>>> Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Miłkowski
Tytuł Lech-Czech-Rus
Podtytuł Powieść historyczno-spółczesna
Wydawca N. Kamieński i Spł.
Data wyd. 1878
Druk H. Schmaedicki
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


LECH-CZECH-RUS.
Powieść historyczno-spółczesna.
napisał
Zygmunt Miłkowski.
(T. T. Jeż.)
POZNAŃ.
W Komisie Księgarni N. Kamieńskiego i Spł.
1878.

Czcionkami H. Schmaedickiego w Poznaniu.





Napisawszy tytuł i wziąwszy pióro do ręki w celu opowiadania wypadków powieściowych, poczułem nagle coś nakształt zgryzoty sumienia. Nie mógłem sobie zrazu wytłumaczyć, zkądby zgryzota owa pochodzić miała. Pomyślawszy jednak, domyśliłem się powodu. Tkwi on całkowicie w tytule, który zawiera w sobie zarazem, i anachronizm i dwójznaczność. Lech, Czech, Rus — są to postacie, odnoszące się do przysłoniętéj mgłą legendową przeszłości-przeszłości odległéj, bardzo odległéj, z któréj doszły do nas same jeno dźwięki chaotyczne, dostępne zaledwie takiéj wyobraźni potężnéj, jaką obdarzonym był nieśmiertelny twórca Lilii Wenedy, Balladyny i Króla Ducha; tytuł zaś opiewa, że owi Lech-Czech-Rus, przedstawiciele epoki przedhistorycznéj, wystąpić mają na polu historyi spółczesnéj. Niejeden przeto z czytelników zapyta: godziż się tak dowolnie brać dziejowe osobistości i przedstawiać je w czasie, z takiém widoczném chronologii pogwałceniem? Na zapytanie to odpowiadam tak: — Osobistości te przedstawiają ideę dziejową, która się wyraziła za pomocą legendy. Idea owa, będąca nie czém inném, jak ekspresyą filozofii historycznéj nie zaginęła, pomimo że nad nią dziesiątki wieków przemknęły, owszem, żyje — żyje tą potężną, racyą bytu, która do bytu powołała trzy jednoszczepowe narody, związane w chwili narodzin swoich troistością braterską. Z braci rodzonych — powiada podanie poetyczne — powstały bratnie narody. Wypadki późniejsze rozerwały je, rozdarły, pokawałkowały, ze szkodą jak największą i z krzywdą swoją tak ich wszystkich razem, jak każdego z osobna. Tu nastręcza się pytanie: czy zadaniem dziejowém jest krzywdzić narody? Filozofia historyczna odpowiada na to pytanie przecząco. Nie — narody nie są na to, ażeby je dzieje krzywdziły: nie! Idea braterstwa jest ideą niespożytą. Nie połknęły jéj apetyty moskiewskie i niemieckie. Żyje ona i przebywa śród nas, nie jako upiór, ale jako testament polityczny, jako przestroga, któréj doniosłość olbrzymia rzuca się w oczy każdemu, czyjego wzroku nie zaćmiewają doktryny, noszące na sobie stępel petersburski, berliński, wiedeński, a mające na celu trzy narody we wieczném utrzymywać rozdwojeniu i rozdzieleniu. Tytuł przeto, który powieści niniejszéj dałem, wyobraża ideę i jako taki nie jest w chwili obecnéj anachronizmem.

1.

Zaczynam tedy powieść.
Rzecz dzieje się w Petersburgu.
Uprzedzam czytelnika, że Petersburg nie jest teatrem, na którym się rozwijać mają wypadki pomienione; jest atoli względem takowych punktem wychodnim. W stolicy takiego państwa olbrzymiego tkwi niejeden punkt wychodni. Ogniska takie to mają do siebie, że zaczątki ruchów rozchodzą się z nich w strony dalekie. Petersburg sięga do Indyów, do Chin, na drugą półkulę; cóż przeto dziwnego że w nim zawięzują się zdarzenia, mające się rozsnuć w opowiadaniu, odnoszącém się do idei przez Petersburg zawzięcie głuszonéj?
Owóż rzecz dzieje się w Petersburgu, w salonie, którego opis szczegółowy zająłby nam miejsca bardzo dużo. A, bo też to był salon jeden z najpierwszych w stolicy, zapełniony przepychem niewysłowionym, ubrany z gustem, któremu krytyk najsurowszy nicby do zarzucenia nie znalazł. Przepych bez zbytku jest to sztuka nie każdemu dostępna. Nie dostępna jest ona szczególnie téj arystokracji pieniężnéj, któréj chodzi przedewszystkiem o wykazanie bogactw, a która od jednego rzutu oka poznać się daje w salonach swoich, jaśniejących i złocących się, znamionujących świątynię, w któréj hołdy cielec odbiera. Tam wszystko na effekt. W salonie zaś, o którym mowa, effektowność kryła się po za harmonią doskonałą, jaka panowała w doborze i rozkładzie sprzętów i ozdób. Ani za małe, ani za duże — rzecz każda na właściwém znajdowała się miejscu i sprawiała to, że tam każdy czuł się niby u siebie, otoczony wygodą i wdziękiem. Ozdobę atoli największą, w chwili w któréj do salonu tego czytelnika wprowadzamy, stanowiła kobieta rzadkiéj piękności.
Uroki, jakie ją otaczały z dołu do góry, opisać się nie dadzą spokojnie. Słuszna i majestatyczna, poważna i polotna — zdawała się naumyślnie być stworzona na mieszkankę tego przybytku rozkosznego, który ożywiała obecnością swoją, pomimo że spoczywała nieruchomie przed kominkiem, na którym jasnym płomieniem gorzał ogień. Płomień strzelał do góry, ona fijołkowém okiem wpatrzona weń była. Nie płomień atoli zajmował ją. Myśl jéj błądziła gdzieś indziéj, co się pokazywało na gładkiém jéj płowemi włosami przyozdobioném czole, po którém przesunęła niekiedy chmurka niby, i na ustach koralowych, przez które od czasu do czasu półuśmiech się przewijał, odsłaniając szeregi zębów perłowych. Te chmurki i te półuśmiechy dziwnie jéj wdzięku dodawały, nie ujmując onego wówczas nawet, kiedy oczy jéj zmieniały nagle wyraz i stawały się straszne jakieś. Zdarzało to się rzadko i odbywało przelotnie. W chwili jednéj łagodna słodycz spojrzenia ustępowała, kryła się gdzieś w głębi, a miejsce jéj zajmowała dzikość tygrysia. Przechodziło to jednak wnet — trwało nie dłużéj jak mgnienie źrenicy. Następował uśmiech, który, złośliwy przy narodzinach swoich, konając rozpływał się w pogodzie anielskiéj.
Kobieta siedziała przy kominku w postawie półleżącéj. Postać jéj drapowała odzież jedwabna barwy popielatéj, uwydatniająca zarysy kibici i zaokrąglenia biustu. Wytok szyi alabastrowéj i pełnia ramion obnażonych przywodziły na myśl marmury karraryjskie, przeistaczające się w posągi niewiast pod dłutem mistrzów najznakomitszych. Z pod sukni wyglądały nóżki toczone — z nich jedna opierała się o bronzową balustradę kominka, druga zaś poruszała się zwolna, jakby wybijała takt myślom po głowie się snującym. Ręce jéj, białe i zgrabne rzucone od niechcenia, spoczywały na fałdach odzienia.
Siedziała swobodnie, spokojnie, nie okazując po sobie nic takiego, z czego by się odgadnąć dał powód, dla którego samotnie w salonie pozostawała. Czy odpoczywała? czy na kogo oczekiwała? czy też może dogadzała kaprysowi osamotnienia?
Kobieta taka, w stolicy takiéj, samotna; miało to minę nadzwyczajności fenomenalnéj. Petersburg słynie z umiejętności spożytkowywania wdzięków niewieścich, służących za przedmiot obławy ustawicznéj a niezmordowanéj ze strony licznych próżniaków. Obecność rycerzy wszech broni nadaje obławie w stolicy Wszechrosyi ton. Odbywa się ona przy dźwięku ostróg i szczęku pałaszy, przy połyskiwaniu barw i świateł, bijących od chełmów, kasków, mundurów, epoletów, akselbantów i orderów. Obrońce ojczyzny państwowéj nie dają pięknościom spokoju ni wytchnienia, szczególnie zaś nie zostawiają ich nigdy w osamotnieniu. To też, osamotnienie pięknéj kobiety w salonie, w godzinie w któréj ulice wrą ruchem wizyt, wydawało się dziwném.
Osamotnienie to trwało wcale długo. Na zegarze, przyozdobionym w odlewy bronzowe, który stał na kominku pomiędzy dwiema urnami, skazówki przesunęły się o godzinę całą. Kobieta nie ruszała się, nie okazywała niecierpliwości najmniejszéj, na zégar ani spoglądała. Patrzała na ogień i zdawało się, jakby się lubowała w osamotnieniu, które pozwalało jéj dumać swobodnie.
O czem ona dumać mogła? O tryumfach, o zwycięztwach, o hołdach odbieranych? Można by się domyślać, że nie inną była dumań jéj osnowa, gdyby nie owe, od czasu do czasu przelatujące w jéj oczach błyskawice, znamionujące że piękna kobieta nie marzy, a myśli, kombinuje, zestawia przyczyny ze skutkami i analizuje te ostatnie.
Tok jéj dumań przerwało wejście mężczyzny. Wejście odbyło się tak cicho, iż lot muchy więcéjby narobił hałasu. Mężczyzna miał na sobie mundur, akselbanty, epolety i ostrogi — nic atoli nie dźwiękło, ani brzękło — przesunął się po miękim kobiercu podłogi i zatrzymał się obok kobiety, spoglądając na nią uprzejmie. Ta głowę podniosła, przybyszowi w oczy z uśmiechem spojrzała i skinieniem ręki miejsce mu obok siebie wskazała.
Usiadł.
— Księżno — przemówił — gniewasz się na mnie?..
Kobieta odpowiedziała na słowa te spojrzeniem, malującém zdziwienie i przeczenie.
— Spóźniłem się... kazałam ci na siebie czekać długo...
— Mnie czekanie nigdy nie gniewa... owszem, lubię to... odrzekła piękna.
— Nie miałaś chyba nigdy rendez vous miłosnych... — odezwał się gość półżartem.
Lekkie ramion ruszenie było na tę insynuacyą odpowiedzią. Odpowiedź zaś ustna zabrzmiała tak:
— Miałam cię jednak za bardziéj akuratnego, generale...
— Byłbym się stawił na minutę, na sekundę, gdyby nie najjaśniejszy pan który zatrzymywał mnie, jakby umyślnie w tym celu, ażeby cię do niecierpliwości przyprowadzić...
— O... odparła księżna lekkim na wspomnienie najjaśniejszego pana uśmiechem — ja niecierpliwić się zwyczaju nie mam — i zapytała: Cóż wielkość jego?...
— Zadowolnionym jest z ciebie ogromnie, nadzwyczajnie... nazywa cię kobietą-ministrem... powtarzał mi to kilka razy, powiadając, że nie masz jak kobiety do badania tajemnic gabinetowych...
Piękna księżna uśmiechnęła się znów.
— I — ciągnął generał daléj — pragnąłby, ażebyś z drogi téj, na któréj tyle nazbierałaś laurów, nie schodziła...
— Ależ droga ta męczy mnie już, nudzi... — podchwyciła księżna.
— Czyż nie przedstawia ona zajęcia?.. zapytał generał.
— Zajęcia?... a! generale... — zawołała z uniesieniem niejakiém. Mieć ustawicznie do czynienia z mężami stanu, dźwigającymi na barkach brzemiona lat i oddychającemi aptecznemi preparatami, a dającymi się brać, jak muchy na lep!... Cóż to za zajęcie?... Zajęcie takie, to rozpacz!... Nieraz, wyciągając tajemnice ekscelencyom niemieckim, włoskim, francuzkim, angielskim, myślałam sobie w duchu, żem nie kobieta, ale pigułka, ulepek, syropek... kompozycya chiny i żelaza, zaprawna ekstraktem z trzciny cukrowéj, przeznaczona na orzeźwianie istot na drzemkę nieczystą wskazanych... Wyobraźże sobie, generale, taką jak ja kobietę, przedstawiającą się saméj sobie pod postacią taką obrzydliwą!... Nie rozpacz-że to?... Nie, jeżeli dla mnie nie znajdziecie zajęcia innego, to gotowam wynaleźć sobie zajęcie sama...
— Księżno... — zaczął generał, rękę prawą podnosząc.
— Gotowam — ciągnęła, mówić mu nie dając — rzucić się w romanse i zamiast wyciągać tajemnice gabinetowe od sędziwych mężów stanu, odciągać kochanków gwiazdom salonowym... To już zabawniejsze... Umknąć któréj z dam wielkiego świata zakochanego w niéj po uszy podporucznika gwardyi przedstawia się mi, jako zajęcie bez porównania bardziéj zajmujące, aniżeli do wynurzań przyprowadzać hrabiego Andrassyego, księcia des Cazes albo lorda Beaconsfield...
