widziałam potém i pałace piękne i ogrody wielkie i złota dużo i miast bogatych — ale nigdzie mi nie było jak tam w domku naszém, i nic mi się jak on piękném nie wydało. U nas było wesolutko jak w Raju, a cicho, a spokojnie jak u Boga za piecem — Nie pamiętam ja matki, a ztąd to i całe nieszczęście moje podobno; wielki to dar, komu Bóg na młode lata, Matkę da; bo Matka, to Aniół stróż młodości. Jam jéj nie miała. Był tylko ojciec, była czeladź. Wychowałam się na kolanach u starego. Stary siwe miał wąsy i chodził w szaréj kapocie, w czarnych butach, w baraniéj wysokiéj czapce, od święta brał kontusz i żupan i pas jedwabny, który leżał w skrzyni spiżarnianéj, i cośmy go co roku razem z lisiurką i kotami mojéj matki suszyły. A! jaka to była radość, kiedy się na pięknym wiosennym słońcu, na gałęziach drzew, wiéwały żółte i czerwone żupany, długie jasne pasy i jubki granatowe i bogate fartuchy i tysiące pięknych rzeczy, dla nas dzieci ciekawych. — Ojciec w ówczas obchodził i patrzał i potrząsał głową i uśmiéchał się, a skazując na kobiéce stroje, mówił; to to będzie dla Joasi wyprawa — A! dla Joasi, nie taką dał potem wyprawę, nie taką!
Stary był surowym człowiekiem, a sprawiedliwym bardzo. Szanowali go też wszyscy, zdéjmowali przed nim czapki zdaleka, i Xiądz mu się nieraz ukłonił i gadać z nim lubił. A co nasza szlachta, to prawie co dzień do Bartosza na poradę szła. Bywało wieczór powróciwszy od gospodarstwa, siądzie sobie na wysokim progu dworku, a Tyras mu łeb na kolanach położy, a ja się mu z tyłu na ramionach uwieszę, i gadamy i śmiejemy się, a szlachta byle zobaczyła Bartosza na progu, to do niego wszyscy. Ten z biédą swoją, ten z dobrém swém, a dość że nic bez niego poradzić sobie nie umieli. On każdemu najlepiéj poradził, a zawsze sumiennie, poczciwie, że się nie było czego wstydzić, zrobić wedle jego rady. Na święta Wielkanocne u nas cała okolica bywała na święconém, a choć wielu od nas bogatszych, nie było szanowniejszego. A jam była jedna u talula; i kochał mnie też jak swoją jedyną, pieścił się ze mną, na kolana sadzał, kołysał na pole szaréj swojéj kapoty, sam pacierza uczył, sam usypiał, a całując mnie w czoło, wzdychał ciężko.
— Spij mój robaku, spij, mówił — a westchniéj przed snem za duszę poczciwéj Matki, niech jéj wieczne światło świéci.
I odchodził do izby, długo jeszcze mrucząc paciérze na czarnym matczynym różańcu licząc.
Z wielkiéj to miłości ojcowskiéj, moje podobno całego życia nieszczęście. Nie wiedział stary co począć z dzieckiem, które kochał tak bardzo. Sam jeden wdowiec, gdym podrastała, suszył sobie nieborak głowę, jak mnie wychować. Żenić się nie chciał. Drugiéj Matki, mawiał, nikt nie da na świecie; a macocha nie pokocha cudzego; mnie téż na siwe włosy późno się żenić i nie złamie poprzysiężonéj wiary do grobu; bom nie do jéj grobu, ale do swojego przysięgał. —
— Mój tatuniu, mówił mu Stryj Jan, a na co waści tyle się kłopotać o Joasię — wszak ci to wszystkie nasze córki jednako się wychowują. — Czytać, to je ktokolwiek nauczy, robot kobiécych lada Baba, katechizmu Xiądz w kościele, gospodarstwu same się przypatrzą łatwo i potrafią koło niego. A na co Joasi więcéj! —
Święte były słowa stryjowskie, ale ich poczciwy nie posłuchał ojciec. Jemu się chciało więcéj czegoś dla mnie.
— Patrzaj tylko Panie bracie, mówił Stryj, aby ci Joasine mądrości na złe nie wyszły — po co jéj więcéj co umiéć od naszych córek? albo to naszym źle z tym co umieją?
A tatulo potrząsał głową i mówił — Nikomu taki nie zaszkodziło, że się czego nauczył, dziewczyna sama jedna w domu, matki nié ma, nikogo nié ma, wyrośnie na drąga. —
Stryj sobie, ojciec sobie kiwali głowami, trząsali wąsami i pogodzić się nie mogli; ojciec kłopotał się nie pomału o mnie, a com bardziéj rosła, to więcéj; bo nie było mnie komu pilnować, a kiedy Tatulo wyjdzie w pole z rosą, to wróci aż z wieczorną. Czasem ja mu poniosę dwojaczki, czasem kto z czeladzi, a resztę dnia swobodnam jak ptaszek. Lataż to były, lata! W domu roboty nie wiele, choć to jam niby gospodarowała z dzieciństwa. Rano krówki wydoją, mleko do lochu poniosą, gąski i kaczki w pole popędzą, szczygłowi ja dam siemienia, wodę przemienię, z wczorajszéj wieczerzy Tyrasowi śniadanie, potém wylecę do ogródka ze śpiéwem, z bijącém sercem, albo pielę grządki, albo wącham kwiatki moje, albo siądę na przełazie, zbierze się nas kilka i bawim; albo polecim na łąki za żółtémi łoteciami, za czerwoną smółką, albo w kółko za ręce się wziąwszy tańcujemy w ulicy pod starą gruszą! W południe na progu jem, kiedy pogoda, i znowu skoczę w podwórko do rówiesnic, wieczorem ojciec z pługiem, z sochą, z broną, albo kosą i grabiami powraca — A jak tylko Tyras na progu leżąc głowę podniesie, i pociągnie nosem powietrze, już ja wiem że to pewnie nie daleko Tatulo, to przeciw niemu biegnę śpiéwając. A on mnie całuje w czoło, ale smutno, bo zawsze co na mnie spojrzał nie wesoło mu czegoś było.
W zimie ojciec młóci albo wieje, zakasawszy poły, a my pod piecem siedzim z Marysią, z Kaśką i śpiéwamy piosenki i gadamy bajeczki i rozpowiadamy sobie o naszych owieczkach i czerwonych krówkach.
Ot tak się to wyrosło szczęśliwie aż kosy za kolana pociągnęły się i ojcum była po ramie, i wszyscy mówili — Śliczna Joasia! śliczna Joasia — A! pamiętam byłam ja piękna, była. —
Najczęściéj mi to mówił Tomek, poczciwy młody Tomek, sąsiada syn, moich lat chłopak, cośmy się przez podwórko z nim tylko wychowali i zawsze wieczorami na przełazie siadywali, chichocząc wesoło. — My z Tomkiem, byliśmy jak siostra i brat, nawet nazywaliśmy się żartami siostrą i bratem, i pokochali z młodu, pokochali serdecznie. On nie mógł jak ja całe dnie swobodnie latać, ale w niedziele, święta, wieczory, rankami, schodziliśmy się u proga dworku, u naszéj studni, gdzie wodę biérał, na ulicy.
Nosił mi to kwiatki z swojego sadu, to jabłka, to orzechy, to jagody — jam go też lubiła, bo był i urodziwy i poczciwy chłopiec, a choć jak siarka ognisty, i trochę impetyk, chłopcu to uszło. Ojciec na tę przyjaźń nie bardzo patrzał, choć Tomka nie lubił, bo i z ojcem my nie najlepiéj byli jakoś, i często nawet Tatulo wody ze swojéj studni mu bronili. Jam się czasem za Tomkiem ujmowała, ale ojciec zawsze mnie za to zburczał.
Jużem była dobrze podrosła, a ojciec wciąż ze Stryjem Janem się o mnie radził, i myślał mnie gdzieś oddać. Jan nie życzył, ojcu chciało się, abym się czego nauczyła więcéj nad to, co w domu umiéć można. Jednéj niedzieli, ubrawszy się w najlepszą granatową kapotę, pas po wiérzchu, ogolony świéżo, zaprzągł siwą klacz do hołoblowego wózka i nie mówiąc gdzie, po mszy świętéj wyjechał.
Nie powrócił aż nazajutrz wieczorem, a że nie było komu klaczy napoić, zaraz zlazłszy, począł ją wyprzęgać, i poszedł za sianem dla niéj.
Ja stałam już przy wózku, tak mi ojca było pilno powitać, zdjęłam kilimka, aby go zasłać znowu na ławce pod piecem, gdzie zawsze leżał. — Pocałowałam ojca w rękę, milczał.
— A przywiósł mi tatulo gościńca? spytałam po cichu.
— Oj przywiózł Joasiu przywiózł, i dobrego, choć go teraz nie podobasz może — bo nie do miasteczka to ja, ani na jarmark jeździłem, ale do Pani Starościnéj — a Starościna obiecała cię do garderoby wziąść i kazać uczyć robot i czytania i katechizmu. —
Jam z początku nie zrozumiała, ale gdy nadszedł Stryj Jan i poczęli z sobą gadać, pojęłam o co chodziło, że mnie zawieść mieli gdzieś daleko od domu. Łzy mi się dziurkiem puściły z oczów i poszedłszy do alkierza, a siadłszy na zielonym kuferku pod piecem, siedziałam tak do zmierzchu. O zmierzchu jak bydło przypędzili, pobiegłam do krów, a po drodze, swoje nieszczęście opowiadałam. Siedział Tomek na przełazie, powiedziałam i jemu — Wiecie Tomku moje nieszczęście!
— Jakie chowaj Boże nieszczęście!
— Ojciec mnie oddaje kędyś do dworu daleko, niby to uczyć się, a na ciężką pewnie poniewierkę, między obcych ludzi. —
— Ej, to nié może być. —
— Jak, nie może, kiedy sami mi to tatulo mówili i na pewne, ono co powrócili od Starościnéj.
Tomko w głowę się poskrobał.
— Ależ to nie na długo, powrócicie.
— Albo ja wiem, toć się mnie nie radzą, ni pytają.
— Mój Boże, mój Boże, a wy o mnie zapomnicie Joasiu, na wieki!
— O nigdy Tomku. —
— Oj dajby to Boże, ale tak to zawsze bywa, we dworze to ludu, huk, a wy spaniejecie, i my wam wszyscy zgłowy wylecim.
— Jaki bo ty nie poczciwy, żeby tak gadać Tomku. —
Tomek głowę spuścił, ręce założył i powoli odszedł spoglądając na mnie.
A mnie teraz okrutnie wszystkiego żal było, gdym się dowiedziała, że opuszczę domek nasz, nad któren świata od dzieciństwa nie znałam.
Owieczki moje, krówki, nawet Tyras co mi się nieborak łasił, zdawali się żegnać mnie wszyscy, jam po nich płakała i żegnałam latając po ogródku grzędkę po grzędce, kwiatek po kwiatku; jabłoń starą, starą gruszę i jedynaczkę brzozę i gniazdo bocianie na stodółce. I późno już było, a ja ubiegawszy się siedziałam z Tomkiem na przełazie, gdy od progu głos ojcowski dał się słyszéć wołający mnie. —
— Joasiu, Joasiu! a gdzie się ona podziała.
— Pobiegłam do niego. — Dawali sobie dobranoc z Stryjem Janem, a ten jeszcze jak dziś pamiętam, mówił Ojcu.
— Wyście zakaty rozumni Bartoszu, i drugim dobrą radę nieraz daliście, a sobie podobno nie wyśmienitą. Wierzcie mnie, oddawać dziewczynę do dworu licha warto, we dworze ludzi wiele, zgorszenia dużo, a na cudze dziecko, cudze oczy! — Daj Boże aby wam to za dobrém było — daj Boże, szczęść Boże!
I odszedł, ojciec mi kazał prać bieliznę i składać rzeczy, oznajmując, że za dni parę pojedziemy.
Strzałą mi te dwa dni przebiegły — liczyłam godziny na palcach, a ranki zda się pozrastały z wieczorami, dnia jakby nie było! — Ja wciąż to popłaczę za piecem, to pójdę do ogródka, to przez płot pogadam z Tomkiem, a serce mi jak nożem kraje. Gdzie spojrzę, to płacz bierze. — Ciężko bo ciężko było, rozstawać się ze wszystkiém. — A jak przyszło wyjeżdżać, kiedy już tatulo zaprzągł siwą klacz do wózka i włożył mój węzełek do niego i dał mi matczyną jubkę siną z kotami białémi, i matczyne paciorki z medalikiem Najświętszéj Panny, kiedy mnie pocałowawszy w czoło, kazał siadać, tom się rozbeczała jak dziecko. Ojciec sobie, ludzie sobie i Tyras zawył. Tatulo go po łbie biczyskiem, aż zaskomlał, bo go za serce to wycie schwyciło i przypomniał jak wyło biédne psisko, gdy moją matulę na mogiłki prowadzili. — Co było dzieci i starych sąsiadów we wsi, wszyscy się zgromadzili u nas w podwórku, na ulicy; aby widziéć wyjeżdżających. Jam się ubrała w matczynę jubkę, w białą chustkę na głowę, w pończochy i trzewiki, a płakałam, aż chustka com ją w ręku trzymała, mokra była od łez. Ojciec sobie płakał, Stryj sobie, a dzieci co stały opodal także. Tomek siedział zdaleka na płocie i żegnał mnie ręką, nie mógł się nieborak przybliżyć, bo nasi Rodzice byli z sobą nie dobrze i tatulo go zawsze pędzał. — Nareszcie ojciec rzekł:
— A dośćże do kata tego szlochu! — Bądźcie zdrowi, nie za świat że ją wiozę i nie nazawsze. — To mówiąc siadł na wózek, podał mi rękę, jam się wdrapała i przysiadła w nogi płacząc ciągle, a klacz siwa ruszyła z miejsca powoli, wśród powszechnego gwaru. —
Pókiśmy jechali ulicą, to ciągle spotykaliśmy jeszcze swoich, a biédny Tomek po podpłotami biegł aż za wioskę zdaleka, spoglądając ku mnie. Minąwszy plebaniję, gdzie nas Xiądz proboszcz pobłogosławił, gdym się obejrzała, ani Tomka już, ani domku naszego, ani starych grusz i jabłoni nie było widać. — Mnie płacz znowu porwał jeszcze gorszy, zdawało mi się, że na Pańskim świecie, w który jechaliśmy, sama jedna zginę.
Ojciec dumał opuściwszy lice, siwa klacz szła truchtem powolnym. Obejrzę się ja o dobry kawał za wsią, a poczciwy stary Tyras bokiem drogi, zdaleka idzie ostróżnie za nami.
— Ej! tatulu, zawołam, tatulu, toż to Tyras bieży za nami. —
Tatulo się obrócił, pies stanął. —
— A do domu, zawołał, a do domu Tyras. Pies po-patrzał i póki klacz stała i on się zatrzymał, myśmy podjechali, on znowu za nami. Aż tatulo zsiadł z wózka dawszy mi klacz trzymać, i poszedł psa przepędzić. A Tyras z początku widząc go z biczyskiem w ręku, uciekał trochę, potém położył się na drodze i czekał. Tatulo smagnął go, on zaskomlił, ocz zmrużył, i nie ruszył.
— A do domu, a do domu! Pies, jakby nie rozumiał, znowu powoli za nami. Potém, jakeśmy wyjechali na wzgórek, a ojciec go ciągle odpędzał, usiadł na ścieżce, i począł przeraźliwie wyć, poczciwe psisko. Tatulo klęli go napróżno, i długo jeszcze, długo słyszeliśmy zdaleka, przeciągły, smutny głos jego. Ostatni to był głos pożegnania z wsi naszéj. —
Późno wieczorem stanęliśmy w majątku Starościnéj, ale że dnia tego przypuszczeni być nie mogliśmy, umieściliśmy się na noc w karczmie ogromnéj, stojącéj nad wielkim traktem, naprzeciw samego pałacu. Mnie biédną dziewczynę, com nigdy daléj nad odpust Kodeński i jarmark w Łosicach nie była, wszystko tu dziwiło i przejmowało strachem. Ojciec gawędził z siwobrodym poważnym arędarzem, który włożywszy ręce za pas, z góry traktował biédnego szlachcica. Ja stojąc w bramie, poglądałam zdaleka na bielejący w ogromnych drzewach pałac, a ciągle uwijający się koło nas dworscy, wyśmiéwali się z mojego wiejskiego stroju, długiéj nad miarę jubki i széroko obwiązanéj po głowie i pod brodą chustki. Widok tego białego wielkiego Pałacu, otulonego w większe jeszcze drzewa, czegoś mnie strachem przejmował, myślałam o naszym pięknym, czystym dworku, ogródku i wesołéj izbie. — Serce mnie tam nazad ciągnęło, zdało mi się żem słyszała jeszcze wycie Tyrasa, który pozostał na wzgórku z podtulonym ogonem i spuszczonymi uszami.
Nazajutrz rano, ojciec na nowo ubraną, i nadawawszy mi nauk bez końca, jak Starościnie do nóg upaść, szanować ją, wdzięczną jéj i posłuszną być potrzeba; powiódł mnie do dworu. Weszliśmy przez bramę murowaną z herbami, na obszérny brukowany dziedziniec, z niego do pałacu samego, do którego, że był na suterenach, wiodły wschody Kamienne. Długo czekaliśmy w sieniach, wystawieni na śmiéch dworskich co mi się przypatrywali, nazywając Kopciużkiem, na szyderstwa panien służących, które przez wpół odemknięte drzwi od garderoby, pokazywały sobie mnie palcami. Rozmaite osoby przechodziły przez sień, gdzieśmy stali, spoglądały i szły daléj, nie troszcząc się o nas. Posiadawszy na ławkach, czekaliśmy cierpliwie, nareszcie otwarły się wielkie drzwi i wyszła do nas Pani Starościna. Ojciec mój i ja powstaliśmy, on jéj do kolan przypadł, ja do nóg wedle rozkazu upadłam.
Starościna mogła miéć lat 50, może więcéj, wysokiego wzrostu; trochę otyła, pięknie ubrana, bardzo poważna, widać jeszcze dbała o wdzięki swoje, bo sznurowała ustami, i mrużyła oczki — a na jéj stroju było kolorów jak w tęczy. —
— A co przywieźliście mi córkę? spytała. —
— Tak, JWPani, rzekł ojciec, schylając się znowu do stóp — pod łaskę i protekcyę JWPani, jedyne dziecko moje.
— Dobrze, dobrze, Panie Silnicki, każę ją wziąść do garderoby i uczyć czytania i robotek kobiécych. Będzie z niéj niczego dziéwczyna jak się wytresuje, bądźcie o nię spokojni.
Ja znowu do nóg, ojciec do stóp.
— Nie kłaniajcie się moi kochani, rzekła — a ty ozwała się do mnie, statkuj, ucz się, bąć posłuszna, żebyś była ojcu pociechą.
Mnie płacz brał okrutny; póki jeszcze z ojcem to jakkolwiek, ale gdy przyszło się z nim rozdzielić, bo i tłomoczek mój już przyniesiono i starościna zawołała na Pannę Dorotę — zaczęłam szlochać w niebogłosy. Starościna się śmiała, a ojciec kuksał, choć kapotą także łzy ociérał.
— Panno Doroto, Panno Doroto, zawołała Starościna. — Wyszła wysoka, rumiana, wesołéj twarzy, przystojna Panna, wielce rezolutnéj fizyonomii, z robótką w ręku. —
— Co JWPani przykaże?
— Weź moje serce to dziecko pod swoją opiekę. Masz nowy przybytek do garderoby.
Ojciec się skłonił Pannie Dorocie, prosząc ją o protekcyę, a ona śmiejąc się, wzięła mnie płaczącą i powiodła z sobą. Odwróciłam się raz jeszcze do ojca, ale on uciekł już był, bo się wstydził, że płakał.
O mój Boże, mój Boże, niewypowiem com piérwszych dni wycierpiała, póki się zemną oswoili, co mi przezwisk nadawali, co się nadrwili, co się figlów napłatali. Panna Dorota wesoła Panna, sama do tego poddawała ochoty, drugie téż dziewczęta rade były nad kim się znęcać. Każde moje ubranie było śmiészne, każde odezwanie się głupie, każdy ruch dziwaczny; a co szturchańców odebrałam. Tych dni kilka nie wyjdą mi nigdy z pamięci, potém się jakoś obyli i dali mi pokój. Starościnéj tak prawie jak nie widziałam, P. Dorota rządziła nami do woli. —
W domu naszéj Pani szło wszystko jak Bóg dał, spojrzawszy zaraz poznać było można, że nierząd wielki i nieporządek straszny. Ludzie nikogo się nie lękali, nie słuchali nikogo; Pana nie mieliśmy, bo Starościna była wdową od dawna. Pozostał jéj tylko jeden syn, który rzadko w domu siedział, jeżdżąc to za granicę, to do stolicy któréj, to w odwiedziny. Sama Pani wesołe prowadziła życie, dwór był wielki i wspaniały, ludzi niesfornych mnóstwo, zajazd ciągły, bale co tygodnia prawie, a w zapusty nie zamykały się wrota, nie kładliśmy się spać. — Tańcowano w Salonach. Patrzyliśmy się przez gankowe okna, albo tańcowali także w garderobie, tańcowano u Rządcy w oficynie, u Ekonoma na folwarku, u pisarza i w stajni nawet po rzępoleniu forysia. Wszystko skakało, śmiało się fertało i swawoliło. Starościna choć w szóstym krzyżyku, lubiła towarzystwo, i obejść się nie mogła bez ludzi. W wielkich u niéj faworach był rezydent, średnich lat, ale bardzo piękny jeszcze człowiek, niejaki Pan Środa. Różnie tam ludzie o tém gadali, ale to pewna, że Starościna, przyjąwszy go w dom gołego jak palec, oporządzała, utrzymywała, choć nic nie robił i na nic się nie zdał, dała mu sługi, powóz, konie, dawała piéniądze, bez niego nic nie postanowiła i pozwalała mu się rządzić w domu jak szaréj gęsi. Pan Środa był wesoły także człowiek, ale impetyk i choleryk, czasem w garderobie szeptano, że się i Starościnie dostało. — Mięszkał dla oka w oficynach, ale bawił prawie ciągle w pałacu.
Bóg wié, jak tam rządzili majątkiem, który był wielki, piękny ale zadłużony, żydzi nieustannie chmarami się włóczyli, rządca sobie, ekonom sobie robili fortunki, a Pani co dzień gorzéj była w interessach. Pożyczała u szlachty, pożyczała u żydów, u officyalistów, a nic nie pomagało, piéniędzy zawsze było potrzeba i zawsze brak. Życie jednak szło swoim porządkiem, szumno, wesoło, hucznie zapusty i święta obchodzono.
Nie darmo to mówią, że jaki Pan taki kram, bo życie Pani naszéj służyło za wzór wszystkim.
Nie udało się poczciwému ojcu umieścić mnie wcale, bo złego przykładu miałam przed oczyma do zbytku, alem młoda jeszcze była, nikt mnie nie zaczepił, nikt na mnie i nie patrzał i tak lata biegły.
Nauczyłam się prawda trochę czytania, robotek, ale więcéj piosneczek światowych, ale więcéj zalotów, a zapomniałam o Bogu. Sama Pani rzadko jeździła do Parafialnego kościoła, chyba w wielkie święto; była u nas kaplica, ale Xiędza nie było do niéj — o paciérzach nikt prawie nie pamiętał, żegnali się chyba w grzmoty i burzę.
U nas na wsi, choć jak wszędzie, ludzie swawolić, śmiać się i weselić lubili, ale trochę więcéj pamiętali na Boga, starym zwyczajem, czy o urodzaj chodziło, czy o cokolwiek bąć, ratowaliśmy się modlitwą, bo to był jedyny ratunek. Strach Boży nie jedno złe powściągnął; tu nikt o kościele, modlitwie, o Bogu nie pamiętał, i nie wiem jak i ja nie zapomniałam paciérzy.
Ojciec rzadko dowiadywał się do mnie, on się postarzał, a sam jeden był, trudno mu z domu odjechać od gospodarki, spokojny o mnie, zdawszy jak mu się zdało, na najlepsze ręce, krzątał się nad pomnożeniem grosza dla jedynego dziecięcia, dla którego marzył o najszczęśliwszym losie. Niestety! mylił się biédny, mylił się bardzo. —
We dwa lata po przyjeździe moim do Starościnéj, jam już była piękną, dorosłą siedmnastoletnią dziewczyną, a nie jedna mi zazdrościła i twarzy i kibici. Z całéj garderoby, jam podobno była najpiękniejsza, a żem nabrała ochoty do stroju — i w powszedne dnie ubranam była po świątecznemu, wszyscy dworscy kręcili się koło mnie, jak muchy około cukru, a bylem wyszła czy w dziedziniec, czy w ogród, to przeganiali się za mną, to łapali, że obronić się było trudno. Nawet Pan Środa pogłaskał mnie kilka razy pod brodę, kiedy nikogo nie było, nawet kochanek Panny Doroty stary Ekonom, co ciągle namyślał się jeszcze, czy się z nią ożenić, czy nie, począł mi prezenciki robić i kłaniać przechodzącéj, przez okno. Słowem cały dwór, był teraz na moje usługi, na rozkazy, ale mnie nikt się niepodobał.
Prawda, dawno już przeszła tęschnota za domem, a Tomka, co do mnie często z ukłonami nakazywał, zupełniem zapomniała, ale jakoś nikt mnie nie przypadał do smaku. — Byli i młodzi i piękne chłopcy — przeznaczenia widać nie było.
A już co wesoło to wesoło, spędziło się tych parę lat u Starościnéj — aż lubo i smutno wspomniéć — przeszły one jak z bicza trzasł. Kończyły się dwa lata właśnie, gdy z zagranicy oznajmiono nam przybycie Starościca, który podobno przeżywszy swoje co było po ojcu, powracał do Matki. Gadali o tém przybyciu z pół roku, oczyszczono pokoje, z których mrucząc musiał się wynieść do ciaśniejszych w oranżeryi Pan Środa, nareszcie jednego wieczora, trzema powozy, z kilką lokajami, kamerdynerem francuzem, mnóstwem psów i koni; nadjechał Starościc, wielce szumnie i paradnie. Matka pobiegła na jego spotkanie, ale nie bardzo przywitano się czule, bo oboje sobie zawadzali, ale że Starościc podziéć się nie miał gdzie, a za granicą dłużéj o czem żyć nie miał, musiał się ulokować u matki.
Przybycie Syna, było powodem do Balów, do zabaw, które trwały dość długo — Nasza Pani skakała jeszcze wygorsowana w mazurze, starościc polował, a konie jego, psy, i ludzie popsuci, objadali do reszty. W tydzień jakoś rozjechali się goście, zostaliśmy sami, i spokojniejsze nastało życie. —
Widać że i matka i syn pomiarkowali się, że tak dłużéj trwać nie może, i po długiéj dość, a żwawéj rozmowie, któréj my z garderoby z Panną Dorotą podsłuchiwaliśmy, i choć w większéj części po francuzku, mogliśmy się przedmiotu dorozumiéć. — Starościc odprawił francuza, został o jednym tylko lokaju i kamerdynerze, o jednym furmanie, Starościna pożegnała P. Środę, który klnąc okropnie, naładowawszy powóz i wozy czem tylko mógł i co miał pod ręką, wyjechał; zmieniono Rządcę, Ekonoma, zmniejszono dwór, garderobę nawet, przestano dawać bale, spraszać gości, a w święta i imieniny Starościna wyjeżdżała do bliskiego miasteczka. Głucho się zrobiło, smutno i posępnie w Świerkowie. Panna Dorota płakała w jednym kącie po Ekonomie, Starościna po P. Środzie, ustały śpiéwy, tańce, przechadzki, a Starościc nudził się i z nudy polował a polował.
Teraz to właśnie następuje najstraszniejsze mojego życia wspomnienie, gdyby nie jeden ten krok, nie jedno to nieszczęście, — inny by los mój był — inna starość. —
W Świerkowie pusto i smutno się zrobiło, a z pozostałych każdy żył i robił co chciał, nikt na nikogo nie patrzył. Mnie już z ciężkiéj nudy, chciało się powracać do domu, do ojca, ale P. Dorota i Starościna nawet nie puszczały.
— Póki to nic nie umiało, póki tylko było ciężarem, mówiła Pani, to siedziało na karku, a teraz się w świat wybiéra.
Aby nie być posądzoną o niewdzięczność, musiałam zostać. Pamiętam raz, był to piękny wieczór letni, wyszłam do ogrodu — Po skwarnym dniu, słońce się było spuściło za góry i lasy, a po niém czerwone zaognione niebo świéciło, chłodny wiatr powiał — Siedziałam słuchając szmeru niedalekiéj rzeczki i szumu drzew, sama nie wiedząc co robię i o czém myślę — W ogrodzie cicho było i smutno, nie rozlegały się teraz jak dawniéj wesołe śmiéchy, śpiéwki i rozmowy. Żywéj duszy nie było nigdzie — Ścieżki pozarastały trawą, szpalery, nie obcinane, nad rzeczką ogromne trzciny nie zbijane puściły. Był to jak las dziki i głuchy. Mrok już powoli padać zaczynał, gdy mnie z jakiegoś zadumania, wyrwał szelest tuż blisko w krzakach, porwałam się przelękniona, zbladła. Krzyknęłam i rzuciłam na ścieżkę. Pokazał się ogromny wyżeł Starościca, z złoconą obróżą, a potém i on sam za nim, ze strzelbą na plecach. Postrzegłszy mnie, zastanowił się, obejrzał, obrócił i podszedł przypatrzyć się ku mnie. Ja com go dotąd widywała tylko z daleka, choć przestraszona nie śmiałam uciekać. —
Był to jeszcze młody, ale blady, smutnéj pogardliwego wyrazu twarzy, mężczyzna. W oczach jego czarnych, wiele było ognia i władzy; patrząc, zdawał się człowieka wskróś przenikać i podbijać zupełnie. Wejrzenie jego, było wejrzeniem węża co kusił Ewę, albo tego stworzenia o którym powiadają, że spoglądając na ptaszka, zabija oczyma. —
— Coś ty za jedna, moja Panienko? spytał mnie słodkim miodowym głosem.
— Ja JWPanie — tutejsza — z garderoby JW. Starościnéj.
— A! doprawdy, rzekł głaszcząc mnie pod brodę i zaglądając mi gwałtem w oczy. — I — dawno tu jesteś?
— Przeszło dwa lata.
— Cóż to, żem cię dotąd nie postrzegł.
— Nic dziwnego — ja zawsze siedzę w domu.
— Ale tyś śliczna, świéża jak jabłuszko — a oczy jak niezapominajki. —
To mówiąc począł mnie głaskać, serce mi biło gwałtownie, strach jakiś brał nie opisany, odbiegłam kilka kroków. Ale wyżeł szczekając rzucił się za mną, za suknię porwał i rozdarł. Ze strachu i z żalu, zaczęłam rzewnie płakać.
— Nie bądźże dzieckiem, odezwał się nadbiegając Starościc, i śmiejąc się z mojéj przygody — Po co było uciekać. Samaś sobie winna. Do nogi Parol, do nogi — A wara! a sa! I jakoś odwoławszy psa, naśmiawszy się, włożywszy mi w rękę dukata na sukienkę, poszedł szepcąc mi na ucho — Gdybyś jutro przyszła tutaj — do ogrodu. —
Nic nie odpowiedziałam, pobiegłam oglądając się tylko na psa, którego Pan za obrożę przytrzymał. —
Powróciwszy do garderoby, siadłam na kuferku, cała w myślach, kręciła mi się głowa, serce biło w piérsiach szalenie, w nocy miałam gorączkę i budziłam Pannę Dorotę, krzycząc przez sen bezustannie.
— Co się téj dziewczynie stało, mówiła nazajutrz — zawsze spała spokojnie, a dziś ją jakiś szatan opętał. — Ja nic o wczorajszym nie powiedziałam jéj wypadku, ale gdy nadszedł wieczór, gdy słońce zachodziło, taka mnie ochota porwała pójść do ogrodu, tak mi coś ciągle szeptało o tém do ucha, że mi twarz pokraśniała, ręce drżały, w głowie biło i tłukło, że się oprzéć nieszczęśliwéj pokusie nie mogłam. — I wybiegłam, ale ledwie się za mną furtka zamknęła, strach mnie ogarnął, powróciłam coprędzéj nazad. W garderobie duszno mi było, ciężko, porzuciłam robotę, wyleciałam znowu — ale już nie wróciłam. Jednym pędem pobiegłam na miejsce wczorajsze i usiadłam na ławce. Obejrzałam się, nie było nikogo — nikogo. —