— Księżno!... na Boga!... herezya!... zawołał generał na pół seryo.
— Otwartą jestem... — odparła. Otwartości nauczyłam się od księcia Bismarcka i od generała Ignatiewa... Otwarcie więc oświadczam: buntuję się przeciwko najjaśniejszemu panu i dymissyą biorę, jeżeli nie macie dla mnie zajęcia innego...
— Mamy!... podchwycił generał.
— A?... odezwała się księżna — ciekawam?...
— Dla onego téż zajęcia spóźniłem się na rendez-vous... Czerpać musiałem informacye dodatkowe i czynić przedstawienia samemu najjaśniejszemu panu, chodzi tu bowiem o rzecz niezmiernie ważną, zahaczającą się o przeszłość i o przyszłość...
— Rzecz ważna nie zawsze zajmującą bywa... — zauważyła na pół od niechcenia.
— To zależy.. Pozwól, że ci ją wyłożę...
— Wykładaj... — odparła księżna, poprawiając się na siedzeniu i przesuwając sobie dłoń po czole, jakby w celu odpędzenia ztamtąd myśli, które by jéj przeszkadzać mogły słuchać uważnie.
Generał poprawił się także i odchrząknął, rozgładził palcami blond wąsy, które zdobiły wyraziste a młode jeszcze oblicze jego i zaczął.
Nie potrzebuję dodawać, że językiem, w którym pomiędzy tém dwojgiem ludzi rozmowa się toczyła, był język francuzki. Księżna mówiła nim płynnie, gładko i bez najmniejszego, zdradzającego pochodzenie jéj akcentu; generał mówił także płynnie i gładko, w akcencie jednak kiedy niekiedy zarywał z niemiecka. Czuć się to dawało bardzo słabo i rzadko, nie umiał atoli powstrzymać się od tego, ażeby od czasu do czasu nie wymówić v napół jak f, albo p jak b, że jak sze i t. p.; e też, tak rozmaite w mowie Francuzów, brzmiało w ustach jego nie po francuzku. Wprawne ucho z łatwością poznać w nim mogło Niemca. Zaczął tedy tak:
— Pierwéj, nim do wykładu przystąpię, zadać ci muszę, księżno, zapytanie... Czy nie miałabyś wstrętu ze sfer wysokich, w których krążyłaś dotychczas jako jedna z najpiękniejszych ich ozdób, przejść do niższych?...
— Bynajmniéj... — odrzekła zapytana. Oddawna pokutuje we mnie myśl odkrywania światów nowych... Mam w sobie coś powinowatego z Idą Pfeiffer i chętnie bym się do światów nieznanych puściła, gdyby nie... — tu się zająknęła i dokończyła — książę...
Przy wyrazie ostatnim lekki na pół ironiczny uśmiech przesunął się po wąsach generała.
— Tém ci lepiej... — rzekł. To mi daje nadzieję, że zajęcie, które ci zaproponuję, nie będzie dla ciebie interesu pozbawioném... Chodzi, jak powiadam, o rzecz niezmiernie ważną, a czynność potrójną, mającą na celu starganie węzła, który natura zawiązała...
— Jakiegoś gordyjskiego... — wtrąciła księżna.
— Silniejszego aniżeli gordyjski, a to dla tego, że napozór nie istnieje a jednak istnieje... nie ma go i jest...
— Zagadka jakaś... — bąknęła piękna kobieta.
— W rzeczy saméj zagadka... zagadka bytowa, ciężąca na nas nakształt zmory... Niech jeno zagadkę tę rozwiążą ci, którzy służą za materyał surowy do węzła onego, a wówczas my... przepadamy z kretesem...
— Mów-że nareszcie, o co chodzi... — podchwyciła księżna w wysokim stopniu zaciekawiona.
— Krótko a wyraźnie mówiąc, chodzi o wyprowadzenie na bezdroża trzech młodych ludzi...
— A a?... — przeciągle, z akcentem indygnacyi w głosie odezwała się piękna pani. O to tylko?... Toć w tym celu zgłosić się mogliście do kogo innego, nie do mnie...
— Racz-że mnie, księżno, wysłuchać do końca... Ci młodzi ludzie, są to nie pierwsi lepsi, a trzy w zarodku potęgi, z któremi się liczyć należy, potęgi, uzbrojone ideą, zagrażającą nam zniszczeniem doszczętném, i opuklerzone cnotą, do przełamania sposobami zwyczajnemi absolutnie niemożliwą... Nic łatwiejszego, jak pozbyć się każdego z nich trybem dawniejszym, to jest, uwięzić, zamknąć i, albo sądzić i zasłać w lody syberyjskie, albo téż zamordować w więzieniu... To atoli, co się tak łatwem wydaje, jest w istocie błędem kolosalnym, jest bowiem sianiem własnoręczném tych ziarn, które nam grunt pod nogami zanieczyszczają... Z więzień wychodzą prądy wywrotne; z Syberyi wioną ciągi burzliwe; z grobów przemawiają głosy niebezpieczne... Niczegośmy nie zapomnieli i nauczyliśmy się wiele w szkole doświadczenia... nauczyliśmy się mianowicie tego, ze najodpowiedniejszy na pozbycie się nieprzyjaciela środek polega nie na czem inném, jeno na przyprowadzeniu go do samobójstwa... A którędy — zwrócił się do księżny z akcentem zapytania — ku samobójstwu się idzie, jeżeli nie przez bezdroża?... Na bezdrożach zabijają się osobistości pojedyńcze, przez te zaś narody... Tu, księżno, właśnie o narody chodzi, o trzy narody, które trzymamy w garści, które dusimy dłonią żelazną jedne od dwóch wieków, drugie od lat sto, i udusić ich nie możemy, które, zamarłe dziś, odradzają się nazajutrz, jak feniksy z popiołów, manifestując odrodzenie swoje takiemi osobistościami, jak ci trzéj młodzi ludzie, których pragnąłbym, ażebyś w opiekę swoję wzięła...
Księżna, poważnie jakoś zamyślona, trzymała wzrok na słaniającym się w kominku płomieniu i słuchała z uwagą wielką generała, rozwijającego szeroko myśl, zawartą w przemówieniu powyższém.

2.

Państwa są to wytwory sztuczne; narody są kreacyami naturalnemi. Byt pierwszych zależy od drugich a warunek onego najgłówniejszy polega na doskonałéj harmonii pomiędzy formą a treścią — pomiędzy państwem a narodem, albo narodami, w skład takowego wchodzącemi. Dowieść tego można przez porównanie, Szwajcaryi, naprzykład z Turcyą. O ileż pierwsza słabszą jest od drugiéj! o ile jednak, we względzie bytu swego, spokojniejszą jest aniżeli mocarstwo, w obec którego drżały narody! Pochodzi to ztąd, że potęga państwowa jest rzeczą bardzo względną — trwa czas jakiś — krócéj dłużéj — i przemija, pozostawiając jeno po sobie wspomnienie na kartach historyi, narody zaś przeobrażają się, ale nie przemijają, zmieniają formy, jak człowiek pojedyńczy zmienia suknie, gdy się zestarzeją, i pozostają nietylko w historyi, ale na gruncie w tych gniazdach, w których się narodziły, wychowały i wzrosły, jedne szczęśliwe i spokojne, drugie w ujarzmieniu oczekujące lepszéj doli i zarabiające na takową za pomocą kreciego podkopywania gruntu pod budowlą państwową. Tak podkopywanym był grunt pod budowlą turecką.
To samo co o Turcyi powiedzieć się da o Rosyi. Różnica pomiędzy dwoma temi państwami, co się fundamentów tyczy, nie zachodzi żadna. Jak pierwsza tak druga drży o byt swój, zagrożony w podwalinach; jak pierwszéj tak drugiéj troska najważniejsza odnosi się do wulkanów, przebywających pod jéj stopami. I inaczéj być nie może, tam gdzie nie masz harmonii, pomiędzy państwem a narodami. Tych ostatnich zadowolnić nie sposób, gdy gwałt tkwi w wychodnim wzajemnych stosunkach punkcie; ponieważ zaś zadowolnić nie sposób, więc pozostaje jedno tylko: przemocą lub podstępem zgubić, o śmierć przyprawić, za pomocą pogrążenia w zgniliznie zepsucia, za pomocą wprowadzenia na drogi błędne. Ciężka to dla państwa praca, konieczna jednak.
W zakresie pracy téj rzeczą jedną z najważniejszych jest auskultacya ustawiczna, odnosząca się do stanu zdrowia ujarzmionego narodu. Auskultacya ta w Rosyi odbywała się dawniéj, odbywa się i obecnie. Do tego, w państwowym rosyskiéj imperii mechanizmie osobna jest urządzona maszynerya, zaopatrzona w oczy przenikliwe, w uszy czułe i w węch delikatny. Ogniskuje się ona w stolicy państwa, kędy biuro osobne, mające na czele swojém zawsze generała i odnosząc się bezpośrednio do cesarza, koncentruje informacye, skazówki, raporty, ściąganie z okolic najdalszych, nawet z takich, które leżą po za granicami olbrzymiéj monarchii. Stanowi to materyał surowy, z takowego wyciąga się ekstrakt o każdéj prowincyi osobno, ekstrakt, wedle którego klassyfikują się, w odniesieniu do państwa prowincye, w odniesieniu do prowincyi osobistości pojedyńcze, a to stósownie do tego, co w języku officyalnym nazywa błahonadieżjem. Błahonadieżje ma stopnie różne starannie cieniowane, zaczynając od dodatniego, a kończąc na ujemnym. Jak prowincye w państwie, tak osobistości w prowincyach znaczą się za pomocą ułamków, w których licznik zawsze jest jednaki, mianownik zaś zmienia się od jednostki stopniowo do liczby nieoznaczonej. Wypadkowa z dzielenia licznika na mianownik determinuje stopień błahonadieżja. Najbłahonadieżniejszym uważa się ten, czyje nazwisko poprzedza ułamek 14/1, nieco mniéj błahonadieżnego oznacza ułamek 14/2, jeszcze mniej 14/3, itd., aż do ułamku 14/14 znamionującego człowieka błahonadieżnaho bez epitetu, zasługującego na względy, ale nie na zaufanie, takiego, któremu powierzać można urzędy reprezentacyjne, jak na przykład: marszałkostwo, prezesostwo dobroczynności, kamerjunkierstwo, a nawet dyrektorstwa lub inspektorstwa w zarządach szpitalnych, drogowych, mostowych i t. p. członkostwem bez głosu lub z głosem doradzczym w towarzystwach naukowych, etc. Ułamek 14/14 jest jednostką, po moskiewsku jedinicą. Przed rokiem 1863 jedinic sporo się liczyło w krajach zabranych, na Litwie i w Koronie; od onéj atoli epoki nastąpiło znaczne takowych umniejszenie, natomiast pomnożyły się ułamki z mianownikami większemi aniżeli licznik: 14/15, 14/16, 14/17. i t. d., aż do 14/28. Ten ostatni, wyobrażający połowę, nie jest jeszcze bardzo złym. Odnosi się on do ludzi połowicznych, do masy bezbarwnéj, która, jak ta dusza, „rada by do raju, ale jéj tam nie puszczają.“ Niebłahonadieżność poczyna się od połowy i wzmaga stopniowo w miarę powiększenia się mianownika. Naprzykład: 14/56 czyli 1/4 jest bardzo źle, 14/115 czyli 1/8 fatalnie. Czyje nazwisko poprzedza ten ostatni ułamek, jest markowany, znajduje się pod szczególnym dozorem i posiada w Petersburgu rubrykę osobną, w któréj notują się spostrzeżenia, odnoszące się do osoby jego wyłącznie, a tyczące się zdolności umysłowych i charakteru. Lecz biada temu, czyj mianownik przekracza cyfrę 112. Takich tu mając na myśli, napisał Mićkiewicz wiersz „Do matki Polki.“

„O matko Polko! gdy u syna twego
W źrenicy błyszczy geniuszu świetność.“

Tego rodzaju niebłahonadieżnych państwo rosyjskie ma na oku szczególnie. Za panowania Mikołaja rozsyłano ich do Syberyi i na Kaukaz. Pod reformatorskiemi rządami Aleksandra II mają na nich bicze innego rodzaju: starają się przerabiać ich na ewangieliczne owce parszywe — na zaprzańców, na medyatorów — na Kostoniarowych, na Sadyk-paszów — na fałszerzy dziejowo-politycznych, na wichrzycieli rodzinnych, propagatorów zgody z rządem, na entuzyastów organicznéj pod moskiewskim dozorem pracy, na sofistów naukowych, na gorszycieli moralnych, wiedząc o tém, że jedna owca parszywa całą zaraża trzodę.
Takich to kandydatów na owce parszywe miał generał na uwadze, gdy księżnie propozycyą uczynił.
Rozwinął propozycyą i potrafił uponętnić ją.