— Nie potrzebniem się bała — pomyślałam.
A w tém, dał się słyszéć chód, jam się porwała. Starościc schwytał mnie za suknię — Poczekaj, poczekaj, zawołał, nie potoś tu przyszła, żeby uciekać. Czego się boisz, usiadł na ławce, i począł swoim słodkim głosem, swojém wejrzeniem straszném, czarować mi uszy i porywać za duszę.
Nie będę opowiadać naszych schadzek wieczornych, na ławce pod kasztanem, gdzie całe lato, całą jesień spędziłam prawie szczęśliwa. Mnie się zdawało, że on mnie kochał, a przynajmniéj mówił mi to ciągle, powtarzał, przysięgał; a miał głos tak przekonywający, wejrzenie tak przejmujące.
Napróżno odpowiadałam, że mnie biédnéj, ubogiéj dziewczyny kochać nie może, on Pan, on człowiek innego świata, umiał jakoś przekonać, umiał pieszczonym głosem, kłamać tak słodko, żem mu wierzyć musiała. — Płynęły dni, płynęły tygodnie, miesiące, on mnie uwiódł, a ja nie wiedziałam prawie co się ze mną stało. Wstyd jakiś ogarnął mnie na widok jego, strach na przyszłość, tęsknota, czułam się zmienioną na twarzy, w sobie. —
Starościc, jak z początku miły, obiecujący wiele, jak był czuły dla mnie, tak po niejakim czasie stał się roztargniony, zaczął mnie unikać, okazywać mi twarz posępną i łajać mnie nawet. Płakałam, ale to nic nie pomogło, łzy go gniéwały tylko, ruszał ramionami i odchodził. — Głupia dziewczyna, mruczał — głupia dziewczyna. Raz na miejscu Starościca, zastałam służącego jego pod kasztanem, chciałam odejść, on mnie zatrzymał.
— Posłuchaj no Panno Joanno — odezwał się, nie uciekaj — Pan mnie tu przysłał.
— Co? po co? spytałam. —
— Ej, po co te ceregiele; tu potrzeba radzić. —
— Na co radzić?
— Pan chce, żebym ja się z Panną ożenił. -
— Ty! ze mną, krzyknęłam, ty! ze mną!
— A cóż to dziwnego! I tobym jeszcze Pannie łaskę zrobił, ale Pan chce, obiecuje posag.
Osłupiałam na tę mowę, i słowa nie odpowiedziawszy, odeszłam.
Tym czasem o nieszczęściu mojém, już cały dwór wiedział, obrażony sługa rozgadał wszystkim. — Pobiegłam w nocy boso do Starościca. Leżał w pokoju, na kanapie przed kominkiem, dwa psy grzały się u nóg jego. —
— A! to ty Joasiu, zawołał — A! czego chcesz?
— Pan wiész czego ja chcę, krzyknęłam z gniewem — Ty się ożenisz ze mną, tyś mi to przysięgał.
Starościc rzucił książkę, którą trzymał w ręku i zaczął się śmiać do rozpuku. —
— A wiész że doskonała jesteś! kiedy ja tobie mogłem to mówić, tyś oszalała, czy co!
— Jam nie oszalała Panie — nie! ja dobrze pamiętam, ty musisz słowa dotrzymać. Posłaliście mi sługę, ale nie sługa twój, tyś powinien ożenić się ze mną, nagrodzić moje przywiązanie.
— Ale nagrodzić ja nie mówię, nagrodzę, tylko daj mi pokój, i nie rób awantur, krzyków. —
— Mnie Pan nie nagrodzisz pieniędzmi.
— No to idźże precz, zawołał, bo cię psami poszczuję, to mówiąc, zerwał się z kanapy, wypchnął mnie za drzwi, i zamknął je za mną.
Nie mogłam pojąć, co się ze mną stało, długo nie wychodziłam z sieni, poglądając na drzwi, na dom, niewiedząc co począć, burzyło się we mnie, gotowało, wrzało. — Noc jesienna była chłodna, wiatr ostry — musiałam powrócić i rzuciłam się na posłanie. Szlochanie moje, obudziło Dorotę, która z gniewem zapytała czego płaczę.
Nie umiałam jéj odpowiedziéć.
— Wiem, wiem, rzekła pod nosem — prędko się to wszystko skończy i biegania i szlochy po nocach, nie będziem dłużéj trzymać awanturnicy w domu.
Nazajutrz z podbrzękłémi wstałam oczami, P. Dorota milcząc srogo spoglądała na mnie, wszyscy unikali. Starościc wyjechał ze Świerkowa, Starościna wypłaciła mi pensyę zapowiadając, że nadal trzymać nie będzie, i tegoż dnia posłała z listem do ojca.
Ja chodziłam jak obłąkana, nie mogąc już nawet płakać, łez mi nie stało. Na wspomnienie haniebnego powrotu do domu, na myśl rozpaczy Ojcowskiéj, jeżyły mi się włosy — krew stygła.
Posłaniec wrócił wieczorem bez żadnéj odpowiedzi, szeptali coś długo, i słyszałam jak rozpowiadał P. Dorocie.
— Stary wziął list i poszedł z nim do Proboszcza, bo sam przeczytać nie mógł. Gdy mu Xiądz wytłómaczył o co chodziło, porwał się z ławy, zacisnął pieści, krzyknął i zawołał. Nie chcę jéj znać, nie chcę jéj widziéć, niech do mnie nie powraca — ja jéj nie przyjmę — To nie moje już dziecko — Hańbę naprowadziła na moje siwe włosy, na dom mój, na poczciwéj matki pamięć — Niech nie wraca, nie ma dla niéj ojca, nie ma dla niéj domu.
Próżno Xiądz mitygował Ojca, próżno mu wmawiał że to jedyne dziecko, że sam winien oddawszy do takiego domu. Próżno perswadowano, wybiegł z plebanij, a posłańcowi rzucił ze wzgardą tylko. —
— Powiedz jéj, niech sobie szuka domu, u tego co ją uwiódł, gdzie chce — ja jéj nie przyjmę.
Słuchając tych słów stygłam, drętwiałam, ale nie czekając, aż mnie wypędzą, poczęłam zwijać węzełek z moich rzeczy i nie żegnając nikogo, jak szalona wybiegłam z pałacu na wielką drogę.
Był wieczór, chłodny, jesienny, posępny wieczór, wiatr z deszczem, bił mi w twarz, ale paliła mnie twarz ogniem. Szłam prędko, szłam wprost do ojcowskiego domu.
— On mnie nie wypędzi — myślałam, to być nie może, on się zlituje nademną — on nié ma tak twardego serca — jam jego jedyne dziecko. —
I szłam w ciemnościach drogą, aż do piérwszéj wioski, gdzie ze znużenia, łez, strapienia, upadłszy pod wrotami chaty, usnęłam twardo. Chłód ranny mnie obudził, otwarłam oczy i nie mogłam z początku zrozumiéć co się ze mną stało. Powoli, przyszła mi pamięć, z pamięcią łzy; wstałam i powlokłam się daléj. —
Do południa iść musiałam, odpoczywając po drodze i płacząc ciągle, nareszcie z tego samego wzgórza, na którém wył przeprowadzając mnie Tyras, postrzegłam krzyż kościołka, i drzewa naszéj osady. Dawnom się nie modliła — ale tu padłam, i zaczęłam się sercem nie ustami modlić. Kilka razy wstawałam i siadałam, bo mi już sił brakło, a im bliżéj, tym straszniéj biło serce, ćmiło się w oczach.
Było południe — we wsi właśnie największy ruch, jedni z pola powracali, drudzy na pole, do lasu jechali — przed każdym dworkiem ktoś stał, patrzał. Poznali mnie albo raczéj domyślili się kto byłam, bo już wiedzieli co się ze mną stało, a ojciec od wczoraj położył się w strasznéj gorączce. Przeszłam pod wejrzeniami moich dawnych krewnych, dawniéj znajomych, jak przez rózgi, ze spuszczonémi oczyma, ze wzdętą piérsią, nie przytomna. Nikt mnie nie zatrzymał, nikt nie poznał, lub raczéj poznać niechciał, zaczepić, przywitać — Ustępowano z drogi jak przed zapowietrzoną.
Ujrzawszy domek nasz, oprzéć się musiałam o starą wiérzbę, bom daléj już iść nie mogła — upadłam na ziemię — Na podwórku stała kolaska Xiędza, była gromadka ludzi, był starszy naszéj osady, i mówili coś po cichu, Stryj Jan stał ociérając oczy w progu. Domyślałam się czegoś złego, ale nie miałam odwagi pójść daléj. W tém uczułam, że mnie coś do twarzy dotyka. —
Był to poczciwy Tyras, co jeden mnie witał w milczeniu, jeden mnie poznał tylko — jeden on pamiętał! Schwyciłam biédnego psa za szyję i rozpłakałam się na nowo. W tém postrzegł mnie Stryj i przybiegł. — To ona, to ona!
— A! nieszczęśliwa coś zrobiła! Ojciec twój w gorączce na śmiertelnéj pościeli od wczoraj — Będziesz miała na sumieniu śmierć jego. —
— O Boże, prowadźcie mnie do niego — niech mu upadnę do nóg, przebłagam! niech mnie nie przeklina przynajmniéj. —
— Nie, nie! to nie pora — Ciężka wina na tobie — Stryj wziął mnie pod rękę i powiódł, wszyscy śledzili oczyma ciekawie. Byłam jakby obca na własnym podwórku, w domu własnym. Na ławie w kuchennéj izbie usiadłam, odmykały się drzwi od świetlicy, w któréj mój ojciec leżał, słyszałam obłąkany głos jego, słyszałam jęki, i pójść do niego nie mogłam. Stryj i Xiądz byli przy nim do nocy.
Nieruchoma siedziałam ciągle w miejscu, zmierzchło, noc padła, wszyscy się porozchodzili, do mnie nikt nie zagadał, na mnie się nikł nie obejrzał, zostałam sama jedna na ławie. U łoża ojcowskiego, stara tylko kobiéta siedziała. W milczeniu głuchém nocy, śledziłam ciężkiego oddechu jego urywanych słów co mu z ust wylatywały — Około północy dał się słyszéć krzyk w izbie ojcowskiéj, na głos ten co mi poruszył wnętrzności, zerwałam się z ławki i bezprzytomna pobiegłam do łoża.
O! nigdy tego okropnego widoku, téj strasznéj nie zapomnę chwili. Ojciec mój siedział na łóżku, blady, oczy miał otwarte okropnie, błyszczące, usta spieczone, włos rozrzucony, piérś obnażona, łóżko w nieładzie — pięści ściéśnione podniósł do góry, zgrzytał zębami i rzucał się i poglądał w kąt, jakby tam widział kogo, jakby komu groził. Wbiegłam — Stary podniósł się na łóżku, popatrzał, padł i począł z daleka odpychać.
— Precz, precz, krzyknął odzyskując przytomność, precz z tąd maro — nie plam tego domku, gdzie święta matka twoja mięszkała — precz — tyś nie moje dziecko, ty nie moja córka — precz! precz. —
— O ojcze mój, zawołałam — pójdę — lecz nie przeklinaj mnie, nie zobaczysz mnie więcéj, nie zobaczysz nigdy — ale nie klnij dziecka, ale mu przebacz.
Porwał się z łoża, biegł ku mnie, ale nie dobiegłszy upadł. Chłodny wiatr go obwiał, stracił władzę i mowę, odnieśli go do łóżka wpół żywego. Ja włosy rwałam z rozpaczy. Dwakroć byłam przyczyną jego choroby, jego śmierci, bo śmierć jak mówił lekarz, była nieuchronna. Zostało mu tylko kilka godzin życia, na pojednanie z Bogiem. Xiądz wmawiał mu aby odwołał przekleństwo, aby mnie przebaczył, ale stary nic odpowiedziéć, ani znaku dać nie mógł. Cały już był umarł, jedne oczy poruszyły się jeszcze, a z nich łzy ciekły. Ostatnie chwile nie żył już, płakał tylko. Przyprowadzono mnie, niewiem czy poznał, czy widział nawet, ale ja widziałam te łzy z pod nieruchomych płynące powiek. Była to uroczysta ostatnia godzina, Xiądz w głowach łóżka przytrzymywał gromnicę w jego ręku, czytając modlitwy — Stryj Jan klęczał i płakał, jam padła i leżała na ziemi. —
Tak skończył mój ojciec, nie dawszy już innego znaku życia nad łzy, co dopiéro ze śmiercią razem płynąć przestały. Ja długi czas potém, leżałam bez przytomności, i nie wiem co się ze mną działo; nawet pogrzebu ojcowskiego nie widziałam. Z téj choroby, sama już tylko żywą wyszłam.
Kiedym powstała z łóżka, obejrzała się do koła na pusty dom, na zniszczone gospodarstwo, na wstręt i odrazę do mnie, wszystkich co dawniéj otaczali nas przyjaźnią i pomocą — zaledwiem drugi raz nie zapadła. Byłam w wiosce jak obca wszystkim, domek nasz każdy omijał, mnie słowem nikt nie pozdrowił, radą nie pomógł, nawet Stryj Jan od śmierci ojca zachorzał ciężko, a nie mogłam odwiedziéć go, bo synowie się odgrażali, że gdy ich próg przestąpię, w śmierć mnie ubiją. — Gospodarstwo po ojcu, w ciągu jego i mojéj choroby, rozstrząsło się, zniszczyło zupełnie, czeladź się rozeszła; reszta nie zebrana zboża, pogniła na polu, nie było komu ziembli poorać, bydła dojrzéć — rady dać sobie nie mogłam, a i żyć tutaj nie podobna mi było — zaciężko.
Nie chodziłam nigdy do izby, gdziem ostatni raz widziała ojca, a jednak stał mi ciągle w oczach, jakem go przeklinającego mnie w ostatniéj godzinie pamiętała. Jeden z sąsiadów zgłosił się do mnie o kupno zagona, chaty naszéj i całéj części — zgodziłam się na to i sprzedałam je.
Sąsiad korzystał dobrze z niewiadomości mojéj i podprowadziwszy starszyznę naszą, kilku znajomych co niby z méj strony byli, ułożyli przedaż za bardzo małe piéniądze; nicem sobie nic wymówiła prócz trocha rzeczy po matce. Gdy przyszło płacić, poczęto wytrącać różne zaległości, legata kościelne, dłużki ojcowskie i mnie się bardzo niewiele zostało. — Potrzeba było wyjeżdżać, nie wiedziałam dokąd — bom nie umiała poradzić sobie, myślałam że im do większego pojadę miasta, tém łatwiéj mi będzie o korzystną służbę; najęłam żyda, co mnie miał zawieść do Warszawy.
Dawno to już temu, bardzo dawno, ale gdy wspomnę wyjazd mój z domu, serce mi się kraje jeszcze. Nowy nabywca niecierpliwie pragnący mnie się pozbyć, stał w progu naszego dworku; na dziedzińcu bryczka żydowska do któréj kładli rzeczy moje. Nikogo krewnego, nikogo życzliwego przy mnie, coby pożegnał i pobłogosławił, na długo nieznajomą drogę.
Tyras, stare poczciwe psisko, zdechł zaraz po ojcowskim pogrzebie, Tomek był kędyś na służbie, anim go nawet widziała. Stryj Jan ciągle chorzał — Chmurnym dniem późnéj jesieni, siadłam płacząc do bryki, i po błocie wyjechałam nie patrząc nawet już na nasz pusty, osiérocony, a dawniéj tak wesoły dworek.
Z początku i strach i żal miotały mną w drodze, roiłam nie wiem co, płakałam. Ale powoli, młodość, tyrańska młodość, co najsroższe żale pożera, przemogła we mnie. W miarę, jakem się oddalała od naszych stron, weselsze przystąpiły myśli, świat mi się począł otwiérać, zapomniałam ojca, chatki, przekleństwa — wszystkich, nawet hańby i wstydu mojego. — Dumałam o wesołém życiu w mieście. Nim dojechałam do Warszawy, łzy moje obeschły, niepokój ustał. Łzy w młodości i łzy w starości, są jak deszcze na wiosnę i w jesieni; piérwsze, lada promień słońca wysuszy, drugie chyba mróz ścisnąwszy zatai, ale nie zabiérze z sobą; — za piérwszą odelgą, wyjdą na wierzch.
W Warszawie zginęłam jak w lesie, nie znałam nikogo. Stanęliśmy naprzód w karczmie na Pradze, żydzi nas opadli, poczęli z furmanem gadać, oglądali mnie ze wszystkich stron, nakoniec jeden z nich uczepił się do mnie, mówiąc, że mi dobre miejsce znajdzie. A gdy mi to obiecywał śmiał się dziwnie złośliwie i robił miny, na które zimno mi się czegoś robiło.
— Poszukajcie mi miejsca, poszukajcie, prosiłam. Zapłacę wam za to.
Nazajutrz przyszedł z oznajmieniem, że miejsce już było i poprowadził mnie z sobą. Zaszliśmy na małą uliczkę, do nizkiego starego domku, w którego oknach widać było firanki, kwiatki i kilka kobiécych twarzy. Stara jakaś baba, bez jednego zęba, z rozczochranym brudnym włosem, w spódnicy tylko narzuconéj na ramiona i koszuli, w zadeptanych na bose nogi nałożonych trzewikach, wyszła do mnie. — Obejrzała mnie naprzód w milczeniu, kiwała głową, a potém dziwnym głosem spytała, z kąd jestem, powiedziałam jéj, kiwała znowu głową, a tym czasem kilka dziewcząt różnego wieku, bladych twarzy, świécących oczów, przez drzwi wpół otwarte, szydziły ze mnie i śmiały się.
— Ja tobie kochanku znajdę służbę — odezwała się, a tém czasem pobędziesz u mnie. Jest tutaj izdebka na tyle, to się tutaj umieścisz.
Zgodziłam się na to, i wprędce rzeczy moje na te nowe mieszkanie zniesiono. Nie wiedziałam gdzie byłam i gdzie mnie los wyrzucił na piérwszym wstępie do miasta, a ta stara była gospodynią domu — i jakiegoż domu!
Chciałam się zaraz wynieść, ale dokąd? Stara powiedziała mi żem się z nią ugodziła i rzeczy aresztowała. Musiałam zostać. Tak weszłam w życie — o! jakie życie! gdy wspomnę je, zimno mi się robi i ciężko, a jednak długo, długo w niém wytrwałam. Teraz jam odarta, uboga, często bez chleba kawałka — a w ówczas miałam sukienki strojne, miałam co dzień świéży ubiór, miałam wszystko co było do życia potrzebne, często do zbytku — a jednak nie mieniałabym nędzy dzisiejszéj, na wczorajsze dostatki.
Straszne to życie panienko — któż kiedy podobną kobiétę powita poczciwém słowem, użali się nad nią, łzie jéj uwierzy, żalowi, smutkowi? Dnie długie płyną w nudnym odpoczynku, w zwadach, często we łzach, a wieczorem trzeba się stroić, uśmiéchać. — W takiém życiu, zaciérają się do reszty pamięć poczciwéj młodości, pamięć na siebie — na przyszłość, żyje się od dnia, do dnia, od wschodu do zachodu słońca, nie dbając co jutro przyniesie. Czegożem ja w tém życiu nie doświadczyła, nie przebyła, wszystko złe i wszystko dobre, jeśli tam co dobrego być może. —
Nie długo jednakże zostawałam u staréj. Raz w nocy popełniono kradzież, i wzięto nas wszystkie z domu do więzienia, potém wypuszczono, ale stara poplątawszy się w zeznaniach swoich, została. Miałam jeszcze trochę ukrytego grosza dawnego, najełam izdebkę osobną, i pod pozorem szwaczki, osiadłam zdaleka od dawnego mięszkania. Nikt mnie w téj stronie nie znał, ale w oczach kobiéty napisano czém jest, w krótce i tu przyszło do mnie dawne moje życie. — Już nie czas było mi wracać! nie czas! Młody jeden chłopak co wieczora przychodził do mnie, był to syn bogatych z miasta Rodziców, rozpuszczone dziecko; co miał grosza, tracił go ze mną, a tak do mnie przylgnął, że się nawet koniecznie chciał żenić. W ośmnastoletniéj chyba głowie, taka myśl szalona pomieścić się mogła! Jam się z niéj sama śmiała, ale on serio w nią wierzył, co dzień po kilka razy zabiegał do mnie i wymógł, że nikogo więcéj przyjmować nie będę. Raz, a właśnie nie byłam sama, zapukał do drzwi w noc późną, nie chciałam mu otwiérać, wyłamał je, rzucił się na gościa mego. Bili się długo. Wybiegłam wołając o ratunek, nadbiegli ludzie ze światłem, wskoczyłam do mojéj izdebki, w któréj jeszcze bitwa zajadła pociemku trwała.
Rozbronili ich, dobrze już pokaleczonych nawzajem, a mnie nazajutrz wzięto do więzienia, skąd oddano do domu poprawy, gdzie siedząc z kobiétami za większe osadzonémi występki, nabrałam od nich bezwstydu i téj szyderskiéj obojętności na występek, co go tylko wydrwiwać umie.
Wróciwszy do swobody, wróciłam do dawnego życia. Długi spoczynek oddał mi młodszych lat świéżość i krasę, podobałam się młodemu kupcowi, który się mną zajął. Nie wiedział on mojéj strasznéj przeszłości, był to dobry, ale słaby człowiek; dwa lata mojéj z nim zażyłości są nieco jaśniéjsze w téj czarnéj mojéj przeszłości. Nie zbywało mi na niczém, byłam zupełnie swobodna, miałam młodego i miłego towarzysza. Co dzień wieczorem przychodził do mnie, bawił do późna i nazajutrz dopiéro powracał o téj saméj godzinie. Z nim będąc choć zepsuta, czułam czasem, że może można, że potrzeba być lepszym. — Nie wiém jak długo by było trwało to życie, gdyby nie traf szczególny, który sprowadził do Warszawy najpiérwszego mego, miłego — Tomka.
Tomek porzuciwszy służbę po dworach, poszedł do wojska, ja nie wiedziałam o tém, ale raz gdy świéże pułki wchodziły do Warszawy, stałam na ścieżce, przypatrując się żołniérzom. Muzyka grała, koniki rżały, chorągiewki szeleściały w powietrzu. Patrzyłyśmy na ułanów, a było nas wiele patrzących i uśmiéchających się nieznajomym, jak oni nam znaki i uśmiéchy posyłali. Poznałam Tomka! — on mnie nie poznał od razu, ale ja jego łatwo — nie nosił wąsów, nie wiele się zmienił, miał jeszcze młodą twarzyczkę, tylko w sobie zmężniał. — Jakém go zobaczyła, łzy puściły mi się z oczów, bo naraz cała moja młodość przyszła mi na pamięć i żal — ach! strasznie jéj obietnic żal się zrobiło. Smutne to było czém żyłam, byle spójrzéć na insze; — póki w tym szale, to nic, ale ledwie z niego — strach brał. Tomek ani mnie zobaczył, przejechali mimo, przekłusowali — znikli. —
Mnie się on śnił wieczorem, a z nim — okolica, stary ojciec, siwa klacz nasza, poczciwy Tyras, i szczebioczący w okienku szczygiełek — myślałam płakałam trochę, koniecznie mi się go znaléść chciało i póty chodziłam za wojskiem, pytałam ludzi, szukałam — aż raz przecie nadybałam go znowu. A taka mnie radość wzięła, taka radość żem nim mnie poznał, rzuciła mu się na szyję, i całować zaczęła wołając:
— Tomku, Tomku!
— Ktoś ty taka? kto? spytał.
— Jakto, tyś mnie nie poznał?
A trzeba wiedziéć, że w ówczas z łaski mojego kochanka chodziłam jak Pani jaka, w jedwabnych sukniach, w jedwabnych trzewikach, w kapeluszach z kwiatkami, a! i czy można opisać. — Miałam pełne szuflady najpiękniejszych ubiorów. To téż Tomek nie poznał mnie.
— Któżeś ty — któżeś Pani? pytał niespokojnie patrząc mi w oczy.
— Popatrzaj i przypomnij. —
— Dalipan nigdym chyba cię nie widział.
— Ej! przypomnij, przypomnij zawołałam — czyżbyś ty już i swojéj rodziny, i naszéj chatki i przełazu i starego Tyrasa, i staréj studni w podwórku i mnie razem nie pamiętał?
Tomek wrzasnął na całą ulicę — Joasia! i rzucił się do mnie z radością. Ale nim się zbliżył, jakaś myśl, przeleciała mu po twarzy i chłodniéj spytał.
— A co ty tu robisz Joasiu?
Ja spuściłam oczy nie wiedziałam co odpowiedziéć.
— Pewnie służysz? spytał znowu, ale tak pięknie jak jaka Pani jesteś ubrana — zkąd tobie te stroje — zkąd? —
Nie dałam mu skończyć i zagadałam. Tomek spuścił głowę, domyślił się wszystkiego, nie popchnął mnie jednakże. Nie uważając na nic poprowadziłam go do siebie. Tam długo, długo, do wieczora gadaliśmy o swoich, o młodych latach, o okolicy naszéj. — Czas nam ubiégł pędem i aniśmy się obejrzeli jak nadeszła godzina, kiedy mój Pan zwykł był nadchodzić. Odprawiłam Tomka.
Odtąd dzień w dzień widywaliśmy się i znowu pokochali. Biédny chłopak płakał nademną, ciągle mi radził porzucić miasto i wrócić w nasze strony. —
— Szkoda mi ciebie, mówił, ty zginiesz — ty pewnie przepadniesz — pókiś młoda, póty ci jeszcze znośnie, ale starość Joasiu — Jeszcze czas to porzucić! Kto wié, może jabym się nawet z tobą ożenił, gdyby ludzie zapomniéć mogli, gdyby niewiedzieli. —
— A! ja tego nie chcę Tomku! to nie dla mnie, odpowiedziałam, dla mnie młodość szalona, a starość w szpitalu — dla mnie przeklętéj od ojca, niéma powrotu do dawnego życia. —
Poczciwy Tomek chodził tak do mnie i namawiał mnie na ucieczkę z miasta — dać mi chciał trochę piéniędzy na drogę — obiecywał zgłosić się do mnie, gdy lat swoich dosłuży. Ale mogłażem przyjąć i zawiązać mu świat, brudnémi rękoma? — O! ja go prawdziwie kochałam! —
Raz wieczorem, takeśmy się zagadali długo, zapomnieli, że Pan mój nadszedł i zastał nas razem; na tém skończyło się wszystko, bo więcéj już nie pokazał się, opuścił mnie — Napróżnom go łapała, przysięgała, że to mój krewny, żem niewinna — nic nie pomogło. Widać był już mną znudzony i rad był że miał porę uwolnić się odemnie. —
Musiałam znowu zostać sama, na łasce dnia i losu — na łasce przypadku, często przedając suknie dla kawałka chleba, czasem w atłasy się strojąc, czasem niémając koszuli pod strojną sukienką. — W tym czasie zachorowałam, i straszna, choć powolna choroba na którą z początku nie uważałam, wypijała zdrowie, krew, rumieniec i młodość. Aż nareszcie położyć się i leczyć musiałam. Szczęściem, miałam w ówczas piéniądze i mogłam żyć z nich długo jeszcze.
Raz w południe zwlekłam się do mojego okienka, blada, zmęczona bezsennością, kaszląca, patrzałam w ulicę. — Pod oknem moim, dwóch mężczyzn stali i rozmawiali głośno, wesoło. Twarz jednego z nich, gdy się do mnie odwrócił, zastanowiła mnie, nie wiém dla czego, nim ją poznałam, zaczęło mi bić serce i rumieniec aż na czoło wystąpił.
— To on, to on — zawołałam odsuwając firanki — to Starościc! —
Właśnie obejrzał się na okno i postrzegł mnie, pożegnali się z drugim Jegomością i rozeszli. Mnie gorąca chęć zemsty porwała, on był przyczyną moich wszystkich nieszczęść, mojego losu całego, on moją przyszłość oberwał w chwili próżnowania, jak kwiat zerwany po drodze, a potém rzucił pod nogi — w błoto.
Wrzałam gniéwem i zemstą na przypomnienie tego. — Nazajutrz posłałam żyda na wzwiady, gdzie Starościc mięszkał. Doniesiono mi dokładnie, kazałam pilnować gdy sam będzie w domu. — Niecierpliwie, niecierpliwie tego czekałam!! Wieczorem oznajmiono mi — A! o chorobie, o boleści o smutku o wszystkiém zapomniałam, zerwałam się z łóżka, klasnęłam w dłonie, wysunęłam wszystkie szuflady, rozrzuciłam szkatułki, poczęłam się ubiérać.
O! co miałam najlepszego, najpiękniejszego, wszystko włożyłam na siebie, aby pokryć chorobę, zniszczenie, aby się na chwilę uczynić piękną. —
Sto razy kładłam i zrywałam stroje, różowałam twarz, bieliłam skroń, smoliłam brwi, oblałam się pachnidły, wrzuciłam na siebie co miałam tylko z lepszych czasów — A potém pobiegłam, pobiegłam, poleciałam. —
Oznajmiono mu kobiétę. — Kazał wpuścić. — We mnie wszystko wrzało, burzyło się, gotowało, ale wywołałam siłą uśmiéch na usta, uśmiéch obojętny, wesoły, pieszczony, zalotny. — Starościc leżał z książką w ręku na kanapie w wytwornym pokoju, blady, zestarzały, ale ten sam, ten sam miał uśmiéch miodowy, toż samo żmijowe wejrzenie. Zobaczywszy strojną kobiétę, powstał i przywitał grzecznie. — Usiadłam. —
— Pan nie poznajesz mnie? spytałam go słodko z uśmiéchem.
— Nie, Pani. —
— A ja pamiętam Pana! szukam go i sama do niego przychodzę, żeby tylko zyskać na tém, smutne wyznanie, żeś mnie nie poznał. Pomnisz Pan Swiérków, Joasię?
Starościc ze śmiéchem klasnął w dłonie.
— A! a! wyśmienita jesteś! na honor.
Ale któżby cię poznał w tych strojach, takeś mi wyładniała!
To mówiąc zbliżył się do mnie, wziął za ręce i począł znowu patrzéć tym samym wzrokiem bazyliszka. O! terazem się go nie bała, teraz mu była rada — I udałam wesołą, śmielszą, roztropną, udałam rozkochaną — aż się Starościc ożywił, aż przypomniał nasze schadzki pod kasztanem.
Nie prędko wyszłam od niego, ale gdym już była na progu, zmieniłam nagle twarz, wzrok, postawę. — Uderzyłam w dłonie, rozśmiałam się przeciągle, szydersko. —
— Bąć zdrów! bąć zdrów! krzyknęłam mu, i wybiegłam. — Nazajutrz byłam w szpitalu, z którego w pół roku wyszłam dopiéro, ale do niepoznania zestarzała, zmieniona. — Wyswobodzona, poleciałam wprost do mięszkania Starościca — trafiłam na śmierć jego.
Na widok żałości staréj matki, płaczu krewnych na krzyk boleści dochodzący mych uszów z pokoju, w którym kończył mizerne, zatrute życie piérwszy mój kochanek; stała się zmiana w méj duszy na sercu.
Uczułam wstręt dla siebie, poczęłam brzydzić się zemstą moją, strach jakiś porwał mnie okropny. Gdym była w szpitalu, Xiądz tam jakiś codziennie przychodził czytać nauki, one to może sprawiły, że mi życie moje szkaradne w téj chwili przed oczyma jak straszydło stanęło.
Wbiegłam do bliskiego kościoła, upadłam na ziemię szlochając i leżałam — póki wszyscy nie wyszli, póki wrót nie zamknęli. Nazajutrz chciałam się spowiadać, i gdym sprosne życie przeszłe opowiadała Xiędzu, cofnął się przerażony — nie mógł mi dać przebaczenia — O! czegóż bo w życiu tém nie było. — Połowy, usta moje opowiedziéć nie potrafiły, a tyle chciałam zapomniéć, a tyle jeszcze czas zatarł w pamięci! —
To była ostatnia moja przemiana, ostatni krok stanowczy.
Odtąd, choć młoda jeszcze, choć mi powróciło zdrowie, czérstwość, nie wróciła już płochość dawna; wyrzekłam się przeszłości, poczęłam pracować — pracuję. — Dźwigam nędzę moją jak mogę — jak dźwigałam występek, żyjąc od dnia do dnia, czasem bez chleba kawałka, czasem sługą najostatniejszych z ludzi, czasem bez dachu i schronienia, leżąc noce zimowe na wschodach kościelnych, pod gankami i bramami domów. —
Jakie życie, taki koniec — ani się poskarżyć nawet mogę — bo zasłużyłam więcéj — a przekleństwa konającego ojca nic zgłowy mojéj zdjąć nie potrafi. —
To mówiąc, Joanna zwróciła oczy na Karusię — Karusia podparta na ręku, przysunąwszy się do ściany, bardzo smaczno zasypiała. —




V.
POEZJE NATALIJ.

ROZDZIAŁ V.



WIÉSZ — wiész, zawołał Tymek wpadając do pokoju Stanisława nad rankiem, w kilka dni po opisanych wypadkach otóż przecie wyszły dziś z druku poezje P. Natalij, kurjerek ogłasza o tém, a ja naturalnie występuję z artykułem.
— Cóż Natalja? spytał obojętnie Stanisław. —
— Co! a! naturalnie kobiéta, to to się boi, drży, ręce łamie, niewiedziéć czego. Strach jéj recenzij. —
— Tak powszechne pochwały powinny by ją przecie uspokoić. —
Zapewne! ale ona ma tyle rozumu, że nie bardzo w nie wierzy; kto téż proszę cię szczérze chwali? kto mówi co myśli, a gdy myśli że złe, odważy się powiedziéć w brew, — nie dobre. To jeden tylko nasz Szatan potrafi, ale nie każdemu być Szatanem.
— Ale ci co chwalili, są już obowiązani i na dal.
— Bardzo się mylisz. Szczérze powiedziawszy w największym jestem strachu o naszego poetę nowonarodzonego — Prawiem pewny, że się ukażą srogie recenzije. —
— To by było pociesznie.
— Nie ze wszystkiém, bo uważam że Pani Natalja, przychorować by je mogła, tak się ich boi. Trzeba zaś wiedziéć, że i u nas i wszędzie, naprzód nikt ogólnie wszystkim podobać się nie może, (co już Krasicki uważał) powtóre każdego chwalą i ganią więcéj par parti pris, niż dla tego, że wart pochwały, albo nagany; potrzecie że P. Natalja nadto w początku zrobiła wrażenia, aby zazdrości wzbudzić niémiała.
— A za tém. —
— A za tém — przychodziemy do chwili krytycznéj, a ja zabiéram się na bój, na przeciw wszystkim — Będę walczył do ostatka.
— Koniecznie chcesz zbałamucić biédnę Natalją, tak się jéj zasługując.
— O! o! z uśmiészkiem odrzekł Tymek, to nie tak łatwo, jak się zdawać może — Dzisiaj nosiłem sam wszystkie exemplarze przeznaczone dla głównych dziennikówa la française!! przyjęto je z pół-uśmiéchem trochę szyderskim i źle wróżącym. Gotuje się burza! Ja tym czasem, dziś jeszcze występuję z obszérnym artykułem krytycznym, absolutnie wynoszącym Natalją pod niebiosa i wyżéj wszystkich u nas piszących kobiét.
— Abyś je do ostatka rozdrażnił?
— Niémamy nic do stracenia. —
To mówiąc Tymek powstał i z spuszczoną głową począł chodzić po pokoju, trochę niespokojny; —
— Niepewność ta długo trwać nie może — dodał, w kilka dni wszystko się rozwiąże, a tym czasem, nie pójdziesz ze mną do Natalij?
— Dawno byłem — chodźmy. —
Wyszli — Było rano jeszcze, ale ich już przyjęto. —
Natalja niespodziéwając się Stasia, gdyż tylko o Tymku jéj oznajmiono, wyszła w rannym stroju, naprzeciw niego i podając mu rękę dość poufale — spytała nie spokojna — A cóż? a cóż?
W téj chwili postrzegłszy Stanisława, trochę zmięszana, cofnęła się. —
— Dotąd nic, odpowiedział Tymek, ale niechże Pani będzie spokojną. —
— Spokojną! spokojną! zawołała kobiéta przeciągając rękę po czole chmurném — Dobra rada, ale jéj usłuchać daj siłę — Dla biédnéj kobiéty, ile strachu, ile niepokoju, w téj myśli, że jéj imie, jéj uczucia jéj najdroższe dziécię, szarpać będą, oglądać, wyśmiéwać, ludzie. I jacyż ludzie, bez serca, bez sumienia. —
— Kto raz wszedł na tę drogę — na wszystko przygotować się powinien, rzekł Staś — i dla tego właśnie, że taka walka jest często nad siły męzkie, nie tylko kobiéce — nigdy bym jéj nie doradził ani Pani. —
Natalja zerwała się z krzesełka.
— O! Pan bo sobie może, zbyt słabémi wyobrażasz kobiéty, zawołała z zapałem — Nie czuć nic, niepodobna, ale wytrzymać wszystko, to znowu co innego. — A! dodała — więc nic jeszcze, więc nic? doprawdy nic??
Gdy to mówiła wlepiła oczy w Tymka, który gestem zapewniał ją, że nic niémiał nowego do powiedzenia. —
— Oprócz, dołożył, że w kurjerku jest ogłoszenie, w kilku słowach. —
— W kurjerku! w kurjerku, zerwała się Natalja — A gdzież jest ten kurjerek? A nie można by przeczytać, zobaczyć? Zmiłuj się Pan, gdzie można dostać? gdzie? —
Natalja tak była niecierpliwa, tak natrętnie zapragnęła tego kurjerka, że Tymek chwycił nie namyślając się za kapelusz i zbiegł ze wschodów wołając.
— Zaraz go przywiozę — natychmiast!
Natalja pobiegła do Prezesowéj, oznajmić jéj o tém, potém do okna, potém siadła w krześle, zerwała się z niego i znów siadła, a co kto zadzwonił u drzwi, to biegła do nich, aby pochwycić prędzéj pożądanego kurjerka.
— Ależ to daleko! szepnęła po chwili. —
— Nie — odpowiedział Staś, ale Pani tak jesteś. —
— Niecierpliwa! prawda! zawołała Natalja, Pan niepojmujesz co się dzieje ze mną — głowa mnie boli — kręci się — Pan widziałeś moje poezje?
— Widziałem!
— A! należy ci się exemplarz — prawda!
Ale cóż, mówiła ciągle szybko — tyle mi pomimo starannéj korrekty omyłek porobili — tyle dziwnych omyłek! A że teraz nie w modzie drukować erratę — musiałam je przyjąć za dobre — Wystaw sobie Pan, że wiele razy napisano było cudny, wydrukowano nudny!
— To prawdziwe nieszczęście! śmiejąc się rzekł Staś.
— A! Pan się śmiejesz — przerwała Natalja, Pana to jak mnie nie boli — Ale mnie widziéć to — czytać, myśléć, że to może stać się powodem śmiéchu, w najpatetyczniejszych miejscach. —
— Pojmuje trybulacją.
— Ale otóż i nasz Redaktor i kurjerek. —
I Natalja pobiegła do drzwi, wyrwała z rąk Tymkowi, mokry listek, i nie ruszając się już z miejsca, nie uważając na nikogo, pożérała oczyma — ogłoszenie. Niepodziękowała nawet Redaktorowi i ledwie przeczytawszy, pobiegła do Prezesowéj. Słychać było w drugim pokoju, wykrzykniki poczciwéj staréj, która zaglądając w kurjerka pytała ciągle. —
— A pokaż że mi to, a gdzież to jest! I wydrukowali tak! proszę! to tu! A prawda! A więcéj nic?
— Ale bo to tylko ogłoszenie, to jeszcze nic. —
— No — ale zawsze z pochwałą. —
— Bo to ten nieoszacowany, poczciwy, grzeczny kurjerek! A! a! ale nie podziękowałam Redaktorowi.
I wybiegła do Saloniku, promieniejąca radością, siadła uśmiéchając się na kanapie. Gdyby jéj kto był dziecię rodzone wspomniał, przyniósł, pokazał, nie była by się niém tak, jak bibulastym kurjerkiem ucieszyła. Biédna kobiéta — co szczęście swe postawiła, na listku drukowanego papiéru!
Tymek wyszedł wielce zamyślony, i w bramie, rzekł do Stasia.
— Przeraża mnie tém uniesieniem — cóż to będzie, gdy nadejdą krytyki. —
— Widzisz, rzekł Staś szydersko, że się sprawdza, co ci tysiąc razy mówiłem; kobiéta co raz rzuciła się w literaturę, na nic już niéma serca. Chciałżebyś aby teraz kochała kogo, myślała o kim, zajęła się czém, nie życzącém jéj poezij.
Może to być, odpowiedział Tymek, ale wszelki gwałtowny szał, ma koniec i trwać nie może. To tylko chwila, którą każdy z nas w życiu pamięta. Piérwszy numer mojego dziennika, mało mnie o utratę głowy nie przyprawił.
Ale tu — dodał, nie czas filozofować nad ludzką naturą, chodźmy do mnie, spodziéwam się u siebie kilka osób, muszę intrygować, aby jak najmniéj oppozycij spotkały poezje P. Natalij, aby je przyjęto we wszystkich pismach, o ile możności najlepiéj. Śpieszmy się, bo mam wyznaczoną godzinę.
To mówiąc zbliżyli się już do kamienicy Tymka i drapali szybko po wschodach. Janek im otworzył.
— Niéma nikogo jeszcze?
— Nikogo. —
— Nikt niebył. —
— Nikt, tylko żyd. —
— Ale ja się o żydów niepytam.
— Powiedział że przyjdzie za godzinę. —
— Daj mu w kark jak się zjawi.
— Dobrze Panie.
Tymek uporządkował cokolwiek po stolikach, pochował niektóre papiéry, inne umyślnie na wiérzch wyrzucił, chodził od okna, do okna, oczekiwał.
Zadzwoniono u drzwi i stukanie laski dało się słyszéć w przedpokoju.
— A to Redaktor Rozmaitości Literackich — Chwała Bogu!
Tymek pośpieszył przeciw średnich lat mężczyźnie, już szpakowaciejącemu, otyłemu, ubranemu niedbale, z chustką obwiązaną na kształt obroży, w surducie z poobrywanémi guzami, w czapce zasmolonéj, z kijem sękowatym w ręku.
— Szanownego kollegę.
Dumnie spójrzał wchodzący do koła i podał rękę w milczeniu Tymkowi.
Widać było z miny, że niebardzo wysoko cenił, człowieka do którego przyszedł, bo wcale nie sadził się na grzeczności.
Z pewną wyższością i impozycją mówił do Tymka, tak bowiem przystało Redaktorowi Dziennika ustalonéj sławy pewnego odbytu, drukującego się we własnéj i zapłaconéj drukarni, na kupionym za gotówkę papiérze, redaktorowi zyskującému kilka do kilkunastu tysięcy złotych. —
— Zaniosłem wam exemplarz poezij. —
— A! przejrzałem go — jeden z moich kollaboratorów zda z niego sprawę, rzekł gryząc usta.
— No — ale zmiłujcie się, w dobry sposób. —
— Za to nie ręczę, niedbale wywracając się w krześle, rzekł Redaktor Rozmaitości.
— Jakto? moglibyście? —
— Możemy i powinniśmy — mówił piérwszy. Wiécie jaki jest duch naszéj gazety, duch postępu, nieprzyjaciel przesądów, fanatyzmu, duch filozoficzny — a te twoje poezje, są pełne niby religijności — pietyzmu — Musiemy gromić te zwroty do starych zużytych przesądów aż nadto często teraz, objawiające się w literaturze.
— Redaktorze, zawołał Tymek, pamiętajcie że to pisała kobiéta, że talent wymawia opinją, że nie wszyscy mogą być na wysokości waszych zasad i tendencij, że —
— Nasza missja, rzekł poważnie Redaktor zwracać umysły do zdrowszych zasad.
— Ale cóż tu za związek. —
— Alboż go jeszcze nie widzisz? Nam dzieło jest tylko pretextem, do ponawiania, powtarzania myśli naszych —
— Bardzo dobrze więc, odparł gniéwnie Tymek, ale jak mnie widzisz żywego, tak nową powieść twojego kollaboratora, którą mi z zaleceniem pobłażania przysłałeś, zmięszam z błotem. —
— Dałeś mi słowo!
— Słowo! Ja mam taką opinją!
— Jak chcesz!
— Jak ci się podoba. —
Redaktor starszy widocznie był niespokojny. —
— No — no, rzekł jakoś to się ułoży — Potrzeba nam się porozumiéć tylko.
— Jeśli się ma ułożyć, to prędko, zawołał Tymek — zaraz.
Szatan, który wszedł przed chwilą i rozmowy słuchał, wpadł do pokoju w czapce i stojąc w pośrodku zawołał.
Passez moi la rhubarbe, je te passerai le séné — Ot — i zgoda.
Wszyscy się rozśmieli.
— W istocie to jeden dobry sposób, jedna rada — Puść moją powieść, ja ci puszczę poezje.
To mówiąc rzucił się na krzesełko, poglądając na przemian w oczy, to jednemu, to drugiemu, obu pomięszanym i niespokojnym.
— Ręka i słowo — Słowo i ręka. —
— A za tém poezje. —
— Będą piękne — ominiemy ich tendencje fanatyczne. —
— Powieść doskonała — zamilczym o historycznych bąkach i solennych głupstwach autora.
— Na tém świat stoi, dodał Szatan, na wzajemnych koncessjach, na tém powinna stać i literatura, a nie na fałszywéj posadce, którą jest prawda, bo prawda jak skała, ukąsić jéj nie można.
Obrażony tonem Szatana, starszy Redaktor w milczeniu nakładał rękawiczki, i pożegnawszy Tymka skinieniem, odszedł.
— No! a mnie co dasz, żebym ci twojéj ukochanéj, nie pobryzgał? spytał Szatan, bo mnie polecono także artykuł.
— Ty jesteś sumienny, powiész coś czuł, a pamiętam, że w czasie czytania.
— W czasie czytania, to całkiem co innego zawołał Szatan, w czasie czytania, nie słyszało się tylko cząstkę, tu się ma przed oczyma całość — A potém, tam się słuchało miłego głosu kobiécego, a tu się czyta z bibulastego i pomyłkowatego exemplarza. Wrażenie całkiem odmienne. Dodaj kochanku, że chwaląc, nie pokażę się z dowcipem wcale, bo na to dowcipu zupełnie nie trzeba — a szydząc mogę się okryć nieśmiertelną (to jest dwudziesto-cztéro godzinną) chwałą.
— Czyż jéj ci jeszcze mało?
— Zawsze mało! Chwała, czy sława (nie wdaję się w synonymów rozeznanie) potrzebuje jak ogień ciągłego podsycania — nie odżywiana gaśnie — zostają po niéj popioły. —
— Szatasiu! rzekł Tymek — ty skłamiesz swojemu nazwaniu i dla oryginalności która także jest nie lada rzeczą, będziesz łagodnym, będziesz entuzjastą z szydercy. — Raz w życiu! pomyśl — będzie effekt!!
— A! wiész! myśl doskonała! Na ten raz dobrze, ale tylko na ten raz — Nie mogę ci jednak dać słowa, bo jak mnie skorci drwić, to żadna siła ludzka, od tego nieodwiedzie — przyrzekam ci się tylko wstrzymywać od pokusy.
Wszedł kapitan wyprostowany, sztywny i uśmiéchający się.
— Wiécie nowinę! rzekł w progu. —
— Co za nowinę? — wesołą bo się śmiejesz!
— Nie koniecznie — dodał Szatan, bo kapitan śmieje się byleby nowina — No — ale jakąż tam Pan Bóg ci dał, kapitanie?
— Ogromna, niespodziana.
— Ale cóż?
— Ale sroga, piekielna, straszna na poezje P. Natalij — recenzja. —
— Gdzie? jak? zakrzyczał w desperacij Tymek — Kto się ośmielił?
— Podpisano — kobiéta — krytyka krwawa — ze stanowiska prawdziwie kobiécego, bo ucina głowę wszystkim śmielszym myślom i wyrażeniom. Bolesna! bo nie literatkę, nie poetę, ale kobiétę dotyka, bo rzuca dziwny cień na życie domowe.
— Jakto! osobistości!
— Prawie. Tymek się pochwycił za głowę. —
— Odpisać — odpisać! zmięszać z błotem — wstrzymuję publikacją mojego dzisiejszego numeru i wręcz odpiszę — Gdzie ta recenzja? — masz ją?
Kapitan śmiejąc się, powoli wydobył z za surduta we czworo złożony papiér i podał go ciekawym. Wszyscy się skupili nad nim, wlepili oczy, czytali.
Między innémi, były tam te słowa:
„Jak mamy pochwalić te poezje? jak mamy wielbić talent zresztą niezaprzeczony, gdy pomimo pozorów religijności, przegląda wszędzie, samowolność, swawola prawie niepohamowanego umysłu, któremu najświętsze prawa, są ciężarem nie znośnym, który narzeka na życie, jakiém ono być musi, zamiast pamiętać, że obowiązki i ofiary, nie są ciężarami, są zapłatą prawie, są podaną dla zasługi sposobnością. —
„Napróżno autorka stara się pokryć, to widoczne usposobienie, pozorami uczuć religijnych, nikogo to nie oszuka. —
Są uczucia, które przyzwoitość nawet sama, zabrania na jaw obnażone pokazywać każdemu; tém bardziéj kobiécie, tém bardziéj żonie i matce; — bo wprzód ona kobiétą i przeznaczoną była na żonę i matkę, niż na poetę.“ —
— To fałsz, zawrzał Tymek.
Zapewne że fałsz, rzekł Szatan, wiadomo że się poeci rodzą i nawet są na nich urodzajne i nieurodzajne wieki, teraźniejszy dość obfity, dla tego tanizna.
— O! nieznośnyś z twémi szyderstwy! odpowiedział Tymek — siadam odpisywać. —
— To jedno znaczy, co idźcie sobie za drzwi panowie, a za tém wnoszę pożegnanie rzekł Szatan, ukłonił się i pociągając za sobą kapitana, wyszedł.
Tymek już pisał, ale ledwie począł, dzwonienie gwałtowne i jakiś głuchy szmer u drzwi dały się słyszéć. Janek widocznie kogoś cisnącego się nie dopuszczał.
— To ten przeklęty żyd! krzyczał Redaktor rzucając pióro — Puszczaj go do licha. —
Żyd w mgnieniu oka wpadł na środek pokoju.
— Co to jest? zawołał, co to jest? mnie nie puszczać? jakto mnie nie puszczać? Ja za interessem, Pan wié, jaki interess — Pan mnie odsyła, odsyła, a ja dlużéj czekać niemogę — Drukarz nie chce kredytu, ja nie mogę kredytować, proszę piéniędzy.
— Piéniędzy — rzekł redaktor w desperacij — Zawsze piéniędzy. Dajcie mi pokój — do jutra — do jutra — niémam czasu. —
— Pan zawsze niéma czasu, ale my niemożemy czekać ani godziny.
— Ja ci teraz niedam piéniędzy — idź, szukaj, niémam grosza.
— A co będzie?
— Dajcież mi czas, niech się dziennik ustali, niech —
— Pan tak zawsze mówi — a piéniędzy niéma i niéma.
— Będą! ale mi dajcie pokój choć dziś.
Żyd widząc wielką exasperacją Tymka, nieustąpił i z zimną krwią — odpowiedział:
— Jak pan chce — a ja więcéj nie kredytuję i pozywam.
— Odłóż tylko do jutra — a jutro rachunek.
— Co mnie z rachunku, kiedy niéma piéniędzy.
Tymek gryzł pięści ze złości.
— Byłeś w drukarni, gotowy numer dzisiéjszy?
— Ani zaczynali, ani będą zaczynać — I oni kredytować nie chcą!
— Stasiu! ratuj!
— Niémam nic, ale to co się nazywa nic — pisałem już o piéniądze do domu.
— Dwie godziny żydzie — tylko dwie godziny, pójdę — polecę —
— Już ja czekałem dwa miesiące, a z tego nic nie było i nie będzie — Na co czekać dłużéj.
Żyd odwrócił się, splunął i odszedł.
Tymek pobladł, upadł na krzesło, załamując ręce i zawołał słabym głosem:
— Wszystko przepadło! — Dziennik mój przestaje wychodzić — Nikt mi nie pomoże, znam wszystkich, każdy będzie się cieszył z upadku mojego, co mu da może więcéj jednym czytelnikiem, i powód do szyderstwa w dodatku. Natalja zginęła! zaledwie się dowiedzą, że dziennik mój wychodzić przestał i niémam się gdzie pomścić, niebędą się na nic oglądać.
— Ale, rzekł Staś, czyż w tak nagłym razie, szukać dopiéro sposobów, ratunku, czyż nie wypadało obmyśléć wprzódy?
— Nie praw mi morałów — daj pokój — nie pora. Zginąłem jeśli nie pośpieszę.
To mówiąc, pochwycił za kapelusz i nieoglądając się, wybiegł jak szalony.

(KONIEC TOMU TRZECIEGO).






TOM IV.



I.
LUDZIE.



ROZDZIAŁ I.



TYMEK jak szalony wybiégł na ulicę, niewidział nic przed sobą, nic dokoła, i sam nie wiedział, dokąd szedł i po co. Nie mógł pozostać na miéjscu, potrzeba mu było biédz, a może natrafić gdzie na niespodziany ratunek. Wpadł do drukarni, ale gospodarza-właściciela w niéj nie było, wyszedł przed chwilą z żydem dzierżawcą fabryki papiérów, zapewne obmyślać środki zmuszenia redaktora do wypłaty zaległości, numeru tego dnia wyjść mającego, nie poczynano nawet drukować, rękopism leżał rzucony pod stół. Porwawszy go wyleciał Tymek daléj, ale zupełnie nie wiedząc dokąd idzie. Zastanowił się nagle naprzeciw pięknego pałacu na Krakowskiém i — myśl mu widać jakaś jasna przebiegła po głowie, bo zawahawszy się pół chwilki, pobiégł na wschody główne, na piękne wschody kamieniem wykładane, do wytwornego przedpokoju, w którym gromada sług, stała oczekując na rozkazy.
Tymek wcale nawet na ranną wizytę nie był ubrany, w starym wytartym domowym surducie, z miną człowieka na pół obłąkanego, widocznie ukazaniem się swém, przestraszył pańską czeladź, przywykłą do wykwintnych strojów, do cichego chodu, do białych rękawiczek i wernixowanych trzewików. Widać było, że wielką mieli ochotę, wyprawić Tymka za drzwi, ale wahali się — człowiek w wielkiém strapieniu jest odważny i łatwo otrzymuje samą exasperacją swoją, władzę nad pospolitszémi ludźmi. Kiedy wlepiając oczy w sługi, spytał nasz Redaktor o pana, wszyscy przewidując natręta, chcieli powiedziéć że go niéma, że nieprzyjmuje, radzili się wzajemnie oczyma, a wyrzec tego nie śmieli.
— Pan Hrabia, w domu?
Patrzali po sobie, patrzali i milczeli.
Tymek dobył biletu, dopisał na nim ołówkiem słów kilka, i oddał najbliżéj stojącemu.
— Pójdź, zanieś to panu swemu — Powiédz mu że czekam.
Otwarto drzwi salonu, w którym nikogo nie było; śmiało, śmieléj niż kiedy, wszedł Tymek i nie rzuciwszy nawet okiem, rzucił się na blizki fotel.
A jednak warto było spojrzéć, po wytwornym salonie. Główne jego sprzęty, wprawdzie widocznie cudze i bardzo pospolite, choć nie bez pewnego wytworu, nie stanowiły charakteru apartamentu; raczéj ubiérały go i piętnowały drobnostki, widocznie do mieszkańca teraźniéjszego należące i przez niego wybrane i poustawiane. W każdém mieszkaniu, najwybitniéj cechującą go rzeczą, są fraszki. One pokazują kto mieszka.
Tu fraszki były, artystycznéj wartości, statuetki, biuściki, posążki starożytne i nowożytne od Susse i Giroux z Paryża, naczynia niby etruskie, lub nowe naśladujące chińskie, naśladujące owe piękne bronzowe naléwki Benvenuta, i gliniane wyroby genialnego garncarza Bernarda de Palissy. Na gerydonach stały bronzowe gipsy Le Moine’a, cudackie karykatury (charges) Dantan’a młodszego i t. d. i t. d. Kilka marmurów starożytnych, swoją barwą odwieczną, wyglądały widocznie ze zbioru nowożytnych wyrobów. Nad kominem ogromny zégar z bronzu, wystawiał gruppę cudowną, z sławnéj sceny Danta Franceskę i Lanciotta — u nóg ich leżała roztwarta xięga. — Dwa kandelabry, były to dwie figury tancerek naśladowane z herkulańskich fresków. Bliżéj okien za szkłem, ułożone były numizmata rzymskie, greckie, i nowożytne w mahoniowych szufladach. Po kątach pełno kwiatów drogich i rzadkich, pełno mebli starożytnych, pełno xiąg, wielkich wspaniałych edycij foljantów. Stół przed kanapą, zastawiony był fraszkami, zarzucony xiążkami, albumami, tekami. Znać było wszędzie i dostatek i wykształcony smak gospodarza domu. Ale na to wszystko pogrążony w smutku, ani spójrzał Tymek, oczekiwał otwarcia drzwi, ukazania się Hrabiego, z najwyższą niecierpliwością, targał się, rzucał i miął kapelusz.
Nareście po dobrym kwadransie oczekiwania, z jednéj strony zastawione chińskiéj laki parawanikiem, odemknęły się po cichu drzwi, i po rozesłanym dywanie cichutko także, wszedł poprawując wyciągnięte nieco mankiety koszuli, mężczyzna około trzydziestu lat mający, młodéj, wesołéj, łagodnego wyrazu twarzy, ubrany jak na rano, w aksamitny surdut z guzikami złoconemi z wyłożonym kołniérzem od koszuli bez chustki. W ręku trzymał w pół otwarty romans Balzak’a La recherche de l’absolu.
Kilka tylko słów o Hrabi, którego powszechnie głoszono mecenasem. Był to młody, dość oświécony, pełen dowcipu i wiadomości człowiek, który małym kosztem, dość piękną zrobił sobie sławę. Dwa razy w życiu zdarzyło się Hrabiemu wesprzéć ubogich literatów, co mu dzieła swoje dedykowali, dwa razy nabył rękopism, na którym wyśmienicie zresztą, wydrukowawszy go, wyszedł, oprócz tego zbiérał stare xięgi i medale (które mu zewsząd ofiarowano z prawdziwie polską uczynnością, u nas tylko będącą we zwyczaju) pisał czasem artykuliki do dzienników, wiérszyki i wiérszyczki dla pięknych pań, udawał zawsze zajętego literaturą, nauką — i tak to pozyskał, piękne, a próżne Mecenasa imie. Zresztą Hrabia był rachunkiem chodzącym, i nikt mniéj nad niego, mógł być Mecenasem; bo na tę trudną funkcję, naprzód pojęcia jéj celu, potém bezinteressowności potrzeba. Obojga wielce brakło naszemu panu, który nabycia najciekawszych, jedynych zabytków, mogąc je zachować od zguby pewnéj, odmówił nie raz, jak tylko cena mu się wydała wysoka. Cena zaś, była za wielka dla niego, jak tylko ściśle odpowiadała wartości rzeczy, i dobre nabycie, było dopiéro za pół ceny a od nie znawcy. Inaczéj Hrabia poruszał lekko ramionami, usuwał się i zrzekał najpożądańszego do zbiorów swych przedmiotu. Gdy chodziło o statuetki od Susse z Paryża, o Sewrskie biscuit, lub drezdeńskie porcellany, o gipsy nowe, o podobne fraszki modne, nie żałował Hrabia; ale dla marnego starego rękopismu, dla mizernéj xiążki przebutwiałéj, mógłże tak nieroztropnie, niebacznie sypać piéniądze i psuć ceny na przyszłość??
Potrzeba było wiedziéć, jak targował się nasz zacny Mecenas, jak płacił skąpo, jak zawsze wolał pohandlować, niż kupić, aby miéć wyobrażenie o jego charakterze. Z wszystkiémi pozory wychowania, wspaniałości arystokratycznéj, był to człowiek po mieszczańsku skąpy rachunkowicz. Spytacie dla czego właśnie, wydawał się nie tém czém był, czemu na przemysłowicza raczéj, nie na Mecenasa chorował? — odpowiém wam, że zawsze ludzie fałszywi, udają wbrew przeciwne swojemu, charaktery. Nikt tak nie pragnie okazać się hojnym jak skąpy, nikt tak nie lubi grać popularności i pokory jak dumny; nikt tak się nie chwali z odwagą jak tchórz, nikt tak głośno nie rzuca grosza ubogim, jak ten co go rzadko daje. Patrzajcie w świat bacznie, a zobaczycie, że wszystkie zbyt skromnie rumieniące się panie, są pewnie — nie rumianych obyczajów. Każdy czuje potrzebę okazać się lepszym niż jest, dla tego to kłamstwo nieustanne.
Otóż tak właśnie jeden z najskąpszych ludzi w świecie, udawał amatora starożytności, protektora literatury, mecenasa i t. d.
A kiedy wydawał przypadkiem dzieła nabyte — zarabiał na nich jak xięgarz; gdy świadczył, chciał być od całego świata widzianym, przykuwał do swego wozu tego komu najlżéjszą uczynił przysługę; wreście co tylko miał, co zebrał, gotów był w każdéj chwili frymarczyć i przedawać, to najlepiéj dowodzi, jak wszystko czynił przez próżność, jak w niczém prawdziwego nie miał upodobania.
Do takiego to człowieka udał się Tymek, zaślepiony rozpaczą i szukając ratunku, którego się sam nie spodziéwał.
— Panie Hrabio, zawołał, przepraszam za moje natręctwo — byłem do niego zmuszony, przybiegłem do Hrabiego, jak do ostatniéj mojéj ucieczki.
Tu Hrabia pobladł i uśmiéchnięte podniósł w górę usta. Klapnął po kolanie xiążką z niecierpliwością, twarz mu się zmieniła.
— Jestem w ostateczności — Dziennik mój dla braku funduszów upada. Jeśli Pan Hrabia nie poratujesz mnie, to nikt —
Hrabia Mecenas milczał widocznie zafrasowany, bił xiążką po nodze, targał włosy.
— Przybiegłem tu jak szalony! Wiész Pan Hrabia w części przynajmniéj, co kosztuje pracy, zachodu, ufundowanie Dziennika, rozrzucenie go po kraju, obznajomienie czytelników. Piérwsze lody zaledwie przełamałem, kollaboratorowie zamówieni, wziętość zapewniona, a tu kredyt co mi go dwóch nieużytych odmawia, gubi mnie — Tak jest, to były całe moje nadzieje — żyłem moim Dziennikiem, w nim była przyszłość moja.
— Ale to wszystko bardzo dobrze — bardzo dobrze, kochany Redaktorze, lecz cóż ja na to poradzić mogę? —
— Panie Hrabio, chceszli pozyskać sobie na wieki człowieka, wdzięczność nieskończoną, człowieka co za ciebie życie i wszystko poświęci — ratuj mnie — pożycz tyle, żebym mógł pociągnąć się daléj.
— Proszę wierzyć, że najchętniéj, z całego serca i duszy uczyniłbym to, jedynie nawet jako w sprawie literatury naszéj, któréj gotów jestem wszystko poświęcić(!!) — ale kochany Redaktorze, fałszywe macie wyobrażenie o naszych dostatkach. Są one prawda, i przy nich ogromne rozchody. Nie będę ci mówił o osobiście mnie tyczących, jako mającego pewne imie i znaczenie do utrzymania w świecie, ale o wydatkach wynikających z mojego charakteru, z moich upodobań osobistych. Jestem ciągle bez grosza, ale to literalnie bez grosza, bo się rujnuję na stare xiążki, na rękopisma, na pomoce ludziom.
— Właśnie dla tego, panie Hrabio, przybiegłem wprost do niego, ufny że co czynisz dla drugich, uczynisz może i dla mnie.
— Z całego serca, ale na honor przysięgam ci, że w téj chwili — prawdziwie, prawdziwie, zupełnie — nie jestem w stanie, najmniéj ci nawet usłużyć. Chcesz, pokażę ci, kochany Redaktorze, właśnie wczoraj nabyte skarby, na które się zrujnowałem zupełnie. — Oto, rzekł, zagadując i powstając z kanapy Hrabia.
— Przepraszam, przerwał Tymek, ale w téj chwili czas mój tak drogi, że go nawet na oglądanie skarbów poświecić nie mogę, idę szukać ratunku.