Księżna zawołała:
— Ależ to zupełnie coś nowego!...
— Nowego pod względem pewnym, pod tym mianowicie, że w czasach dawniejszych sposoby takie praktykowały się na monarchach, my zaś praktykujemy je na dzieciach ludu... Pochodzi to ztąd, żeśmy demokraci... Zdemokracieliśmy okrutnie, zwłaszcza od czasu jakieśmy się spostrzegli, że nie byliśmy nigdy czém inném, jak demokratami najczystszymi za Iwana Groźnego...
— Żartujesz chyba?... odezwała się księżna.
— Bynajmniéj... Powtarzam mot d’ordre, któreśmy dostali po uśmierzeniu zamianowanego najłaskawiéj klerykalno-arystokratycznym buntu polskiego... Starliśmy łeb klerykalno-arystokratycznéj hydrze stopą demokratyczną i od téj chwili nietylko demokratami myśmy zostali, aleśmy oponą demokratyczną okryli całą Rosyi przeszłość...
— Dziwa!... cuda!... jakże się to stało?...
— Krótko i stanowczo: po ukazie...
— Nie rozumiem tego...
— Zapatrywałaś się bowiem na Rosyą z europejskiego punktu widzenia... Europa Rosyi nie rozumie... Jestto dla niéj terra incognita, pełna niespodzianek i kontrastów... Jak Europa wytłumaczyć sobie zdoła to, żeśmy wczoraj demokracyą prześladowali i tępili zawzięcie, dziś zaś wyznajemy ją?... albo to, że wyswobadzamy Słowian z niewoli i w niewoli Słowian trzymamy?...
— Jak my to sobie wytłumaczymy sami?... wtrąciła księżna.
— Bardzo łatwo: imperator jest namiestnikiem Boga, co każe, to być musi... wola jego jest twórczą... Piotr Wielki kazał Moskalom być Europejczykami... Europejczykami się stali; Katarzyna Wielka kazała im być Słowianami... zesłowianieli od razu; Aleksander kazał zostać demokratami... demokratami jesteśmy... C’est tout simple... Owóż, rozumiesz teraz, księżno, dokładnie, ile nam na tém zależy, ażeby do harmonii ogólnéj nastrajały się tony fałszywe, odzywające się w téj orkiestrze majestatycznéj, jaką przedstawia Rosya, a w któréj kapelmistrzem jest najjaśniejszy pan... rozumiesz, jakiém wielkiém niebezpieczeństwem tony fałszywe zagrażają!...
Skinieniem głowy popartem uśmiechem księżna dała odpowiedź approbującą, i zwracając się z ożywieniem niejakiém do generała, dodała:
— Dawajcież mi do rąk te tony fałszywe!... gdzie one?...
— Rozrzucone... — odparł generał — jeden znajduje się tu w Petersburgu, drugi w Charkowie, trzeci w Pradze...
— W jakiéj Pradze?... zapytała żywo.
— W złotéj... w czeskiéj...
— To aż tam władza nasza sięga!...
— Oho;... — odrzekł generał z uśmiechem — sięga ona daléj jeszcze... Obejmujemy świat ramiony...
— Jakież to wielkie i wspaniałe!...
— A takie proste!... jak wszystko co wielkie... Imperator namiestnikiem Boga jest nie w sensie innym jeno téj jedności, na któréj się budowla świata opiera... To rzecz dowiedziona przez filozofów nowszych niemieckich... stanowi to pozytywną wieku naszego dążność, któréj opieranie się zbrodnią... Z tego to rodzaju zbrodnią, księżno, do czynienia będziesz miała...
— Radabym o zbrodniarzach wiedzieć coś bliższego...
— Właśnie o nich ci mówić chcę... Jeden, bardzo niebezpieczny, nazywa się Lech Białoorłowicz...
— Nazwisko mi znane... — zauważyła piękna pani.
— Wysoko arystokratycznie, polskie... Indywiduum to jest téż Polakiem... zdolność umysłowa pierwszorzędna, charakter żelazny... ma lat nie więcéj jak dwadzieścia ośm, a zwrócić już potrafił na siebie uwagę gawiedzi polskiéj, którą karmi ideami wywrotnemi... Drugi, Rusian Tameńko, plebeusz, pochodzenia, zdaje się, kozaczego... starszy od pierwszego o lat kilka... zajmuje katedrę w uniwersytecie... Trzeci, Czesław Lach, artysta muzyk, muzyk nie z rzemiosła a z powołania, z natchnienia, co mu wcale nie przeszkadza zajmować się i czem inném i zyskiwać zaufanie spółziomków... Białoorłowicz, Tameńko i Lacki nie znają się ze sobą, wątpić nawet należy, ażali wiedzą o egzystencyi jeden drugiego, istnieje atoli punkt jeden, ku któremu wszyscy trzéj podążają w kierunku dośrodkowym... I spotkać się mogą w tym punkcie kiedyś i sprawić ruch, najprzód umysłowy, następnie faktyczny, który w punkt ten skieruje masy...
— A punkt ten nazywa się?... — zawołała księżna.
— Nazywa się: zjednoczenie wolnych z wolnymi, równych z równymi...
— Toć to przecie demokracya!... — wtrąciła.
— Ale jaka!... europejska, która jak ziemia od nieba różni się od naszéj, ukaźnéj, russkiéj, narodowéj, nadającéj wolność, w pewnym wyraźnie wytkniętym kierunku, i równość, w granicach z góry określonych... U nas przecie każdemu wolno przejść na prawosławie, każdemu wolno moskiewskiem mówić językiem, każdemu wolno carowi służyć, u nas przecie równość w klasach czynowniczych jest ścisłą i zupełną... Oni zaś, zamiast o téj wolności i równości, w któréj się wyraża „szeroka russka natura,“ marzą o takiéj, w któréj dla cara miejsca nie ma... Rzecz że to słyszana!...
Księżna wykonała giest indygnacyą oznaczający.
— Litować się nad niemi potrzeba... — ciągnął generał. Zawracają im głowę idee importowane z zagranicy; z Francyi, która się obywa bez monarchy, ze Szwajcaryi, która się składa z trzech różnoszczepowych narodowości, ze Stanów Zjednoczonych, które rosną w potęgę w warunkach szczególnych; nie mniéj przeto zbrodniczość ich usprawiedliwić się nie da tym obłędem, w obec jasnych, jak dzień ukazów cesarskich i przekonywujących dowodów naszych statystów, publicystów i historyków.
Księżna, w ciągu całéj z generałem konferencyi, mało się odzywała, więcéj słuchała i znać po niéj było, że z żywém zajęciem słuchała wykładu, obejmującego zarazem doktrynę i instrukcye. Gładkie jéj czoło zachmurzało się od czasu do czasu, co oznaczało, że podania generała przerabiała w umyśle własnym, nadając im wykończenie i zaokrąglenie, którego takowym nie dostawało. Wreszcie głos zabrała:
— Rzecz ta da się przedstawić krótko... Znajdujemy się w obec dwóch racyi bytu, z których jednę reprezentują indywidua przez ciebie, generale wymienione, drugą reprezentujemy my... Pomiędzy racyami toczy się walka na śmierć lub życie... Na horyzoncie politycznym świtać poczyna liga straszliwa dla idei państwowéj, liga narodów, którą musimy, jeżeli istnienie nam miłe, stargać w zarodku, zabić, używając ku temu sposobów wszelkich możliwych... Liga ta stawia nas w obec hamletowskiego zapytania: to be or not to be... „być albo nie być“. Dla zwalczenia to jéj, nie zaś dla wyłożonych przez ciebie, generale powodów, przedzierzgamy się w demokratów i wyzwolicieli ludów ciemiężonych... bierzemy na siebie maskę i plastrony... wydzieramy nieprzyjacielowi broń jego, zastawiamy nań sidła, kopiemy pod nim miny... Ukazy cesarskie nie są zgoła jasne; dowody statystów, publicystów i historyków naszych nie są bynajmniéj przekonywujące: są to wybiegi i podstępy bojowe, w boju, który, jeżeli ma tryumf w rezultacie ostatecznym sprowadzić, powinien być bezwzględnym i bezlitosnym... Tak jest... — zamyśliła się na chwilkę i dodała: — Nie byłeś więc ze mną, generale, szczerym, tłumacząc mi istotę demokracyi russkiéj, naszéj, narodowéj, historycznéj... Demokracyi takiéj nie było nie ma i być nie może; była za to, jest i być musi racya bytu, nakazująca nam w chwili obecnéj w owczéj w obec wrogów naszych występować skórze...
Generał słuchał z głową spuszczoną i rzekł w końcu po moskiewsku.
Winawat...
— Zgrzeszyłeś w obec mnie nieszczerością...
— Zgrzeszyłem...
— Niech cię to jednak nie frasuje... — powiedziała tonem uspokajającym. Byłeś w roli swojéj, w roli téj saméj, w jakiéj ty, reprezentant władzy, występujesz w obec Moskwy narodu... Ty władza, ja Moskwa... porozumieliśmy się, tego tylko potrzeba... i jak długo porozumienie to trwa...
— Jak długo?... — przerwał generał. Wyrażasz się, księżno, w sposób wątpliwy o rzeczy, którą sankcyonują wieki...
Księżna spojrzała mu w oczy tém spojrzeniem, któreśmy zaznaczyli powyżéj. We wzroku jéj błysnęła migiem dzika, tygrysia drapieżność — błysnęła i znikła, zmieniając się w uśmiech zagadkowy. Ruszyła lekko ramionami, lekko głową pokiwała i odrzekła:
— Cóż wątpliwém nie jest?... kto zaręczy?... Jest to atoli kwestya, odnosząca się do przyszłości... a przyszłość?... Lepiéj o niéj może nie myśleć wcale...
— Przeciwnie... — zaprotestował generał. Dla czegoż, jeżeli nie dla przyszłości robi się to wszystko, co się robi!
— Zapewne... — podchwyciła księżna — tylko że na przyszłość zapatrujemy się z punktu widzenia teraźniejszego, z czego wypada, że co robimy, robimy dla teraźniejszości, czyli, używamy dla używania... Używajmyż więc!...
Gdy ostatni, głosem nieco podniesionym, wymówiła wyraz, w salonie pojawiła się osobistość nowa. Wszedł, wtoczył się raczéj, jegomość opasły — twarz ogromna rysów kałmuckich, opuchła niby, warga dolna obwisła, uszy wielkie, czoło nizkie, włos na głowie najeżony nakształt włosienia na szczotce, oczy małe, wzrost słuszny. Chód jego był ciężki i powolny. Na szyi wstęga jedna i druga, na piersiach gwiazdy i ordery we dwa rzędy. Za ukazaniem się jegomości tego generał zerwał się z siedzenia i powitał go giestem uszanowania pełnym. Księżna ani się ruszyła. Jegomość usiadł obok niéj, sapiąc przez chwilę, po postaci jéj okiem powodził i przenosząc następnie wzrok na generała, odezwał się tonem chrypiącym:
— Coś nowego... Znów mi zabierasz koteczkę moję... Myślałem, że tym razem przecie miesięcy parę z żoną moją spędzę... Spodziewałem się tego... Jak widzę jednak, nie spełni się spodziewanie moje... Obecność twoja, generale, źle mi wróży...
— Ha!... — odparł generał — mąż tak zasłużony jak jasność wasza, mości książę, lepiéj aniżeli kto inny rozumie, że „służba nie drużba“...
— No tak... rozumiem ja to... Wolno wszakże pożalić się troszeczkę... Mnie zresztą żal nie tyle siebie samego, co ją, księżnę moję... taką młodą... taką piękną i zniewoloną, zamiast z porucznikami gwardyi mieć do czynienia ze starcami zgrzybiałymi...
— Wynaleźliśmy dla jéj książęcéj mości czynność, do któréj starce nie wchodzą... — podchwycił generał.
— O koteczko moja!... — zawołał książę z akcentem wzruszenia. To ciebie teraz na młodych spuszczają!... To i dobrze. Młody, co nie szaleje dla ciebie, będzie chyba nie z krwi kości, ale z drzewa, z kamienia, lub z żelaza...




3.

Raczy czytelnik łaskawy dwa rozdziały poprzednie uważać jako prolog — w rodzaju owych prologów, w jakie starożytni zaopatrywali sztuki sceniczne. W interesie moim autorskim powinienbym prolog ten usunąć i zacząć powieść oto teraz. Ale — stało się. Jak wszelkie ludzkie, tak samo i autorskie interesa układają się nie zawsze wedle woli interesowanego. We względzie tym rządzi potęga jakaś wyższa — coś nakształt fatum, które dowolnie porządkuje materyał znajdujący się pod piórem. Autor panuje nad myślą: szyk rozdziałów i wyrazów — układa się sam przez się. Tak się stało w opowieści naszéj, która właściwie rozpoczyna się teraz dopiero, a rozpoczyna się od przedstawienia czytelnikowi bohatera.
Jest nim Lech Białoorłowicz.
Późnym wieczorem ulicami Petersburga mknęła doróżka, a w niéj siedział młody człowiek w towarzystwie urzędnika policyi. Przy świetle latarni gazowych można było rozróżnić ich jeno po odzieży. Jeden miał na sobie paletot ciemny, drugi mundur. Ten ostatni odnosił się do pierwszego, z akcentem grzeczności posuniętéj niemal do uszanowania — zajmował brzeżek siedzenia i trzymał się tak, ażeby towarzysza swego nie trącać przy ruchach powozu. Młody człowiek nie uważał na niego, siedział prosto, ręce miał na piersiach skrzyżowane i kapelusz o szerokim rondzie na oczy nasunięty; a że głowę pochylił, wiec z pod kapelusza widać mu jeno było dolną część twarzy, brodę ogoloną i wąsy płowe. Doróżka posuwała się szybko, przejeżdżając z ulic mniéj ludnych na coraz to ludniejsze i zatrzymała się przed jednym z najpierwszych hoteli stolicy. Urzędnik wnet z siedzenia zeskoczył. Za nim lekko wysiadł młody człowiek i poszedł za towarzyszem swoim, który poprzedzał go z miną taką, jakby mu drogę pokazywał. Na kurytarzu pierwszego piętra, przed drzwiami jednego z numerów, zatrzymał się i rzekł:
— Oto tu....
Młody człowiek wyciągnął rękę do klamki, ten atoli powstrzymał go.
— Chwilka panie... mam rozkaz nie odstępować pana; jednakże, jeżeli mi dasz słowo, że z nikim obcym widzieć się nie będziesz, oddalę się i nie zejdę się z panem, aż jutro, o piątéj rano, na dworcu kolei żelaznéj... Dajesz pan słowo?...
— Daję... odpowiedział młody człowiek bez wahania.
— Do widzenia więc...
— Do widzenia...
Urzędnik od drzwi odstąpił. Młody człowiek klamkę pocisnął, otworzył i znikł, zostawiając towarzysza, który niedługo pozostał w osamotnieniu. Zbliżył się wnet do niego garson hotelowy i zbliżając się, z daleka już ucho nadstawił. Urzędnik mu w ucho następujące wsunął wyrazy:
Pamiętaj-że...
— Oo... była garsona odpowiedź, dana tonem upewniającym.
— Nie upuść z rozmowy wyrazu jednego... szczególnie, gdyby przyszedł kto obcy, albo gdyby on gdzie poszedł...
— Spuść się na mnie wasze błahorodje...
— Dałeś adwokatowi znać?...
— Dałem...
— Cóż?...
— Powiedział: tém lepiéj...
— Przyjdzie?...
— Nie wiem... Nastawać nie mógłem... Zdaje się jednak że nie zaniecha odwiedzić klienta, którego miał bronić, któremu konsultacye dawał i od którego grosza jeszcze nie dostał...
— Zdziwiła go wiadomość o uwolnieniu?...
— Przyjął ją obojętnie, zapytał tylko, czy bo rzecz pewna, że mu nie wolno bawić w Petersburgu dłużéj jak do piątéj rano...
— Zdaje się więc, że ma ochotę widzieć się z nim... Ale... o! to majster... ten adwokat... Mamy na niego oko i na niczem go złapać nie możemy...
Rozmowa powyższa toczyła się półgłosem przy powolném schodzeniu ze schodów i urwała się na połowie takowych. Garson udał się do góry, do numeru przylegającego do tego, do którego wszedł młody człowiek. Urzędnik wyszedł z hotelu, rzucił się do doróżki i dał zwoszczykowi rozkaz jechania do innéj części miasta.
Ci dwaj panowie nie interesują nas więcéj. Poznaliśmy w nich agentów policyi tajnéj, stanowiącéj w państwowym moskiewskim mechaniźmie, sprężynę najważniejszą. Bez sprężyny téj, ukutéj z materyałów różnorodnych, państwo utrzymać by się nie zdołało. Jest ona tém niemal, czém dusza w organizmie, przenika wszystkie państwowe członki od dołu do góry — od ludu zaczynając, nad którym czuwa duchowieństwo prawosławne, kończąc na najwyższych dostojnikach państwowych, śpiegujących jeden drugiego. Nie dziw przeto, że bohater nasz, Polak, stał w cieniu tego skrzydła olbrzymiego, którym olbrzym dwójgłowy przykrywa Rosyą od Wisły do Kamczatki. Inaczéj być nie mogło.
Bohater nasz w numerze, do którego po rozstaniu się z urzędnikiem wszedł, znalazł się w obec kobiety, która oczekiwała na niego. Kobieta postawą swoją wykazywała wiek podeszły, lat z górą pięćdziesiąt, wypisanych na niéj cyfrą wyraźną, nie maskowaną temi sposobikami, za pomocą których damy w jéj wieku umieją nadawać sobie pozór drugiéj młodości. Nie było w niéj gwoli pozoru nic, ani nawet powaga postać jéj od góry do dołu oblewająca.
Przed wejściem młodego człowieka chodziła po pokoju; gdy wszedł, zatrzymała się, przyjęła go w objęcia swoje, na czole mu pocałunek złożyła — pocałunek serdeczny, łzą zwilżony — i rzekła:
— Doczekałam się ciebie nakoniec...
— Moja mamo... — odrzekł młodzieniec ze wzruszeniem.
— Cóż to było?... co się stało!... pytać poczęła, prowadząc syna do kanapy, na któréj obok niego osiadła, — jakie racye, jakie pozory do więzienia cię zaprowadziły?
— O to mniejsza, jakie zaprowadziły — odpowiedział — ważniejszém, a raczéj ciekawszém w chwili téj dla mnie jest: co mnie z więzienia wyprowadziło?...
— Pod względem tym zaspokoję ciekawość twoją... — odrzekła z uśmiechem. Zaspokój pierwéj ty moją...
— Cóż ja wiem!... Indagacye nawet nie uwiadomiły mnie na tyle, ażebym był w stanie jasną sobie zdać sprawę....
— Byłeś jednak indagowany, a zatem oskarżony?..
— Oskarżenie zarzucało mi zbrodnią stanu; na indagacyach wypytywano mnie o stosunki z osobistościami różnemi w kraju i za granicą, o przekonania moje, o zapatrywania się i kazano mi objaśniać niektóre z pism moich ustępy... Na podstawie téj miałem być przed sądem stawiony i publicznie bronić się przeciwko zarzutom... Przyznam się mamie, że mi się bardzo tego chciało... Wybrałem sobie obrońcę w osobie....
— Wiem... wtrąciła dama.
— Aż tu nagle niespodzianie, dziś nad wieczorem oznajmiono mi, że zostanę uwolnionym...
— Pod warunkiem ażebyś jutro pierwszym pociągiem wyjechał za granicę... — dodała pani.
— Zdziwiło mnie to, w zdumienie wprawiło... Oskarżenie tak było nastrzępioném, żem się spodziewał wyroku, co najmniéj, do kopalni na lat dwadzieścia... Prokurator przedstawiał mnie jako osobistość w najwyższym stopniu niebezpieczną, obarczoną winami własnemi i winami ojców swoich, jako chorobliwą na zdrowem ciele moskiewskiego państwa narość, któréj pozbyć się inaczéj nie można, jeno za pomocą amputacyi... Raptem, wszystko to runęło i oto jestem w podróży za granicą...
— No... i cieszy cię to?... — zapytała matka z przymileniem.
— Przez pół mamo kochana... Zapewne... pozostawać za granicą wolę, aniżeli w kopalniach; żal mi atoli obrony... Sądy jawne proszę mamy... Przygotowałem się do tego, ażeby się bronić w sposób taki, aby obrona moja trafiła do przekonania nie sędziów, nie trybunału, ale narodu, i to nie tylko polskiego, ale oraz i moskiewskiego.... Umówiłem się o to z adwokatem... Chciałem mianowicie podnieść narość ową prokuratorską i wykazać o tyle naturalność, konieczność onéj, o ile bezskuteczność środków amputacyjnych... Byłaby to rzecz pyszna, moja mamo: cisnąć im w oczy tym samym kamieniem, którym mnie oni zgruchotać zamierzali...
— Zgruchotali by cię jednak mimo to...
— Zgruchotaliby człowieka cielesnego w osobistości pojedyńczéj... Cośby atoli po mnie pozostało... „kilka piórek... co ku niebu mnie wznosiły“...
— Mój synu!... — odrzekła matka, patrząc młodemu człowiekowi w oczy z rozrzewnieniem, w którym zachwyt się przebijał.
— Tak zaś?... o... któż mi się przysłużył...
— Wina po części na mnie spada...
— Na ciebie, mamo?... zapytał z lekkim akcentem żalu.
— Po części... podchwyciła. Czyniłam starania, w celu uwolnienia ciebie... Czyż byś mieć mógł o to pretensyą do mnie?... Wszak i sam ty, pókiś się do więzienia nie dostał, nie starałeś się o to, ażeby cię wolności pozbawiono: w moich przeto zabiegach nagannego nie było nic... Włóczyłam się po ministeryach, po biórach, po salonach nawet... kołatałam nie o sprawiedliwość, o któréj mowy być nie może, ale o to, ażeby cię wydobyć ze szponów... Możnaż mnie matce mieć to za złe?... Wiedziałam o sądzie, lecz sąd ów, sąd moskiewski, przedstawiał mi się w barwach tak posępnych, żem się nie domyślała użytku, jaki z onego uczynić zamierzasz... Więc się włóczyłam... długo nadaremnie; naprzykrzałam się, płaciłam i już, spotykając się wszędzie ze szczególną przeciwko tobie zawziętością, nadzieję tracić poczęłam, kiedy, tydzień temu nasunęła się mi deska zbawienia pod postacią księżnéj Gabarin...
— Księżnéj Gabarin?... — wtrącił bohater nasz.
— Tak moje dziecko... Nastręczyła się sama; przyjechała, pocieszała, rozpytywała, okazała mi współczucie gorące, przyrzekła poruszyć sprężyny wszystkie i słowa dotrzymała... Dziś rano była znów u mnie, powiadała, że trafiła przez następczynią tronu do samego cesarza i zapowiedziała mi przybycie twoje...
— Rzecz dziwna... Słyszałem, że księżna jest rzadkim w Petersburgu gościem...
— I jam to słyszała... Trafiło się to jednak, że znalazła się w momencie, w którym mi ogromną wyświadczyła przysługę... Mów bowiem co chcesz o jawności sądów, mnie ten obrót, jaki rzeczy wzięły, wydaje się bez porównania pomyślniejszym, aniżeli gdyby proces doszedł był do końca... Anhelizm podoba mi się w poezyi nie w praktyce... Ty na wolności więcéj wart jesteś, niż unosząc się duchem po nad śniegami Syberyi...
— Wygnany zostałem zamiast na wschód, na zachód...
— Na Syberyi byś przepadł, tu zaś nie przepadniesz...
— Przepadnę chyba i tu, od gruntu będąc oderwanym....
— Niezupełnie, najprzód dla tego, że pozostajesz w Europie, powtóre dla tego, że jak mi księżna powiedziała powrót twój zależy od ciebie... jeżeli rządowi nie narazisz się niczem...
— A!... — przerwał młody człowiek, wzdrygnąwszy się. — Co to znaczy: rządowi się niczem nie narazić?... Nie narażę się mu uczynkiem, nie narażę mową, to narażę myślą... Rząd nasz myśl buntowniczą w oczach czytać umie i bunt tego rodzaju ściga tak samo, jak uczynkowy... Mam dowód na sobie... Na to przeto żeby się mu nie narazić, trzeba, albo się w bezmyślności pogrążyć, albo też składać mu, w sposób dodatni, dowody wiernopoddaństwa... Nie zdolen jestem ani do jednego, ani do drugiego... Jest więc dla mnie rzeczą absolutnie nie możliwą, pójść rządowi w ład o tyle, ażeby kiedykolwiek względy jego pozyskać... i dla tego wyjazd mój obecny uważam jako banicyą nieodwołalną...
— Nie liczysz nic na zmiany, na zbieg okoliczności?...
— Wychodźtwa nasze liczyły na to długie lata...
— Nie bierzesz na uwagę tego, że w czasach naszych wypadki następują szybko jedne po drugich?...
— Zapewne... wtrącił młody człowiek, zamyślając się.
— Że w saméj-że Moskwie roboty podziemne grunt minują?...
— Tak... dla tego téż właśnie Polak każdy, umiejący sobie sprawę dokładną z położenia ogólnego zdawać, stać powinien na posterunku swoim, wśród ludu, oddanego na pastwę zgubnym wpływom rządowym...
— Mój Lechu... zaczęła matka — mnież to liczysz za nic?... Czyż ja nie zdołam we względzie tym zastąpić ciebie... bodaj w części?...
— W zupełności, mamo... tego pewny jestem: wejdź jednak w położenie moje, w położenie człowieka, poczuwającego się do czegoś, a wskazanego na bezczynność.....