— Wiec nieśmiem zatrzymywać.
— Upadam do nóg Hrabiego.
— Szczérze mi żal, żal prawdziwie.
— Cóż robić.
— Niémiéj że mi za złe — Nie zostaniesz u mnie na obiedzie? na literackim obiedzie?
Tymek klnąc pełnego grzeczności Mecenasa, i jego literackie obiady, wybiegł pędem z pałacu, ale stanąwszy u wschodów, nie wiedział już gdzie iść daléj. W tém z przejeżdżającego powozu, pozdrowił go głos kobiécy.
Wesoły ten, srebrzystego dźwięku głosek, wychodził z ust Natalij.
Powóz szedł powoli, w nim Prezesowa siedziała z Natalją, obie wesołego oblicza, a szczególniéj autorka nasza, która wyglądała na tryumfatora — o! jakże nie wcześnie! Spójrzawszy na zmienioną, przeciągniętą, surową, smutną twarz Tymka, wstrzymywała lecący już uśmiéch.
— Co to jest? co się Panu stało, zawołała, kazawszy zastanowić powóz — Pan jesteś tak zmieniony!
Tymek spójrzał milczący w oczy Natalij.
— Pani, rzekł, nie dziwuj się — Dziennik mój w téj chwili jest tak blizkim upadku, mogę powiedziéć że upadł już; była to moja jedyna duma i jedna nadzieja — moje wszystko — serce mi się kraje, szaleję, a nikt mnie poratować nie chce. Jestem w rozpaczy!!
— Jakimże sposobem? co się stało? spytała niespokojnie kobiéta.
— Najprościéj w świecie, dziennik mój żył nadzieją, pożyczką, długiém, niémam piéniędzy, odmawiają kredytu, dzisiéjszy numer nie wyjdzie — Z upadkiem dziennika, całe moje znaczenie, wpływ, wszystko upada.
I pochwycił się za głowę.
— A! to okropne nieszczęście — ale czyż w istocie niéma już sposobu, ratunku?
— Niéma — Nie umiem i nie mogę prosić, a jednak czyniąc z siebie ofiarę, chodziłem oto tu, do Hrabiego, myślałem że mi dopomoże — Napróżno —
— Jest że to rzecz tak wielka, tak trudna, potrzebaż tak wiele?
— Wiele! nie, odpowiedział Tymek, ale gdyby i najmniéj kiedy niéma nic.
— Wstyd mi to Panu proponować, zawołała żywo Natalja, ale możebym ja go ratować mogła?
Tymek odżywionym spójrzał wzrokiem.
— Nie, nie, Pani, rzekł, umiem czuć wartość ofiary, na którą nie mogłem zasłużyć, ale przyjąć jéj od Pani, nie mogę,
— Czemu? — Prawda, dodała, aby miéć prawo, pomoc swoją narzucać, dłużéj znać potrzeba, lepiéj siebie dać poznać, a jednak gdyby na ten raz. Powiédz Pan o wieleż tu chodzi?
— Sam nie wiém, — o wiele — sam nie wiém. Jednak, dwa, trzy tysiące złotych, mogłyby mnie prawie na nogach postawić.
— Ja je panu pożyczam, zawołała Natalija poglądając na Prezesowę — Siadaj pan do powozu — jedź z nami — Dzięki Bogu, mam jeszcze piéniądze i cieszę się że z nich, tak dobry zrobię użytek.
— Ale pani — przerwał Tymek, nie chce zwodzić, ja ani wiém, czy prędko i jak będę mógł ten dług oddać?
— To nic! to nic! odpowiedziała kobiéta. Siadaj pan, chwile drogie, jedź z nami.
Twarz Tymka zajaśniała radością, któréj nie mógł utaić, ale wahał się jeszcze.
— Niéma czasu do stracenia — siadaj pan! siadaj!
To mówiąc, otworzyć kazała powóz i radośna wzywała Redaktora, aby usiadł.
— Ale, szepnęła mu, gdy był w powozie już, proszę o tajemnicę, nikomu! nikomu pan nie powiész że to ja —
— Tego przyrzec nie pozwala mi wdzięczność — ona się musi wylać, ona mi ust nie da trzymać zamkniętych, nie kładź pani tak ciężkiego warunku.
Natalja uśmiechnęła się —
— Wdzięczność! wystaw wiec pan sobie, że ja to dla literatury, nie dla niego uczyniłam.
— Alboż pani myślisz, że nie czuję się obowiązanym do wdzięczności za literaturę?
— Ja zawsze proszę o tajemnicę —
— Ja jéj doprawdy przyrzec nie mogę. Tak jestem w téj chwili szczęśliwy, tak niespodzianie uratowany, że nie potrafię milczéć.
Przyjechali do mieszkania Prezesowéj, a Natalja pośpiesznie przed wszystkiémi wbiegła na wschody — Tymek wiódł powoli idącą Prezesowę; a nim doszli do przedpokoju, już ich spotkała niecierpliwie Natalja, z pularesem w ręku, z rumieńcem na twarzy.
— Nie wstrzymujemy go — nie wstrzymujemy, rzekła żywo, podając pulares, jedź pan i ratuj pismo swoje, póki czas jeszcze. Nie przyjmujemy teraz wizyty.
Tymek chciał wynurzać wdzięczność, chciał cóś mówić, ale dwie panie usunęły się i znikły mu z oczów. — Z wzdętą piersią, pełen dumy, pełen nadziei znowu, zbiégł ze wschodów Redaktor, zawołał dorożkarza i poleciał do nielitościwego żyda. Znalazł go nad wspaniałym obiadem, w dwóch fajansowych farfurkach zastawionym, w soboléj czapce na głowie.
Żyd który myślał że Tymek, prosić go przybył, nadął się i nie zdéjmując czapki, kiwnął pogardliwie głową.
— A co! spytał — nu — a co będzie?
— Nic nie będzie — odpowiedział Tymek dumnie i zimno. Wiele ci się należy?
— Wiele mnie się należy? albo to Pan nie wié?
— Daj mi rachunek —
— Cóż to? pan będzie płacił?
— Płacę w tym momencie —
Żyd z niedowierzaniem spójrzał.
— Śpiesz się, bo niémam czasu — skończym z sobą rachunek, interess i wszystko.
— Mnie się należy od ostatniego wypłatu, więcéj tysiąca złotych.
— Mówię ci dawaj mi rachunek, bo niémam.
Żyd wstał z za stołu i poszedł po xiążkę, szukał, pisał, mazał, poglądając z podełba na Tymka.
— Pan doprawdy płaci? spytał.
— Wiész, że ja nigdy nie żartuję — odpowiedział surowo Redaktor.
— Nu, ot szczęście wasze, tylko tysiąc złotych — a procent?
— Rachujesz więc i procent?
— A jakże? a jakże?
— Procentu nie dam, bo ci się nie należy, dług płacę cały, pisz mi kwit.
— Co pan się tak śpieszy, rzekł Żyd niespodzianie udobruchany — Ja wszystkich piéniędzy nawet nie chcę, ja jak kredytowałem tak i daléj będę —
— Dziękuję za kredyt, nie potrzebuję go.
— A waj! Z kąd pan tak pobogaciał?
— Nic ci do tego — pisz mi kwit.
Ociągając się, zwlekając, naprzemian szydząc i prosząc, namawiając, i szczypiąc, żyd nareście kwit podpisał.
— Ale my daléj dla tego, rzekł interessa, robić z sobą będziemy.
— Nie — nie będziemy, kochanku, odparł chwytając kwit i kapelusz Tymek, a nie tylko ja, ale nikt cię nie zaczépi, nad tém obiecuję ci pracować i o to najusilniéj się starać, bądź pewien.
To mówiąc wyszedł szybko, zostawując żyda na progu, gniéwnego, ruszającego ramionami i pyrzącego się napróżno.
Od żyda pobiegł Tymek kończyć rachunek z drukarzem, gdzie drugą podobną, odegrał scenę, z tą różnicą, że właściciel drukarni, okazał się daleko wyrozumialszym, zwalił wszystko na namowy żydowskie i nadal korzystny dla Redaktora zawarł kontrakt. Natychmiast zecerowie porzuciwszy wszystko, wzięli się do układania ostatniego numeru dziennika — Tymek zaleciwszy, aby mu jak najśpieszniéj przyniesiono korrektę, wybiégł daléj chcąc o ile możności, famę rozniesioną już po mieście o upadku Dziennika, wstrzymać za skrzydła, i nie dać się jéj ze szkodą swoją rozszérzać.
W samych drzwiach drukarni, spotkał starego Redaktora, co już o wszystkiém wiedział, i szedł właśnie odmienić artykuł o poezyach Natalij, sądząc że Tymka już się wcale niéma czego obawiać.
— A! witam kollegę!
— Czy jeszcze kollegę? spytał szydersko otyły wydawca — wszakże już Dziennik twój podobno zagasł?
— Jeszcze świéci — odparł żywo Tymek i daleko jaśniéjszym niż wprzódy światłem, możesz się o tém przekonać w drukarni.
— Jakto? wszyscy mówią, że —
— Wszyscy się mylą — kollego i wszystkim na przekor Dziennik żyje i żyć będzie.
— Rozumiem! rozumiem! śmiejąc się dodał piérwszy, uprosiłeś, wymodliłeś, wydrukowanie jeszcze jednego numeru, dla tych poezij, co cię tyle obchodzą —
— Bynajmniéj — ani modlę, ani proszę nikogo, dumniéj odparł Tymek, opłaciłem co się należało za papiér i druk, i idę daléj.
— Hę! żartujesz?
— Idź na górę i zobacz, jeszcze zapewne leżą na stole piéniądze, które opłaciłem.
Redaktor spójrzał i pociągnął się po wschodach, nic nie mówiąc.
Tylko co w ulicy, Tymek spotkał biegnącego Szatana, który go z pośpiechu potrącił.
— A przepraszam! zawołał Szatan, o mało drugi raz dzisiaj nie upadłeś!
— Jak to drugi?
— Już ci po całém mieście Requiem śpiéwają.
— Znak długiego życia.
— Dla żywych.
— Alboż niewierny Tomaszu, wątpisz o mojém życiu?
— O twojém nie, ale dziennik upadł.
— Nie upadł, żyje lepiéj niż kiedy.
— A toż co? jakim sposobem? doszedłżeś sposobu zmiękczenia żydów? Byłby to wynalazek godzien patentu i nieśmiertelnéj wdzięczności potomnych pokoleń!!
— Nie — opłaciłem długi.
— Cóż? sfałszowałeś assygnaty, czy co u licha?
— Dostałem piéniędzy i nic więcéj —
— Ale z kąd?
— O! to moja tajemnica!
— Wiész, że nawet nie pospolita, bo ich teraz nikt nie pożycza i nie daje. Gdzieżeś odkrył naiwną, poczciwą, nie porównaną istotę, co się dała twoją retoryką za worek ująć?
— Gdzie? to moja tajemnica, powtarzam.
— Kłamiesz!
— Nie kłamię — oto dowód — jeszcze mi pozostało więcéj tysiąca. I pokazał wpół otwarty pulares; na tym nieszczęsnym pularesie, świéżo u Hartmana wybitym, była cyfra Natalij z jednéj, herb jéj z drugiéj strony. Mignęło to tylko przed oczyma Szatana, a już ón z uśmiéchem prawdziwie szatańskim, dowiódł, że tajemnica — nie exystowala dla niego.
— Bądź zdrów szczęśliwcze — rzekł, ściskając za rękę Tymka — bądź zdrów, do zobaczenia — śpieszę — kapitan na mnie czeka u Mary, ze spóźnionym obiadem.
Tymek popędził do siebie, pełen wyraźniéjszych myśli, i wrąc aby co prędzéj ułożyć odpowiédź na sławny artykuł zjadliwy, podpisany kobiéta, któren kapitan mu przyniósł rano. Chciał Tymek, aby odpowiédź ukazała się w tym samym numerze, obok jego sprawozdania. Siadł więc i cały jeszcze wzruszony, przejęty, zapalony i gniéwem i wdzięcznością, ulał arcy-dzieło prawdziwe: żółci, dowcipu, humoru i entuzjazmu pełne. Odpowiédź jego gruchotała w niwecz zarzuty zjadliwéj recenzyi; a ledwie odczytaną, jeszcze mokrą, Janek pobiégł odniéść do drukarni. Tymek z bólem głowy padł wycieńczony wzruszeniami tych kilku godzin, na kanapę.
Tymczasem, w mieście leciała rozsiana przez nieprzyjaciół, wieść dogadzająca wszystkim nie życzliwym, których Tymek dosyć liczył: że Dziennik jego wychodzić przestał. Jedni powiadali głośno, że się tego spodziéwali od dawna i dziwili raczéj cudownéj jego exystencij; drudzy widząc odważnego Redaktora na ziemi, potrącali go jak osły w bajce nogami.
— Dobrze mu tak, mówili, nie w swoją się rzecz wdał, zawsze to było przewidziane. Bez piéniędzy, bez kollaboracij, bez stałych funduszów, fundować tak pismo na wiatr, pismo, które zewsząd konkurenci zabijają. I jacyż silni? starzy, pewni siebie i mający już swoich czytelników.
Drudzy przebąkiwali przy téj okoliczności, o zapale z jakim Tymek, wziął na siebie obronę pani Natalij; uśmiéchano się złośliwie, mówiąc o tém, dawano do zrozumienia, że piękna autorka poezij nie jest obojętną dla Tymka swego sługi.
— Wystawcież teraz sobie, dodawali inni, co to się z nim będzie działo teraz. Trochę się go obawiano jednakże, co mitygowało recenzentów, teraz wszyscy padną na nieszczęśliwą kobiétę, a ón oszaleje ze złości!! A złość okropna bo bezsilna.
To mówiąc śmiano się, jak z najwyborniéjszego konceptu, jak z komedij na teatrze, nikt nie użalił się nawet nad Tymkiem; a ci co na pozór grali rolę najlepszych przyjaciół, nie oszczędzali go lepiéj od drugich. Gdybyż to tylko o Tymka chodziło! Ale dla pozorów drobnych uklécono już bajeczkę o stosunkach zbyt i gorsząco ścisłych między Natalją a Redaktorem, o miłostkach ich jakoby tolerowanych przez Prezesowę, o schadzkach, których nie było, o poufałości, do jakiéj przyjść nie marzył dotąd Tymek. Jeden lekki pozór, rozwiązał usta obmowie, która w końcu, powtarzając jedno a jedno, daje pewien ton prawdy, najszkaradniéjszym fałszom. Mimowolnie najbezstronniéjsi ludzie, słysząc codzień toż samo z rozmaitych ust, z coraz nowémi szczegóły, po trochu, choć przez pół, zaczynają temu wierzyć. A połowa obmowy, jest równie najczęściéj fałszem jak całość!
Zrana roznoszono od drzwi do drzwi, ciche domysły tylko o Tymku i Natalij, osnute na prawdopodobieństwach; około południa zwiększyła się ta wieść, nową o upadku niespodzianym Dziennika; na wieczór kapitan i Szatan, nowy wynaleźli zasiłek.
Szatan w ucho mu szepnął pod wielkim sekretem, jako Tymek nie upadł, popłacił długi, jako miał piéniądze. Ale z kąd? tu sęk. Szatan powiadał, że widział w ręku Redaktora pulares z cyfrą Natalij i piéniędzmi. Więcéj nie potrzeba było, na zgubienie kobiéty! Ludzie tak łatwo wierzą złemu, tak mu są radzi, że byle pozór, chwytają go z radością i wynoszą zaraz, na największą pewność. Tak być musi! Każdy się trochę złym czuje, każdy chce być uniewinnionym z swoich głupstw, cudzémi głupstwy. Biédne uniewinnienie, dowodzące tylko nędzy naszéj.
Kapitan na opowiadanie Szatana, zrobił wielkie — a — a — a!! I porwał się, bo go ta nowina upiekła jak gorące żelazo, potrzebował się nią dzielić. Nie dojadł obiadu, niedopił wina i pobiegł, ją roznosić od drzwi, do drzwi. A że po obiedzie, zawsze się trochę poetycznie widzą rzeczy, kapitan dodał coś swojego, objaśnił text, glossą arcyciekawą, i najniewinniéj w świecie zgubił na reputacij kobiétę. Nie wiém jakim trafem, los go zaniósł, czy rozmysł, naprzód do pani Zenejdy, która z uroczystą powagą, przyjęła wieść pełną znaczenia.
— Kapitanie, odrzekła, źle tając swoją radość, pod pozorem surowości — nowina to i smutna i może fałszywa, a wielce ważna. Nie roznoście jéj, póki się o prawdziwości doskonale nie przekonacie.
Tu kapitan począł powtarzać słowa Szatana i ogromnie przysięgać, dołożył dawniéjsze domysły, i doprowadził wszystko do wielkiego stopnia prawdopodobieństwa.
— Jeśli tak, ozwała się, prostując Zenejda, to kobiéta zgubiona — Ale nie chcę temu wierzyć, nie chcę wierzyć — Zaklinam was, dodała, wstrzymajcie się z opowiadaniem łatwowierniéjszym i t. d.
Tym sposobem odegrała swoją rolę przyjaciołki Zenejda; a ledwie kapitan był za drzwiami, porwała kapelusz, szal i puściła się także z nowiną.
Była jednak wielka różnica, w sposobie ogłaszania nowinki, którą kapitan rozpowiadał, jako rzecz śmiészną i ciekawą, najobojętniéj w świecie, ot, po prostu jako wyborną awanturkę; Pani Zenejda zaś, nie inaczéj, jak z westchnieniami, użalaniem, niedowierzaniem, wahaniem się, ubolewaniem, z dodatkami.
— Jeśli to prawda! Gdyby tak na nieszczęście było — i t. p.
Nowina kapitana miała po prostu minę plotki, a cicho szeptana Zenejdy wiadomość, wyglądała na prawdziwy smutny wypadek, nad którym bolejąc przyjaciółka, w sobie go, dla srogiego żalu, utrzymać nie mogła.
Natalja dotąd o dwóch rzeczach nie wiedziała, o piekielnéj recenzij, podpisanéj kobiéta i uwłaczających jéj, rozsypanych wieściach. Była wesołą, pełną nadziei i na myśl jéj nie przychodziło, aby ją tak srogo i lekko osądzić miano, spotwarzyć tak szkaradnie.
Ale możnaż mając dobrych przyjaciół, długo o czém złém nie wiedziéć? Wszakże to obowiązkiem przyjaciela, jest przynieść ci największą gorycz do ust, którą niby osładza ręka, co ją podaje?
Pani Zenejda nie darmo nazywała się przyjaciołką Natalij. Biédna wieśniaczka doskonale wierzyła w mniemaną jéj przyjaźń, która w istocie była tylko łapką na łatwiéjsze pochwytanie śmiészności i tajemnéj strony człowieka.
— Ale niechże wié co się koło niéj dzieje, mówiła sobie Zenejda pieczętując w kopertę artykuł podpisany Kobiéta i dodając do niego grzeczny bilecik z kondolencją — Może zechce odpowiedziéć, może uprosi kogo — Zawsze potrzeba aby przeczytała — c’est edifiant, une critique.
I tak naprzód, wyprawiła posłem przed sobą, opieczętowaną krytykę — Niepotrafiemy opisać wrażenia, jakie ona uczyniła na Natalij. Niech sobie przypomni, kto doświadczył, wrażenie po pierwszéj recenzij. Zdaje się, że świat wywrócił się do góry nogami, że góra się zwaliła na twoje plecy, że cały lud boży, śmieje się ogromnym, smoczym głosem z ciebie, że wszyscy pokazują cię palcami, szydzą nielitościwie. Potrzeba długich lat doświadczenia, aby się oswoić z krytyką i ztwardniéć, na jéj razy tak aby się śmiać swobodnie, czytając najsroższe, najzjadliwsze nieprzyjaciół frazy, wyostrzone, i zaprawne jadem dla ciebie. Ale Natalja, Natalja nie tylko nie była do tego przygotowaną, nie tylko nie spodziéwała się nic podobnego, owszem cała żyła nadzieją pochwał i współczucia, których już część odebrana, zdawała się drugą, większą i istotniéjszą zapowiadać. Potém prosta recenzja to jeszcze nic, ale osobistości, osobistości dla kobiéty, chytre rodzące podejrzenia, rzucające cień brudny na charakter jéj, na życie prywatne! Pojmijcie jeśli możecie, co się działo w sercu, w głowie Natalij, gdy fatalny przeczytała artykuł.
Nie potrafię wam opisać téj chwili okropnéj, Natalja odbiérając umyślnie przysłany Dziennik, była pewną nowych pochwał, rozerwała go szukając instynktowie czegoś o sobie, ale jednym rzutem oka, jedném wejrzeniem połknęła co było żółci, zjadłości, goryczy. Potém nie wierząc oczóm, szukając osłody, czytała po wtóre, po trzecie i nie umiała oderwać się i nie wiedziała co robić. W oczach się jéj ćmiło, w uszach szumiało, w piérsiach przewracało; nie dojrzała jak Prezesowa, stanęła nad blednącą, czerwieniejącą i pytała głuchéj teraz, pytała napróżno.
Nataljo! co to jest? co to jest?
Nareście rzuciła dziennik, ujrzała Prezesowę i we łzach cała, rzuciła się ku niéj szlochając, nie mogąc mówić słowa.
— Co ci się stało, moje dziécię? co ci się stało? co to jest?
Ona odpowiedziéć nie mogła, płakała tylko. Prezesowa wyciągnęła rękę, po fatalny Dziennik.
— Nie czytaj go, zawołała Natalja — nie czytaj — to trucizna!
— A! nieszczęście moje, pewnie jaka nie poczciwa krytyka.
— A! okropna, szkaradna; nie czytaj jéj, nie dotykaj, to źmija.
I płakała gorzko padłszy na kanapę.
— Ależ nie desperuj, bo się tak — ozwała się Prezesowa, każdy piszący może podobnego losu spodziéwać — Ludzie zazdrośni, źli — przecież cię tak przyjaciele nie opuszczą, będą bronić.
— Ja sama odpiszę! odpiszę! zakrzyczała Natalja.
— Daj pokój, daj pokój, zostaw to przytomniéjszym — sama przyjdź wprzód do siebie, uspokój się — ofiaruj Panu Bogu — Bo kto pisze moje dziecko —
— A! ty nie wiész co oni napisali!
— Nié może być już nic tak bardzo okropnego.
— Najokropniéjsze w świecie; bo osoby mojéj, bo czci mojéj dotyka.
Prezesowa załamała ręce, pochwyciła gazetę, przeleciała ją chciwemi oczyma i zakrzyczała.
— Ale to nie poczciwość, to podłość, bezbronną kobiétę — Ludzie się ujmą — to być nié może — poślij po Pana Tymoteusza, ja kilka słów napiszę.
— Dobrze, może ón co poradzi — posyłaj —
Prezesowa żywo napisała niezrozumiałą prośbę i oddała ją służącemu, który wziął dorożkę i jak po lekarza pojechał.
Tymek miał właśnie w ręku korrektę swojéj piorunującéj odpowiedzi, gdy służący wszedł i usilnie prosił, aby jechał natychmiast. Schował więc korrektę do kieszeni i nie zwlekając poleciał.
Natalja cała we łzach, czekała na niego w salonie, w ręku trzymała sto razy przeczytaną recenzją.
— Patrz pan, patrz! — patrz co się stało.
— To, to jedno nic, chłodno odrzekł Tymek, nie biorąc gazety do ręki — Oto lekarstwo na tę ranę.
I podał jéj swoją odpowiédź.
— Od rana, dodał, wiedziałem o krytyce, i gdyby nie nieszczęście które na mnie spadło, dzięki kapitanowi, co mi korrektę artykułu przyniósł, moja odpowiédź byłaby wyszła razem z zapytaniem tém piekielném. Nie mówiłem nic o tém, bo chciałem cios złagodzić — Nieszczęściem, któś pośpieszył przedemną — Kto pani przysłał ten nieszczęsny szpargał?
— A! Zenejda.
— Rozumiem, rzekł Tymek — chciała odegrać rolę przyjaciołki, i dogodzić zazdrości swojéj. — Ale patrz pani, jak się tu rzeczy składają, ocalając mnie, ocaliłaś pani po części siebie. Dzisiaj ranek cały targowałem się, jadłem ząb za ząb z Redaktorami, z recenzentami o sprawozdania z poezij. Straszyłem ich moim Dziennikiem, aby pisali przynajmniéj bez żółci i złości, aby się niechcieli popisywać z swoim dowcipem na tych poezjach. Nagle — upadek Dziennika, oswobodził był ich, uczynił znowu groźnémi, bo się mnie bać i uważać na mnie przestali. Szczęściem ocalając Dziennik, w sam czas ocaliłaś jeszcze siebie. — Wstrzymali się i musieli pisać, jak przyrzekli.
Natalja prawie nie słuchała całéj téj perory, tak gorąco czytała odpowiedź Tymka, tak ją połykała.
— A! doskonale! doskonale! wołała z dumną radością, choć jéj jeszcze po twarzy łzy płynęły. — A! ileż winnam panu wdzięczności, ile wdzięczności! A! panie! ta odpowiédź to arcydzieło!
Prezesowa, która nadeszła i czytała ile mogła przez ramię Natalij, aż płakała z ukontentowania.
— Otóż to poczciwie! wołała — otóż to pięknie. A! nieoszacowany! a kochany pan Tymoteusz!
I poszła mu dziękować najserdeczniéj.
Tymek ciągle powtarzał.
— Ja daleko więcéj winieniem wdzięczności.
— A! nie mówmy już o tém, zmiłuj się pan, zawołała Natalja, zawstydzasz mnie.
— Niech mi pan tę odpowiédź zostawi.
— Najchętniej.
— A kiedy się ona ukaże?
— Dziś jeszcze — śpieszę nawet dla tego.
— Nie wstrzymuję pana —
— Wieczorem powrócę —
— Zmiłuj się pan nie zapominaj o mnie. Jesteś jedynym obrońcą — jedynym moim opiekunem; a co czuję dla niego —
Właśnie na te słowa — a co czuję dla niego, weszła pokaszliwając sucho, uśmiéchnięta i cytrynowa jak zawsze pani Zenejda. Tymek żegnał i wychodził.
Natalja przyjęła ją, prawie chłodno, a przynajmniéj zmięszana. To rozjątrzyło kobiétę, co już przyszła z projektem ukąszenia; a teraz uśmiéchała się dwakroć serdeczniéj, ściskała mocniéj, uboléwała ledwie nie ze łzami w oczach; bo się gotowała zadać cios stanowczy.
— Mój Boże! mój Boże! jakżem bolała, ozwała się siadając na kanapie, z minką pełną smutku — jakże mnie zgryzła ta okropna recenzja — Nie gniéwaj się, żem ci ją przysłała, mogłażem taić tak ważny wypadek? wszak potrzeba było radzić?
— Jam bardzo wdzięczna —
— A prawdziwie takem się zgryzła —
— A jaż!
O! pojmuję — piérwsza krytyka, a jeszcze tak zjadliwa, bo prawdziwie niegodziwie napisana.
— Podły napad na bezbronną kobiétę? zawoła Prezesowa, szczęściem że ten poczciwy pan Tymoteusz...
Zenejda zrobiła jakąś minkę nie wytłumaczoną.
— Ten poczciwy pan Tymoteusz, tak śmiało z takim talentem wystąpił w naszéj obronie.
— Jak to? w obronie —
— Bo już jest drukowana, jego odpowiédź, żywo zagadała Prezesowa.
Zenejda zaczerwieniła się niezmiernie, spuściła oczy — Jakto? już odpowiédź.
— Ale gdzież ona? Oto jest! oto jest, czytaj pani.
Zenejda wzięła korrektę, i zmrużając i tak nie wielkie oczki, zaczęła ją czytać rozmaitemi wyrazy twarzy, okazując na przemian, to niby współczucie, to radość.
— W istocie, ozwała się z pewném pomięszaniem, kładnąc na stole papiér — bardzo to gorąco i dobrze napisano, ale —
— Ale cóż? moja droga pani, przerwała Prezesowa — nie znajdujesz, aby to było dosyć?
— Owszem, znajduję — że — prawie zanadto!
— Jakto zanadto? — Jakto zanadto? spytały obie.
— Potrzebuję naprzód upewnić się, że mi za złe tego co powiém nie weźmiecie. — To co uczynię, jest dowodem mojéj szczéréj i nie odstraszającéj się niczém przyjaźni.
— Mój Boże! jam ci tyle wdzięczna! łamiąc ręce, zawołała poczciwa Prezesowa — moja Mościa Dobrodziéjko, możnaż wątpić —
Natalia po wstępie spodziéwała się już czegóś niedobrego.
— Prawdziwie mojéj na to odwagi potrzeba, mojéj chęci służenia paniom, aby się odważyć na to, co powiém. Ale powtarzam, choćbyście mi za złe wziąść mieli powiém, powiedziéć muszę —
— Mów, jakeś łaskawa, przerwała niecierpliwie Natalja — A oczyma dodała, nie dręcz mnie dłużéj niepewnością.
Obrona Redaktora, jest prawdziwym ciosem dla mnie, pojmiecie zaraz dla czego, rzekła Zenejda z westchnieniem — Wolałabym, zjadłych dziesięć recenzij, niż jedną tę taką zapalczywą obronę.
— Niestety! ludzie tak są zawsze złośliwi, dla nich każdy pretext obmowy jest tak pożądanym. Nie możecie się nawet domyśléć, co z tak małéj i naturalnéj rzeczy ukuto, jak była znajomość z Redaktorem. Wszakże to powszechnie mówią, że ón się kocha w pani.
— We mnie!
— W Natalij! krzyknęły dwie kobiéty bledniejąc.
— Gorzéj jeszcze — że pani nie jesteś na to obojętną — zapalczywe artykuły Tymka przypisują temu, jego odwiedziny rachują.
— Ale to niegodziwość! wołała Prezesowa załamując ręce znowu, to okropnie.
Natalja pochyliła się na kanapę — ona płakała.
— Dzisiaj znowu, mówiła daléj Zenejda, nowa potwarz dodała siły tym niecnym podejrzeniom. Tymek upadał, bo długi którémi żył dotąd, obległy go i razem z Dziennikiem jego obalić miały, w tém któś niespodzianie —
Tu spójrzała na Natalją z przenikliwością.
— Któś niespodzianie przyszedł mu w pomoc. Rozeszły się wieści, że pani mu dopomogłaś, a wieść ta tém prawdobniéjsza, że nikt by tu pewnie ze znajomych jego, uczynić tego niechciał. Pojmujesz pani jak ta wieść, nie wiedziéć z kąd wyrwana, potwierdza niegodne domysły. Oczy wszystkich zwrócone, każde odwiedziny powiększają potwarze.
Natalja zerwała się zaczerwieniona, dumna, dysząc gniéwem, rzucając zapalonémi oczyma.
— To bezczelnie! nie godnie! O! świat! świat! i ja bym kochać miała ludzi! Jedźmy matko, jedźmy z tąd, to jaskinia łotrów!
Zenejda słuchała, bawiąc się rogiem batystowéj chusteczki.
— A! nie zapalajże się tak moja droga — plotki, zwyczajnie plotki. Poradzisz na to łatwo, gdy publicznie zaprzeczysz, żeś mu nie pomogła, bo —
— Cóż z tego, żem mu pomogła, bo kłamać nie umiém, dałam mu, pożyczyłam piéniądze.
— A! a! to zmiłujże się nie mów tego nikomu.
— Owszem, nie taję się — ale cóż w tém zdrożnego?
— Co za potrzeba chwalić się z tém — Ale moja droga Nataljo, uspokój że się — nie bierz tak do serca — chciałam cię w czas przestrzedz, abyś się w dobréj wierze bardziéj nie kompromitowała.
— Umiemy być wdzięczne za ten dowód przyjaźni — cicho płacząc, rzekła Prezesowa, umiemy ocenić.
— O! i ja! trochę szydersko dodała Natalja: Croyez Madame, je vous suis bien reconnaissante!
I zaczęły dygać sobie wzajemnie, kłaniać się, całować, ściskać, aż nareście przypomniawszy jakiś interess pilny bardzo, Zenejda jak pszczoła, zostawując żądło swoje, sama odleciała.
Zaledwie znikła, Natalja padła na kanapę. Jedziemy! jedziemy! zawołała,
— Jeśli chcesz! kiedy chcesz moje dziecko —
— Dziś jeszcze —
— Niepodobna —
— Jutro —
— Więc jutro.
Wieczorem Tymek stawił się, ale przyjęty nie został, powiedziano mu, że obie panie znowu były chore na głowę.