— Przecież bezczynnym nie będziesz, być nie możesz... Zagranica tyle posiada wzorów, których wystudyowanie przynieść może biednemu naszemu krajowi korzyści nieobliczone!... Szwajcarya, naprzykład... Kościuszko nam ją wskazał niejako: idźcie i uczcie się...
— Tak... to prawda... — rzekł Lech. Myślałem o tem, ażeby do Szwajcaryi skierować kroki moje... kraik ten jest najczystszym w Europie zbiorowego życia wzorem.....
— Widzisz więc... W życie to wejdziesz, jako spostrzegacz Polak, rozpatrujący uważnie dobre i złe onego strony i odnoszący takowe do ojczyzny swojéj... Kto wie ażali rychléj, aniżeli się tego spodziewać możemy, spostrzeżenia twoje zastósowanie w Polsce znaleźć będą mogły....
Lech nie zaprzeczył matce. Z punktu tego wywiązała się rozmowa długa, z której pokazało się, że bohater nasz był posiadaczem znacznego majątku, położonego w trzech działach, wchodzących w skład dawnego kompleksu rzeczypospolitéj polskiej: w Koronie, na Litwie i na Rusi. Rozmowa snuła się szczególnie około jednego punktu: około stosunków, jakie wytworzyło zniesienie poddaństwa. Fakt ten, przez Polaków wyzwany, zapoczątkowany, i postawiony, przez rząd moskiewski przyjęty, dokonanym został w duchu politycznym, nacechowany nieżyczliwością w odniesieniu do ludności krajów zabranych. Rząd życzliwy nie szczepiłby nienawiści śród mieszkańców, nie rozbudzałby pożądliwości w jednych, nie usiłowałby ubożyć drugich. Rzeczy takich dopuszczać się jeno może władza, nieprzyjazna tak jednym jak drugim, władza poczuwająca się do tego, że obcą jest w kraju, nad którym panuje. Stanowi to słabą onéj stronę. Owóż, cała długa pomiędzy matką a synem rozmowa, miała na celu umówienie sposobów, za pomocą których słaba owa strona wyzyskaćby się dała na korzyść Polski.
— Oderwaniśmy zostali od włościan.... — mówił Lech. Nie wolno nam zbliżać się do nich, ani na drodze edukacyjnéj, ani też na drodze spółecznéj... Zostajemy, my i oni, pod ścisłym i surowym dozorem, który atoli nie jest w stanie stargać łączących nas węzłów rodzinnych, mogących znaleźć środki zbliżania się wzajemnego na drodze ekonomicznéj... We względzie tym rząd jest bezsilnym... Włościanie potrzebują nas; my potrzebujemy włościan: na tym punkcie zbliża nas siła rzeczy.... z łatwością przeto porozumieć się moglibyśmy, gdybyśmy, tylko z pomiędzy siebie usunęli pośredników, wyzyskujących zarówno tak ich jak nas... Ze stosunku bezpośredniego urobić się z czasem musi duch solidarności obywatelskiej, duch ten właśnie, o wytworzenie którego chodzić nam powinno przedewszystkiem... Moskwa rozrywa nas na drodze edukacyjnéj i na drodze społecznéj; łączmy się na ekonomicznej, zlewajmy się na niéj z włościanami w „naród z jednéj bryły.... tak hartowny że w grobach nie pęknie”.
Odpowiedź pani Białoorłowiczowéj wykazywała, jako nie pia desideria wyrażał Lech, lecz mówił o rzeczy dokonanéj, o porządku, jaki zaprowadzonym był w dobrach jego. Upraszał matki o utrzymanie i rozwijanie porządku tego. Pani Białoorłowicz potakiwała synowi we wszystkiem, potakiwała zaś nie na ślepo, lecz z całém rzeczy rozumieniem — wchodziła w szczegóły, dawała wskazówki, wyświecała strony niejasne. Rozmowa ta zajęła noc całą. Przerwało ją mocne do drzwi zapukanie.
— Oh... żachnęła się pani Białoorłowicz.
— Kwadrans na piątą!... odezwał się z za drzwi głos odźwiernego hotelowego.
Był to znak, że za trzy kwadranse pociąg odchodzi i że kto takowym odjechać chce, temu w drogę wybierać się pora.
Lech wstał z kanapy. W téj chwili za drzwiami przyległego numeru słyszeć się dał łoskot, który panią Białoorłowicz przeraził. Nastąpiło najprzód silne w drzwi uderzenie, potém coś upadło niby ciało ludzkie, w końcu ozwało się postękiwanie, krechcenie i posuwanie meblów. Lech podszedł ku drzwiom z uchem nadstawionem.
— Co to?... — zapytała matka.
— Słychać chód... ktoś zdaje się, wyszedł...
Był to zapewne ów garson, którego urzędnik na podsłuchach postawił. Może mu się słuchanie znudziło, zasnął w pozycyi nasłuchującej i zbudzony nagle okrzykiem odźwiernego, upadł.
Pani Białoorłowicz nie domyślała się tego. Zajmowało ją co innego. Jak skoro z przerażenia ochłonęła, żegnała syna i wyściskawszy go, przemówiła do niego tonem błagalnym niemal:
— Mój Lechu.... gdyby ci się sposobność zdarzyła podziękować księżnie Gabarin, nie zaniechaj dopełnić obowiązku tego...
Lech na dworcu kolei żelaznéj, czyli na woksalu, jak dworce w Rosyi nazywają, spotkał urzędnika, który oczekiwał na niego.
— Dzień dobry, dzień dobry panu memu... Jakże się spało?...
— Nie spało mi się wcale...
— Czemu to?... wzruszenie zapewne?...
— Wyspałem się przez pół roku w więzieniu...
— Wyspało się panu w więzieniu. A to doskonale!... Więzienie przeto jest lekarstwem na bezsenność...
— Jak dla kogo... dla mnie było niem.
— To rzecz osobliwa.... Świadczy to jednak, że więzienia nasze nie są takiemi, za jakie je okrzyczano...
Potrzeba zaopatrzenia się w bilety przerwała rozmowę, która się wznowiła w wagonie, a wznowiła się ze swobodą tém większą, że na znak urzędnika konduktor zamknął na klucz kompartyment, zajęty przez bohatera naszego.
— Odprowadzam pana do Wierzbołowa i tam będę miał zaszczyt pożegnać go... — zaczął urzędnik.
— Wyszłoby na jedno, gdybyś pan zaszczytu tego dostąpić zechciał bądź tu, w Petersburgu, bądź téż na pierwszéj stacyi... — odparł Lech.
— Eh panie... służba wolność traci... — odrzekł urzędnik z westchnieniem.
— Tracisz pan wolność z własnéj, dobréj, a nie przymuszanéj woli...
— Jak to?... — zapytał tenże z akcentem zdziwienia.
— Czy zmuszał cię kto do wstępowania w szeregi policyi?
— O panie... panie... O ile mnie wytłumaczyć, o tyle pana zrozumieć trudno, co mnie zmusiło... Jest jednakże coś zmuszającego, kiedy do szeregów policyjnych, w Szwajcaryi nawet, wstępują ludzie..
— Wstępują, w innym wszakże niż w Rosyi charakterze... w charakterze stróżów, czuwających nad bezpieczeństwem społeczeństwa...
— My w Rosyi mamy zadanie ważniejsze: czuwamy nad bezpieczeństwem społeczeństwa i państwa...
Lech się uśmiechnął.
— Uśmiechasz się pan na tę myśl, że charakter państwowy czyni policyę instytucyą szpiegowską... Nie sama Rosya znajduje się w konieczności posługiwania się instytucyą tego rodzaju...
— Wszystkie państwa, w których władza trzyma się przemocą... — wtrącił Lech.
— No tak... odparł moskal. Nie nasza to jednak wina... Przyjmujemy następstwa, przekazane nam przez siłę rzeczy i musimy się stósować do takowych... Och! musimy... — westchnął. Życie też nasze nie upływa na różach...
Lech, czy wprost dla rozrywki, czyli też dla tego, że w nim ciekawość wzbudziły wynurzania się szpiega, podtrzymywał rozmowę, przerywaną zatrzymywaniem się pociągu na stacyach. Wiedział on, że zwierzania się urzędnika policyi tajnéj nie płyną ze szczerości serca, nie mniéj przeto zajmowały go one. Rozpytywany przezeń Moskal rozprawiać począł o trudnościach służby.
— O, gdybyś pan wiedział, powiadał — jakie i w jakiéj ilości kłopoty na głowie mamy!.. Litowanoby się nad nami, gdyby o tém wiedziano...
— Urządzenie przecież mechanizmu policyjnego nic do życzenia nie pozostawia... — zauważył Lech.
— Tak... zapewne... — odparł urzędnik. Do urządzenia tego atoli wchodzą ludzie... ludzie, istoty ułomne, posługujące się podlegającemi obrzędom narzędziami, jakiemi są zmysły ludzkie... Dodaj pan do tego niedbalstwo i złą wolę, a będziesz miał wyobrażenie niejakie o trudnościach z jakiemi się łamać musimy...
— Nie ufacie przeto ajentom własnym...
— Czy sposób im ufać!... Bióra nasze zarzucone są raportami i doniesieniami, z których czwarta zaledwie część na uwagę zasługuje...
Przy wyrazie ostatnim zaśmiał się. Lech spojrzał mu w oczy z akcentem zapytania.
— Śmieję się — rzekł urzędnik — z powodu pana...
— Z powodu mego?... — zapytał ten ostatni. Zkądże to?...
— Jeżeli mi pan odpowiedzieć zechcesz na zapytanie szczerze, to ja panu powód objaśnię...
— Naprzykład?...
— Spędziłeś pan noc na rozmowie z matką... Nie chcę wiedzieć, o czém rozmawialiście państwo; pragnąłbym jeno dowiedzieć się, o czém nie rozmawialiście.... Odpowiedz mi pan przez proste tak, albo nie.
Biorąc snadź milczenie Lecha za znak przyzwolenia, zapytał:
— Mówiliście czy nie mówiliście o najjaśniejszym panu?...
— O rządach jego?...
— Nie... o osobie... o najjaśniejszego pana osobie...
— Z wyjątkiem tego, że matka opowiedziała mi, jako księżna Gabarin, w interesie moim, trafiła do cesarza za pośrednictwem następczyni tronu, ani słowa więcéj...
— Otóż, poznasz pan teraz, z jakiemi to doniesieniami miewamy do czynienia... Dziś rano otrzymałem raport, jakobyście się naradzili nad sposobami ukrócenia najjaśniejszemu panu życia... a to w celu sprowadzenia jak najrychlejszéj zmiany panowania, w nadziei, że następca tronu udzieli ulg...
— Cha cha cha... zaśmiał się Lech.
— Rzecz prosta, nie uwierzyłem temu, o wszystko bowiem was Polaków podejrzywać można, tylko nie o zamiary królobójcze... Trzeba wam bardzo, bardzo sadła za skórę nalać, ażeby z pośród was Berezowskiego wysadzić...
Wykrzyczałem téż za to agenta...
— Który — podchwycił Lech — podedrzwiami podsłuchiwał...
— Zkąd pan wiesz o tém?...
— Od pana... Wytłumaczyłeś mi powód łoskotu za drzwiami, który matkę moję przeraził...
— A co!... widzi pan?... Na posterunku kanalia zasnął i, dla popisania się gorliwością, wymyślił naradę o carobójstwo... Oto jakie to my donosy miewamy... Donosów podobnych mnóstwo nieprzeliczone przychodzi codziennie... Co to z tém za praca!... co za praca!... o, panie!... co to trzeba mieć przenikliwości i jaki węch, ażeby odróżnić umieć doniesienia prawdziwe od fałszywych, przydatne od nieprzydatnych!...
— Nie przychodzi też Panu na myśl, że cała ta olbrzymia praca nie przyda się na nic w przyszłości?...
— W przyszłości!... ktoby tam o przyszłości myślał!.. Co ona nas obchodzi!... Pięknie by wyszedł policyant, troszczący się o przyszłość... Służymy i koniec... władza nas potrzebuje, płaci nam...
— Nie z własnéj kieszeni... wtrącił Lech.
— To nas nie obchodzi zgoła...
— Z tego wypada, iżbyście się chętnie sprzedali innéj władzy, gdyby wam lepiéj zapłaciła...
— Hm... — uśmiechnął się urzędnik. Jeżeli mam szczerze powiedzieć: nie wiem... nie zastanawiałem się nad postawioną przez Pana kwestyą...