II.
BIEDNI.

ROZDZIAŁ II.



WEJDŹMY teraz, między zupełnie dotąd nam obcych ludzi, w klassę która prawdziwie i wyłącznie średnią by się zwać powinna. Lud stanowi jedną, szlachta we wszystkich swych odcieniach drugą stronę, środek właściwy mieszczaństwo i rzemiosła. — Klassa którą najstosowniéj mieszczańską byśmy nazwali, nosi na sobie wszystkie charaktery istot środkujących, postawionych między dwóma sąsiedztwy, zarówno je po trochu farbującemi. Klassa to średnia, klassa najbiédniéjsza może, najmniéj pewnie poetyczna, najniezawodniéj, najstraszliwiéj zepsuta. Biédny, i bardzo biédny zapewne, jest ze swém nie oświéceniem, upodleniem, zależnością ciągłą, lud nasz wiéjski; ale w jego życiu są zaprawdę chwile wynagrodzenia, wyjątki.
Sama zależność stawia go pod opiekę ciągłą, a wiążąc pana i poddanego wspólnością interessu, zapewnia ostatniemu, choć to biédne pełne egoizmu współczucie, własnego interessu. Lud wiejski zachował ze starych lat, wszystko swoje stare, żyje na ziemi, na jéj cząstce, którą zamiészkiwali dziadowie i pradziadowie, co dzień mimo ich mogił przechodzi, co dzień do nich westchnąć może, przykuty jest prawda, ale gdybyś go puścił czy poszedłby od zagona, do którego tak go wiąże przeszłość, że nie zamieni go na lepszy, bo inny i płakać będzie powtarzając.
— To dziadowskie, pradziadowskie, to moje rodzone!
Samo nie oświécenie chłopka, czyni go naiwnie prostą, religijną całém sercem, poetyczną nad wszelkie istotą. Religijną, powiedzieliśmy i nie odwołujemy tego, bo półoświécenie następujące zwykle po zupełnym oświaty braku, rodzi oziębłość w ludziach. U wieśniaka świat, życie, ludzie, tłumaczą się po prostu, poetycznie i religijnie, czasem prawie zawsze, dziwnie, wdzięcznie, czasem bardzo trafnie. Wszystkie fenomena otaczające go, chłopek lepiéj, a nadewszystko piękniéj wykłada od pół mędrka, od pół-oświéconego człowieka. On zachował z suknią dawną, z pieśnią starą, z obyczajami i podaniami dziadów, naiwność, prostotę, poczciwość lat starych. Słowem, co mu braknie z stron innych, to w oczach naszych nagradza w nim, niezmierna jego, jedyna w tym wieku poetyczna prostota. Przy całéj swéj nie wiadomości, jest to nie zepsuta istota, co oświatę prawą, co wszystko dobre wsiąknąć może w siebie, co ma wiarę, nadzieję, i miłość, trzy cnoty stanowiące swém połączeniem żywotność klass społeczeństwa. W wyższych warstwach, może wszystkich warunków po troszę, może dwóch przynajmniéj zupełnie braknie, życie téż ich, to życie odjemne, forma życia tylko.
Pójdźmyż do średniéj, do klassy rzemieślniczéj, mieszczańskiéj.
Pod wszystkiémi względy, jest ona najbiédniéjsza, najuboższa, żyje z pracy rąk, a stałego odbytu wyrobów swych niéma, żyje od dnia do dnia, nie pewna jutra, w ciągłéj pielgrzymce, bez dachu własnego (najczęściéj) bez opieki szczególnéj, bez wzajemnych pomocy, bez przyszłości innéj, nad tę którą daje nie pewne rzemiosło. Jest to niejako klassa właściwych parjów, obie sąsiednie odpychają je ze wzgardą — Chłop patrzy na kapotę z pewném prostaczem zadziwieniem, z pewną dumą jeśli się w nią ubrać może, ale daj mu rzemiosło z warunkiem oddalenia się od rodzinnego kąta, jestem pewien, że jego chwilowych korzyści nie przyjmie.
Życie rzemieślnika, przywiązanego do miasta, wystawia go na niechybną demoralizacją — ciągłe stykanie się blizkie z klassą najzepsutszą, która wyszła z łona ich, i przeto wiąże się jakoś z niémi zawsze, wystawia ją na wszelkie zarazy. Samo życie miejskie już jest nieustanném kuszeniem wszystkich pięciu zmysłów. A ileż to razy rozpacz doprowadza do występku, do zbrodni, do kroków wiodących choć ubocznie na drogę zatracenia?
Dla rzemieślników jakeśmy wyżéj rzekli, niéma opieki, niéma pewności jutra; spółeczność nieczuje potrzeby zapewnienia sobie ich na przyszłość, oni od niéj zależą, ona względem nich obojętna; całą opieką dla nich Opatrzność, w którą mało wierzą, ręce, na których wyrobku, wszystko — Ale lekki przypadek, choroba, kalectwo, pogrążają téż w najstraszniejszą nędzę, całe rodziny, dniem wprzódy zamożne, szczęśliwe. W dawnych czasach ustawy cechowe, wiążąc niejako w jeden snop, w jedną wielką rodzinę, całe rzemieślnictwo, obowiązując do pomocy wspólnéj, przedłużając dla wdowy swobody mężowskie, synowi dając dziedzictwo pracy po ojcu — czyniły stan rzemieślniczy pewniéjszym chleba kawałkiem. Praca téż każdego rzemieślnika naówczas, mając ustalone formy, ograniczając się jednemi wyroby, nie zawadzając o inne rzemiosła pokrewne, zatrzymana w obrębach obmyślonych dla dobra wielu — praca taka lepiéj i pewniéj się odbytem wypłacała.
Cechy jak widziemy z ich ustaw, zarówno dbały, o zdatność i usposobienie członków swych, o zgodę rodziny całéj, o moralne nawet ukształcenia, o religijne wychowanie. Do obowiązków cechowych łączyły się (stały owszem na piérwszem prawie miejscu) obowiązki religijne i obywatelskie. Owe sztrofy któremi karano nie stawiących się na mszą świętą, do ołtarza cechowego w niedzielę i święta, lub na doroczną musztrę — dowodzą tego. Ale u nas rzemieślnictwo pomimo tych pozornych rękojmi dobrego bytu, jakie im miały zapewniać ustawy cechowe, nigdy nie było na stopniu kwitnącym. Ma to do siebie każda mniéj więcéj doskonała instytucja, że, aby wydała jakie wydać może owoce, potrzebuje rozwijać się swobodnie. U nas zaś dawniéj nigdy stan ten niémiał opieki prawdziwéj, a z powodu podziału miast, na juryzdyki zostające pod rozmaitémi rządy z sobą prawie zawsze walczącémi; rzemieślnictwo zostawało w nieustannéj trwodze, w ciągłych bojach, nigdy się podrywom i fuszerstwu obronić niémogąc.
Zważmy jeszcze jak smutne jest moralne stanowisko, klassy rzemieślniczo-mieszczańskiéj. Dla nabycia wprawy w rzemiosło, potrzebna jest prawie cała młodość, na oświécenie się ledwie czas zbywający, odpoczynek się poświęca. Oświata po większéj części przychodzi do klassy rzemieślniczéj, stroną swą najmniéj korzystną. Zrzucone, jeśli wyrazić się tak godzi, ochłapy wiadomości, pochwytuje ona chciwie. Nie jest to już naiwna, prostoduszna niewiadomość ludu — jest to barbarzyństwo wykręcające oświatę i kładnące ją na siebie jak Indjanie i dzicy, europejskie stroje; do nagich kolan, mundur haftowany, do fartuszka z piór, trzewiki i stósowany kapelusz. Tak właśnie klassy téj oświata, wygląda cudacko. Znikła już w niéj wiara prawie zupełnie, miéjsce jéj zastąpił przesąd, czasem racjonalizmu ogryzek obrzydliwy, nie pojęty a używany — niéma już w sercu, w obyczajach, w podaniach poezij — jest jakiś bękarci połysk, nie prawéj oświatki.
Mieszczanin wié po troszę wszystkiego, a nie zna nic dostatecznie, bąka o wszystkiem, chce za rozumnego uchodzić, a głupszy jest od chłopka którym gardzi, dla tego, że ma na chwilę, kupione z tandety wytarte odzienie, nie sukmanę! O! wolałżeby każdy poetycznéj sukmanki wieśniaka, czerwonego pasa i piórka za czapką baranią — od wyszarzanéj, ciasnéj granatowéj taratalki, od starego fraka z żółtemi guzikami, którémi się czwani w niedzielę, cały tydzień w fartuchu, w pantoflach, zgarbiony, nie umyty, nie uczesany, nad warstatem siedzący rzemieślnik. Jak z ubiorem, tak właśnie z oświatą — jedno maluje doskonale drugie. — Sukmana ta nie wiadomości, to pradziadowska z wełny własnych owiéc uszyta suknia, dla niego, krojem jaki mu przystał, jaki mu miły, w jakim mu pięknie; frak mieszczanina, jest to odzienie tandetne, pożyczane, niekształtne, trywialne, i tém tylko u niego dobre, że zeszło z pleców kogóś lepszego, co je rzucił pod płot.
Podług mnie w téj różnicy stroju, jest całkowity obraz, różnicy stanowiska moralnego, klass obojga. Rzadko, i bardzo rzadko, rozwinięty umysł napotkać w rzemieślniku; przejmujący ten jasnością swą rozum chłopski, któren wspomina przysłowie. Praca wieśniaka ciężka, ale pełna ruchu, najczęściéj samotna i do dumania pobudzająca, zawsze w obec mówiącéj mu o Bogu, o cudach, o niebiosach, natury, praca ta kołysze jego duszę do pieśni, do myślenia, praca rzemieślnika w atmosferze dusznéj, smrodliwéj, w ciasnocie, na miéjscu, w niewygodném i chorobliwém pokurczeniu ciała, podbudza tylko namiętności, draźni, jątrzy, a jednostajnością swą — ogłupia. Patrzcie, jak łatwo po obliczu bladém, zwiędłém, chudém, napiętnowaném głupotą i pożądliwością, poznać tych nieszczęśliwych parjów — wlokących się w niedziele i poniedziałki, dla zalania trochy rozumu, odrobiny czucia, napojem, co nie do wesela i skoków jak chłopka, ale do boju i zwady rzemieślnika podbudza?
Wszystko tu zdaje się spiknęło, na tych nieszczęśliwych, wzgarda otaczających, obojętność ludzi, gdyby można być fatalistą — powiedzielibyśmy jedném słowem przeznaczenie. Tymczasem wszystko na stan ten w sposób dla niego najszkodliwszy wpływa; atmosfera miejska, jest ogniskiem zepsucia; odrobina spoczynku i swobody, okazją rozpusty — niewiadomość powodem zarozumiałości, nie bodźcem do rozwijania się umysłowego; a konieczny brak jutra, daje nareście tę okropną obojętność na nędzę, która często w nią popycha przed czasem i dobrowolnie.
Rzemieślnik, w wielu wyrobach swoich stojąc prawie obok artysty, będąc już artystą niekiedy, zostaje w obliczu mass zawsze bezmyślnym rzemieślnikiem i jako taki tylko uważany. Jeśli się istotnie wzniesie nad konwencjonalne wyroby swoich współbraci,najwięcéj jeśli mu społeczeństwo zapłaci nie pewnym dobrym bytem, nie rozciągającym się nawet do drugiego pokolenia.
Taka jest u nas, taka i w wielu innych krajach, nieszczęśliwa klassa mieszczan, rzemieślników, nie sądzim, aby się byt jéj mógł prędko polepszyć; a szczérze nad nią bolejem.
Oto jesteśmy, w nizkiéj, długiéj, o jedném kraciastém oknie, podobnéj do więzienia, izbie; położonéj na dole lichego starego domu. Do téj izby schodzi się kilką slizkiemi wychełtanemi wschodkami. Cały jéj sprzęt stanowią: dwa czy trzy stoliki szewskie i maleńkie należące do nich stoliczki, nad którémi zgarbieni czeladnicy pracują; — kilka lichtarzy i szklannych kul do oświécenia warsztatów wieczorem, kupa skór i zrzynek w kącie, połamane kopyta i prawidła, porozrzucane szczątki dratwy. A co za powietrze! nie nawykłemu w tych wyziewach skór, tłustości, smoły, i ludzkich oddechów — kwadransu wytrzymać nie podobna. Tu jednak pracuje ciągle, śpi kilku ludzi.
Na ich twarzach, już dawno zagasł rumieniec młodości, choć ledwie młodość poczęli. — Wyżółkli, bledzi, z pomarszczonémi oczy, zasmoloną twarzą, potarganémi włosami, w milczeniu przerywaném głupowatemi przekleństwy, siedzą i pracują. Obudzili się ze dniem, nie ustają do nocy, nie mieli czasu zjeść prawie, a który z nich odnosił robotę na miasto, ledwie miał czas do obszarpanego odzienia i wychodzonych pantofli, dorzucić jakiś bezimienny przyodziéwek; głowy i nie myślał nakrywać. Rzadko pieśń i to pieśń prawdziwie miejska, pół rozpustna, pół wesoła, a całkiem pozbawiona uczucia, zabrżmi przy warsztacie. Nie jest to piosnka ludu, tęskna, pełna obrazów i myśli rodzinnych, jest to spiéwka mieszczańska, przerobiona dziwacznie z jakiéjś piosnki teatralnéj, lub ukuta w domu, do miary potrzeb téj populacij zezwierzęconéj.
Nad głowami téż tych ludzi, zamiast niebios Boską ręką utkanych, sklepienie okopcone i brudne, pod nogami, zamiast łąki zielonéj, pola czarnego, podłoga śmieciem pokryta — Zamiast słowika, bije w uszy rzemieślnikowi monotonny gank zégaru, turkot powozów głuszący a jemu tak obojętny, krzyki, na które musi być głuchy, staje się zimny. To téż postarzał, uwiądł, zaskrzepł i piérwszą jego potrzebą — pić — bo musi się odżywić, musi zasilić, czuje wycieńczonym i choć sztucznego pragnie wskrzeszenia. Chłop dla zapomnienia troski; rzemieślnik pije, aby moralnie i fizycznie upadły, nieco się pokrzepił.
Patrzmy co to za nędza wszędzie. Te dwa tapczany niepokryte niczém, na których garść wymiętéj słomy i brudny leży łachman — to posłanie dwóch czeladników — A jednak oni dziesięć razy może tyle w rok, co parobek na wsi, zarabiają! Nad jedném łóżkiem obrazek wystawiający aktora, nie wiém w jakiéj roli, nad drugiém zakopcony wizerunek świętego — pod tapczanami całe mienie czeladnickie — trochę rupieci od niedzieli, druga i trzecia koszula. Bogaty, kto ich ma cztéry, a wielu dwóma się obchodzi.
W drugiéj izdebce, mniéjszéj daleko, ale nieco czyściéjszéj, mieszka sam Pan majster, majstrowa, dwoje ich dzieci — sprzęty ich i bogactwo całe, kuchnia na kominku przed piecykiem, w zimie i w lecie, śpiżarnia na półkach.
Jedno to tylko małżeńskie łóżko bieleje czyściejszą kapą pokryte, reszta mieszkania zaśmiecona kuchnią, zaśmiecona przez dzieci, zarażona śmieciem z czeladni. Gdzie spójrzysz, życie prozaiczne, ciężkie, bez śladu uczucia, co by w niém jak kamień w pierścieniu błyszczało. Ani świętego patrona, ani pamiątki żadnéj, ani nic dla serca — wszystko dla ciała, dla potrzeb jego — nie duszy — Duszy jakby tu nie bywało. U chłopka znajdziesz kwiatek święcony, obrazek stary, krzyż wyciosany na belce — tu gołe ściany, odzienie, półki z sprzętami, trochę rupieci zajmują.
W czeladnéj izbie kłócą się czeladnicy, w majsterskiéj, warczy pani na sługę, na dzieci, na męża, mąż na nią, na dzieci, na sługę i na czeladź — krzyk nieustanny, krzyk ciągły obija się o sklepienie zawieszone pajęczynami.
I jak chcesz czucia od tych ludzi, miasto ich otacza, dzień po dniu dociska troską dzisiejszą i jutrzejszą, często troską pozostałą z zawczora jeszcze. Ón sam cały żywot spędził w pocie czoła i pracy ogłupiającéj, ona z życia swawoli, przeszła na smutne małżeńskie, pełne codziennych maleńkich goryczy, w życie co się jéj z daleka, śmiało, a z blizka pokazując zęby, straszy bladością śmiertelną. Zasypiają w kłótni, budzą się w niéj, piérwsze ust otwarcie, często bywa przekleństwem, ostatnie słowo połajaniem. Każda niedziela z bratem swym rodzonym poniedziałkiem, okupuje się dla wszystkich gorzkiemi wymówki, jeśli nie sińcami, jeśli nie chorobą, jeśli nie gorszém jeszcze. Co za życie! co za życie!
Oto na miasto spada mrok właśnie a przy ostatku światła, co wpada do izby dymami, blizkością domostw, wyziewy wszelkiego rodzaju zaciemnione; pracują jeszcze z pośpiechem czeladnicy, nim świéce zapalą i znowu do późna ślepić zasadzą.
Majster zażywając tabakę przechadza się po drugiéj izbie i kłóci z panią majstrową.
— A gdzieżeś to podział tamtych trzydzieści coś je odebrał w sobotę? hę?
— A co to ty mnie będziesz rachunku słuchała — albo co?
— A juściż trutniu, bo ty nie swoje ale moje i dziecinne marnujesz —
— Ba! ba! jakeś je rodziła, tak je sobie karm.
— Albo to nie twoje próżniaku?
— Kaci ich wiedzą!
Na tę odpowiédź, porwała się pani majstrowa z ławki, dzieci zaczęły płakać, a majster napiłym, ochrypłym głosem wrzasnął.
— Idź jędzo — bo ci łeb rozwalę.
Na te słowa objawjające, mniéj już zwyczajne rozwiązanie powszednich kłótni, wszyscy czeladnicy podnieśli głowy ku drzwiom drugiéj izby z uśmiéchem je zwracając, i wskazując je sobie, jakby mówili: O! o! słuchajcie no!
Tymczasem, rozmowa zarywająca już na zerwanie statu quo pokoju; poczęła nadspodziéwanie charakter swój przeciw oczekiwaniu czeladników zmieniać.
— Jędzo! zawrzała Jéjmość — Co to ty mówisz, coś to ty powiedział! Słuchaj no!
— A po co mi w oczy léziesz?
— Albo to ja niémam prawa pytać się, gdzie się dobro nasze podziéwa?
— Abo to ja mam tobie zdawać rachunki?
— Kat by cię rachunku słuchał opoju, gdybyś dawał piéniądze na dom, a tu chleba niéma za co kupić, mléka dla dzieci — I nié mogę się Jegomości spytać gdzie przechulał piéniądz ciężko zapracowany?
— Abo to ty go zapracowała?
— Ja czy nie ja, a taki ón mój jak i twój. —
— O! zaś! patrzajcie no ją, jaki język! —
— Nie plącze mi się jak tobie —
— Lepiecze, by nogi w pantoflu —
— Twój to opoju w pantoflach —
— A! a! patrzajcie no dwórkę — jéjmościankę, jak na szewskiéj smole utyła i wyuczyła się gadać! Ale ja ci pociągnę grzbietu rzemieniem —
— A no sprobuj! e! e!
— Ej Teklusiu! Teklusiu! innym głosem rzekł majster, dajcie mi pokój, póki gadam, bo jak mi Bóg miły, kiedy pocznę kropić, to licha zjész — nie łatwo ustanę. Nie wywołuj! nie wywołuj!
— Oj! oj! bardzo się ciebie boję —
— A pamiętasz, coś aż do doktora musiała i plastry ci przykładali —
— Miałeś i ty pysk opuchły.
— Nie rachuj no, co kto oberwał.
Majstrowa zaczęła popłakiwać.
— Patrzajcie, a już i płacze —
— O! nieszczęście bo moje, nadało mi pójść za ciebie —
— No — to kiej tak, to idź ode mnie z lichem — a nie płacz —
— Nie gadajcie no dwa razy.
— O! wa! myślicie co i ja płakać będę?
Majstrowa płakała.
— Jak mi Bóg miły Teklusiu, dajcie no tym bekom pokój, bo mnie te wasze łzy tak łechcą, że mi się zaraz do korbacza zachciéwa — Ej! dajcie sobie pokój.
W tém po zmiérzchu skrzypnęły drzwi — majster wyjrzał poważnie, zobaczył że czeladnicy odwróceni ku niemu, oczy powytrzészczali i nic nie robili — i krzyknął:
— O! bestyje! a im już noc czy co! a czemu to nierobicie! Tylko by się to gawroniło! ha!
A przez drzwi od korytarza weszła kobiéta, nie młoda widać, bo zgarbiona w szlafroku ciemnym i chustce ciemnéj, zarzuconéj na głowę — majster patrzał.
— Dobry wieczór!
— Bóg zapłać, a kto tam?
— E! to ja Michałowa
— A! dobry wieczór pani Michałowéj — pewnie do syna.
— Otóż to po syna majstruniu.
— A co tam słychać?
— At, biéda i biéda — zwyczajnie nasz los.
— Puśćcie mi majstrze syna, choć na kilka godzin.
— A po cóż to pani Michałowa? O! u mnie teraz pilna robota —
— U mnie pilniéjsza, panie majstrze, a Jakób to wam choć nocką odrobi, odezwała się Michałowa, ociérając oczy i nos razem — wiécie że mi córka zginęła!
— Alboż nie! Karusia, ta co w kawiarni służyła.
— Ale! ale! otóż to ona właśnie — Gdzieś ją tam djabeł podmówił, żeby matce kawałek chleba ostatni odebrała — A poczciwe to dotąd było i z niéj to taki utrzymywałam się — Teraz choć pójdź z torbami! Jakób jeszcze sam terminuje, a ja nie podążam — a tamten Panie Boże odpuść —
— Kto taki pani Michałowa?
— A brat Jakóba, taki syn mój, co to go nazywali Dzidą, że był wysoki; bo prawda słuszniéjszy i od ojca i od Jakóba — ale to licho na szubienicę, nie prorokując wyrosło! do niczego! Jeszcze matkę obdziéra rodzoną! Nigdzie się nie utrzymał, niczego nie nauczył!
Majster kiwał głową obojętnie, niuchając tabakę, wyszła z drugiéj izby i pani Majstrowa, kobiéta młoda jeszcze, ładna, ale jak wszystkie prawie miejskie piękności zwiędła, zużyta, jakby życiem zmęczona. Z pod białéj skóry czoła i rąk wyglądały już sine, nabrzmiałe żyły, oczy otaczała czerwoność, koło ust porobiły się marszczki, na ramionach wystawały kości, pokryte skórą białą, ale wyrzutami zeszpeconą, piersi opadły i spłaszczyły się. — Znać było z twarzy wyszczekaną mieszczkę, co széroko rozśmiać się i białe zęby pokazać umié, i zapyrzyć gniéwem jak wilczyca.
— Dobry wieczór pani Michałowa.
— Dobry wieczór Jéjmości.
— A cóż Karusia!
— Aj! biéda to moja Jéjmościuniu — Jak w wodę wpadła, już moje stare kości szukać jéj nie wystarczą, a takim pewna, że gdzieś w mieście — Na rogatkach pytałam, pytałam! Nie! nie, taki ona tu, gdzie się schowała.
— Jakiś ją panicz podmówił!
— Niechajże by sobie była z lichem szła, kiedy się jéj zachciało tego chleba skosztować — odpowiédziała Michałowa, ale czegóż o rodzonéj matce zapomniała!
— Ta, zapewne że to tak i źle — zakładając ręce, odezwała się Majstrowa. Już to i konduita, moja pani Michałowa — także nie dobra, losu nie zrobi, kiedy tak poczyna.
Stara westchnęła, pan Majster zażył tabaki. Jakub zrzuciwszy fartuch skórzany, zbliżył się do matki.
— Taki ja jéj wyszukam, mówiła stara — a jak znajdę to dopiéro zobaczemy.
— A co jéj zrobicie? rzekł majster, może to jaki wielki pan, albo wojskowy?
— Choćby i niewiedziéć kto! O! ja swego nie daruję!
— A cóż mu zrobicie?
— Niechaj zapłaci! zawołała stara.
— E! tu nie o zapłatę chodzi, rzekł Jakub, ale o siostrę, ón ją zgubił, gdzie ona teraz służbę, gdzie los znajdzie.
— Zachcieliście! przerwała majstrowa, to swoją drogą, to swoją drogą — żeby tylko za lada szerepetką nie poszła.
— Otóż to i ja tego się boję, jéjmościuniu, rzekła podpiérając się na ręku Michałowa. Ja to sobie myślę, a broń Boże to jaki kancellarzysta, co ją jeszcze może z dzieckiem posadzi na bruku?
— Alboż to nie bywało! dodała majstrowa — oj! oj! oj!
— Otóż to ja do pana majstra, rzekła daléj Michałowa, żebyś mi taki syna choć na jaki dzień pozwolił. Już tak na pewne wiém że w Warszawie, trzeba jéj szukać, wezmę jego i Dzidę, niechaj pójdą. Już mi gadali że ją widzieli nazajutrz, jak jechała dorożką wieczorem i pokazywali ulicę — Musiémy szukać.
— Widzieli powiadasz asani — dorożką? spytał majster.
— Z doprawdy? z doprawdy? zawołała razem majstrowa.
— Poznała ją Julka, i tylko co miała zakrzyczéć, ale doróżkarz leciał, jakby go czarci nieśli.
— Patrzajcie! a sama była?
— Nie! z jakimś mężczyzną.
— Otóż to! już to nie czyja tylko męzka sprawka! Ale to Karusia, to jabłuszko! śliczna to była dziewczyna!
— Aj! toż to ją i ta śliczność zgubiła, moja Jéjmość! dodała Michałowa — w całéj Warszawie, nie było równéj. Toż to officer jeden chciał się żenić, i nawet przystojny, ale jéj w głowie było zwyczajnie jak u dziecka. A teraz ot licho wié co zrobiła. Ona by była Bóg wié jakiego losu mogła dójść! Bo i piękna i roztropna znowu! o! o!
— No! a na co to darmo teraz serce sobie Jéjmość krwawisz?
— Oj! nieszczęście to nieszczęście! Żebyć ja ją choć znaleść mogła, niechbym zobaczyła co to za jeden — możeby wreście i o mnie pamiętał, ta i o braciach — Niechby sobie zresztą robiła co chciała —
— To taki wasani Jakub koniecznie potrzebny? spytał majster; przechadzając się.
— A, jeśli można, łaskawco, żebyście go pozwolili.
— Już cóż robić, dla was, choć roboty siła, ale taki te dnie potrącę —
— A zapewne nie inaczéj.
— Albo żeby mi jutro powrócił!
— Ja sama go tu przyprowadzę! Daj Boże tylko znaleść moją Karusię —
— Zapewne — i my życzémy, ale Warszawa wielka, a dziéwcząt nie mało! Jak to dowiedziéć się?
— Żeby tak Dzida chciał, ón by najprędzéj mógł.
— A gdzie jego znaléść? pytała Michałowa.
— Poszukamy go naprzód.
— Dobranoc państwu.
— Dobranoc Jéjmości — a przyprowadźcie jutro syna.
To mówiąc, otwarli drzwi po ciemku i wychodzili, a majster z majstrową zapomniawszy o kłótni, spokojnie odeszli do drugiéj izby, rozmawiając o Michałowéj i Karusi.
— My pójdziémy za Michałową i Jakubem, którzy przy świetle pozapalanych już latarń, z większych ulic, biorą się coraz na mniéjsze i gadając po cichu, idą w głąb miasta najbrudniéjszą, najmniéj zamieszkaną.
— Gdzie my jego znajdziemy? mówiła matka, to my się napróżno wleczem —
— Ja matusi powiadam, że go pięć razy w tym szynku zastałem, pewnie ón tam i teraz —
— Panie Boże, ale to złodziejski jakiś szynczek, tak daleko!
— Oj! daleko i kto go wié, z kim ón tam przestaje, bo ciągle ma pieniądze, i pijany, a pijany.
— Ratujcież go wszyscy święci, aby się szubienicy nie doczekał. Oj! z mała to takie było, z mała! Ani go rózgą, ani go prośbą nie wstrzymać bywało, swoje a swoje robił i ojca się nie bał i matki, i wyrosło to na wstyd nasz.
— Albo to myślicie matusiu, że ja go nie namawiał na robotę, wszakże niedoterminował, ale taki uczył się rzemiosła szewskiego i choć cholewę bywało przestębnuje. Ale jemu to siedzenie nie w smak! ani go utrzymać — I teraz co ja jemu mówię, idź do majstra, to ón mnie — a po kiego djabła mnie majster, czy to ja na kuternogę się urodził? nie wolę ja tak żyć i hulać? A z czegóż ty hulasz? A tobie co Kubku do tego, ty nie policją, żebyś się mnie pytał!
— Ot, widzicie, swiéci się — to to w tym szynku — I grają na cymbałach.
Stara spójrzała. W murowanéj kamieniczce, w któréj u dołu w suterenach, przedawała stara Baba owoce, ogórki, placki, wywiesiwszy maleńką latarkę na wchodzie, był szynczek ten na pół piętrze nad suterenami. Wchodziło się do niego po kilku wschodkach, na dwie strony szyi sklepu rozłożonych. Nad niémi przez otwarte drzwi i dwoje okien rzęsisto się świéciło; muzykę słychać było i pojedyńcze niekiedy wykrzyki. W samym progu dwa cienie, mężczyzni i kobiéty czérniały stojąc przeciw sobie.
Podeszli powoli, a podchodząc słyszeli coraz wyraźniéj głosy gwarne, śpiéwy, grę i hałas z szynku buchające.
— Oj da! da! oj da! da! wołano.
— Graj, psi synu obertasa —
— Walca — walca! niemieckiego bo —
— Miodu pani Chaimowa!
— Szynkareczko!
— Nie leź mi w oczy, bo cię trzasnę.
— Panna jak na imie?
— A co Wasanu do tego i t. p. i t. p.
W szyneczku mimo drzwi otwartych na oścież, powietrze było ciężkie, duszne, pełne wódki, miodu, piwa i jadła. Kilka świéc paliły się u samych drzwi i okien i dla tego tak na zewnątrz świéciły; wewnątrz dość ciemno i dymno było od fajek. Za stołem otoczonym kratką, ubrana nie po żydowsku, w chustce tylko żółtéj na głowie, siedziała rumiana, piękna czarnooka Chaimowa. Mąż jéj, już bez jarmułki, w surducie granatowym i długich butach, żyd z ogoloną brodą i zapuszczonym wąsem, stał wsparty o balustradę i gadał z nią, poglądając wzgardliwie na tłum.
W samych drzwiach, jakiś w kurtce z białym długim wąsem woźnica, prawił słodkie komplementa, dziewczynie młodéj, bladéj w szlafroczku i chusteczce, tylko mimo chłodu ubranéj, która mu się dość wdzięcznie uśmiéchała. Szeptali po cichu — po kątach izby kilku ludzi w cieniu się kryli i cicho także gadali. Ludzie to byli różnych, a nienajprzyjemniéjszych postaci. U jednego podwiązana opuchła gęba, u drugiego wybite oko, inny otwiérając pysk, ukazywał szczękę bez zębów choć nie stary. Czasem głośny tylko śmiéch, wylatywał z tych tajemniczych rozmów na izbę — czasem żądanie piwa lub miodu, czasem, do kroć sto tysięcy bataljonów — przekleństwo z zamachem ręki, co o stół waliła.
— Wy nie idźcie matuniu, rzekł zbliżywszy się Jakób, zostańcie tu, a ja sam zobaczę — Jakób minął miłosną parę zagradzającą drzwi i wszedł do izby, uchylając czapki, ale napróżno patrzał w prawo i w lewo, nie mógł brata wyszukać.
Wypłacając mu się za ciekawe wejrzenia, które rzucał śmiało, wszyscy nie bez pewnéj niespokojności poczęli mu się wzajemnie przyglądać. Niektórzy zamilkli i aż powstawali, sam żyd wyczekawszy chwilę, nie wytrzymał i spytał:
— A co to Aspan szukasz?
— Mego brata, rzekł Jakób.
— A któż to waścin brat? ozwał się ogromny mężczyzna z opuchłą twarzą, może gdzie pod stołem!
Jakób nie chcąc od razu z pięścią wyjechać, udał że nie słyszy.
— Nazywa się Dzida, bo go tak podobno przezwali.
Żyd spójrzał z podełba na dwóch pijących pod piecem, oni na niego.
— Ón tu zaraz będzie rzekł gospodarz, poczekajcie. Zagadał coś do żony po swojemu; Jakób zszedł ze wschodów w milczeniu i z matką razem usiadł koło sklepiku przekupki.
Nie wyszło kilka minut, aż któś świszcząc ku szynczkowi zbliżać się zaczął. Jakób i Michałowa, poznali głos, i razem się na równe nogi zerwali.
— To ón — to ón — poczekajcie matusiu — ja pobiegnę —
I w téj chwili zatrzymał na ścieżce, ogromnego draba, który miał wstępować na wschodki.
— A nu! z drogi! zawołał przechodzący.
— Poczekaj Wicku — to ja —
— A! to wy Kubo? A nu! jak się tam macie? a jak się ma dratwa i kopyto?
— Daj no pokój — tu i matka na ciebie czeka.
— Zaś i matka! to to wy pewnie przyszli mnie nawracać, a łajać? idźcież z lichem, gdzie chcecie, bo to z tego nic nie będzie.
— Co wam w głowie Wicku — nam twojéj pomocy potrzeba.
— Wam? mojéj? Ot to się wybrali! Ho! ho! a co ja wam dam? kułakiem w plecy?
— Co to pleciesz Wicku — Idźcie no do matki.
— To lepiéj chodźcie wy ze mną do szynku, bo tam na mnie czekają.
— To i poczekają —
— Bo wy mnie tylko durzyć będziecie, a tu jest robota!
— Jaka u licha, a bo i ty do roboty się już wziął?
— A jakżebym żył? Co to myślisz, ty tylko kuternogo machasz rękami?
— My tu dla Karoliny do was przyszli —
— A mnie do niéj co?
— Ona uciekła, i kto ją wié, gdzie podziała się?
— Patrzajcie! a co ja wam na to pomogę?
Nadeszła Michałowa i poczęła od uściskania na które Wicek, ani raczył odpowiedziéć.
— Ot, puśćcie mnie, zawołał, bo na mnie czekają.
— Myśmy ciebie prosić chcieli, żebyś ty nam pomógł.
— A co ja wam pomogę?
— Ty byś ją najprędzéj wyszukał.
— A mnie co po tém szukaniu?
— Toć twoja rodzona?
— Toż to — po cóż mi się przydała — Gdyby nie rodzona możebym i poszukał.
— Ej! Wicku! Wicku! zapłakała matka, ty do złego idziesz.
— Nie płaczcie, matusiu, kto ma wisiéć nie utonie.
— Słuchaj no, rzekł Jakób, idąc po rozum do głowy, ją jakiś pan wielki i bogaty wykradł, gdybyśmy znaleźli, musiałby nam wszystkim dobrze zapłacić, póki by się nas pozbył.
— Doprawdy? rzekł.
— Doprawdy, doprawdy — prędko odpowiedziała matka. — A teraz ja bez chleba, bo to ona jedna co mnie żywiła.
— A kiedyż to, dawno —
— Już ci podobno minął tydzień — druga się niedziela poczęła.
Wicek głową potrząsał. — A jakże ją szukać, może gdzie wywiózł?
— Nie, już ja wiem że ona w Warszawie, zawołała matka.
— No, to idźcież do domu, a mnie dajcie pokój, ja jéj sam już poszukam —
— O! zapewne, i wziąwszy odczépnego, nam nic nie powiész.
— Matusia i wy zawsze na mnie!
— Abo to ty kiedy o mnie pamiętał?
— Co chcecie? każdy sobie — jeszcze by to wy także popracować mogli.
Matka się rozpłakała.
— Ot, i beczycie mi nad uszami, a mnie po kroćset tysięcy tu beki — Ja tego nie lubię. Idźcie sobie, i dajcie mi pokój, u mnie także robota.
I chciał iść na wschody; ale Jakób z nim poszedł razem. Oba wcisnęli się we drzwi, a zaledwie się Dzida ukazał, Żyd porwał się z ballustrady, dwóch ludzi z pod pieca, i szepcząc cóś bardzo żywo, otoczyli go — Jakób się został na boku. Wicek wskazując na niego, nakazał wszystkim milczenie. Mrucząc odszedł gospodarz do żony, dwaj ludzie do pieca. Wicek obrócił się do brata:
— Dajcie bo mi żywy pokój, Kubo, bo cię wypchnę, po coście tu za mną wleźli?
— Nie chcecie pomódz nam?
— A no, tylko nie teraz, idźcie sobie.
— Ale ją może wywiozą tymczasem —
— A mnie co do tego! to ja będę się wałęsał za nią po mieście! Abo to ono małe, abo to szpilka, żeby ją wyszukać na podłodze? Ot, macie Icka, niech wam Icek pomoże; ón wszystko wié co się gdzie dzieje, nawet w cudzéj kieszeni.
Jakób mimowolnie odwrócił się do Icka, który stał za gospodarzem, i także słysząc imie swoje głośno wymówione, zerwał się, pośpieszając na środek izby.
Nie wiadomo wiele miał lat Icek, bo na jego twarzy plaster co oko wybite zakrywał, trąd który jadł nos i policzki, rana biało zalepiona na gębie, wszelki rachunek wieku okryły. Włos nie uczesany, spływający grubémi kędziory z dwóch stron wyszarzanéj jarmułki, był jeszcze czarny. Trzymał się garbato o kiju, miał tabakierkę w ręku, na sobie czarny surdut łatany i cyrowany biało, na nim płaszcz z rękawami bez peleryny, rodzaj opończy, sztukowany granatowo i szaraczkowo na czarném, pończochy szare, trzewiki, na palcach tombakowe pierścienie i gruby łańcuszek od zégarka który sterczał mu na piersi.
— Co to? co to? spytał żywo Icek — nu — nu — co to?
— At, co ja tobie będę gadał, rzekł Jakób odchodząc.
— A no — poczekajcież, może ja wam poradzę, powiédzcie.
— Doprawdy, kiedy ón, to nikt rady nie da — dodał Wicek.
— A co to? a co to?
— At! głupstwo — mówił głośno piérwszy, ot siostra nasza gdzieś uciekła z jakimś panem, oni mówią bogatym, otóż chcą jej szukać. Chcieli żebym ja jéj im szukał. Zwyczajnie, możeby się opłacił, jakby go oskoczyli. A co Icku?
— Ja znajdę! rzekł żyd z pewnością zupełną.
— Co? ty? spytał Jakób.
— Na moją poczciwość do jutra — dodał żyd, tylko mi wszystko powiédzcie —
Jakób kiwnął na żyda i wyszli z szynczku.
— Gdzie ona była? spytał Icek — w domu, u was?
— Nie — służyła w kawiarni — wiész — tam.
— Oj! oj! wiém, Karusia! Ja ją znał, widziałem! Ale ona była bardzo harda i poczciwa, co się jéj stało?
— Któż wié co się tam jéj stało?
— A dokąd że uciekła, może gdzie daleko?
— Matka mówi, że jest w Warszawie —
— Hm! hm! a co dacie?
— A co chcesz?
— Dwa dukaty —
— Oszalałeś czy co?
— Z kąd my weźmiemy dwa dukaty, dodała podchodząc Michałowa, która słyszała rozmowę.
— Nu, a wiecie co, rzekł żyd — Jak ja ją znajdę, a to pan bogaty, wy mnie dacie dwa, bo wy pewnie nie mało od niego weźmiecie, tylko żebyście mnie słuchali. A może matka chce jéj nazad?
— Właśnie ona pójdzie! a co ja z nią robić będę, płaczliwie przerwała Michałowa.
— Nu i to dobrze — ja ją znajdę — A nie wiecie co o niéj?
Matka powiedziała, co słyszała sama, żyd wziął kij w drugą rękę, zamruczał coś i poszedł szybko, ale w krótce zawrócił się.
— A gdzie ja was znajdę?
Powiedziała Michałowa swoje mieszkanie.
— Jutro będę i ona jutro będzie, chyba jéj niéma w mieście, dodał Icek, idźcie do domu, już ja ją na pewno znajdę.
Tak uspokojeni pociągnęli się syn i matka nazad w miasto, i rozeszli każde do siebie. Żyd tymczasem rozmyślając głęboko, szedł także śpiesznie ku większym ulicom, a po drodze ile razy spotkał żyda to z nim gadał długo, pytał, i potrząsłszy głową, ruszał daléj.
Zaglądał ón i do domów i do hotelów, wciskał się wszędzie, a jak widać miał stosunki, bo do wielu odzywał się poufale, rozpytywał jak znajomy. Cały tak wieczór upłynął Ickowi na bieganinie, ale nie daremnéj. Przypadek rzucił mu w drogę, tego właśnie żyda, którego Tymek użył do najęcia kwatery i wyszukania sługi. Poczęli od powitania, od obojętnych słów, ale w chwili przyszli do rzeczy. Z piérwszych kilku wyrazów, żyd tamten wiedział o co Ickowi szło, i powiedział mu, że wszystko najdokładniéj objaśni. Począł się tedy targ, który trwał pół godziny, nareście stanęła zgoda, podali sobie ręce i Icek naprzód spytał:
— Bogaty to pan?
— Zdaje się bogaty — odpowiedział drugi, i począł mówić, co mógł postrzedz i dowiedziéć się o Stasiu. Potém nauczył Icka gdzie go szukać, gdzie było mieszkanie Karusi, kto jéj służył i t. d.
Wszystko tak co wiedział, wygadawszy odszedł, a Icek jak stał, tak oparłszy się o mur plecami, rękami na lasce, począł brać na rozum. Spekulował tedy, spekulował, i mrugnąwszy sam do siebie, nareście jakby po cichu, brawo sobie dawał, ruszył z miéjsca przyśpieszonym krokiem nazad, kiwając głową i nucąc cóś pod nosem.
Wszedłszy do szynczku w godzin kilka po wyjściu, śmiał się do rozpuku, opowiadając gospodarzowi, jak mu się wybornie udało trafić, na tego właśnie, co mieszkanie Karusi najmował.




III.
JESZCZE BIEDNI.

ROZDZIAŁ III.