Być może, chciał Moskal wyciągnąć bohatera naszego na propozycyą, z którejby podwójną osięgnąć mógł korzyść: i łapowe dostać, i o interesującéj dowiedzieć się tajemnicy. Lech atoli nie dał się w nastawiony złapać samotrzask: nie podniósł podsuniętéj insynuacyi — odwrócił się od towarzysza, otworzył okno od wagonu i wodził okiem po znikających widokach, jaki szybko mknący pociąg przed wzrokiem jego kolejno odsłaniał. W wagonie do nich dwóch nikt się nie przysiadł, pomimo że po główniejszych dworcach podróżnych czekało dużo. Lech wiezionym był jako więzień stanu, jako miazmat zaraźliwy. Gdy wysiadać przychodziło, urzędnik towarzyszył mu nieodstępnie, zapobiegając starannie zetknięciu się jego z przejezdnymi i bawiąc go ustawicznie rozmową, która często cechę indagacyi przybierała. Łatwo wyobrazić sobie, jak to bawiło bohatera naszego. Znosił atoli cierpliwie ten istny dopust Boży i odetchnął z głębi piersi, gdy nareszcie w Wierzbołowie, przesiadując się do wagonu pruskiego, usłyszał z ust urzędnika:
— Szczęśliwéj drogi panu memu życzę...
Poczuł się od razu weselszym i lżejszym; świat wydał się mu piękniejszym; ludzie przedstawiali się oczom jego pod postacią jakąś powabniejszą. Wziął bilet do Królewca. W Królewcu zatrzymał się na dni parę; wykąpał się, odświeżył, wypoczął, zwiedził osobliwości miasta, do matki napisał list i w dalszą puścił się podróż. W Gdańsku zatrzymał się tydzień, w Berlinie również tydzień. Berlin zajmował go jako stolica państwa, które pokonało Francyą; w celu zepchnięcia jéj z zajmowanego przez nią przodowego w ludzkości stanowiska i wzięcia na siebie jéj roli. Chciał się dowiedzieć, czem i o ile pretensye te usprawiedliwić się dają, poszukiwał świadectw wielkości i znajdował takowe we wielkiéj arogancyi, ale w niczém inném. Gdzie się jeno obrócił, wszędzie, pod wszelkiemi możliwemi postaciami, rzucali mu się w oczy: cesarz Wilhelm i książę Bismark, książę Bismark i cesarz Wilhelm, malowani, rysowani, odlewani, rzeźbieni, lepieni, kuci, odciskani, wypiekani, naskrobywani, wyrzynani, naszywani, smarowani, wygotowywani, wyplatani, obwarzani, opisywani, ogrywani, śpiewani, omawiani, okadzani.
— To więc ma być punkt wychodni, jaki sobie wybrał geniusz pruski?... rzekł bohater nasz sam do siebie. Nie ma, zaiste, winszować mu czego...
Niemiłe na nim wrażenie sprawił kult bałwochwalczy względem dwóch mężów, znamionujący obniżenie u ogółu poziomu poczucia i estetycznego i etycznego. Wielkość ludzi mierzy się nietylko czynami dokonanymi, ale przedewszystkiem rodzajem takowych. Czyny, wielkość istotną stanowiące, powinny dodatnią, i to nie narodowi jednemu, ale ludzkości całéj nieść korzyść. Poznaje się je po impulsyi, jaką nadają, a która wywołuje ruchy przyspieszone w dążeniu ludzkościowém ku doskonaleniu się. Jakież i gdzie tego rodzaju ruchy wywołały tryumfy pruskiéj polityki i pruskiego oręża? Napróżno poszukiwalibyśmy takowych. Z tryumfów rzeczonych nietylko nie wyłoniło się dodatniego nic, ale, przeciwnie, tu i owdzie zaznaczyły się kierunki wsteczne ku ideom średniowiecznym, wyrażające się za pomocą apetytów zaborczych i prześladowań zasadniczych, narodowościowych, religijnych. Okazał się ruch przyspieszony w działolejniach, w spekulacyi pieniężnéj, w bankructwach, w przyroście nędzy. Na polu umysłowém Niemcy pozostały w tyle — wyprzedzają je Francya, Anglia, Włochy; na polu moralném postawioną została zasada siły nad prawem, rozdzielająca społeczność na dwa obozy, napastników i napadanych, a usprawiedliwiająca przemoc i złą wolę.
Takie myśli natchnął bohaterowi naszemu widok kultu patryotycznego w stolicy Prus. Widok ten utwierdził go jeno w przekonaniu, które urobił sobie w Rosyi, że ludzkość znajduje się w stanie zagrożenia, powołującego ją do obrony na wszystkich punktach.
— Bronić się trzeba... nie ma innéj rady... Potrzeba się bronić i nie spuszczać na żaden zbieg okoliczności pomyślnych, ale tworzyć takowe, wywoływać, wyzywać... kompromitować, demarkować ujemność rozpanoszoną... zwalczać ją na wszystkich polach... nie dopuszczać przedawnienia na jéj korzyść... Nieprzyjaciel silnym jest i w środkach nie przebierającym, silną téż i rezolutną powinnabyć obrona....
Wielką miał ochotę udać się z Berlina do Poznania, do Krakowa, do Lwowa — do tych miast, z których każde po swojemu jest ogniskiem narodowości polskiéj — musiał atoli zadośćuczynienie téj ochocie do późniejszego odłożyć czasu, czując się dozorowanym przez oko carskie. Znał zresztą te grody — odwiedzał je nieraz — liczył w murach ich niejednego przyjaciela. Z Berlina pojechał przeto do Wrocławia, z Wrocławia do Drezna i do Monachium. Odbywał podróż rzemiennym dyszlem, zatrzymując się po drodze. W Monachium zwiedzał pracownie malarzy polskich, u których zamówił obrazów parę, zabawił tam miesiąc i ruszył daléj, do ojczyzny Tella, gdzie pozostać zamierzał na dłużéj, czyniąc z niéj locum stabile wygnania swego.
Zaledwie dodawać potrzeba, że z matką utrzymywał korespondencyą, która szła za nim. Przed wyjazdem z Drezna dostał od niéj list, a w nim skazówkę, rozstrzygającą kwestyą, co do któréj wahał się. Nie wiedział, które z miast szwajcarskich wybrać sobie na mieszkanie. Miał na myśli Zürich, Bern, Lauzannę, Genewę, Bazyleę, to znów jedno z pomniejszych, Lucerne, Lugano, Vevey, Montreux. Za ostatniemi przemawiały piękność położenia i klimat, za tamtemi naukowe i przemysłowe zakłady, czyniące je ogniskami działalności narodu, nie znającego więzów innych, jeno te jakie sam na siebie wkłada. Nęciło go i tu, nęciło i tam. W końcu, ze względu zapewne na to, że nie jest jednym z owych sybarytów nowoczesnych, co podróżują jeno dla rozkoszy, zdecydował się na miasto większe. Na które atoli z pięciu powyżéj wymienionych? Wahał się i byłby zapewne wybór zdał na traf, gdyby nie list matki, zawierający w sobie proźbę zamieszkania nie gdzieindziéj, jak w Genewie. Proźbę tę pani Białoorłowicz motywowała obowiązkiem wdzięczności.
— „Wybiera się tam — pisała — księżna Gabarin, która nam, najzupełniéj bezinteresownie, wielkie wyświadczyła dobrodziejstwo. Trzeba więc, żebyś u niéj był i bywał — wyraz ostatni podkreśliła. Może potrafisz oddać jéj usługę jaką: nie zaniedbaj tego, mój Lechu. Jestto osoba bardzo ukształcona.“
— Kiedy się znalazła racya jakaś zamieszkania w Genewie, to czemużbym w Genewie mieszkać nie miał!... powiedział sobie Lech po odczytaniu listu matczynego. Nie przeszkodzi to bynajmniéj robieniu wycieczek w głąb kraju... Zchodzę Szwajcaryą piechotą, studyując ją pod każdym względem, jak na to zasługuje kraj, będący w Europie tém samem, czem jest oaza w pustyni piasczystéj...
Ruszył więc z Monachium do Genewy, ale się nie spieszył. Pozostał czas jakiś w Zürychu, w którym, ujrzany z daleka budynek jeden, zaimponował mu do tego stopnia, że pomyślał sobie:
— Wygląda jak pałac królewski...
Udzielił postrzeżenia tego jednemu z towarzyszy podróży, Szwajcarowi, i ten odparł mu z dumą:
— U nas nie ma pałaców tego rodzaju...
— Cóż to jest?...
— Uniwersytet i szkoła politechniczna... Stawiamy pałace dla nauki tylko...
O prawdziwości słów tych przekonał się z łatwością. Zürich, miasto nie wielkie, zwiedzić się daje prędko, i w rzeczy saméj nie posiada pałaców innych, jeno szkólne. Na uniwersytet wybrano położenie dominujące. Wzgórze, wznoszące się za miastem, służy mu za piedestal, z którego przecudny na wsze strony odkrywa się widok: na prawo Limaat, wijący się wśród zielonych łąk; na lewo jezioro, mające pozór rzeki szerokiéj; na wprost góry strome, u stóp miasto, w perspektywie wieże, baszty, szalety, grupy domów, układy garbów górskich, z których każdy z osobna stanowi widok prześliczny, nadający się do przeniesienia go na płótno.
— Jakże tu pięknie!... powtarzał sobie bohater nasz. Nie sposób bardziéj odpowiednio postawić świątyni nauki... Ale — zapytał sam siebie — czy téż widoki te nie sprawiają uczącym się i uczącym dystrakcyi?...
Jakby dla sprawdzenia poszedł na wykład jednego z przedmiotów, który mu obcym nie był. Wykład jasny, treściwy, poważny, spokojny, deklamacyą nie przyozdabiany, a mimo to zajmujący, w zachwyt go wprawił, w zachwyt, który z nim podzielali słuchacze, co się pokazywało po uwadze natężonéj, z jaką przyjmowali słowa profesora. To go tak zachęciło, że poszedł na drugi jeszcze wykład. Nazajutrz cały dzień na ławach studenckich przesiedział. W dniu następnym zwiedzał muzea, laboratorya, i biblioteki. Dni parę spędził na asystowaniu na lekcyach w szkołach niższych, innych dni parę na badaniu systemów i metod, w czem uprzedzające znajdował ułatwienia ze strony władz szkólnych i nauczycieli, pokazujących mu wszystko i odpowiadających na wszystko, a to z gotowością tém większą, gdy się dowiedzieli, że jest Polakiem.
— Żywimy dla Polaków współczucie wielkie — oświadczył mu z profesorów jeden — i cenimy spółziomków pańskich wysoko mając sposobność poznać ich zbliska...
— Pan profesor był w Polsce?... — zapytał Lech.
— Nie... ale posiadamy u siebie Polaków, a nawet i część Polski....
Wyrazy ostatnie była to alluzya do muzeum Polskiego, znajdującego się nad brzegami tegoż jeziora, nad którém leży Zürich, a założonego kosztem i staraniem pana Władysława Platera, jednego z rozbitków r. 1831.
— Byłeś pan tam?... — zapytał profesor.
— Nie jeszcze... — odpowiedział Lech — nie omieszkam jednak udać się do Rapperschwyl, jak tylko w Zürychu ciekawość zaspokoję...
Na zupełne jednak ciekawości zaspokojenie czekaćby musiał długo — tyle w tem miasteczku, nowych i coraz to bardziéj zajmujących odkrywał rzeczy!
Czytelnicy polscy wiedzą zapewne, co to jest Muzeum polskie w Rapperschwyl. — Wspomnę więc o niém w krótkości, nie wdając się w opis szczegółowy, a zaczynając od tego, że Szwajcarya nie mogła w obec świata wystawić sobie lepszego świadectwa sympatycznéj dla Polski gościnności, jak dając zamek rapperswylski na miejsce przechowywania pamiątek polskich. Miejscowość przedziwnie odpowiada przeznaczeniu swemu. Na stromym cyplu od Alp odłamanym a wciskającym się w jezioro, wznosi się średnie wieki pamiętająca budowla. Poczerniałe jéj mury widać z daleka. Wystają one z poza drzew stuletnich, stojących z przodu na warcie niby, i wyskakują w górę, wysoką na pięter kilka wieżą strażniczą stawiają czoło burzom, które przesmykiem tym przeciągać lubią. Po murach pnie się bluszcz, strojący je w girlandy zielone, zwieszające się ponad bramą, prowadzącą na podwórzec zamkowy. Na podwórcu wita przychodnia pomnik polski — kolumna czarna, na niéj do lotu zrywający się orzeł biały, na piedestalu napisy. Lechowi naszemu widok ten, który mu się niespodzianie przedstawił, łzy z oczu wycisnął. Stanął, wpatrzył się i Bóg wie jak długo pozostawałby w stanie tym nieméj kontemplacyi, gdyby go z takowego nie wyprowadziło nadejście dwojga ludzi, przybyłych dla zwiedzenia muzeum.
Para ta składała się z mężczyzny i kobiety. Mężczyzna wyglądał na lat trzydzieści z górą — wzrostu był więcéj aniżeli średniego, budowy ciała kształtnéj i silnéj, czoła wyniosłego, włosów jasno blond, nad lewém uchem rozdzielonych i spadających mu na kołnierz od odzieży nie po rafaelowsku, a raczéj po lisztowsku. W dużém jego błękitném oku świeciła pogoda duszy: oblicze strzelało wyrazem rozumu; usta wązkie, widne zaledwie z pod obfitych wąsów, które się z brodą łączyły, znamionowały usposobienie sarkastyczne, które w harmonijną całość zlewało się z wyrazem melancholji, oblewającym postać jego z góry do dołu, na kształt obłoku przejrzystego. Przez skórę niemal czuć w nim było artystę — malarza, muzyka, poetę może.