WRÓĆMY teraz do Stasia, srogo opłacającego chwilowy szał swój i nierozważny postępek. Karusia była jego, w jego mocy i ręku, ale marzone życie, marzona miłość, zawiodły srogo. Jakie może być szczęście, choćby chwilowe, gdzie dwie istoty, z dwóch sfer dalekich, zbiegą się, pojąć nie mogąc? Staś zrozumiał to za późno. Karusia była mu zawsze piękną, ale o! jakże martwą, z całą swą namiętnością zwierzęcą! Z jéj ust wychodziły słowa, bez znaczenia, zimne, płoche, powtarzane nieustannie, dowodzące ubóstwo niepojętnego umysłu i serca. Nie umiała mu nic powiedziéć, nad kilka fraz codzień niby nowych, zawsze co do słowa jednych!
Czarne jéj oczy wprawdzie mówiły za usta, biała jéj piérś, zdawała się uczuciem kołysać — a gdy przez wargi koralowe wyszła myśl tych oczów, uczucie jéj piersi — rozczarowywały trywialnością swoją.
Płaskie miéjskie koncepta, ze śmieszkiem pewnym, suchym, opowiadane, wyuczone w kawiarni, całym były skarbem Karusi. Gdy płakała nawet, nie umiała się poskarżyć na łzy swoje, płakała nieznośnie, prozaicznie, zimno, a jedno cacko podane, łzy najrzęsistsze koiło.
Cóż z tego że była tak piękną, tak dziwnie piękną? Czemu przynajmniéj nie była zupełnie niemą? Myślałby Staś że nie może powiedziéć co czuje — a tak wiedział już z pewnością, że próżnoby się łudził szukając w niéj więcéj nad to, co wymawiały usta.
Próżna, zalotna, ograniczona jak dziecię, nie dawała się nauczyć niczego bo brała wszystko za żart, śmiała się bez końca lub płakała jak bóbr, stękała na samotności i nie kryła się z tém, że jéj brak było gwaru, ludzi, zalotników, pochlébstwa.
Staś po kilku dniach doświadczenia smutnie spuścił głowę, ale przeszedł Rubikon, cofać się było nie podobna, porzucić ją niegodnie. Ona po swojemu poczynała kochać Stasia, budziła się w nim mimowolna wdzięczność, co często u słabych ludzi, miejsce wszystkich innych uczuć zastępuje i wszystkich namiętności gra rolę — jakże ją było porzucić! Powiédzmy naostatek, że Karusia była cudnie piękna, że ustrojona, idealnego cóś miała, jakby urojenie, jakby marzenie wcielone wyglądając — cóż dziwnego, że Staś co poczuwał omyłkę, oczyma pasł się jeszcze dziewczęciem?
Ale w chwilach zimniéjszéj rozwagi, gdy się nasycił jak lalką, jak obrazkiem, gdy w uszach tętniały trywialne jéj pół słówka, mieszczańskie pieszczoty, gdy policzył śmieszności — wzdrygał się na to co uczynił. A daléj! a przyszłość, dumał pociągając rękę po czole — a Matylda?
I zimno, bardzo mu się zimno robiło; bo przeczuwał jeszcze większe rozczarowanie nadal, jeszcze większy ciężar, a niechybne niebezpieczeństwo, może całą przyszłość swoją strutą.
Tajemnica, kiedyż się tego rodzaju tajemnica nie wydała? gdzie ją umieścić? co z nią zrobić??
Karusia tymczasem, choć kochała pięknego Stasia, choć go pieszcząc zwała gołąbkiem, duszyczką, choć przywiązywała się do niego po kociemu — często jednak myślała, że Tymek był weselszy, jakoś lepiéj ją rozumiał i kochanie pojmował daleko przyjemniéj. Tymek bowiem umiał się do niéj nachylić, a Staś wymagał, aby się spinała do niego — biédna Karusia, nie mogła się nauczyć kochać na serjo i smutno jak chciał Staś: zawsze się jéj zdawało, że potrzeba było trzpiotać się, i szaléć kochając. Kto wié nawet, czy niémiała słuszności, ale co pewna, to że nawet markiera z kawiarni, wolałaby nad ponurego Stasia, którego słowa, rzadko miała szczęście rozumiéć.
Żal téż jéj było, serdecznie żal kawiarni, żal że schła nie widziana, zamknięta, a choć się stroiła, to komu? Kto ją tam widział ubraną, chyba stara Joanna, chyba lusterko? A uśmiéchnąć się białémi ząbkami, a popatrzéć przekręcając główkę, nie było do kogo, na kogo! Cóż to jeden Staś, dla dziewczyny przywykłéj całe dnie, coraz nową twarz widziéć, a zawsze obracającą się ku niéj z wyzwaniem do zalotów? Jak jéj smutno, duszno, grubowo-cicho, zdało się w tych izdebkach na górze, gdzie pół dnia sama jedna, zupełnie sama płacząc ze strachu i nudy siedziała?
Takie to było tedy położenie wzajemne dwójga istot, wcale niestworzonych dla siebie, które dzieliły obowiązki, które rozgraniczały ogromne przestrzenie, a które na dziwny przekór zeszły się i podały sobie ręce na chwilę.
Co z tąd wyniknąć miało? nie trudno zapewne zgadnąć — ale poczekajcie trochę — już nie daleko do końca.
Stanisław, który wiecznie czuł próżnię w życiu i najdziwniéjszymi sposoby starał się ją bezskutecznie zapełnić, co kochał dla tego Julją, potém Natalją, potém Matyldę, co dla tego jeszcze uwiódł Karusię — postrzegł się znowu jak wprzódy nieszczęśliwym, jak wprzód łaknącym miłości, nie wiedząc już jakiéj miał szukać, na uspokojenie prawdziwie piekielnego pragnienia, co wołało nieustannie — Ochłody! ochłody!
Namiętności są jak napój niezdrowy, co zamiast gasić pragnienie, draźnią je tylko i rozżarzają coraz bardziéj. Im więcéj się pije, tém bardziéj pragnie; im na oko więcéj się je nasyca, tém wymagają coraz nowego. — Aby je ukorzyć, potrzeba je hamować i nie ulegać im, ale je podbijać sobie. Właśnie przeciwnie czynił Stanisław, i dla tego, życie było mu nieustanném pragnieniem, na którém wszystkie napoje, nieznośnémi wkrótce się okazywały, drażniącémi.
A jednak, ón zawsze jak z początku, jednym sposobem postępował, budził namiętności i czynił im bezrozumnie zadość. Potém następował zawsze zawód i pragnienie tylko nowe. —
I teraz rzucił się ratując Stanisław w towarzystwa, które poniżyć go tylko w oczach świata i własnych, zepsuć i zezwierzęciéć mogły. Z jednémi ciągnął się nasycać ciało, jadłem i napojem, które u wielu, jest celem życia, myślą wyłączną, z drugiémi oddawał się namiętnéj grze. Gra była dla niego nowością jeszcze i zajmowała go silnie, doznawał przy niéj wzruszeń gwałtownych — radości wstrząsających, powitał więc ją jako nową odkrytą minę złotą!
I tak płynęło mu życie coraz trudniéj, coraz bezwstydniéj, u łoża nierządnicy, przy stole garkuchni, u stolika gry, między kobiétą, któréj nié mógł kochać; bestjalskiémi przyjemnościami brzucha i piekielnémi wzruszeniami kart! A w domu! w domu płakała matka, pytało o ojca dziecię — napróżno.
I płynęły dnie, tygodnie, miesiące i czekano listu, a list jeśli nadszedł był krótki, zimny, bez nadziei, bez pociechy, łamał biédną Matyldę suchą swą treścią i ciągłémi zwłoki. Ona pisała — ale któż podobny jemu, czyta listy żony, coby zrodziły może zgryzoty, popsuły obiady, namarszczyły czoło i nie dały grać swobodnie, śmiać się mile do Karusi. Rzucał więc w kąt listy, żądał piéniędzy i nie myślał o jutrze.
Jednego poranku, mroźnego już zimowego ranku, co się iskrzy jak na przekorę, zimném słońcem, a uśmiécha niebem lazurowem, do drzwi Stanisława zapukano, ón spał jeszcze po wczorajszym djabełku, który trwał do drugiéj z północy, w którym wygrał kilkaset dukatów — i doznał, jak powiadał, piekielnie roskosznych wzruszeń. Szkaradny żyd wystawił głowę przeze drzwi i zajrzał w nos służącemu, co zamykał je szybko.
— Czego?
— Do pana.
— Po co?
— Po co? mam interess do samego pana.
— Pan śpi.
— Ja poczekam.
Służący oglądał żyda z obrzydliwością, i nie dziw, że się obawiał wpuścić go do przedpokoju, był to wczorajszy nasz znajomy Icek, w tym co wczoraj stroju, z zielonym plastrem na oku, czerwonym trądem na twarzy, białą zalepą na wardze, w odartych sukniach.
— Czekaj sobie gdzie chcesz, ale nie tu.
W téj chwili Stanisław przebudziwszy się, zadzwonił, żyd zawołał do sługi:
— Proszę powiedziéć, że to wielki interess o pannę Karolinę. Ja w sieni czekam, a jak pan nie zechce ze mną pogadać, to może tego żałować.
Sługa ledwie przebudzonemu, słowo w słowo powtórzył, co słyszał od żyda, Staś kazał wprowadzić posła — ale ujrzawszy go, mimowolnie się wzdrygnął. Icek kłaniał nizko jarmułką.
— Mów, mów prędzéj co masz gadać, i idź, bo patrzéć na ciebie na czczo niebezpiecznie.
Żyd pokłonił się za komplement i mówił:
— Jasny pan nie będzie się gniéwać, tu chodzi o pańską spokojność.
— Cóż tam takiego?
— Pan wié pannę Karolinę —
— I cóż tedy?
— Ona ma matkę i dwóch braci — Nu, matka zwyczajnie matka, płaksa — ale bracia, jeden szewc, a drugi — drugi to okropny człowiek —
— Któż on taki?
— Ón — może złodziéj, może rozbójnik, kto jego wié!!
— Cóż to do mnie należy —
— A wa! i bardzo, Jasny panie, oni swojéj siostry szukają i na pańskie kieszenie spiski robią.
— I cóż daléj?
— Wczoraj oni mnie zgodzili, prawda za ostatni swój grosz, za dwieście złotych, żeby ja, znalazł i powiedział im gdzie ona jest. Oni chcą pana napaść — czy ja wiém?
Stanisław cały czerwony w płomieniach słuchał, nie wiedząc co mówić — serce mu biło młotami w piersi.
— Ale jak ja się dowiedział, mówił żyd daléj o Jasnym panu, ja nie chciał robić tego żeby tym gołyszom na Jasnego pana służyć. Ja z dawien dawna obywatelom służę; ja wolałem tu przyjść i panu oznajmić — Pan mnie da gościńca jeszcze.
W milczeniu wyjął Staś jedenaście wczoraj wygranych dukatów i rzucił je Ickowi. Żyd policzył je na dłoni, uśmiéchnął się, zdjął jarmułkę, schylił wpół i nie mówiąc także słowa wyszedł.
Minąwszy bramę domu, począł się uśmiéchać do siebie i do piéniędzy Icek, lice mu się wyjaśniło, jedno jedyne oko śmiało aż łza ciekła po twarzy opryszczonéj.
— A teraz gdzie? mówił do siebie — a teraz gdzie?
I kiwnął głową i poszedł.
Michałowa mieszkała w pokomorném, u nie wiele bogatszéj od siebie wdowy, co się trudniła przekupstwem, i sprzedawała na Rynku w straganie, to owoce, to nabiał, to różne jadła i przysmaki ulicznych chłopców.
Mąż przekupki, dawno nieboszczyk, zwał się od ludzi złośliwie przezwany i drażniony Śledziem, a że Jéjmość niémiała na podorędziu nazwiska, przyjęła więc z małą odmianą, darowane od losu, i nazywać się kazała Śledziowską. Pani Śledziowska, była prawdziwym typem przekupki, tęgiéj tuszy, zdrowego rumieńca, czerwoności ceglastéj, oczu płowych, włosów jasnych, zbudowana, jak koń kiryssjerski, miała oprócz licznych innych wdzięków, wąsik mitawy pod nosem i wysypującą się blond bródkę, któraby dwudziestoletniemu chłopcowi zaszczyt uczynić mogła. Gdybyś ją widział, kiedy wziąwszy się pod boki, zakasawszy rękawy, podwinąwszy fartucha, zarzuciwszy końce czépka na głowę, zacisnąwszy usta, stawała nieraz do wstępnego boju u straganu i puściła język na hulankę — o! odmalowałbyś ją z roskoszą tę oryginalną istotę, obdarzoną i niepospolitém ciałem i tak nie wyczerpanémi skarby wymowy.
Kiedy się śmiała, to na rynek cały, kiedy łajała to na cztéry rogi miasta, a wara z nosem, bo i cięcie potężnéj ręki, nie jednego już z nóg zwaliło.
W pożyciu domowém, łagodna była jak baranek, byle jéj nie zaczepiać, i tylko w życiu publiczném drażliwą nad miarę, jak godność kazała. Któżby słabą bronił kobiétę, gdyby się ona nie postanowiła bronić sama? Chłopcy uliczni bali się jéj jak ognia, sąsiedzi nie wymownie szanowali, a kto wié czy szacunku, nie natchnęła także w nich, silną swą prawicą?
Ona to w pół z litości, bo w istocie litościwą była, wpół z potrzeby, aby miała komu dom porzucić i córkę pod straż oddać, przyjęła panią Michałowę w pokomorne, i co powiecie, że się z sobą godziły doskonale, prawda że tamta ulegała zawsze i we wszystkiém. Ale jak tu nie było ulegać? Sama wdzięczność i strach nakazywali.
— Tu pani Michałowa? spytał żyd nie śmiało wpuszczając głowę, bo słyszał już krzyki z daleka.
— A po co tu? a po co?
— Pani Michałowa, matka panny Karoliny?
— A co ty od niéj chcesz?
— Jnteress,
— Jaki u kroćset możesz miéć do niéj interes gałganie? spytała przekupka, stojąc z miotłą naprzeciw żyda — Może ty łajdaku jeden, zaglądasz tu już na moją Elżusię — ale ja ci —
— Ale ja do pani Michałowéj —
Wyszła wdowa —
— A co kochanku?
— To do jéjmości ten żyd obdartus jakiś?
— To do mnie dobrodziéjko.
— A co ón od wasani chce? to jakiś łajdak, minę ma, jakby się z szubienicy oberwał.
— Obiecał mi córki wyszukać!
— Jezu! Marja! ón już Karusi szuka — a to w pięknych ona musi być rękach!
— A co żydku?
— Nu, moje dwa dukaty?
— Alboż Karusia —
— Jest.
Żyd wyrzekł to: Jest, z zimno zwycięzką twarzą.
Gdzie? gdzie? a! moje dziecko! moje dziecko! gdzie?
— A zapłacić?
— A zkąd ja ci teraz zapłacę? ty wiész, ja niémam nic — ja ci mówiłam — Gdzie ona? gdzie ona? Matka, choć jedna z najzimniéjszych matek, miała wszakże łzy w oczach. Gdzie ona kochanku?
— Co to wasani? spytała przekupka — alboż znalazł ją?
— Powiada że znalazł, ale chce zapłaty.
— Patrzcie żyda! taki wyszukał. No — a powiédz że gdzie ona, co się z nią stało?
— Co? ją wykradł bardzo bogaty pan! wielki pan, może Graf, może Xiąże — ale strach jaki pan i ón ją utrzymuje.
— Patrzaj pani Michałowa, ja wasani zawsze mówiłam, że to się na tém z Karusią skończy, kiedy pójdzie do kawiarni.
— A cóż miałam robić?
— I powiadasz żydzie, że bogaty?
— Gdzież on mieszka?
— Jéjmość zapłaci?
— Ostatni bym ci grosz oddała — ale moja gospodyni świadkiem, że niémam złamanego szeląga.
— To ja nic nie powiém.
Wdowa załamała ręce —
— Ja go szelmę wybiję! zawołała pani Śledziowska.
— Cóż to pomoże?
— Niechby niewierny poskrobał się przynajmniéj trochę.
— A co będzie? spytał żyd — Może — dodał po cichu, może wasani ma jakie rzeczy?
Stara pędem pobiegła po węzełek Karusi i poczęła dobywać z niego co było. Icek na wszystko trząsł głową i zabiérał, a dopiéro nabrawszy, za cztéry razy tyle co mu się należało, powiedział:
— A co z wasanią robić — ja to tylko dla was zrobię, że pokażę —
— A! jakaż to wasani z pozwoleniem, obrana z rozumu — zawołała przekupka, wyrywając żydowi z rąk zawiniątko — Ta, ón wasanią wziąwszy rzeczy obałamuci, uciecze i nic nie pokaże! Nieś z sobą, jak pokaże córkę, to mu wtenczas oddasz.
— A ja głowę straciłam — wołała ubiérając się stara — idźmy, idźmy.
— Nu, nu, dobrze — rzekł żyd — a bracia?
— Ja im sama pokażę — prowadź mnie naprzód, prowadź mnie —
— Chodźmy!
— Pani Michałowa! pani Michałowa! zakrzyczała we drzwiach przekupka, powracajcie na gęś, bo nie moja wina, jak my ją tu sami bez jéjmości zjemy.
Ale stara szła nic nie słysząc. W téj chwili ona była tylko matką. Nie pojmujemy ludzi ani zupełnie złémi, ani doskonałémi całkowicie, a pojmiemy ich jak oni są. Pani Michałowa miała wad tysiące, z których połowy wyuczyło ją ubóstwo, ciężki mistrz złego — ale ona była mimo te wady matką i miała serce macierzyńskie. Nie przeczę, że pocieszywszy się Karusią, mogła ją była przedać, ale w téj chwili i nie myślała o tém. Cieszyła się tylko biegnąc prędzéj, niż na jéj stare lata godziło się; że córkę przecie znalazła — Żyd w milczeniu ją prowadził. Zawrócili się do bramy — to tu? tu — A daleko?
— Proszę za mną.
Weszli na piérwsze, weszli na drugie, i na trzecie piętro wreście. Stara dyszała i płakała — To tu? spytała, to tu?
I żyd trzy razy po cichu zapukał, a Joanna powoli, ostróżnie otwarła aby zobaczyć kto idzie. Icek popchnął drzwi, wdowa rzuciwszy mu zawiniątko, wpadła jednym skokiem do pokoju.
— Gdzie? dokąd? zawołała broniąc wejścia sługa, kto jesteś jéjmość? po co?
Ale już Karusia ją i ona Karusię zobaczyła. Obie rzuciły się z krzykiem ku sobie — obie płacząc, zapomniawszy jedna na strach, druga na gniéw. Joanna napróżno zastawiała się.
— Matko! matuniu!
— Karusiu moja! Karusiu! a! co ja się napłakała za tobą!
Po chwilce obie ostygać zaczęły, Karolinę wstyd porwał, matka gniéwać się ochłonąwszy z miłości macierzyńskiéj poczęła.
— Co to ty zrobiła? taż ty nas pogubiła! siebie zgubiła, ty nas zhańbiła moje dziecko.
Karusia milcząc przyjmowała słowa matki i na kolana się jéj schyliwszy, oczy ukrywała.
— Co się stało, to się stało — matuniu — szepnęła.
— Zapewne — ależ duszko, nie zapominaj że choć o mnie, ja chleba niémam kawałka. On, słyszę bardzo bogaty, niech i mnie i braciom twoim dopomoże. Wziął ón ciebie młodo i taki niczego, piękniéjszéj by niedostał, żeby i za morze wędrował, niechaj że zna się co nam winien! Służyć to co innego i za dwieście złotych można, a tu to i dwa tysiące mało.
Karusia podniosła głowę i słuchała —
— A prawda to, że ón bogaty?
— Kto go wié, zdaje się i bardzo!
— Co ty go będziesz żałować, wszak ón twojéj nie żałował młodości? Ja chleba nié mam, brat twój terminuje, a drugi —
Poruszyła smutnie głową —
— A żonaty ón? spytała.
— Otóż to że żonaty — rzekła cicho Karusia.
— Jak miało być te licho, to lepiéj że żonaty, odpowiedziała stara — z żonatego lepiéj ciągnąć, bo się boi, zawsze go nastraszyć można.
— A młody ón?
— O! młody matusiu.
— A pięknyż przynajmniéj?
— O! czemuż i bardzo?
— A wiele dał ci prezentów?
— Chodź, chodź, zobaczysz matko — zobaczysz —
I Karusia poczęła otwiérać szuflady, wyrzucać suknie, przypinać sobie wstążki, paciorki, kólczyki.
Stara potrząsała głową, a óna rada, że się przed kim ustroić, pochwalić mogła, podskakiwała wyciągając coraz co nowego.
— Mój Boże! jak pani jaka! Musisz że być szczęśliwa! musisz ón ciebie kochać? A kiedy kocha, to taki i nam pomoże, spodziéwam się — Ja sama pójdę do niego i z braćmi.
Karusia ze strachu, upuściła na te słowa kolczyki, które wyjmowała z uszów —
— Co wy mówicie matusiu?
— A cóż co sprawiedliwie, to sprawiedliwie — Wziął ciebie, niechże bierze i nas —
— A jak ón i mnie porzuci, co ja teraz pocznę z sobą?
— O! o! ón by ciebie porzucił, ty taka jesteś ładna! jak anioł! serdeńko — jak anioł. A jakby z lichem to zrobił niepoczciwiec, to kiedy już na to poszło — nie znajdziesz drugiego?
— O! takiego drugiego matuniu —
— Prawda — młody, bogaty, żonaty — to trudno — Ale stary moje serce jeszcze lepszy.
— A toż czemu?
— Zwyczajnie stary, zawsze hojniéjszy dla młodéj —
Trwała by ta nauka i rozmowa bez końca, gdyby Joanna, któréj bardzo o spokojne miejsce chodziło, bojąc się tracić służby za wpuszczenie matki, nie poczęła jéj wyprawiać.
— Idźcie, idźcie sobie jéjmościuniu — ja za was służbę stracę — idźcie sobie, bo jak pan nadejdzie —
— A niechaj nadchodzi, taż to ja u córki.
— Jeśli chcecie, znajdziecie go w mieszkaniu, w domu, a tutaj — to potém — Teraz idźcie, ot i pannie Karolinie, to nie będzie dobrze, powie czasem, że óna sama matkę zwabiła — że posyłała, dawała znać, albo co —
Stara wstała.
— Dobrze, dobrze, pójdę — powiedziała, ale pójdę po synów i z niémi do niego, niechaj nie myśli, że sobie damy zrobić krzywdę, nie pisnąwszy — Co nie, to nie! A chce Karusię, niechajże zapłaci i dobrze zapłaci. Do zobaczenia duszko, do zobaczenia!
To mówiąc, stara powoli wysunęła się za drzwi, które Joanna starannie za nią zaryglowała! Karusia latała po pokoju z radością i niepokojem; bała się ona matki, spodziéwała wymówek, a to wszystko nadspodziéwanie, na serdeczności się skończyło.
Z drugiéj strony obawia się już, żeby matka i bracia nie zrazili, nie odstręczyli od niéj Stanisława.
— Ón gotów mnie porzucić!
I nie żal jéj było człowieka, żal strojów, paciorek, kolczyków, których tyle już dał, a tyle obiecywał, żal sukienek, co jéj posprawiał i pozamawiał — Gdyby choć poczekali, mówiła w duchu, aż mi da dużo, dużo wszystkiego, aż pobogacieję — Ale nie, nie, ón by mnie nie porzucił, ja jestem ładna, bardzo ładna!!
I stanęła przed zwierciadłem śmiejąc się do siebie, probując uśmiéchu, zmrużenia oczów, minek, których siłę tak dobrze znają, te nawet co ich znaczenia nie pojmują. I rada była z siebie, znalazła się śliczną — taką jak w istocie Bóg ją stworzył, i jedna zgryzota, jedna boleść sumienia nie przeszyła jéj serca. Jéj się to wszystko tak zdawało prostém, naturalném, konieczném. Użycie wdzięków, tłumaczyła sobie miłością, a miłością nie inną jak dzisiejsza, szaloną, trzpiotowatą, sypiącą jéj złotem za uścisk kradziony — tém droższy, że nieprawnie wymożony i dany.
Wieczorem Stanisław właśnie się, na proszony męzki wieczór, gdzie dobrze pić i szalenie grać miano, wybiérał, gdy wchodzący do przedpokoju, kobiéta i dwóch mężczyzn, zadziwili sługę, oznajmując, że do jego pana umyślnie za interessem przyszli. To musi być omyłka, mruczał pod nosem — cóżby pan miał z temi ludźmi do czynienia?
Pytanie było ze strony sługi dość naturalne, na widok Michałowéj, która ze swémi dwóma synami, odzianémi jak ona, jak najbiedniéj przychodziła wyciągać rękę do Stanisława, Michałowa w swoim codziennym szlafroku, w chustce ciemnéj nawieszonéj na głowie i ramionach, Jakób w swéj rzemieślniczéj bez nazwiska odzieży, nareście Wicek, ogromny drab, o śmiałéj zuchwałéj postawie, w sukniach wytartych, butach wykrzywionych, z włosami rozczochranémi, miną opoja, i ulicznika, zézowatém spójrzeniem i złośliwym uśmiéchem.
Napróżno sługa instynktowo ich zapewniał, że pan przyjąć nie może, że czekać będą daremnie — Wicek odpowiedział, siadając na krześle, które pod nim tylko co się nie załamało.
— Musi się widziéć z nami —
Stanisław słysząc hałas w przedpokoju, pokazał się nieostrożnie ze drzwi, a na widok jego wszyscy się razem ku niemu rzucili. Michałowa na czele:
— My do pana, do pana, słudzy nas puszczać niechcą, zawołała — Ja jestem matka Karoliny.
— Cóż z tego? żeś Wcpani jéj matka? spytał zimno, z chmurą na czole Stanisław, który jednym rzutem oka wszystko pojął i piorunował na to spotkanie w duszy.
— Co z tego! zagrzmiał z tyłu Wicek — do miljona piorunów, to z tego, że u nas niéma zwyczaju porywać ubogich dziéwcząt od familij i uwodzić bezkarnie.
Na głos zuchwały Wicka, Stanisław się pomięszał.
— Nie wziąłem jéj przecie gwałtem; rzekł powolniéj — poszła za mną dobrowolnie!
O! o! znamy taką dobrą wolę! odpowiedział znowu Wicek — właśnie to głupie dziewcze osiemnastoletnie, ma swoją wolę i wié co robić? Juści się wam gwałtem na szyję nie rzuciła? Tożeście ją namawiali, kusili, aż poszła za wami — a to nie jest poczciwego człowieka robota, mój paniczu.
Stanisław poczerwieniał jak jabłko i cały gniewny, miał już groźno odpowiedziéć zuchwalcowi, gdy matka i Jakób przerwali, odciągając Wicka.
— Dajcie bo pokój — dajcie pokój, to nie tak gadać do niego potrzeba! Myśmy proszę Jegomości, nie przyszli — dodała Michałowa, skomléć pod progiem i krzyczéć, ale żądać wynagrodzenia, moja Karusia mnie utrzymywała, całéj familij pomagała — my teraz z łaski pańskiéj z głodu mrzéć musiemy.
— Oj! łaska pańska! zawsze to ich taka łaska, siostrę nam albo żonę wezmą, potrzymają i oddadzą jak zgryzione jabłko — rzekł Wicek.
— Cicho bo Wicku! zawołała matka.
— A! to o to wam chodzi — rzekł swobodniéj oddychając Stanisław — mówcież czego chcecie, a nie, to weźcie Karolinę nazad, jeśli się podoba!
— Tak! teraz by ją już oddał! szemrał Wicek, zuchwale się poruszając ku Stasiowi.
— Co chcemy! dorzuciła matka — Jakeś pan zabrał ją, tak bierz i nas —
— Chybaście poszaleli! zawołał Stanisław.
— A jak nie — dodał Jakób, toć na takich paniczów, co żonaci będąc, dziewczęta nam uwodzą, jest prawo i sąd — będziemy się skarżyć.
— Po djabła skarżyć! zakrzyczał Wicek, albo to my sobie sami rady nie damy? Pójdziemy za nim tylko po mieście, wołając wszędzie co zrobił, pojedziemy za nim do domu, a zobaczémy czy nas potrafi odpędzić. Nie chce zapłacić, niechaj się powstydzi!
— Słuchaj, rzekł Stanisław — tym sposobem rady sobie nie dasz ze mną — Karolinę dziś jeszcze porzucę, ciebie do kozy zapakować każę, a sam wyjadę. Jeśli zapłacę to, co mam ci dać, komuś innemu, to cię zamkną, zkąd się nie prędko dobędziesz?
Wicek w głowę się poskrobał —
— A póki co będzie — rzekł, to ja ci taki wstydu narobię.
— Cóż to mi za wstyd, gdzie mnie nikt nie zna? odrzekł Stanisław dodając sobie odwagi, choć jéj bynajmniéj nie miał, i rad był przykrą scenę co najprędzéj skończyć — Słuchajcie, mówcie prędko czego chcecie, bo nié mam czasu do stracenia z wami.
— Co ja chcę — a to ja mówiłem Jegomości, utrzymuj nas z Karoliną.
— Wolę ją z wami porzucić! niechcę i jéj, jeśli mnie tak drogo ma kosztować —
Matka potrząsała głową.
Ale aby się was pozbyć — dodał — daję wam warunek jeden i ostatni — Tobie pani Michałowa i braciom jéj w roku po dwieście złotych; wy zaś milczéć będziecie i ani mi się pokazywać nigdy na oczy.
— To mało! to mało! zawołał Wicek, daj więcéj.
— Ani grosza — odparł Stanisław.
Jakób trącił matkę, aby przyjęła.
— Chcecie spytał jeszcze raz, wrący pośpiechem kochanek Karoliny.
— A cóż robić? odpowiedziała wdowa, chociaż doprawdy więcéj się spodziéwałam.
— A co robić? dodał Wicek — z panami tak zawsze, wezmą ci co masz najlepszego, a rzucą co im z nosa spadnie!
— Milczałbyś, rzekł mu Jakób.
Stanisław z pośpiechem rzucił na stół piéniądze i pozbył się nareście, okropnych odwiédzin.
Ale zaledwie drzwi się za niémi zamknęły, drżący jeszcze pod wrażeniem doznaném, od upokorzenia w oczach własnych i ludzi, od strachu, upadł na krzesło, rozmyślając jak człowiek, co czuje potrzebę myślenia, a zebrać rozsypanych idei nie umié.
Głos dzwonka poszarpniętego silnie u drzwi, zbudził go przecie, przybrał pozór spokojny i oczekiwał nowego gościa.
Wszedł Tymek.
— Tak dawno nie widzieliśmy się!
— Gdzieżeś bywał?
— Gdzie ty?
— Co się dzieje z Karoliną?
— Z Karoliną, nie mów mi o niéj, rzekł wzdychając ciężko Stanisław, dzisiéjszy dzień z jéj łaski, kosztuje mnie dobrych kilkaset złotych, a co przykrości! co wstydu!
— Przypomnij, co ci mówiłem — przerwał Tymek — przypomnij — nie mogłeś większego zrobić głupstwa. Podobne związki, im krócéj trwają, im mniéj nas wiążą, tém lepiéj! Nie wiem co ci się stało, gdyś wykradał tę dziewczynę —
— Co mi się stało? Zrobiłem głupstwo i po wszystkiém, nie mówmy o tém.
Tu Staś jednak uczuł potrzebę opowiedzenia Tymkowi całego wypadku, opisał odwiédziny rodziny Karusi, a nielitościwy Redaktor śmiał się do rozpuku.
— Dobrze ci tak, dobrze, zawołał — jam ją miał lat dwa, a nikogo z zacnéj téj familij nie miałem szczęścia oglądać, ty już poznałeś ich wszystkich. Ale to zapewne, nie koniec, będąż ci teraz co rana spadali z nieba kuzynkowie, bliżsi i dalsi, siostry, ciotki, Bóg wié kto! winszuję —
— Ale ja się tego pozbędę — ja ją porzucę!
— Naprzód jeśli ci się da porzucić — dołożył Tymek, jeśli za tobą nie pojedzie z matką i kochanémi braćmi w pogoń — powtóre, jeśli będziesz miał odwagę porzucić Karusię! pomyśl Karusię!
I Tymek śmiał się rozkładając na kanapie.
— Dokądże się wybiérasz? spytał.
— Na wieczór do Jacka.
— O! to ty już grasz?
— Trochę — dołożył Staś cicho i nieco ze wstydem.
— Wprawdzie jest to bardzo uczciwe towarzystwo i dobra kompanija, mówił Tymek, ale gra szalona, trzeba jak ci panowie wozić, po kilkadziesiąc tysięcy czerwonych złotych w szkatułce, aby śmiało do stolika usiąść.
— Jestem wygrany!
— Kto może powiedzieć że wygrany, póki gra? spytał Tymek, i nie pijany póki pije?
— Mam szczęście —
— Nie zazdroszczę ci go wcale — Nie będziesz więc zapewne cały wieczór — dodał patrząc w oczy Stasiowi.
— Zapewne.
Po tych słowach rozeszli się, i Stanisław na wieczór proszony, a Tymek poszedł — zgadnijcie?? w prost do dawnéj znajoméj — do Karusi, co go otwartémi rękoma, wesoło, jak różowe wspomnienie przyjęła. Joanna która Tymka widziała przychodzącego ze Stasiem, poszła drzémać w przedpokoju, nie opiérając się wcale téj wizycie, przedłużonéj jednakże do późnéj nocy. Wychodząc Tymek zalecił służącéj, aby o tych odwiédzinach nic Stasiowi nie wspominała. Sama dla siebie nie uczyniłaby tego była Joanna, która jakeśmy widzieli, świat i ludzi drogą praktyczną doskonale poznała.




IV.
GRA.

ROZDZIAŁ IV.



ZEWNĄTRZ tysiącem świateł świécą okna półprzezroczystémi przysłonione firankami, wschody oświécone, oświécone sieni, jaśnieją salony; dla czego tu tyle świateł, tyle woni, tyle blasku? A! zapewne wesoły bal imienin, radośna urodzin rocznica, albo miłe w życiu wspomnienie uroczyście obchodzić się będzie? Zapewne młodzież przybieży uśmiéchać się sobie, patrzéć na siebie i wiązać oczyma węzły, często trudno potém, potargać się dające; zapewne muzyka zabrzmi, zahuczy wesele, zamigocą pary tancerzy? O! nie! nie!
Oświécony dom cały, wschody, sieni, otwarte drzwi széroko, dla zwiędłych starców, dla kobiét co zapomniały swéj młodości, dla młodzieży, co nigdy prawdziwie szczérze młodą nie była.
Salony, kwiaty, światła — wszystko to przysposobione dla gry — dla smutnéj wynędzniałéj, bladéj z kupą złota na kolanach, a łachmanami na grzbiecie zwrzodowaciałym, dla gry — I ci ludzie co jadą, idą, śpieszą wystrojeni jak na bal, w białych rękawiczkach, w czarnych frakach, nie idą rozprawiać, nie idą się bawić — idą grać. Z gospodarzem ledwie słów kilka przemówią, na kobiéty ledwie spójrzą — do siebie potrzęsą tylko głowami, nie przyszli rozumować, nie śpieszyli bawić się, weselić; z ponurém czołem, z drżącą ręką, z bijącém sercem, przyszli grać.
Patrz jak ci wszyscy gracze stojąc w pośrodku salonu i oczekując na grę, pomięszani są i nie wiedzą co począć z sobą. Żaden z nich mówić nie umié dobrze, bo mu w gardle stoją tylko wyrazy gry — żaden nie spójrzał na obrazy, na xiążki, na kobiéty, na kwiaty — czekają gry — obracają głowami, rychło się stoliki rozstawią.
Lecz po cóż tu kobiéty? po co one wśród graczy? Miałyżby, i one — kobiéty!! — Tak jest i one grają, i one właśnie pożądliwiéj jeszcze, chciwiéj szału, namiętniéj niż tamci przybiegły — grać! Kobiéty? możeż to być? —
Ale wprzódy spójrzyj na nie, a dziwować się nie będziesz. Co to są za kobiéty? Te postacie zwiędłe, stare, zżółkłe, te pozornie tylko młode twarze, na których kosmetyki i bielidła świecą się pomarszczone okrywając lice, gdzieżby zaświécić jeszcze, gdzieby żyć mogły, jeśli nie za stolikiem gry? To są nadto wielkie panie, nadto dobrze wychowane, aby dla nich dziécię, rodzina, modlitwa, xiążka, na lata jesieni wystarczyć mogły. Bo tym, co za młodu pamiętali tylko o sobie i świecie, niéma pociech rodzinnych, niéma osłody w religii (lub rzadko) serce zamknięte, zaschło i otworzyć się już nié może. A po burzliwém życiu, w którém mąż najpodrzędniéjszą grał rolę, w którém z kolei migało tyle postaci, coraz mniéj pozornych, coraz mniéj szlachetnych — po życiu nasycenia, rozkołysane namiętności nie dają już spoczynku. Nuda gryzie, zjada, trawi; potrzeba wzruszeń jeszcze, miłość ich dać już nie może, cnota jest koniecznością smutną, pozostała na zapełnienie okropnéj próżni, jedna tylko — gra. W niéj jest jeszcze trochę tego szału, którego wiele było w przeszłym, pełnym dziwnych odmian żywocie. Gra, to ostatni akt drammatu, na którego dnie, jest łoże samotne śmierci i niepłakany pogrzeb, obojętnych dzieci.
Spójrzcie na te panie — nie jedna jeszcze ma trochę młodości, trochę wdzięku, ale za grą, kto na to uważa? Twarz się odmienia, wypacza, krzywi i traci wyraz kobiécy, a przybiéra zwierzęcy. To nie żony i matki, to psy szamoczące się zajadle, o kawał ogryzionéj kości!
Spójrzcie, o spójrzcie na oczy, na usta, na ręce drżące, na oblicza tych ludzi. Sąż to ludzie? zgarbieni nad stołem, z oczyma wlepionémi chciwie, namiętnie, wpadające karty, z usty sinemi, zaciśnionémi, lub roztwartémi nie zgrabnie, bezmyślnie siedzą i dyszą strachem, nadzieją — gniéwem.
Ale nie wszyscy; naiwni to gracze, gracze, co już uczucie przyzwoitości i wstydu stracili, drudzy ukrywają jeszcze, co się wewnątrz ich dzieje. Przezroczysta to zasłona, marne udanie, które nikogo nie zwiedzie, na czole mimowolnie zapisała troska długie rysy, w ustach niby uśmiéchających się, jest wyraz fałszywy, dwoisty, w oczach pała mimo pozornéj obojętności, łakomstwo. Ludzie najlepiéj wychowani i (co jedno) przywykli najdoskonaléj ukrywać się z tém co myślą i czują — bo niestety — wychowanie dobre, nie zależy dotąd, na polepszeniu i uszlachetnieniu człowieka, ale na wyuczeniu go kłamstwa i skrytości — ludzie najlepiéj wychowani, w grze pohamować się nie umieją. Z początku, póki nie rozpłomienią się, póki nie rozżarzą, są to posągi tylko gwałtem do nieruchoméj obojętności zmuszone; ale późniéj, wychodzi na wiérzch namiętność i maluje się wyraźnie. Naówczas jednako gra prosty ulicznik i najlepszego wychowania człowiek — Bo kogóż zwiodą te teatralne uśmiéchy, rzuty rąk, szyderskie pół-wyrazy i żarciki, co nic prócz chęci kłamstwa nieudolnéj — niedowodzą?
Gra posunięta do namiętności, jest najhaniebniéjszym może występkiem, z tych, których prawo nie karze, których dowodzić nie podobna, piętnować nie można, i wzgardą tylko chyba zapłacić; gra jest użyciem czasu najbrzydszém, najbezrozumniéjszém, i najwięcéj z rozpustą ogłupia człowieka. O czém się może myśléć grając? Jakie jest uczucie, szlachetne, piękne, do którego by się przyznać głośno można, a które gra rodzi? Powiédzcie mi, kto stał się lepszym, kto uczuł mędrzejszym za stolikiem gry?
Wiém jak odpowiadają na wszystkie tego rodzaju pytania? Albo wzgardliwém milczeniem, co przyznaje się do błędu, a wyjść z niego nie umié i dumny jest jak szatan złością swoją i uczuciem niższości; albo ogólnikami, żartami, które tyle dowodzą, co piérwszych milczenie, złéj sprawy a uporu.
— Co będziemy robić? mówią drudzy —
A! jestże to rozumnych ludzi odpowiédź? W życiu ludzkiém tak pełném pracy, nauki, a tak krótkiém, pytacie się co będziémy robić? w życiu ludzkiém, które tak zajmuje uczucie i myśl, że każdéj chwili nam żal, którą z sobą przeszłość unosi, w życiu, w obliczu świata tyle mówiącego, przed naturą nie odgadnioną, przed zagadkami sztuki, tajemnicami ludzkości — czy pytacie co robić będziecie — Jesteścież zwierzęta? Jeśliście zwierzęta, to śpijcie z lichem lepiéj — sen was utuczy, a nie spodli.
Co robić będziecie? — Nie każdy, powiadacie może pracować, nie każdy jest w stanie nawet mówić, nie każdy wreście ma zdatności postrzegania, i rozumowania! — Prawda! nie każdy ma wszystko razem, ale największy głupiec, mówiąc bodaj o najpospolitszych rzeczach, dziesięćkroć rozumniéjszy jest, od najmędrszego gracza, co wyrzuca karty, dodając do nich stare szulerskie po szynkowniach już znane koncepta.
Nie kłammy — nie oszukujmy siebie. Czego nam w grze potrzeba, to pastwy namiętnościom — Póki w nas inne namiętności grają — kładziemy w nie życie — gdy opuści wszystko — pozostaje gra namiętna. Jest to ostatni termin w długim szeregu brudów, termin najbrudniéjszy może; bo nasycenie téj namiętności, dzieje się zawsze kosztem cudzym, wiedzie życzenie straty dla drugiego człowieka, i exaltuje do ostatniéj demoralizacyi.
Ale są gry niewinne? Najniewinniéjsze są winne straty czasu, danego człowiekowi pewnie nie dla głupiego rzucania kości o piéniądz co wystawia, uosabia drogą pracę, a do tego najczęściéj cudzą — Niéma gry niewinnéj — i niéma gry rozumnéj. Gra każda jest tak mechaniczną w swéj rachubie, że się jéj kombinacij automat nauczyć może; trochę pamięci, zastanowienia i przytomności. A gdyby potrzeba rozumu, gdyby potrzeba więcéj do gry rozumnéj — tém gorzéj by było, bo rozum nie na grę także dany człowiekowi, i lepiéj podobno się da użyć. Co więcéj, wszelka namiętność, szlachetniejszą jest, czystszą, naturalniéjszą od gry — ona tém gorszą, że całkiem sztuczna. A w tysiącu jeszcze razach, zbójca, jest mniéj winny, od podstępnego gracza. Weźcie ich wychowanie, ich położenie, ich możności, zdolności i socjalne przywileje; przeważcie, a pewnie wina ostatniego przeważy.
I cóż to za zabawka, która się opiéra na żądzy zysku? — Mówicie, nie gramy dla niego — Być może, tak myślicie, ale sami oszukujecie siebie — Czemu nie gracie przecie w orzechy i fasolę? Bo wam potrzeba wzruszeń, a wzruszenia dają tylko chciwość! Pojmuję doskonale Indjan i dzicz wszelkiego rodzaju, grającą z zapałem, przegrywającą siebie nawet; ale nie mogę sobie bez zgrozy, bez wstrętu wystawić, niby oświéconych i niby dobrze wychowanych ludzi, co namiętnie grają!
Piszę to i serce mi się ściska, bo wiém że napróżno — O! gdybyście wiedzieli ile czystszych, ile szlachetniéjszych jest roskoszy w zamiłowaniu dzieł sztuki, w rozważaniu natury, w rozmyślaniu nad sobą — O! gdybyście wiedzieli, jaki błogi spokój wiedzie za sobą praca — jak życie szybko, jak jasno w śród chmur nawet upływa innym — Gdybyście wiedzieli — możebyście nie grali — Kto wié? Gralibyście podobno! Bo gra w kim raz zaburzy namiętności, kogo pochwyci w żelazne ręce swoje, ten jéj już jak szatanowi, duszę zapisał.
Patrzcie na tych bladych, zgłupiałych, zgarbionych, zbestwionych ludzi; na oczy zamglone, na usta obwisłe, na twarze wychudłe — na nich piętno niestarte, położyła pani — gra. Oni jéj słudzy — Czas ich, mienie ich, wszystko co mają do niéj należy. Spadek ojczysty, praca dziadowska, godność osobista, imie poczciwe, spokojność rodziny, wszystko to położyli na kartę, na kupkę złota — przedali za trochę wzruszenia, za trochę piéniędzy. A ojcowie, matki, żony, dzieci, płaczą — oni się śmieją — upadek pod niémi toczy powoli głęboko przepaść, śmieją się jeszcze — szacunek publiczny rozsuwa się w około — śmieją się! Zawsze się śmieją! Głupcy! nic dla nich niéma nad stolik gry i stos kart na świecie. Namiętność jé ich powolnie, wyżéra życie, rozum, obala, a na łożu choroby, w obliczu śmierci, oni grają jeszcze.
O straszny to dramat, o przeraźliwy i dziwny widok, patrząc nań ledwie mu wierzyć można,
I potém dziwują się ludzie, upadkowi majętności rodzin, demoralizacij — Cóż dziwnego, piéniądz traci w oczach waszych cenę, wartość swoją, ón nie reprezentuje pracy, ale wystawia wam nasycenie głupiéj namiętności — niémacie czasu go zapracować, a macie czas go trwonić. Od was uczą się otaczający i złe jak pożar idzie wielkiém kołem daléj a daléj. Narzekacie na demoralizacją ludzi, którym powierzacie majętności wasze, a sami ich demoralizujecie przykładem swoim. Widząc was w obrzydzeniu wszelkiéj pracy żyjących, myślą że praca jest karą, i wstręt do niéj czują, i biegną pić, gdzie wy pragnienie wasze koicie. —
Tyle jest potrzeb publicznych, tyle potrzeb prawdziwych do koła, tyle ofiar do uczynienia, tyle zasług do kupienia za piéniądze marne — a wy je rzucacie na kartę, na najdziwniéjszą, bo tylko draźniącą nieustannie namiętność?
Ale dość — dość kazania, które jak wszystko co zbyt jest prawdziwem, żadnego skutku nie zrobi — Któż nie wié tego co tu powtórzyliśmy, a kto kiedy posłuchał?
Wróćmy do tego pięknie oświéconego salonu, w którym już rozstawiono stoliki do gry, i z radosném obliczem, przysuwają się, źle kryjąc namiętne swe zadowolnienie, gracze, wysuwają karty, dobiérają partnerów, łączą w partje. Jedyna to może chwila weselsza, każdy usiada z nadzieją, przychodzi radośny, że się doczekał nareście gry, za którą przez półgodziny wysiedziane napróżno w salonie, jak za kochanką zatęsknił. — W téj chwili jeszcze się mówią wzajemnie grzeczności, jeszcze ściskają ręce, kobiéty pamiętają, żeby być piękne, żeby zająć sobą, resztka ich wdzięków świéci jeszcze w zalotnych pół uśmiéchach. Za kilka godzin zmieni się to w jednostajną ponurość, głupotę, znużenie, i nikt już na nikogo nie spójrzy, nikt o czém inném, nad grę niezagada.
Ci ludzie zgromadzeni w wytwornym salonie, nie są to przecie istoty które by gry, jako jedynego zajęcia, do którego są zdolne, pragnąć mogły — to lepszego towarzystwa, pięknych imion, oświéceni, utalentowani — gracze. Te panie mają przecie związki serca i krwi, dzieci, familje, mają zajęcia w życiu inne — a jednak grają. To okropnie!!
Oto i Stanisław usiadł w pośrodku nich, jedną stroną uśmiéchając się jeszcze (nowicjusz) do pięknéj pani w aksamitnéj sukni, wygorsowanéj umyślnie chyba, żeby odwrócić uwagę współgraczy — drugą do podżyłego, jak to po staremu nazywali, orderowego pana. W prawo, w lewo, długim rzędem, stare i młode, kobiéce i męzkie ukazują się fizjonomje. Jedni do wista z zakładami, drudzy do wskrzeszonego bostona, inni do parafjańskiego ćwika usiedli; największa liczba do tak wyśmienicie nazwanego djabełka; który wszystkich przyjmuje, ciśnie do łona i do puli, i szatańsko pobrzękuje złotem.
Cicho już! nagle gwar ustał; rozmowy przerwały się, każdy uważa tylko na karty, a lekki stłumiony wykrzyknik, szepty i westchnienia, niekiedy to posępne zrywają milczenie.
Spójrzcie teraz na twarze, i czytajcie po nich, na ile stopni obrzydliwych, dzielić się może jednéj namiętności wyraz.
Ten ponuro zmarszczył czoło, zacisnął usta, podparł się, wyciągnął szyję — drugi otworzył gębę, wyszczérzył oczy, opuścił ręce bezwładnie, inny jeszcze pasuje się z gniéwem, a udaje obojętność, uśmiécha się i pokaszluje, zagaduje, przedrwiwa; a pod kłamanym śmiéchem, kaszlem, pogadanką, znać tkwiącą głęboko boleść — Ta kobiéta chce oślepić sąsiada sobą, i ma czas być zalotną, choć trudno, aby kto inaczéj jak po ciemku, mógł pokochać tę starą, drżącą za zyskiem babusię — Po pijaństwie, które odéjmuje wszelką godność kobiécie, gra najwięcéj pewnie ją spadla. Najniewinniéjsza gra, buduje się na chciwości, a chciwość jest ze wszystkich passij najobrzydliwsza — cóż dopiéro w téj kobiécie, którą nawykliśmy widziéć ideałem, zawsze ideałem tylko, lub już nie kobiétą?? —
Stanisław, grał z umiarkowaniem i uwagą początkującego, któremu chodzi o zrobienie sobie sławy d’un beau joueur, i o pokazanie się człowiekiem dobrego towarzystwa.
Twarz jego jednak była bladszą niż zwyczajnie, a kolory na niéj występowały jak płomienie — chwilowo — i gasły natychmiast. Rzucał bilety i tak zwane pece z obojętnością, męztwem godném lepszéj sprawy, a przynajmniéj większéj stawki; przechodził dwa, trzy aż do czteréch razy i — wygrywał. Potém z zimną krwią, bez wybuchów radości, nawet bez okazania w oczach i ruchach ukontentowania — zgarniał posunięte mu pieniądze i czekał kolei w milczeniu.
— Pan jesteś nadzwyczaj szczęśliwy, rzekła z uśmiéchem sąsiadka w aksamitnéj sukni, która z pochyloną na piérsi głową a podniesionémi oczyma, z przegiętą szyją, założonémi rękoma, oparta o poręcz krzesła, oczekiwa kolei.
Ce n’est pas le mot madame, odpowiedział Staś na zagadnienie, które po francuzku rzucone było — le bonheur au jeu n’est tout au plus, qu’un demi-bonheur, un pis-aller, une jouissance d’un moment — On s’étourdit et voilà tout.
Oui! mais on s’étourdit si délicieusement! Quelles émotions!
C’est bien vrai — Ceci cst de l’opium à nous — nous le fumons comme les Chinois leur grain aux inspirations mystèrieuses, aux jouissances inconnues.
Une comparaison singulière; — I to powiedziawszy dumając niby, schyliła zupełnie głowę, ale w tém koléj nadeszła, i pochwyciła karty, wysunęła swoją stawkę, poczęła ciągnąć szybko, raz, dwa, za trzecią razą przegrała, i znowu upadła na krzesło, w téj saméj co wprzódy postaci.
Staś ciągnął i przeszedł trzy razy, a wyczerpnąwszy co nazywają chance (bo gra niéma jednego polskiego wyrazu) oddał nieukontentowanemu sąsiadowi.
Prenez garde, Monsieur — odezwała się kobiéta vous devenez si heureux, qn’ incessament la chance tournera indubitablement.
Alors je jouerai petit jeu.
Vous êtes bien heureux d’ètre toujours maitre de soi.
Oh! au jeu Madame — à ce jeu là! Tajemnicze spójrzenie towarzyszyło tajemniczym słowom.
Kobiéta westchnęła; pięknéj sąsiadce nieszczęśliwie szła gra, i za każdą razą zmniéjszała się kupka przed nią leżąca, cieniał woreczek aksamitny.
Wybiła północ, a nikt nie myślał iść spać prócz wygranych, reszta domagała się dłuższéj gry, spodziéwając odegrać jeszcze; na twarzach tych ludzi, malowała się ogniście niespokojność, na szczęśliwych znużenie tylko — jeden czy dwóch może rozjaśnioném obliczem, okazywali dziwnie wielką wygraną.
Koniec gry jest zapewne chwilą najwymówniéj o nieszlachetności jéj świadczącą — Tu każdy nie mierząc już słów, rzuca je często draźliwe, zjadłe, grubjańskie, z najpiękniéjszych ust, z najszlachetniéjszych piérsi wyrywają przekleństwa syczące — na czołach troska, męka, wytężenie, zmordowanie, zużycie! W tych kilku chwilach spożywa się całe lata, siły co by starczyły na pracę, na cierpienia — Często gra jest ciągiem zawodów, a równie jak najszczęśliwsza, więcéj od niéj męczy i wycieńcza.
Gasły światła, niektórym oczy się mrużyły, kobiéty poziéwały széroko — djabełek jeszcze żył, przy gasnących już świécach.
Stanisław wygrywał bez końca.
— To dziwna rzecz, takie szczęście — ozwał się cicho, trochę szydersko, orderowy, podżyły sąsiad Stanisława.
— Pan to znajduje dziwném? odrzekł dosłyszawszy Stanisław, ja bardzo naturalném, gram prawie raz piérwszy.
Nieznajomy w milczeniu, rzucił z ukosa wejrzenie na Stasia; jakby niewierzył temu.
— Pan jednak po mistrzowsku gra!
Po mistrzowsku — powiedziane było z pewnym przyciskiem.
— Pan wiész jak gra jest łatwa, a mianowicie djabełek.
— Radbym się jednak nauczyć takiego szczęścia jak pańskie!
— Spodziéwam się, żywo odparł Staś, że pan nie chcesz mi dać do zrozumienia, że się go mogłem nauczyć?
— A! bynajmniéj śmiejąc się złośliwie, rzekł orderowy — Ale pozwoli się pan przeprosić za moje niezręczne wysłowienie i razem spytać, z kim mam honor mówić.
— Jestem Stanisław.... obywatel z Wołynia.
— Obywatel z Wołynia! powtórzył zawsze dość ironicznie sąsiad.
— Nawzajem.
— Jestem, dość dumnie odrzekł otyły Jegomość, Hrabia Cyranka z Galicji.
— Bardzo mi przyjemnie, do licznych galicyjskich hrabiowskich znajomości, przyłączyć i tak miłą — obojętnie powiedział Staś przez ramię. Jesteśmy tu oba obcy.
— O! ja nie! przerwał Hrabia — mam tu stosunki familijne. I począł cytować imiona wielce głośne, ślicznie brzmiące, ale zniżając nieco z tonu. A pan?
— Ja jak mnie pan Hrabia widzisz, jestem prosto szlachcic, na kilku dobrych wioskach i bez żadnych stosunków w Warszawie.
Tę coraz bardziéj kąsającą rozmowę, która się mogła skończyć nie najlepiéj, przerwało szczęściem rozbiéranie puli, którą męcząc od kilku godzin, nikt nie mógł dobić. Była druga z północy, chcieli się rozchodzić i poczęli obliczać, każdy chował pieniądze, zwracał oko na rozdzielających kupkę złota i papiérów. Niektórzy jak po ciężkim znoju wzdychając, ociérali z potu czoło, inni nie zważając na kobiéty, wyciągali się po długiém skurczeniu na krzesłach — inni jeszcze, pili dla ochłody wodę, szukali kapeluszów, lub wymykali się bez pożegnania niepostrzeżeni. Wychodzono nieporównywając jak z karczmy, nie kiwnąwszy głową nikomu, co może być wygodnie i po angielsku, ale nie jest pewnie, ani po polsku, ani grzecznie. Salon miał minę posępną, krzesła powywracane tam i sam, na ziemi karty, stoły zamazane, twarze spotniałe, u kobiét rozpuszczone loki, pomięte suknie; wszystko przybrało postać zwykłą końcowi wszelkiéj ludzkiéj namiętnéj sprawy — postać smutną i zostawiającą po sobie wrażenie nie miłe.
Stanisław wyszedł z sali, obładowany biletami i pecami, ale zmęczony, smutny i niewiedziéć dla czego niespokojny.




V.
WYJAZD.

ROZDZIAŁ V.



SMUTNE to zawsze życie człowieka, który szczęście osadził całe na zaspokajaniu nigdy nie sytych żądz swoich! bo pohamować je można, ale nakarmić nie podobna. Jest to naczynie Danaid, zawsze pragnące a nigdy pełne — Stanisław zaczynał nareście stan swój moralny pojmować. Razem z przesyceniem wszelkiego rodzaju przyszły tęskne wspomnienia, smutek, odrętwienie. Ale jak zwykle u podobnych mu ludzi, nie wiodło to do nawrócenia, tylko do jakiéjś cichéj rozpaczy. Świat wydawał mu się nikczemnym, wszystko co z niego pochodziło, ciągłym zawodem, życie długą nudą — przebrało się żądz i Stanisław uważać już począł zaspokajanie urojeń swych za próżne kuszenie się o rzecz niepodobną — Bo na końcu wszystkiego, widział zawsze nudę, przesyt i zawód. Zmęczony życiem, ziéwał nad niém, nie pragnąc już nic, nie chcąc się o nic starać, skrzepły, stary, wyziębły. Karusia była dla niego połamaną tylko zabawką; gra w któréj ciągle wygrywał, jednostajną i nudną — miasto męczącém. A jednak nie powracał do domu — Czemu? Ja myślę ze wstydu; nie wiedział jak się z długiego tłómaczyć pobytu, jak się żonie pokazać, chciał na cóś winę zwalić, a nie mógł. Dawno już listy Matyldy, nie czytane, bo się ich lękał, odsuwał, a na widok pieczątki znanéj, dreszcz go przejmował. Obojętny nie rozpieczętował, aby się dowiedziéć o żonie i dziecięciu; a pisząc sam, coraz dziwniéj zimne, czasem prawie gniéwne, bez najmniéjszéj przyczyny, posyłał listy. Ale nareście myśli coraz częściéj o domu nasuwać się zaczęły, myśli o Matyldzie — o synu, o życiu wiejskiém, spokojném, a teraz przez dziwną sprzeczność, wydającém mu się — znośniejszém od miéjskiego. Kilka razy błyskawicą myśl mu przeleciała powrócić, ale na myśl drugą wymówek, łez, jakie go czekały, winy nareście własnéj — niémiał do tego odwagi. August kilka już razy, surowo się doń odzywał, domyślając co trzyma w Warszawie Stanisława. Wystawiał mu przyszłość, którą dobrowolnie zaczerniał, kompromitował, dla swawoli, która już ani wiekowi, ani stanowi jego nie przystawała. Z niesmakiem czytał to Staś i nieodpowiedział nawet.
Z występków swoich porobiwszy już nałogi, choć w poczwarnych miłostkach z Karusią, w grze, w wytwornym stole nie znajdował przyjemności dawnych, trzymał się jednak ich, nie widząc przyczyny porzucenia, bo mu się wszystko jedno zdawało, czy tak czy tak się nudzić, czy tu czy tam męczyć — nudę zaś uważał za nieuchronną dla siebie, za warunek swéj exystencij.
Zmiana moralna w człowieku, zawsze się na twarzy jego, mniéj więcéj wyraźnie odbija i na Stasiu bardzo ją znać było. Zbladły, oczy szkliste i niepewne rzucające wejrzenia, usta nabrzękłe, twarz nalana, chód niespokojny, zmieniły go wielce, ledwie byś uwierzył, że ten człowiek tak prędko mógł tak bardzo postarzéć. Wszystko dla niego zdawało się obojętne. Z szyderskim uśmiéchem przyjmował wiadomości smutne i wesołe, z tymże uśmiéchem mówił o sobie, malując bez wstydu stan swój moralny, opłakany.
Jeśli nie na grze, w większych, mniéjszych domach, bo gra jest wszystkich na nieszczęście klass zabawą — trawił czas po garkuchniach za stołem, z cygarem w ustach, ze zmrużonémi oczyma, gadając o truflach i winie, lub o nowéj przyprawie, potrawie, przysmaku; nareście u Karusi.
Szczebiotanie wesołéj dziewczyny, jéj zalotne minki, jéj rozmowa tak próżna, co dawniéj go nieciérpliwiły trywjalnością swoją, teraz rozrywały. Zawsze milczący słuchał Karusi, czasem poklaskując jéj szałom, swoim zmęczonym niewyraźnym uśmiéchem, Karusia téż wielce się życiem nowém zmieniła — O! do niepoznania — Nabrała śmiałości, bezwstydu prawie, (była to konieczność jéj położenia) nabrała postawy wymuszonéj, zalotniéjszéj jeszcze, ale zalotnéj nie po prostu, z wyszukaniem, z udaniem, z kłamstwem. Ten fałsz zamiast zranić Stasia, śmiészył go tylko, a co go tylko bawiło, w jakikolwiek sposób, temu był rad zawsze, ón co się tak chorobliwie nudził.
Czasami Tymek, przychodził na te wieczory do Karusi ze Stasiem, który się nie okazywał wcale zazdrośnym; a o odwiédzinach tajemnych, częstych bardzo, zupełnie niewiedział. Czasem we troje szli przebrani na Maskaradę, na teatr, w głąb’ loży.
Karusia z bojaźliwéj prostéj dziéweczki, stawała się powoli, prawdziwą już zalotnicą, oszukując Stasia, któremu przysięgała wierność, przyjmując po staremu Tymka, ona dumała o innych, a na ulicy, w Teatrze, rzucała wejrzenia jak wędki, wejrzenia co mówią wyraźnie — głośno — Przyjdź i weź mnie.
Jéj bo już dwóch nie dość było; dwóch dla zalotnicy, to tak jak jeden prawie, a wiadomo jak jeden jest mało! — Staś widział zmianę, ale ón już każdéj zmianie nawet na gorsze, rad był, byle zmianą była. Wybitniéjsza teraz, przy zwiększających się różnego rodzaju pretensjach, zupełna nicość dziéwczęcia — śmiészyła go tylko — Stroił ją coraz wytworniéj, otaczał wymysłami, jedynie aby się przypatrzéć, jakie to na niéj uczyni wrażenie.
Jednego wieczora, siedział na kanapie w pokoju Karoliny, z nogami zarzuconémi na stół (co jeden podróżny francuz za narodowy nasz sposób wygodnego mieszczenia się uważa) — Tymek palił cygaro, w drugim rogu Kanapy, Karusia w nowéj sukni jedwabnéj, która jéj zręczną rysowała kibić, w kólczykach błyszczących, w lokach spadających na łabędzią szyję, w pierścionkach okrywających całe czerwone jéj rączki, w trzewiczkach obcisłych, które często z pod sukni na pokaż wysuwała, z chusteczką białą w ręku stała i uśmiéchała się, poglądając coraz w wiszące z boku zwierciadło.
Staś trącał Tymka, aby mu pocieszne symptomata zalotnictwa pokazać; bo czegóż nie robiła Karusia; to się podnosiła na paluszkach, to okręcała, to przechylała główkę, to zmrużała oczki, rada sobie i czując się piękną.
— Wiész Karo, (tak ją nazywał Stanisław) byłabyś śliczniuchna, żebyś mogła choć na chwilę zapomniéć, żeś taka ładna.
— Doprawdy? spytała figlarnie Karusia, alboż to tylko ten piękny, kto nie wié że piękny?
— Aleś ty śmiészna moja Karo, bo się zupełnie kochasz w sobie —
— Kiedy mnie nikt nie kocha.
— Wieluż potrzeba żeby cię kochało?
— Wielu? wszyscy.
— To trochę za wiele, mnieby się zdawało, że ja powinienem wystarczyć —
— Pan jesteś zazdrośny jak Turek — jak ten Turek co to w teatrze —
— O! gdybym był zazdrosny, czyżbym ci sam sprowadzał twego dawnego kochanka.
Tymek się rozśmiał z przymusem.
— Niéma niebezpieczeństwa, rzekł — nasze się skończyło, a twoje się zaczęło —
Karusia spójrzała ukradkiem na Tymka, jakby mówiła:
— Patrzcie co za kłamca!
— Kiedyś się i wasze skończy! — dodał Tymek.
O! proszęż tego nie gadać — zawołała Karusia — a cóżbym ja poczęła?
— Poczęłabyś co nowego, rzekł Staś obojętnie, i nie płakałabyś pewnie ani dwóch godzin po mnie.
— O! proszę pana, na co to mówić takie rzeczy — pan wiész.
— Ja wiém, że nie płakałabyś pewnie! Chyba, póty, póki by ci się kto drugi nienawinął. A miałabyś ich tyle!
Ostatnie słowa Stasia rozweseliły Karusię, która się rozśmiała i spójrzała w zwierciadło.
— Nie prawda, że mi w téj sukni do twarzy. Matka mnie zrana nie poznała. Brak mi tylko do niéj szalika. Czemu bo pan nie kupi mi szalika?
— Bo nie chcę żebyś wychodziła, a w domu najładniéj ci z gołą szyją — Jak się postarzejesz.
— Ja bo się nie chcę postarzéć!
— Wierzę, ale to już podobno i bez woli twojéj się stanie, moja Karo.
— I na co to, o tém mówić — pan nigdy nic mi wesołego nie powiész — pójdziemy dziś na teatr?
— Nie wiém — podobno nie —
— A! mnie tak nudno!
— Bo nic nie robisz Karo, tylko chodzisz od szuflady do zwierciadła i od zwierciadła do szuflady.
— A cóż będę robić? Spać czy ziéwać! Tak nudno! tak nudno!
— Gdybyś téż sprobowała co robić kiedy?
— Prawda! sprobuję palić cygaro! odpowiedziała Kara i skoczyła do Stasia któremu wyrwała z ust Trabuco, pociągnęła, zakaszlała się, zczerwieniła i rzuciła na podłogę.
— A! co za brzydość?
Zapukano do drzwi.
— Któż to być może? rzekł Staś — Joanna w domu, czyby to były jakie potajemne odwiédziny? I spójrzał na czerwieniejącą Karusię, która się mięszała patrząc na drzwi.
Joanna szeptała cóś tam, a wszyscy na nie patrzali ciekawie.
— To pański służący, odezwała się stara do Stanisława.
— A co tam?
— List jakiś — który żyd umyślny przywiózł.
— O! z domu! zawołał kwaśno Stanisław, biorąc kopertę i obracając ją z gniéwem w ręku.
— Niech czekają i pokój mi dadzą.
Obejrzawszy pieczątkę, poznawszy charakter żony, przeczytawszy pilno na adressie, zachmurzywszy się porzucił list na stół, i obrócił się do Karoliny.
— No, Karo, rzekł — jedziemy z Warszawy. Kara spójrzała na Stasia, na Tymka i odpowiedziała —
— Czyż jedziemy? i po cóż pojedziém?
— Tego i ja dobrze nie wiém, po co jedziemy, zapewne żeby się lepiéj i inaczéj nudzić na wsi — ale pojechać przecie potrzeba.
— Cóż to, to ten list —
O! to nie list! to dawny projekt, który nareście trzeba przyprowadzić do skutku. Dość mam już téj Warszawy. I milcząc rozłamał pieczątkę listu, a wydobywszy go z koperty, obojętnie ze wszystkich stron począł oglądać; nareście otworzył, zamyślił się — czytał.
Piérwszy to list tak uważnie wziął do rąk, od dawna, piérwszy odważył się czytać; był od żony, długi na cztéry strony zapisany i naturalnie smutny, ale nie spodziéwał się znaleść w nim Stanisław, co wyczytał.
— „Ze łzami piszę do ciebie, Stanisławie, poczynała Matylda — ze łzami, jak od dawna pisać przywykłam; ale dzisiaj z gorętszémi niż kiedy. Łzy to po tobie i po naszém dziecięciu.
„Ciebie niéma i aniołek nasz w niebie. Com wyciérpiała, com przetrwała, nie chcę, nie mogę ci opisywać, i na cóż by się to przydało, smutném tylko powtarzaniem boleści, zatruwać ci wesołe chwile. O! muszę myśleć żeś ty tam bardzo szczęśliwy, wesoły, kiedyś tak o twojéj Matyldzie, o dziecku, o domu, o nas wszystkich zapomniał.
Napróżno wieści, listu, obietnicy powrótu czekałam, czekam — ty nawet nieobiecujesz powrócić! Mój Boże — więc tak ci źle, tak ciężko było w domu, tak zobojętniałeś dla nas? I Pan Bóg oboje nas ukarał, mnie za łzy naprzykrzone, ciebie za obojętność — odjął nam jedną pociechę, jedyny skarb matki — Niéma go! niéma — kolébka próżna, pościałka zimna, a ón w trumience śpi z kwiatkami na piérsi, jak ón zwiędłémi przed czasem! Niéma go Stasiu — a w domu pusto, okropnie, cicho. Ja biegam jak szalona — ja rozum tracę —
„Pojmujesz ty to? niéma dziécięcia! niéma naszego dziécięcia — O Boże, jak ja to przeciérpię — jak przetrwam — Tyś mnie opuścił, i ostatnia pociecha wydarta — po cóż ja żyć będę?
Stasiu, na Boga, ulituj się nade mną — pamiętaj, że biorąc mnie z obcego kraju, od familij, od przyjaciół, tyś przysiągł wszystkich i wszystko zastąpić — Jam tu obca, jam najnieszczęśliwsza — odezwij się przynajmniéj, powiédz dla czego mnie opuściłeś, niech wiém za co ciérpię, że mojém ciérpieniem kupuję ci szczęście przynajmniéj! Na Boga — odezwij się — powiédz żeś mnie przestał kochać, ale powiédz. Jam tu obca — ja wrócę do swoich ze łzami memi, bo dla czegóżbym ciebie niémi obojętnego karmić miała? Odezwij się i powiédz żeś szczęśliwy, dasz mi tém siły do wytrwania w boleści. Ale tyś może chory? tyś biédny? Czemuż nie wracasz? czemu nie piszesz?
Stasiu — niéma ach! niéma dziécięcia naszego — tylko com spójrzała szukając go oczyma, i połamaną tylko zobaczyłam zabawkę, całowałam ją ze łzami — ón nie żyje! ón nie żyje — Mój Boże! ratuj matkę — Stanisławie! zlituj się nade mną — ja czuję że umrę“ —
Stanisław czytał i z początku obojętny, doszedłszy do wiadomości o synu, pobladł, serce mu zabiło, mgła przeszła przed oczyma, podparł się, bo czuł że się zsuwa z kanapy — I czytał daléj, ale na ten szczéry wyraz boleści nieopisanéj, od dawna po raz piérwszy, uczuł także ból i zgryzotę rozdziérającą serce — już skończył, a jeszcze oczów nie mógł od listu oderwać i spójrzéć na otaczających, i przemówić do nich.
— Co to jest? spytał Tymek — to cóś okropnego? Co to za list?
— Od żony — odpowiedział słabym głosem Stanisław — jadę do domu.
— A ja? a ja zaszczebiotała Karusia.
Stanisław spójrzał na nią i milczał.
— A ja? wszak jadę?
— Jak chcesz — odpowiedział cicho.
— Mógłbyś mnie porzucić? zawołała z oburzeniem czerwieniejąca Kara.
Ón niémiał siły odpowiedziéć jéj, w téj chwili, po liście żony, po żywém wspomnieniu pięknéj, czystéj jak anioł i idealnéj Matyldy, to stworzenie piękne ale bezwstydne, ale zalotne, zwierzęce — zdało mu się czémś nad błoto brudniejszém i pogardy godném — Karusia była w oczach jego nieznośną tylko, jakiegoś świata podléjszego mieszkanką, wzbudzającą politowanie i wzgardę.
Ani zważał wychodząc Stanisław, że Tymek udając jakoby się wybiérał, u Karoliny pozostał; poleciał do domu, rozkazał pakować, posłał po paszporta do Ratusza, a sam wydawszy dyspozycje ludziom, machinalnie nazad powracał, na wązką uliczkę, gdzie mieszkała Kara. Chciał się z nią ostatecznie rozmówić, a jeśli podobna rozstać; wzdrygał się na myśl wiezienia jéj z sobą — brzydził się nią, swojém postępowaniem — światem, wszystkiém.
Niestety, u ludzi charakteru Stanisława, zmartwienie nie trwa długo, zgryzota nie przechodzi z dnia na dzień, łatwo je zaspać, zapomniéć!
Było już dość późno, z spuszczoną głową, wzdychając Stanisław, wchodził na wschody powoli i pukał do drzwi, znanym Joannie sposobem. Świéciło się dziurką od klucza, a jednak nagłe milczenie wewnątrz nastąpiło jak gdyby wszyscy spali, coś tylko jak szmér głuchy wewnątrz — Stanisław zapukał powtóre, potrzecie, odezwano się chrapliwie, przywleczono do drzwi i stara Joanna powiedziała że Karusia śpi, bo chora na głowę.
— To nic, muszę się z nią widziéć — rzekł Stanisław rzucając oczyma po pokoju, któren oświécała tylko łojówka stojąca w kominie. Za piecem czerniało coś jakby ruchomego, Staś łatwo poznał kryjącego się Tymka — zamknął więc drzwi na klucz, schował go do kieszeni i siadając na kanapie, posłał Joannę zbudzić Karusię.
— To nic, niech przyjdzie, rzekł Staś obojętnie, musiémy się rozmówić — mnie pilno, ja jadę.
Po długiém wahaniu, pąsowa cała, rozebrana zupełnie, w narzuconéj tylko chustce, z minką kwaśną, ukazała się we drzwiach Karusia, mrucząc po cichu:
— Mnie się tak chce spać — mnie tak boli głowa.
— Ja téż długo, nie będę cię męczyć rozmową, rzekł Staś — Wziąłem cię Karo dla siebie, to mi przyznasz, obsypałem jak mogłem, czém chciałaś, tyś mnie zwodziła, nie dziwuj się że cię porzucam — Bądź zdrowa.
— Ja zwodziłam! ja zwodziłam! mówiła płacząc Karusia.
— Tymku! jakeś mój przyjaciel, wytłumacz jéj to, rzekł Staś wstając z kanapy, niémam ci za złe zdrady — oddałeś mi za swoje — kwita — Owszem, dziękuję — uwalniasz mnie od ciężaru.
Karolina skryła się płacząc do drugiego pokoju, a Tymek wysunął z za pieca, mało zmięszany.
— Pożegnajmy się, bo jak świt wyjeżdżam, rzekł Staś — chętnie ci przebaczam, jakeś ty mnie przebaczył wprzód, ale proszę abyś mi za złe niémiał, że ci Karę do szyi uwiązaną zostawuję!
— Do licha! wybąknął Tymek — to niegodnie tak podchodzić ludzi — to niegodnie! I uśmiéchał się, ale wymuszenie, dziko.
— Zostawuję, dorzucił Stanisław, mieszkanie zapłacone, sukienki i cacka Karusi na pamiątkę — Bądźcie mi zdrowi — A! przecież jestem swobodny!
I wybiegł oddychając lżéj na ulicę; wrócił do domu, znużony padł i zasnął.
Nad rankiem, dzwoniły już konie pocztowe na dziedzińcu, a Staś jeszcze spał — a u drzwi jego, kilka osób czekały przebudzenia. Cała rodzina Karoliny wiedziała już o wczorajszym wypadku, oznajmiono matce, dano wiedziéć braciom, wszyscy biegli ratować opuszczoną. Napróżno słudzy odpędzali ode drzwi, z Wickiem na czele nie można się ich pozbyć było. Zaledwie przebudził się Stanisław, już przebiwszy się przez sługi, wrzeszczeli u jego łóżka. Wstyd i gniéw nim miotał — groźby i łajania nic nie pomagały, potrzeba się było układać znowu.
— A teraz wy ją opuszczacie! wy ją porzucacie na bruku! wołała matka, uwiódłszy nieszczęśliwą, skorzystawszy z jéj niewinności i młodości. Ona w takim stanie — to niegodnie!
— Zapytajcie ją o jéj niewinność — zakrzyczał Staś i kto był u niéj wczora.
— A co to ma do tego? odparł Wicek, a kto ją popsuł, kiedy nie wy paniczyku, kiedy nie wy! A co nam do tego? Wy ją teraz myślicie nam na karku posadzić! o z tego nic! jakeście ją wzięli, tak ją wieźcie z sobą.
Napróżno wysilał się na przekonanie Staś, zakrzyczeli go, zahukali, i domagając się zabrania Karoliny, napełniali wrzaskiem dom cały. Ludzie obcy się pozbiegali, stali we drzwiach, podsłuchiwali, Stanisław płonął wstydem.
— Zrobię, rzekł nareście co chcecie, zapłacę, zabiorę, ale dajcie mi pokój!
I rwał sobie włosy z głowy.
— O! nie! nie! zaraz róbcie co macie robić, bo potém gonić was, gdy wyjedziecie, nie będziémy.
— Co chcecie? spytał Staś.
— Niech ją pan bierze — niechaj bierze — ona chce jechać —
— Nie wezmę! nie mogę! co chcecie żebym wam zapłacił?
Tu począł się krzykliwy, obrzydły targ, zakończony brzękiem piéniędzy i śmiéchem Wicka, matka i bracia odeszli nareście uspokojeni na pozór.
Stanisłsw ubiérał się, aby co prędzéj uciéc z miasta.
Znowu pukanie do drzwi, znowu głosy płaczliwe pod niémi — Sługa wyjrzał i wcisnęła się matka wiodąc za sobą, zapłakaną, zaczerwienioną od wstydu Karolinę.
Karusia łkając padła mu do nóg —
— Pan mnie opuszcza! pan mnie porzuca nieszczęśliwą!
— Nie ja, ty mnie opuściłaś — daj mi pokój i idź ode mnie —
— Panie, ja zginę —
— Ona się zwala z pańskiéj przyczyny, gdyby nie pan, slużyłaby dotąd poczciwie, a teraz — ona zginie.
— Cóżem ja winien, że nie umiała się szanować? Nie wymawiam jéj tego, co było wprzód, ale co teraz, czegom był sam świadkiem — Podobał jéj się inny, zostawiam ją z nim — o cóż chodzi?
A Karusia zachodziła się od płaczu.
Stanisław zawinął z niecierpliwością kilka dukatów w papiér i rzucił jéj na kolana.
— Na, masz i idź sobie —
— Ja nie chcę piéniędzy! Ja pana kocham — ja nic nie winna — zawoła Kara.
— Ja nie widziałam tego pana, ón się schował sam, ja nie wiedziałam nawet, że tam był, to Joanna go schowała.
— Dajcie mi pokój! dajcie mi pokój! — krzyczał w rozpaczy Stanisław — koni! koni!
— Konie gotowe! wszystko gotowe!
Staś pochwycił kapelusz, płaszcz narzucił i pędził się do drzwi, ale na drodze klęczała ze złożonémi rękami Karusia i patrzała na niego we łzach; a tak jéj było pięknie ze łzami, tak ją zarumienił płacz, tak wyexaltował udany czy prawdziwy smutek! I uczepiła się płaszcza jego i pociągnęła za nim.
— Czego chcesz ode mnie? czego chcesz? puść mnie — Karo! Ja cię wziąć nie mogę!
— Panie — ja pójdę piechotą — ja twoja, ty mnie nie opuścisz.
— Co ci się stało? tyś szalona! małoż ci zostaje ludzi, młodzieży, życia, roskoszy, swawoli — Jaż jeden jestem na świecie?
— Ty jeden! ty jeden! i płakała.
Stanisław nie wiedział już co robić, targał się stojąc na miejscu, potém dobył jeszcze piéniędzy i włożył je w ręce Karolinie.
— Bądź zdrowa — rzekł, bądź zdrowa, co roku przyślę ci tyle — bądź zdrowa.
I wyrwał się nareście pędem biegąc do powozu, któren zatrzaśnięty za nim potoczył się z hukiem po bruku, ku Pradze — ku rodzinie — Stanisław siedział w nim, senny, rozmarzony, nie przytomny, zmęczony wzruszeniami i osłupiały patrzał a nie widział migającéj mu raz ostatni Warszawy, nie słyszał huku miejskiego, i gwaru — cały był w sobie, w roztarganych i poplątanych myślach.
Co robiła Karusia?
Ona płacząc liczyła Stasiowe dukaty z matką i powtarzała za każdym:
— Tak mnie porzucił! tak mnie porzucił!
I płakała — prawie do samego południa — po południu przyszedł Tymek.




VI.
KONIEC POWIEŚCI.

ROZDZIAŁ VI.