Towarzyszka jego należała do tego córek Ewy rodzaju, od którego płeć jéj dostała nazwę pięknéj. Była to kobieta piękna, pięknością oryginalną jakąś i tém téż bardziéj pociągającą; — nos lekko zadarty, kości policzkowe nieco wystające, oczy trochę ukośne, usta odrobinę za wielkie, cera świeża i przypłomieniona niby, harmonia kształtu doskonała, wszystko to razem wzięte stanowiło całość otoczoną ponętami z przodu, z tyłu i ze stron wszystkich. Ponęt nie ujmował jéj strój na poły podróżny, z gustem atoli i ze znajomością rzeczy zrobiony i noszony, z pod którego w chodzie pokazywała się proporcyonalna i zgrabnie w bucik elegancki ozuta nóżka; na głowie bujne warkocze przykrywał kapelusik, obwinięty niby turbanikiem woalem koloru hawanna; w ręku niosła parasolkę, która zarazem służyła jéj za laskę; przez ramię przewieszone miała binokle.
Obecność téj pary, która się nagle pojawiła, do porządku niejako bohatera naszego przywołała. Spojrzał i od pierwszego oka rzutu poznał, że dwoje tych ludzi nie są to pierwsi lepsi. Wiało od nich dystynkcyą, którą w pani cechowało coś egzotycznego, coś nieeuropejskiego, a przecież doskonale Lechowi znajomego, coś takiego co dla oczów jego było magnesem. Spojrzał na nią raz, spojrzał raz drugi, ona zaś, nie zważając na niego bynajmniéj, obchodziła pomnik do koła, zatrzymywała się i, wskazując parasolką, uwagi czyniła. Mówiła po francuzku, głosem czystym i wdzięcznym, co to sam przez się jest, niby śpiew syreny. Lechowi w słuch następujące wpadły wyrazy:
— Widzisz pan... ci Polacy!... noszą Polskę swoję ze sobą... Oto znaleźli sobie wzgórze, na którém symbol ojczyzny wystawili, światu na pokaz, Rossyi na urągowisko...
— Świadczy to o ich niczém nie złamanéj żywotności... — rzekł młody człowiek.
— Tak... o tak... Żywotność ta atoli nie przedstawia się tu nader estetycznie... Ta kolumna, ten orzeł, ten piedestal... jest im do zarzucenia wiele pod względem harmonii, więcéj jeszcze pod względem myśli, która z dzieła sztuki przemawiać powinna językiem dla każdego zrozumiałym...
— Monument ten przemawia językiem patryotyzmu... wtrącił mężczyzna, który pomnikowi przypatrywał się uważnie. Patryotyzm ma język swój osobny, który na poszanowanie zasługuje...
Dama nie odpowiedziała na to nic, obchodziła pomnik ze strony przeciwnéj téj, z któréj stał Białoorłowicz, i wychodząc z poza kolumny, patrzała nie na kolumnę, ale na niego. Zmierzyła go spojrzeniem od stóp do głowy i utkwiła weń oczy. Lech, zwrócony do niéj bokiem, nie widział tego, kiedy zaś oczy na nią zwrócił, wzrok jéj padał wprawdzie na niego, ale bez wyrazu, albo raczéj z tym wyrazem, co to nie mówi nic, patrzy a nie widzi. To tknęło bohatera naszego w sposób niemal obraźliwy. Odwrócił się téż i udał pospieszniéj jakby należało ku wnijściu do zamku, przekroczył próg i rozpoczął zwiedzanie muzeum od sieni. Następnie wyszedł na piętro, gdzie znajdują się sale z pamiątkami narodowemi, których okaz niemal każdy budzi wspomnienie działalności polskiéj na polu dziejowém i męczeństwa narodu.
Grubego dopuścilibyśmy się kłamstwa, gdybyśmy twierdzić mieli, że muzeum rapperschwylskie przewyższa inne tego rodzaju zbiory. Nie — nie powiemy tego. Nie tylko nie przewyższa, lecz pod względem tak ilości jak doboru, ustępuje niejednemu. Zaliczyć je należy do skromnych, bardzo skromnych; skromność atoli nie przeszkadza mu bynajmniéj być bogatém temi drobnostkami, których wartość, żadna dla obojętnego, wysoką jest w oczach Polaka. Pełno tam relikwij narodowych nieocenionych, takich zwłaszcza, których przechowywanie uważane w zaborze moskiewskim za wyraźną zbrodnię stanu, w zaborach austryackim i pruskim stanowiłoby przedmiot tolerancyi mniéj albo więcéj łaskawéj, a zawsze ubliżającéj i dotkliwéj. Przedmioty niektóre jak n. p. pamiątki po męczennikach sprawy polskiéj, sztandary insurrekcyjne, dokumenta powstańcze i tym podobne świadectwa historyczne, tolerowanemi by i w Austryi nie były. W Rapperschwyl gromadzi się to wszystko swobodnie i bezpiecznie, jakby się gromadziło, gdyby Polska wolną i niepodległą była. We względzie tym muzeum rapperschwylskie jest konieczném i wielce pożyteczném muzeów krajowych dopełnieniem. Jako takie téż nabiera wagi ogromnéj. Polakowi, którego obchodzą rzeczy narodowe, nie wiedzieć o niém nie wolno, wiedząc zaś nie godzi się nie przyczyniać do wzrostu onego. Dotyka ono sumienia narodowego, obrachowującego się z samém sobą. Są muzea tego rodzaju pod panowaniem moskiewskiém, są i pod niemieckiém, ale się dzieje z nimi to samo, co z drukowanemi pod dozorem zaborców Polski książkami; cenzura wyrzuca z nich to właśnie, co jest najżywotniejszém i najpotrzebniejszém, zostawiając same bezbarwne ogólniki. Kto ogólniki owe chce odpowiednio zabarwić, uciekać się musi do książek nie cenzurowanych. Zastosowując to do muzeów, znajdujemy toż samo. Muzea krajowe zawierają w sobie ogólniki, których zabarwienia, uakcentowania szukać należy w Rapperschwyl. Tam zwiedzający przekonuje się, że Polska nie jest tylko zabytkiem dawnych czasów, ciekawością historyczną, lecz żywym, narodowym indywidualizmem, posiadającym przeszłość, która względem przyszłości pełni funkcyę rękojmi. Tam powitają go: i kosa racławicka, i sztandar poszarpany w walkach o niepodległość, i świadectwa zasług, jakie ojczyzna polska położyła w sprawie wolności. Nigdzie oglądać nie można tyle pamiątek po Kazimierzu Puławskim i Tadeuszu Kościuszce; nigdzie spotkać się nie można z relikwiami Zawiszów, Konarskich, Bosaków, obok przedmiotów budzących wspomnienia czasów bardzo dawnych, sięgających epoki Leszka Czarnego. Słowem, jest to zakład ogromnie pożyteczny i bardzo potrzebny, zakład wypełniający lukę, powstałą ztąd, że Polska znajduje się w stanie niewoli. Założycielowi onego należy się cześć i wdzięczność, uznanie i poparcie. Bez niego, wszystko to, co w muzeum, w należném poszanowaniu i we wzorowym przechowuje się porządku, uległoby nieochybnie bezpowrotnemu zniszczeniu, niepowetowanéj zatracie: — i jednéj wielce, jeżeli nie najbardziéj ciekawéj, a ogromnie ważnéj karcie dziejów polskich zabrakłoby świadectwa.
Myśli powyższe napłynęły tłumnie do głowy Lecha naszego, jak skoro stanął śród pamiątek ojczystych. Ze ścian, z szaf, ze stołów wionęła ku niemu przeszłość dawniejsza i mniéj dawna, zamaszysta, szlachecka, gwarna, często błędna, lecz w dobréj wierze, niekiedy grzeszna, ale rzadko z własnéj winy, a zawsze piękna, poetyczna, szczytna, wcielająca się w postacie olbrzymie, które, jakby na przeglądzie, przesuwały się przed oczami jego. Oczami duszy widział ideę polską, usymbolizowaną w podaniu o trzech braciach, kroczącą przez wieki i wystawioną na próby czasu, na pokusy, na gwałty, wyraźną zrazu, zamgloną następnie i występującą w końcu na sztandarach bojowych w napisie: „Za naszą i za waszą wolność.“
— Jest-że to mrzonka?... — zapytał siebie Lech. Nie ma-ż żadnego związku pomiędzy ideą przewodnią polską, a pracą ku wyzwoleniu się, obywającą się obecnie w łonie ludzkości?... Nie ma-ż Polska sprzymierzeńców w tych tłumach uciśnionych i wydziedziczonych, będąc sama uciśnioną i wydziedziczoną?...
Przechodził z sali do sali, przypatrywał się i myślał.
Wraz z nim zwiedzało muzeum osób kilka, po największéj części cudzoziemców. Pomiędzy niemi atoli był Polak jeden. Lech poznał go od pierwszego oka rzutu — po minie i stroju: minę miał gęstą, a ubrał się w kontusz i karabelę — widoczném było, że wystąpił na popis. Na czole niejako świecił mu napis: „Niech znają Szwajcarowie Polaka!“ Dla napisu tego nie zbliżał się Lech do niego, nie mógł atoli nie widzieć go i nie spotykać się z nim tu i owdzie. Kontuszowiec zaczepiał zwiedzających zapytaniami, albo raczéj jednem i temże samém zapytaniem:
— Pan Polak?...
Odpowiedź, jakiéj mu udzielano, polegała na ściśnieniu ramionami, aż zeszedł się z bohaterem naszym. Nastąpiło to przy stoliku, na którym pomiędzy innemi przedmiotami leżały ostrogi starożytne.
— Pan Polak?... — zapytał.
— Tak, panie...
— Ano... przecie... Z temi wołami szwajcarskiemi, proszę pana dobrodzieja, dogadać się nie sposób...
— Czemuż się pan tak o nich pogardliwie wyrażasz?... czyż oni obowiązani rozumieć po polsku?...
— Ano... to już taka natura moja... Rżnę, mości dobrodzieju, prawdę każdemu w oczy... Gdyby wołami nie byli, to by po polsku rozumieli, widząc zwłaszcza, z kim do czynienia mają... Umyślnie na to ubrałem się w kontusz i przyczepiłem sobie karabelę...
Lech zmiarkował, że dyskusya z tym obywatelem nie doprowadziłaby do niczego. Zamiast mu przeto objekcye jakoweś czynić, powtórzył echowym sposobem słowa jego:
— Ubrałeś się pan w kontusz i przyczepiłeś sobie karabelę umyślnie...
— A tak... o tak... — podchwycił kontuszowiec. U nas, panie, to rzecz zakazana, zabroniona, a!... niech Pan Bóg broni... To téż — tu głos zniżył — wyjechałem za granicę, kazałem sobie strój polski w Krakowie sporządzić, a że w Krakowie szpiegów moskiewskich pełno, kropnąłem się aż tu i oto, widzisz mnie pan dobrodziej... A co?... Jak mnie pan dobrodziej widzisz, takżem się kazał odfotografować... i od fotografa ruszyłem wprost na statek i przyjechałem tu... Umrę przynajmniéj z tem wspomnieniem, żem miał strój staropolski na grzbiecie...
Wyrazy ostatnie wymówił z rozrzewnieniem, które Lecha tknęło. Domyślił się, że ma przed sobą stare dziecko. Miał już przycinek na ustach, ale się z nim wstrzymał — zapytał:
— Więceś pan z Krakowa wprost do Rapperschwylu zmierzał?...
— A nie... Wyjechałem z Krakowa z kontuszem w tłumoku w téj myśli, że gdzieś przecie znajdzie się zakątek taki, w którym będzie można wystąpić... Przyjeżdżam, mości dobrodzieju, do Wiednia... szpiegi; do Pesztu... szpiegi; wracam do Lwowa... szpiegi; ruszam do Pragi... szpiegi; jadę do Karlsbadu... szpiegi; do Drezna... szpiegi, do Monachium... szpiegi... Rozpytywałem, dowiadywałem się i zabłądziłem nakoniec tu... I tu, słyszę, są szpiegi; ale... pal ich tam diabli!... zaryzykowałem się...
Przy słowach ostatnich, wypowiedzianych z giestem odpowiednim, wyraz odwagi heroicznéj z oczu mu strzelił. Nadął się i prychnął.
— Pan więc muzeum zwiedzasz... rozpatrywałeś ostrogi... — rzekł Lech.
— Ostrogi hm... tak... Zastanawia mnie, że ich ani odreperować, ani nawet odczyścić nie dadzą...
— Jakto?... wyrwało się Lechowi zdumieniem nabrzmiałe zapytanie.