w PODRÓŻY niecierpliwość rośnie, w miarę jak się zbliżamy do celu; niecierpliwość jeśli go pożądamy, strach, jeśli się go boim, póki daleko, daleko — cel ten mglisto się maluje, patrzym obojętnym okiem, zimno o nim rozmyślając; bliżéj to serce bije, piersi się podnoszą, łzy na oczy, lub uśmiéch na twarz występuje — a ostatnich kilka kroków dłuższe są od całych dni w początku podróży.
Wiele to strachu, gdy się do końca podróży, do domu zbliżamy — wszystko się nam wydaje dziwném, wszystko nie zwyczajném, lękamy się co krok, jakiéjś wieści, czegoś złego, co spaść na nas może! każdy dym pożarem dla nas, każdy śpiéw pogrzebem, każdy krzyk jękiem się zdaje; bo dość godziny niebytności, aby do domu zawitał pożar, śmierć i jęki. Jesteśmy zawsze na łasce losu, zawieszeni w bojaźni i niepewności jutra — nawet następnéj godziny.
Z takiémi uczuciami dojeżdża zwykle nawet najobojętniéjszy człowiek do domu, nawet ten, kto niechętnie powraca, i zostawił za sobą, związki tém ponętniéjsze że występne. Dom, ta żółwia skorupa nasza, ten kawał ziemi na którym żyjemy, zajmują nawet najzimniéjszych — Człek wrasta gdzie dłużéj posiedzi, sercem, uczuciem, a wreście nałogiem.
Pokazały się na dalekim horyzoncie ciemniejące drzewa, jeszcze mało co liśćmi okryte, zabielał dom, zazieleniały łąki, zasiniały wody, i na widok ich, Stanisław zadrżał, uczuł że kochał miejsce to, że miał jeszcze w sercu przywiązanie jakieś bez imienia dla Matyldy, że dziécię jego, którego już tu nie zastanie — drogie mu było.
Kilka miesięcy czasu, zmian tyle — a na duszy i sercu takie rany, taki wstyd samego siebie, takie zużycie, spodlenie, zobojętnienie na wszystko! kilka miesięcy, a ón wycieńczony, ona smutna i płacząca, dziécię w grobie — przyszłość? przyszłość szara, długa, ciężka jak całun, wielkim krzyżem cierpienia przeszyta w szérz i wzdłuż.
Oto już wyglądają wyraźniéj i drzewa ogrodu i świécące okna domu i chaty wsi rzuconéj po wzgórku i pola zazielenione — policzyć można wszystko, pokazać ścieżki, zobaczyć okna otwarte, poznać przechodzących ludzi — Tam w rogu domu, okno zamknięte, to okno pokoju Matyldy — Wiosna tak ciepła, tak piękna, powiew wiatru tak łagodny, dla czegóż ono zamknięte, zasłonione? To drugie obok, to okno pokoju dziecka i Staś nie pyta, dla czego széroko otwarte. Ptaszek wyleciał, klatkę odemknęli — Pusto! pusto! Na ganku nie widać ludzi, w dziedzińcu niéma ruchu, nigdzie śladów życia, jakby tu wszystko zamarło z tém dziécięciem co zeszło do grobu.
Już Stanisław wjechał w ulicę wiodącą do domu — a nikogo jeszcze znajomego nie spotkał. Na mostku stał u krynicy dziad z siwą brodą, który tam jałmużny prosił. Poruszony mimowolnie, rzucił mu Stanisław piéniądz, a stary schylając się — rzekł:
— Boże dopomóż!
W sam czas przychodziło życzenie, bo ciężki był powrót do domu, bo pełen wstydu, z oblaném czerwonością czołem, zbliżał się doń Stanisław.
Już wjeżdżali w dziedziniec, a jeszcze nikogo. Przecież poznać musieli powóz, ludzi, przecież by przeczuł któś powracającego — nie było nawet komu wrót otworzyć. Stanęli u ganku — cisza i drzwi zaparte, tylko psy podwórzowe ze szczekaniem przybiegły i skomléć radośnie zaczęły.
Stanisław wysiadł oglądając się niespokojnie, szukając kogóś żeby spytać o Matyldę i bojąc się coś strasznego dowiedziéć.
Nareście szczekanie psów, zbudziło ludzi którzy ciekawie z officyn wyglądać poczęli, i wpatrywać się w powóz i przybyłych. Stary sługa z kluczami pośpieszył do ganku.
— Gdzie pani?
— Niéma panie, rzekł schylając się do kolan.
— Gdzież jest?
— Wyjechała dni dwa temu —
— Z kim?
— Sama.
— Dokąd?
— Niewiém — Jest tu list do pana.
I począł dobiérać kluczy, otwiérać sieni i pokoje, wzdychając. Ludzie szeptali cóś po cichu do siebie — Stanisław chmurny wszedł do pustego opuszczonego domu, w którym już czuć było nie zamieszkanie, w którym przykro do serca mówiła, tylą pamiątkami jeszcze wysłana pustka.
W saloniku zwiędły kwiaty na stole i wyschła woda w szklance, pył pokrył roztwartą xiążkę, krosienka stały w oknie odarte z roboty, fortepian zamknięty i pokryty suknem. Zégar nad kominem ukazywał dziwną jakąś starą godzinę, może godzinę wyjazdu Matyldy, może śmierci dziécięcia? — A cicho, cicho jak w trumnie — Firanki pospuszczane do dołu, przepuszczały pół-dzień tylko — Obok rozsunięte krzesła, spopielałe drzewka na kominie, podarty list zwęglony, okazywały że tu niedawno jeszcze, któś siedział — W kąciku stała lalka połamana, zabawka dziecka, co się już krzyżykiem tylko na piérsi leżącym i kwiaty swojego wianuszka śmiertelnego, bawiło.
Na sofie zasłona od kapelusza zielona, rzucona i zmięta.
W pokoju dziécięcia pusta kolébka, na wieki pusta wisiała jeszcze — stały resztki zabawek, leżała pościałka biała, czépeczek nocny jeszcze formę główki malujący.
Okno otwarte, w oknie świérgotał wędrowny wróbel, obojętnie, wesoło.
W Matyldy pokoju, wszystko jeszcze porozrzucane w nieładzie, tylko kwiaty przyciérpiały opuszczone i pospuszczały liście, pył, to piętno zniszczenia i szata śmierci, rozesłał się wszędzie tłumiąc barwy, zjadając połyski, gasząc kolory.
Dwa małe trzewiczki rzucone w pośrodku, stały, jak wyciśnięty ślad na piasku, suknia leżała na krześle — Wszystko jak było, tylko bez życia, zimne, puste, bezduszne — Stanisław nie znalazł na ścianie minjatury swojéj, która tam zwykle wisiała; drżącą ręką rozłamał pieczątkę listu podanego, usiadł i czytał:
„Stanisławie! — Napróżno bym cię czekała, ty nie wrócisz już do mnie, dla mnie — ty czekasz może, abym cię pożegnała na zawsze, abym komuś szczęśliwszemu, zostawiła wolne miéjsce — Ja jadę — ja uciekam, bo dłużéj tu żyć bez ciebie, bez dziecka, bez nadziei szczęścia, bez swoich i rodziny niemogę — O! niémogę — przebacz mi, jeśli ci na co Matylda mogła być jeszcze potrzebną, jeśli spodziéwałeś się ją znaleść — Przebacz — Ty nie wiész ilem przeżyła ciężkich chwil sama jedna, u łoża chorego dziecka, potém u próżnéj kolébki, potém ze wspomnieniem co mnie dusiło, co mi łzy odbiérało a serce cisnęło. — Mogłam że pozostać tu dłużéj? Wołałam do ciebie, napróżno i zawsze napróżno, tyś mego głosu nie słyszał, słyszéć nie chciał, po cóż ja tobie? Jam ci tylko zawadą, jam ci tylko przeszkodą do szczęścia zapewne — A! daj ci je Boże! daj Boże — i dłuższe niż nasze.
Gdybyś miał dla mnie uczucia trochę, choćby wdzięczności za ofiary, choćby pamięci na miłość, ty byś był przybiegł do mnie w chwili, gdym zrozpaczona słabością dziécięcia, na kolanach cię o jedyną pociechę błagała? Tyś nie odpisał! niewrócił!
Z domu tylko chciałeś piéniędzy — rozkazywałeś przysyłać je — a nigdyś nawet o mnie, o dziécię nie spytał. Nie sąż to dowody, że się już nic od ciebie spodziéwać, niczego po tobie oczekiwać nie mogę?
Długo walczyłam z sobą, chciałam pozostać na miejscu, ale nad siły moje było, stać i czekać tam, gdzie cień utraconego aniołka, błąkał się jeszcze; nad siły moje patrzéć na pustą kolébkę, a usunąć ją cóż pomogło? — Stasiu — ja wracam do swoich, daleko od twego kraju, w któren wbiegłam z nadzieją, z którego wychodzę ze łzami — wracam do nich, oni mnie przyjmą jeszcze, przyjmą biédną wdowę. Ja im nie powiém żeś mnie opuścił, porzucił, ja im powiém, żeś umarł, niech cię nie przeklinają, niech płaczą nad tobą — Bądź zdrów na zawsze Stanisławie — a jeśli możesz, wspomnij o mnie, choćby przy inszéj szczęśliwszéj, aniołek nasz niech modli się za ciebie do Boga — Bądź szczęśliwy!“
Długo oczom swoim niewierząc, czytał i odczytywał Stanisław — Co uczuł, wyrazić trudno, uczucia jego tak były pomięszane, że ani ón z nich, ani kto inny mógł by był zdać sprawę — Dziwne myśli pędziły jedna za drugą po głowie.
— Kiedy wyjechała pani, kiedy wyjechała? spytał żywo sługi.
— Dwa dni temu.
— W którą stronę?
— Niewiém panie.
— Co mówiła odjeżdżając?
— Nic panie — płakała — żegnała się tylko, była chora.
— Z kim, jakiémi końmi wyjechała?
— Najętémi.
Szybko rzucił kilka słów na papiér i oddał słudze.
— Pan August jest niedaleko, niech siądzie na koń ktokolwiek i śpieszy po niego.
Stanisław sam dać sobie rady nieumiał, potrzebował się oprzéć o kogoś, wysłał więc po wuja, będąc pewien że ten go nieopuści.
Męczyło go opustoszenie domu, głuche milczenie do koła, i wyniósł się do ogrodu, do altany, gdzie rzuciwszy na łóżko, uczuł dreszcz, gorączkę, i chwytającą go za mózg, za piérsi chorobę, która jako następstwo przeszłego życia i teraźniéjszych cierpień, przychodziła.
O mary gorączkowe! o fantazmata snu chorych! kto was odmaluje, kto dziwaczne plątaniny myśli, obrazów, postaci, barw, splecionych w jedno okropne widzenie — opowié! Ni słowy, ni barwami, ni dźwięki, dziwnego tego nie podobna oddać obrazu. Napróżno wysila się człowiek wybrnąć z niego, pochwytać nici porwane wszystkich związków, szaleją w mózgu wspomnienia, powracają się myśli, chichoczą szyderstwa, błyskają dawno zapomniane postaci ludzkie i nie ludzkie. Za mgłami widać lata młodsze, widać inne życie, ale pokrajane ogromną poczwarą stojącą na przedzie i zasłaniającą je cielskiem swojém, potém mówią do ciebie umarli, śmieją ci się wrogi twoje, klną przyjaciele, otaczają nieznajomi. I w chwili mieni się widok na salę balową; w któréj ty leżysz pod muzyką, na łożu boleści z rozbitą głową, nagi jak żebrak — A do ciebie przychodzą kobiéty strojne i podają ci ręce i śmieją ci się — Tam obwalił się róg sali, widać chmurę, na niéj czerwone słońce bez promieni, bez światła, jak węgiel zgasły w kominie, po niebie pręgi żółte, niebieskie, czarne i ogromny ptak leci, machając nad głową skrzydłami — Tyś już w teatrze w loży, a loża wisi nad wzburzoném morzem, które o nią bije falami, teatr, to twoja izdebka, gdzieś studenckie przebył lata — A z okna jéj, widać okno sąsiadki, okno twéj pierwszéj kochanki.
I przez słodkie marzenia, leją się w poprzek czarne, po czarnych jasne — bez końca! bez końca — O męko straszna! niewypowiedziana, widziéć tak całe życie swoje potłuczone i zmięszane jak kawałki różnofarbnych szkieł.
August stał już u łoża Stanisława, i poglądał z litością, z uczuciem boleści na niego.
— Taka była matka twoja, taki los matki, taki syna, jéj dziedzica — Zawsze szaléć, zawodzić się i cierpiéć, a zawsze probować szczęścia! Zawsze je tak tylko pojmować.
I łzy stanęły mu w oczach.
— Dom pusty, dziecko umarło, żona uciekła nie mogąc wytrzymać opuszczenia i tęsknoty — tyś wrócił, aby upaść na łoże choroby bezprzytomny — Biédny Stanisławie! biédny!
I łza zakręciła się w oczach Augusta, który się oparł na ręku, dał jéj płynąć po twarzy, dumał.
Stanisławowi z ust wybiegały dziwne słowa, malujące co się w głowie jego nieszczęśliwéj działo — Na przemiany śmiał się, kłócił, grał, żartował i łajał i wołał po imieniu dziécięcia.
Augustowi włosy powstawały na głowie — czekał lekarza, siedział przy chorym, ale ten obłąd jego myśli, zaczynał mięszać własne jego wyobrażenia. Czuł jakby i jemu gorączka ćmiła pojęcia; wyszedł się otrząsnąć z niéj do ogrodu, ale dochodzący go z daleka głos Stasia, przeszywał serce.
Nareście przybył lekarz, a rachując jak zwykle na młodość, wziął się do ratowania chorego. Tym czasem i August przeczytał list Matyldy, rozpytał ludzi, rozesłał posłańców, zaklinając ją aby do domu wracała. Odmalował w swych listach stan siostrzeńca i żal jego szczéry, któren go prawie do obłąkania doprowadzał. Rachował na to, że Matylda kochała jeszcze i wrócić musiała, odebrawszy tak gorące wezwanie. Ale gdzież jéj szukać? jak znaleść?
Stasia tym czasem pocieszał nadzieją jéj powrotu, zapewniając o tém, w co sam nie mógł wierzyć jeszcze. Gorączka opuściła go już była, ale pozostało osłabienie, smutek głęboki i obojętność milcząca. — Na chwilę pozostać sam nie mógł, samotność dusiła go i zabijała.
Wołał ludzi, drżąc prosił, ażeby go nie porzucali, oglądał się do koła obłąkanym wzrokiem, jakby się obawiał spotkać postać jakąś straszną przed sobą.
Napróżno August starał się rozmaitemi sposoby wywiéść go z tego smutku, umysłowego upadku i bojaźni, Stanisław martwy był na wszystko — Odzyskując potrosze sił, nie odzyskiwał prawie odwagi — lękał się wszystkiego jak dziecko, drżał na najlżéjszy szelest, a daleki krzyk przerażał go i bladością okrywał. O cóż się jeszcze lękał?
— Biédny Staś, myślał August — przeżył siebie i młodość swoją, którą nie używszy wyczerpał — co za przyszłość — jeśli jest dla niego jeszcze przyszłość jaka!
Posłańcy wrócili, nie spotkawszy nigdzie Matyldy, nie dostawszy wieści o niéj żadnéj. Listy adressowane w różne strony, pozostały bez odpowiedzi — Stanisław zdawało się że o niéj zapomniał, a przynajmniéj nie wspominał nigdy.
Tak upłynęła smutno, wesoła dla świata całego, zielona, woniejąca wiosna, tak przeszło lato jeszcze. August pomimo egoizmu, o który go prześladowano całe życie, nieskarżąc się, nie wymawiając nigdy poświęcenia, pozostał przy Stasiu chorym, smutnym, milczącym, sam jeden — Ale starzał i upadał na siłach widocznie — Swobodny umysł jego, tracił właściwą sobie wesołość dawniéjszą, pogląd na rzeczy, co go cechował wprzódy — oczy gasły, włosy siwiéć zaczęły. Zaoszczędzona resztka żywota i siły, w ostatniéj walce i poświęceniu, zużyła się do kropli.
Stanisław w miarę prawie, jak wuj tracił siły i zdrowie, powoli je odzyskiwał, zawsze smutny, rozdraźniony a więc bojaźliwy, przychodził jednak widocznie do siebie. Lekarz to przypisywał lekom, August swemu staraniu — ale czas jeden tylko dokonać mógł powolnie, czego ni leki, ani starania nie dokazały; czas, ten największy z lekarzy, najskuteczniéjszy pocieszyciel ludzi, sypiący z jednéj ręki nadzieję, z drugiéj zapomnienie.

· · · · · · · · · · · · · · ·

Warszawa dnia 21 Lipca 18..

Kochany Stasiu!
Chętka mnie wzięła napisać do ciebie, chociaż niewiém wcale, jak mój list przyjmiesz. Bóg cię tam wié, jakim okiem na mnie wyjeżdżając patrzałeś! Ta przeklęta Karusia szyki naszéj przyjaźni pomięszała; ale nie myślę jednakże, żebyś trwał w rankorze dla mnie? Nieprawdaż — Tyś mnie ją wziął, ja jak do swojéj wieczorami czasem zaglądałem, cóż może być naturalniéjszego? A więc zgoda, kochany Stasiu.
Możnaż tak było nagle opuszczać nasze kochane miasteczko? tak nagle jakby z niejaką ku niemu urazą? Co my winni żeś ty się przejadł i niestrawności dostał, czy jakichś tam zgryzot, które wychodzą zawsze na niestrawność sumienia. Żal mi ciebie, że znowu nudzić się musisz na wsi nieboraku, około nieuchronnych kop, pługów, zasiéwu, wielce użytecznych rzeczy (nie przeczę) au point de vue social et economique, ale zabójczych, gdy ci ciężą na karku i na głowie, jak jarzmo wołowi.
Chwalicie się waszą swobodą wiejską! O! mój Boże, cóż to za nudna swoboda! co to za nieznośne szczęście; zawsze mi się ono takie nawet w eklogach Wirgiljusza i sielankach Gessnera wydawało. Miasto, miasto, to życie, to postęp, to ruch, z niego nauka, wynalazki, natchnienie wyléwają się jak z ogniska. Wy — co jesteście? nasi poddani, co pracujecie na nas tylko i nudzicie się na rachunek wspólny. Ale co wy nam dajecie pracą, to my wam oddajemy oświatą, która przez nas płynie do was. Wyśmienicie, żem wspomniał o oświacie, naturalnie i konsekwentnie (wyraz którego ciérpiéć nie mogę) przychodzi mi na myśl mój dziennik. Czy uwierzysz? był na najlepszym stopniu, w najświetniéjszych nadziejach, i znowu, mamli prawdę rzec, ultimis spirat. Boję się żeby nóg nie zadarł. Noszę się z nim od drukarni do drukarni, zmieniam format, papiér, druk, plan, ducha, i téj niegodziwéj, twardéj jak kamień publiczności naszéj, poruszyć nie mogę. Napróżno sam sobie panegiryki piszę, i otwarcie i w listach niby nadesłanych z prowincij, nic nie pomaga.
Jakiś przeklon, że się tak wysłowię, wisi nad nieszczęsnym Dziennikiem, któremu napróżno ty i pani Natalja, tak skuteczną nieśliście pomoc — Kollaboratorowie się odsuwają, prenumeratorów ani słychać, pustki w kieszeni — czuję trupa. Ale to nic, jak tylko Dziennik définitive wychodzić przestanie, funduję drugi, i będę walczył, póki albo które z moich dzieci nie wyhoduje się na słusznego człowieka, albo ja sam, nie zginę.
Możebyś chciał wiedziéć co u nas słychać? Ja wydałem Monografją jakąś, któréj tytułu dobrze nie pamiętam, musiałem to uczynić na usilne prośby xięgarza, który do podpisania jej potrzebował choć trochę znanego nazwiska. Florek wydrukował dwa tomy poezij, wielce dziwacznych, ale zupełnie bez sensu; więcéj w nich pretensij niż liter drukowanych, pani Zenejda jakiś zbiorek powieści, nie wiém żółtych czy cynamonowych, ale niechybnie spłowiałych, pani Koralja rozprawę o palimpsestach i rękopismach herkulańskich, z uczonémi notami o kodexie krakowskim Cycerona xięgi de Republica, (który nie exystuje). Professor, tłumaczenie Lukrecjusza, Szatan podróże po ziarnku piasku; Kapitan, drammat, tłumaczony przez kogoś innego ze Scribe i Melleville, pan Skórski wiązankę dyplomatów z XIII i XIV wieku i t. d. i t. d.
Widzisz że pracujemy jak woły, w Dziennikach naszych coraz mniéj złości, a coraz więcéj prawdy; dzieł kobiécych mnóstwo; lękam się mocno o rodzaj ludzki, bo jeśli to daléj potrwa, literatura zyskać na tém, ale ludność stracić może. Wszystkie literatki, wiele tu ich jest, wyścigają się w zawody, na polu sławy nieśmiertelnéj. (Sława nieśmiertelna trwa najczęściéj dwa tygodnie na dwóch ulicach i to niecałych). Cóż ci więcéj mam donieść?
Mieliśmy tu wystawę malarską, nędzną jak możesz sobie wyobrazić, ja się na tém nieznam, ale słyszałem od ludzi, którzy nie lepiéj ode mnie na tém się znają, że nędzna i mówię — nędzna, bo jak wiész, u nas nigdy nic dobrego być nie może. To reguła! my jedni tak jesteśmy skromni, że zawsze najgorzéj o sobie mówiémy. Twego znajomego Leonarda, obrazy zawieszone w najciemniéjszym kącie, odznaczały się irritując ciekawość — bo nic widać nie było na nich, nawet w południe.
Brat Leonarda Robert, wydał nareście bezimiennie w Lipsku, cudnie piękny poemat, ale się go wypiéra, bo wié, że gdyby się to rozeszło, mogło by mu szkodzić do awansu. Siostra ich poszła za mąż wyśmienicie, za jakiegoś młokosa bogatego, który Leonardowi daje podobno piéniądze na podróż do Włoch, powróci wielkim artystą niechybnie, co daj Boże.
Hrabia Mecenas, który tu jeszcze między nami gości, daje wyśmienite literackie obiady, z wymysłami przedziwnémi, konceptami nieoszacowanémi — ale prócz obiadów, nic nikomu podobno nie daje. Sprowadza statuetki z Paryża i albumy angielskie — a — Nie chcę więcéj o nim pisać, żebyś nie pomyślał że zemsta przezemnie gada, bo tak jest w istocie.
Nadesłany tu rękopism romansu pani Natalij, autorki sławnych poezij, postąpi wkrótce do druku. Nasze panie chwalą go tak, że możnaby myśléć i lękać się, iż zupełnie nic nie wart. Ja jednak sądzę że nie; zobaczemy, gotuję łokciowy rozbiór, w którym wysypię pochwalnych formuł, wiele ich znajdę pod ręką.
Co do mnie, żyję jak żyłem, biéduję i walczę, czy téż kiedy na wiérzch nie wypłynę, z jaką szczęśliwą falą — Utinam! Ale tymczasem długów mam po uszy i to całe moje mienie — Czas mój spływa, na projektach, na redagowaniu dziennika, w którym coraz więcéj sam pisać różnie się podpisując, muszę; na gawędce w kochanéj kawiarni. Wiész że Julka nietylko doskonale zastąpiła Karusię, ale ją dla mnie przeszła. Nie bardzo ładna i to właśnie dobrze, dla mnie to prawie wszystko jedno, a konkurencij się nie lękam.
Co Karusia to świetny los zrobiła! powinna ci całe życie być wdzięczną, żeś ją od kominka i garnuszków wywiódł na świat i popchnął między ludzi.
Wprawdzie mógłbym się dopomniéć o honor początkowéj jéj edukacij, ale ci ustępuję przez wzgląd na krok stanowczy, co mi tyle i kłopotu i piéniędzy kosztował.
Po twoim wyjeździe zdawało się z początku, że ten ciężar spadnie na mnie, ale Kara doskonale wiedziała, żem goły, a mając mieszkanie zapłacone, stroiki sliczne, piéniędzy z twojéj łaski dosyć na początek, puściła się w świat, za moją radą. Wystąpiła po krótkiém przysposobieniu w teatrze, jako artystka nie pospolita, rozwinął się w niéj talent, któren nie wiém z kąd się wziął, bo była między nami mówiąc głupiuteńka. Za piérwszém wystąpieniem, przyjęta nadzwyczaj pochlebnie, odrazu zachwyciła wszystkich. Starsi kawalerowie poszaleli za nią i w tydzień miała apartament umeblowany, wyzłacany, kapiący złoceniami, frenzlami, zwierciadły, miała brylanciki, axamitne suknie, powóz i ludzi. Ale to nic jeszcze, to nic. Czekaj!
Protektor nie nacieszywszy się nią, umarł i zapisał jéj in articulo mortis płaczącéj u łoża (bo o łzy jéj nie trudno) — sto tysięcy. To był już dosyć nie szpetny kapitalik na początek — Do prawdy nie wiém zkąd jéj przyszedł rozum że tego nie straciła — Wychodzi, powiadają, za mąż bardzo świetnie, i przyszły jéj mąż zaczął od tego, że jéj kazał dawać lekcje francuzkiego języka — Dziewczyna aż płacze a uczy się. Wkrótce ujrzemy ją może w najpiérwszych salonach. Ależ to ładna, ładna. Gdybyś jéj widział twarz, jak trochę ciała nabrała, rozwinęła się, złóżyła, cudowna! Tak to wszystko prędko! tak prędko — Otóż to szczęście kiedy szczęście. Ja z moim dziennikiem nigdy nie zrobię tego, co ona z swoją twarzyczką i nóżką — Co to za szkoda, żem się nieurodził z małą nóżką! możeby to i mnie na co się przydało!
Mary, nasz sławny restaurator, który jak wiész kolossalną robi fortunę na polskich żołądkach, jeździł do Francyi, przywiózł z sobą arcy-ważny traktat nowy — Des entrées chaudes, kuchnia jego jak zawsze, wyborna. Trufle u nas drogie i brak ich powszechnie czuć się daje, również jak jenjuszów, czy nie moglibyście nam obojga po kilka pudów nadesłać?
P. S. tylko co widziałem Karę, bo trzeba ci wiedziéć, że zatrzymała imie przez ciebie nadane, a ja ją nazywam Karą boską! na co zasługuje ode mnie — Kazała ci się kłaniać, łza swiéciła w jéj óczku, rumieniła się gdy to mówiła! Nie podałeś ręki niewdzięcznéj, kto wié, możecie się gdzie niespodzianie spotkać za lat kilka! A! a! śmiech mnie porywa na tę myśl — Biédny ten mąż, a takie poczciwie głupie człowieczysko, że mu się zdaje, iż z niéj zrobi żywą cnotę. Marzy mu się reabilitacja à la Marion Delorme.
Jeszcze słówko — Kara śpiéwa jak anioł, głos ma cudowny, czysty i tak mówiący, że cię do głębi porusza.
Wszystko się w niéj razem porozwijało nawet głowa! Adio. —



Nadeszła jesień, zawsze smutna i żółta i dżdżysta i ubrana w te nieznośne szare płachty chmur, za któremi niebios nie widać.
Stanisław odzyskiwał siły powolnie, August je tracił, ten człowiek przywykły do oszczędzania się, do pilności i troskliwości nad sobą, w piérwszém strapieniu i pracy — upadł na duchu i ciele. Zestarzał w oka mgnieniu. Na twarzy Stanisława zakwitało znowu życie, zdrowie, a choć humor nie zmieniał się jeszcze, cóż dziwnego? August i humor i siły i zdrowie stracił — Na ówczas przyszła kolej na Stasia pielęgnować wuja i troskać się o niego — Dopełnił téż przynajmniéj ten raz obowiązku jak był powinien — Nie rozdzielali się już i razem prawie ciągle na wsi, u siebie, mało w świat się puszczając i towarzystwa, siedzieli.
Rozmowa, przechadzka, kwiaty i ogród, które oba polubili, polowanie, xiążki, zajmowały im długie jednak i tęskne dnie. Cień Matyldy zdawał się i tu ich ścigać, oba za nią tęsknili, ale żaden nieodważył się przemówić i nosząc ten ciężar na sercach, nie podzielony, niewyjawiony, czuli go podwójnie. Stanisław pisał kilka listów do Matyldy, pisał je i August, adresując do miejsca pobytu familij — Pewni byli że listy te dojść ją musiały, ale czemuż ani słówka nie odpowiedziała, nie dała nawet znać o sobie? Stanisław lękał się o zdrowie jéj, wątłe przedtém, téraz stratą dziécięcia i strapieniami domowémi naruszone? kto wié? może zachorowała gdzie w drodze? może bez piéniędzy, usługi, pomocy, leżała sama jedna wśród obcych?
I gdzie? nie można było zgadnąć — niepodobna szukać. —
W takich myślach upłynęła im jesień przerywana polowaniem, które ich znowu mimowolnie zbliżyło do kilku sąsiadów, ciekawe oczy zwracających na biédnego Stanisława, będącego celem najdziwniéjszych plotek i domysłów, o którym chodziły wieści, co go zbrodniarzem prawie czyniły. Domyślając się czego niewiedziano dokładnie, stworzono historją pobytu w Warszawie, romantycznie przesadzoną, któréj słuchając, włosy wstawały na głowie. A o biédnéj Matyldzie! i o niéj także nie lepiéj mówiono, bo nikt wyjazdu jéj z domu nie pojął, i po prostu nie chciał sobie wytłumaczyć, czém ón był.
August, jak Stanisław odżyć już na nowo nie mógł, raz posunąwszy się te kilka kroków, co go od starości dzieliły, pozostał z szronem na głowie i smutkiem na twarzy.
Padały liście żółte, a reszta odzianych jeszcze lasów, stroiła się w czerwone, cytrynowe, i zielonawe sukienki, posępna tylko sosna czerniała w borze niezmieniona — Był wieczór ale łagodny, słońce zachodziło za lasy i wzgórza czerwone jak rubin w pierścieniu Bożym — Cisza dokoła, tylko starsze drzewa szumiały głucho coś mówiąc do siebie o dawnych latach ziemi — Stanisław z Augustem siedzieli na ganku przed domem i wpatrując się w dziwnie strojny obraz jesieni, milczeli, myśleli — August o swojéj starości, Stanisław o smutku, o samotności co go otaczała.
Długa ulica wysadzona topolami balsamicznémi wiodła do dworu, a na niéj od dawna uważali już oni coś czerniejącego zdaleka i przybliżającego się powoli — U mostka i krynicy, zastanowił się powóz, coś biało mignęło i znowu jechał do dworu.
— Ktoś jedzie — odezwał się cicho August.
— Zdaje się że ktoś jedzie — dodał Staś.
— Do nas —
— A gdzieżby jechał ulicą —
— Nie mogę poznać po ciemku kto to taki?
— Ani ja, pewnie ktoś z myśliwych —
— Możemy jutro jechać z chartami?
— Zapewne — cóżby nam przeszkodziło, to przynajmniéj jaka taka rozrywka, można kark skręcić!
— Nie widzę ani konieczności ani potrzeby —
— Ale gdyby się to stało, nie widzę w tém złego.
— Stasiu, twoje życie ledwie się poczyna jeszcze, tyś młody godziż się tak mówić?
— Powiédz mi wuju czegobym mógł życzyć i co mogę nowego sprobować?
— Sprobować? pracy i cierpliwości.
— Dwóch rzeczy, do których nie zdaję się stworzonym.
— Myślisz? Są to dwie rzeczy których się nabywa; a nigdy gotowych nie znajduje — ani zamiłowania pracy, bez pewnego nowicjatu, ani cierpliwości, bez walki otrzymać nie można.
Powóz tymczasem zbliżał się, i stanął zdaleka niedojechawszy do bramy.
— Uważasz, stanęli i stoją w miéjscu.
— Może im się co zepsuło, trzebaby posłać kogo?
Ale nim zawołali ludzi, powóz powolnie znowu zbliżać się zaczął.
— Coś zupełnie nieznajomego?
— Nierozumiém.
Otwarto wrota, wtoczył się w dziedziniec.
— Kobiéta! zakrzyczał Stanisław, zbiegając z ganku — Kobiéta — to może Matylda.
August porwał się także, ale nieruchomy został w miéjscu. A powóz postępował dziwnie powoli, jak karawan umarłych — noga za nogą. Staś w pół drogi, czekał z sercem bijącém; mrok wieczorny niedawał mu rozeznać twarzy przybywającéj.
To była kobiéta jednakże — wsunięta w głąb’ powozu, z głową spuszczoną, z rękoma na piérsiach ściśniętemi, jechała powoli, patrzała, płakała — To była Matylda.
Stanisław więcéj ją odgadnął niż poznał, i skoczył ku niéj, August poruszył się także, pobiegł jak mógł, obstąpili powóz.
— A! zlitowałaś się nareście nade mną!
I upadł przed nią na kolana.
— I nad sobą, zawołała płacząc kobiéta. O! mój Boże — com wyciérpiała przez ten czas, a co dawniéj —
— Zaklinam cię, nie wspominajmy o tém, jam winien, srogom zawinił przed tobą, ale kobiéta i żona przebaczysz mi, przebaczysz. Jam także wiele ciérpiał, spójrz na mnie, a dojrzysz może śladów, jakie na mnie zgryzota i choroba zostawity — Spójrz na Augusta i ón dzieląc ze mną te ciężkie chwile próby, do niepoznania się zmienił. O! Matyldo godziłoż się tak karać?
— Nie wymawiajmy sobie wzajemnie — nie wymawiajmy nic Stasiu — Jesteśmy razem, zapomnijmy o wszystkiém. To mówiąc, spójrzała na okno pokoju dziécięcia i rozpłakała się tuląc twarz na ramieniu Stanisława.
— A! wszystko wróciło, rzekła, tylko aniołek mój nie wróci! Nigdy, nigdy — O! nie prowadź mnie do domu, ja bym widoku tego wytrzymać nie mogła, chodźmy gdzieindziéj.
I żywo skierowała się ku officynom. Staś i August poszli za nią. We łzach i wzajemnych opowiadaniach, upłynął im wieczór tak niespodzianie przybyciem Matyldy rozjaśniony.
Ale jak była zmieniona! schudła, wybladła z wyrazem może na wieki nie startym, boleści głębokiéj na twarzy, pięknéj jeszcze, ale z któréj już spłynęły ze łzami świéżość i uśmiéch.
Matylda po wyjeździe z domu, sama niewiedząc co począć z sobą, postanowiła udać się do krewnych swoich za granicą — pojechała do Warszawy gdzie starania o pasport zatrzymały ją czas jakiś. Tu mimowolnie dowiedziała się o życiu, jakie prowadził Stanisław, o historyi Karoliny — ze łzami wybrała się w dalszą podróż, ku rodzinnéj stronie, choć serce odwoływało ją nazad — Ciężka to była, saméj jednéj i choréj kobiécie droga, w kraju po większéj części nieznanym. Dopiéro od granicy, uczucie wrodzone przywiązania do rodziny, osłodziło jéj ciérpienie — Ale jakiż był zawód, jaka nowa rozpacz, gdy nikogo już znajomego dawniéj ze swoich nie znalazła. Jakby nieszczęsném dla niéj przeznaczeniem, dla jednych pootwiérały się groby, drudzy odjechali daleko — Nikt jéj nie przyjął, nie powitał, modliła się w kościołku, gdzie piérwszą przyjęła kommunją, zapłakała na świéżo usypanych mogiłach i niewiedziała co począć daléj z sobą. Nadeszły listy Augusta w czasie choroby Stasia pisane, potém Stanisława samego i wuja, usilnie błagające o powrót. Matylda kochała go jeszcze, wspomnienie straconego dziecka tylko, zapiérało jéj wrota kraju, ale je nareście przemogła. Listy Stasia były tak rozpaczliwie smutne, tak błagające; Augusta tak silnie dowodzące potrzeby powrotu do kraju — Tam jéj nic już nie wiązało, tu jeszcze serce ciągnęło — pojechała. Ale w podróży ile znowu łez, ile wahania się, na widok tych miejsc dawniéj tak szczęśliwych, potém świadków takich ciérpień dotkliwych — zabrakło jéj prawie siły — I im bardziéj zbliżała się, tém jechała powolniéj, bo odwagi nie miała, wrócić do grobu dziecka, do miejsca gdzie jeszcze tak żywo stratę swą czuć musiała.
Kilka razy wracać chciała, u samych wrót dziedzińca stanął powóz, bo oddechu jéj zabrakło.
Cały wieczór na łzach prawie upłynął i na wspomnieniach dziécięcia. Sercu matki przytomny był jeszcze zgon aniołka, którego rączki czuła na szyi swojéj, pocałunek luby na ustach, którego szczebiotanie słyszała we dnie, i we śnie u uszu swoich te wszystkie dziecinne wyrazy ulubionego, wszystkie jego pieszczoty serdeczne, wszystkie piosenki, plotły się cierniem około jéj serca. A dziecka tego nie było już, nie było na wieki dla niéj.
Ten tylko uczuje boleść ciężką Matyldy, kto kiedy doznał podobnéj — Świat nie ma nagrody na takie straty, a czas nawet zapomniéć ich nie daje. Ten nierozkwitły kwiat, boli sercu gorzéj, niż nie jeden towarzysz życia, z którym dłużéj i serdeczniéj byliśmy związani — A! bo utrata dziecka wyrywa z sobą tyle nadziei razem i tyle rzeczywistego szczęścia!
Nazajutrz odważyła się dopiéro Matylda wejść do domu, którego próg przestąpiła płacząc, pobiegła do pokoju dziecka, objęła kolebkę jeszcze tam stojącą, uklękła i modliła się.
Stanisław blady jak ściana, milcząc stał obok niéj, nikt słowa nie śmiał przemówić, nikt pocieszać! Jestże na to pociecha?
— Anioł mój w niebie, zawołała wstając, a ja tam nigdy może nie będę i nie zobaczę go nigdy!
Wyprowadzili ją powoli, otwarto drzwi pokoju, któren z rozkazu Stasia pozostał jakim był, kiedy go porzuciła. Taż suknia leżała dotąd na krześle, zeschłe kwiaty na kominie stały, i gęstszy tylko pył pokrył nietykane sprzęty.
— Patrz, rzekł Stanisław — nie straciłem nigdy nadziei twego powrotu — nie chciałem dozwolić poruszyć nic z miejsca — klucz był przy mnie — nikt tu prócz mnie nie wchodził.
— Zapomnijmy cośmy wyciérpieli Matyldo, i daruj mi winy moje, bom je opłakał, bo ich żałuję.
— O! wszystko i wszystko!
— Niech wrócą nasze lata szczęśliwsze —
— A! ale mój anioł już nie wróci!
— Masz go w niebiosach, tam modli się za nas, tam on może wyprosił nam tę chwilę i otwiérającą się przyszłość.




EPILOG.




JAKA to szkoda, że pan nie powiedziałeś taki w kilku słówkach na końcu, że — umarli — zawoła zapewne dokończywszy (jeśli dokończy) czytelnik. Bylibyśmy przynajmniéj pewni, że znowu w cztérech jakich tomach nie zmartwychwstaną, na nasze strapienie!
— O! bądźcie nareście spokojni — jak gdyby umarli — Ostatnie to już obrazy, przesunęły się przez szkło latarni, które leży potłuczone u nóg moich, ostatnie wierzcie mi — i więcéj ich nie będzie.
Muszę się wam trochę wyspowiadać — co mnie skłoniło do przesunienia przed oczyma waszémi, jeszcze tych kilku różnobarwnych szkiełek.
Domyślicie się zapewne do razu —
Zdało mi się że piérwsza część latarni, zbyt wyłącznie pewne klassy, jeden stan tylko może wystawiała, i chciałem, zarys obyczajowy naszéj epoki, o ile możności dopełnić. Osądzicie sami, jak mi się to udało, dla mnie pozostało to jeszcze nie tak całém nie tak zupełném, jak chciałem, ale na to już poradzić nie potrafię.
Niektórych klass spółeczeństwa, dla wielorakich względów, dotknąć niepodobna, drugich nie dość znam, abym je malował, inne może i wejrzenia nie są warte. Wiém to i czuję najpiérwszy, jak niepełny, jak ułamkowy jest rys, który wam daję; ale kto wié, czy pełniéjszym być mógł. Doskonalszym? mógł być i powinien był być niezawodnie.
Powtarzam jeszcze, com piérwszą część kończąc powiedział; nie wziąłem pióra do ręki, aby czernić, ale aby malować, nie wiodła mnie namiętność żadna i z tego względu czyste mam sumienie. Osobistości tu nie znajdziesz bo niéma, i być nie może, znajdą się zapewne podobieństwa, ale to nieuniknione w malowanym i pisanym obrazie.
Nie raz mi na myśl przychodziło pisząc czy też się znajdzie aby jeden człowiek, coby mnie poprawą swoją moralną pocieszył! Mój Boże! to by było dla mnie najwyższe szczęście, największa rozkosz. Z jednéj mianowicie wady, podnieść by się nam koniecznie potrzeba, z próżniactwa, z niestałości. Wielekroć o tém wspomniałem w Latarni, ale wątpię, aby kazanie powieściopisarza skutek miéć mogło jaki.
Powieść bowiem, zwykliśmy uważać, jako rzecz zupełnie bez konsekwencij, jako bawidełko; gdy dziś stała się ona podwójnie ważną: mogąc być i dziełem sztuki i objawieniem myśli najgłębszéj.
W powieści, jak ją nasz wiek pojął i stworzył, zbiega się wszystko co zajmuje człowieka, powieść, powiedzieliśmy w studjach, to jedyna może epopeja XIX wieku, jedyny utwór, który będzie nas cechować w dziejach literatury. Powieść ani jest dziś bawidełkiem, ani utworem na chwilę teraźniéjszą pisanym. W niéj odbijają się obyczaje, duch wieku, fizjognomja jego, w niéj częstokroć najżywotniéjsze zagadnienia, sposobem dla wszystkich przystępnym się rozwiązują. Powieść wsiąknęła w siebie dramat, historją, filozofją, moralność, przyswoiła sobie wszystkie formy i rozszérzyła swe ramy, na objęcie całego świata. Taką może być powieść, taką jest, ale nie nasza, (to się samo rozumié). Niémamy tak rozległych pretensij — ograniczyliśmy się obrazami, a malując niektóre społeczeństwa naszego klassy, mieliśmy tylko na pamięci, wierność rysów. Daj Boże, aby nas nie posądzono, o przesadę, tam gdzie natura wskazywała, wzór, któren malarz osłabił odtwarzając jeszcze — Lecz w naturze nie tak może rażą niektóre rysy, jak w utworze. Dla tego się właśnie lękamy, dla tego po kilka kroć tłumaczym, usilnie prosząc aby nas nieposądzano, ani o dobrowolną złośliwą przesadę, ani o namiętność. Od obojga dalecy jesteśmy. Chcemy prawdy i kochamy ją — a jeśli poszukując jéj, omyliliśmy się, źle widzieli, krzywo postrzegli, odtworzyli niewiernie — jest to rzecz zbyt ludzka, żeby nam jéj niémiano przebaczyć.

KONIEC.




  1. Patrz Pamiętniki Benvenuto Cellini.
  2. Chcę mówić uczucia.
  3. — A kości, rzekł z cicha Marszałek do Wincentego, kości zbierz dla psów podwórzowych.
  4. Mógłbym zacytować, ale boję się obrazić.
  5. S. Augustinus. De civitate Dei Lib. XII. C. XIII.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.