— Bo i do czegóż, proszę pana dobrodzieja, taki grat stary!... Zardzewiało to... a co za kształt!... Któżby włożyć mógł ostrogi podobne!... Ostróg powinien być na cal, na półtora cala najdłuższy, wygięty, z kółkiem wielkości dwudziestówki drobno naciętém i lekko się obracającém... A to, kolce jak u jeża, żelaza długie, przydatne chyba do tego, ażeby koniom brzuchy dziurawić... Licho nie co!...
— Jest to zabytek starożytności... odrzekł Lech. Praojce nasi takich używali ostróg...
— Praojce nasi?... — podchwycił kontuszowiec. — Ja temu nie wierzę... To być nie może... Praojce nasi mieli, panie dobrodzieju, rozum... A!... wiem ja... — dodał — nastała teraz moda nie zostawiania czystéj na praojcach naszych nitki... To téż, trzech groszy nie dałbym za to, że ktoś ostrogi te podsunął umyślnie, w celu ośmieszenia praojców naszych... Do czego to podobne!...
Kontuszowiec mówił głośno po polsku i giestykulował. Mówienie jego zwróciło na siebie uwagę, najprzód owéj pary z pod pomnika, która, wszedłszy w téj chwili, zatrzymała się na moment i poszła daléj, następnie czerstwo wyglądającego i prosto się trzymającego jegomości, który się zbliżył i po polsku przemówił:
— Panowie — rzekł — postrzeżenia czynicie...
— Co do tych ostróg... — odparł kontuszowiec. Licho wie, co to...
— Katalog opiewa... potrzeba szukać pod numerem odpowiednim...
— Nie o to chodzi... Pan — tu skinieniem głowy na Lecha wskazał — utrzymuje, że są to ostrogi praojców naszych...
— Nie... — odrzekł jegomość, przypatrując się — to francuzkie, rycerskie z wieku XVgo...
— Acha!... — podchwycił kontuszowiec — a co!... Jam téż od jednego oka rzutu poznał, że to nie polskie... Od jednego oka rzutu, panie dobrodzieju...
— Pan taki w archeologii biegły...
— Thi... to jest... Znać się znam... ale nie zajmuje mnie ona wyłącznie...
— Szkoda... zauważył jegomość — pomógłbyś nam pan w klasyfikowaniu przedmiotów niektórych... Mamy tu, naprzykład, tabakierkę jednę z napisem i nietylko napisu odczytać, ale nawet wiedzieć nie możemy w jakim on języku...
— A!... — kontuszowiec na to, dłonie podnosząc z akcentem protestacyi — co do tabakier, to nie moja rzecz... tabakim nie zażywał nigdy...
Jegomość uśmiechnął się nieznacznie. Lech nie potrzebował wielkiego domyślności wysiłku, ażeby poznać w nim Władysława Platera, fundatora muzeum. Kiedy więc się Plater uśmiechnął, bohater nasz w następujący przemówił do niego sposób:
— Pozwól pan złożyć sobie podziękowanie serdeczne...
— Za co?... — zapytał tenże.
— Za ratunek burzami miotanych resztek z rozbicia korabia polskiego...
— Ha! panie... inni gadają, my robimy, inni się kłucą, my zbieramy i składamy, resztki wprawdzie, ale nie z korabia rozbitego... Korab’ polski nie rozbity... o! nie... Kto to panu powiedział, że rozbity?... moskale chyba?... Polska, panie, jest rozszarpana, ale żyje... i zcali się w chwili, gdy się wszyscy zgodzimy na jedno... Ja w to wierzę i wierzyć w to musisz tak pan, jak Polak każdy... Że tak jest, że Polska żyje, macie panowie świadectwo oto tu...
Ramię podniósł, do koła niém powiódł i dodał:
— Zwiedzajcie, dowiadujcie się, uczcie i wychodźcie ztąd pokrzepieni na duchu...
Rzekłszy to, odwrócił się i poszedł.
— Impetyk jakiś... — mruknął kontuszowiec do siebie.
W chwili téj z drzwi sali przyległéj wynurzyła się para z pod pomnika. Pani, idąca przodem, spojrzała na Lecha, a ujrzawszy go zamyślonym, wzrok dłużéj zatrzymała na nim. Wzrok jéj chodził z taką uwagą po młodego człowieka postaci, jakby analizował takową w najdrobniejszych onéj szczegółach. Lech nie czuł go na sobie; myślał zapewne w téj chwili nad słowami Platera, znamionującemi silną a niczém niezachwianą wiarę; nie widział ani damy, ani towarzysza jéj, posuwających się krok za krokiem do koła sali. Kontuszowiec za to spostrzegł ich — chrząknął, odwrócił się i odezwał do Lecha półgłosem:
— Trzeba to się ztąd wynosić, panie dobrodzieju... szpiegi...
Kto wielbi naturę, ten ma czém rozkoszować nad błękitnemi toniami Lemanu. Cóż to tam za cuda! — na kroku niemal każdym. Opisywać cuda te — nie sposób. Dla śmiertelnika, porywającego się na to, zmieniają się one w pewien rodzaj ciężarów przygniatających. Są to niby skarby zaklęte. Patrzeć się na nie, wolno; wara jednak używać!
W zachwycie, w oniemieniu powitał bohater nasz jezioro, pokazujące się nagle wędrowcom, gdy pociąg, idąc z Friburgu do Lauzanny, wynurza się z tunelu przy stacji Chexbres. Jestto widok olśniewający, w rodzaju swoim jedyny, niezrównany, a zawsze piękny, zimą i latem, na wiosnę i w jesieni, przy oświetleniu słoneczném i w dzień pochmurny, w deszcz nawet. Każde światło, jasne czy posępne, jest dlań odpowiedniém — nadaje mu jeno charakter odmienny: obrazy, perspektywa, dekoracye pozostają też same, zachwycające, czarujące, napełniające widza rodzajem pewnym bojaźni Bożéj w obec tego bezmiaru piękna, jaśniejącego blaskami, igrającego barwami i przesuwającego się przed oczami jego nakształt panoramy ruchoméj. Wszystko to ginie nagle — pociąg wjeżdza w tunel; jezioro wkrótce pokazuje się znów, lecz effekt z powtórzeniem nie działa tak silnie, jak za pierwszym razem.
Gdy pociąg w Lauzannie stanął, chciało się bohaterowi naszemu w mieście tém zatrzymać. Przyszli mu na myśl Gibbon, lord Byron i Mickiewicz, którzy imiona swoje do metropolji nadlemańskiéj przywiązali w sposobie wspomnieniowym; lecz przypomniał sobie życzenie matki i ruszył daléj.
Genewa zajęła go niezmiernie. Genewa bo jest miastem, którego osobliwość polega głównie na tém, że przyjmować umie przybywających do niéj gości. Pochodzi to zapewne ztąd, że stolica przemysłu zegarkowego jest oraz stolicą przemysłu hotelowego. Zegarki i goście — dwa źródła główne dochodów jéj: dla pierwszych założyła szkołę specyalną; specyalność druga urobiła się sama przez się i doprowadzoną została do téj doskonałości, że przyjezdny, przekraczając próg hotelu pierwszego lepszego, czuje się od razu niby w gościnie u najlepszego z przyjaciół. Metrowie hotelów genewskich studyują snadź człowieka psychicznie: — tak się stósować umieją do gustów, do nawyków, do wymysłów, do chimer, do kaprysów każdego i każdéj! tak zajmują, dogadzają, pieszczą! taką serdeczną uprzejmością, nie naprzykrzoną, a na skinienie każde gotową, otaczają śmiertelnika zajmującego jeden z numerów! Trzeba za to płacić i suto — to prawda; ale i to także, prawda, że w Niemczech, naprzykład, w Anglii, a nawet i w Francyi, i zapłacisz, i sam sobie służyć musisz. We względzie tym Szwajcarya, w Szwajcaryi zaś Genewa najpierwsze, bez zaprzeczenia, na kuli ziemskiéj zajmuje miejsce. Jestto miasto najgościnniejsze.
Lech nasz umiał gościnność tę ocenić; umiał jednak oprzeć się ponętom jéj. Pozostawał w hotelu tak długo, póki sobie nie wynalazł pomieszkania półhotelowogo, w jednym z tych zakładów, co się nazywają pensyami, są zaś w rzeczy saméj hotelami urządzonemi na stopę rodzinną. W jednym z zakładów tego rodzaju mieszkał autor W Szwajcaryi“ i wyniósł z niego wspomnienie Eglantyny, która go siostrzaném kochała uczuciem, a była córką właścicielki pensyonu. Bohater nasz ulokował się w dwóch pokojach — sypialny i bawialny — wystawionych na słońce, czystych, eleganckich, pełnych powietrza i mających widok na jezioro; na śniadania, obiady i wieczerze do spólnego chodził stołu, przy którym zasiadało towarzystwo liczne i miał do spólnego użytku salon, czytelnię, terasę i ogród, gdzie mógł studyować przedstawicieli płci obojéj i wieku różnego różnych narodowości, szczególnie zaś Anglików, Amerykanów, Rumunów i Moskali. Od czasu pewnego cztery te narodowości największy Szwajcaryi kontyngiens gości dostarczają. Moskale zwłaszcza, jakby ulegając prawu kontrastu, z kraju niewoli tłumami ciągną do krainy swobody i tak się w Genewie szczególnie zagnieździli, że pobudowali sobie cerkiew, mają swoję księgarnię, mają i czytelnię w któréj gromadzą się Gołosy, Ruskie Miry, Moskowskie Wiedomosti i inne organa polakożerczéj prasy. Lech dostał się pomiędzy tych wyswobodzicieli Słowian. Nie zmięszało go to, ani zraziło bynajmniéj. Zastósował się do nich w ten sposób, że się uzbroił w grzeczność niewyczerpaną, chłodną i do niczego nie zobowiązującą. Przy stole, w salonie, w ogrodzie spotykał ich ukłonem uprzejmym i trzymał od osoby swojéj w oddaleniu przyzwoitém; żeby zaś im nie ubliżyć, tak samo mniej więcéj postępował z przedstawicielami innych narodowości, z wyjątkiem jednego z Rumunów, który stał się dla niego przedmiotem studiów specyalnych, czynionych do spółki z jednym z synów Wielkiéj Brytanii. Anglik zwrócił jego uwagę na Rumuna i obudził ciekawość. Stało się to w czytelni. Lech przebiegał Journal des Debats, syn Albionu wgłębiał się w Times’a i nagle gazetę na bok odłożywszy, zaczepił bohatera naszego z całą powagą wygłoszoném pytaniem:
— Nie mógłbyś mi pan powiedzieć, ile w dniu każdym obywatel Bukaresztu wkłada na siebie funtów pomady?..
— Nie wiem, panie... — odpowiedział Lech. Obywatela Bukaresztu znam mniéj aniżeli pan...
Anglik znów się wziął do czytania Times’a i po niejakimś czasie znów Lecha zapytał:
— Nie mógłbyś pan spółki ze mną zawiązać?..
— W jakim względzie?..
— W tym, ażeby dójść dokładnie, ile pan Bukareszcianin zużywa pomady?..
— Chętnie... — odparł Lech — podaj mi pan jednak sposób dochodzenia...
No (nie)... — pokręcił Anglik głową. Wynalezienie sposobów należy do nas obydwóch, do każdego z osobna... Pan dochódź swoją drogą, ja dochodzić będę moją...
— Hm... niech tak będzie...
— Spółka więc zawiązana?...
— Zawiązana...
Anglik chrząknął, nogi wyciągnął i do czytania Times’a powrócił.
Lecha mimowolnie ciekawość ku Rumunowi pociągnęła; zawiązał z nim znajomość bliższą i znalazł w nim człowieka, wygadanego jak mało. Swada niezrównana! Nie było przedmiotu, o którym by rozprawiać nie umiał, szeroko ale powierzchownie, sposobem pamięciowym, frazesami wyuczonemi, markującemi zupełną umysłową czczość. Z tego względu, bardziéj jeszcze aniżeli ze względu pomady, było to indywiduum, przedstawiające się jako ciekawy do studiowania przedmiot. Rumuni w ogóle odznaczają się tém, że umiejąc wiele, nie umieją nic — umieją kurzawą w oczy ciskać. Stanowi to narodową ich właściwość.
Studium nad Rumunem zasłaniało Lecha od Moskali, którzy zresztą nie garnęli się do Polaka, zasłaniało go od Angielek, z których parę zwracało melancholijne spojrzenia na wcale obiecująco wyglądającego polskiego gentlemana, i pozwalało mu oddawać się studiowaniu procesu psychicznego, za pomocą którego wyraził się rozwój instytucyi szwajcarskich. Poznać pragnął, w szczegółach najdrobniejszych, drogę prowadzącą od niewoli do wolności. Otoczył się więc książkami, czytał, wyciągi czynił i wymykał się od czasu do czasu na którą ze wsi w okolicach Genewy, zawiązując znajomość z wieśniakami, którzy dopełniali mu wiadomości z książek poczerpniętych. W ten sposób chciał się przygotować do stosunków z ludźmi wydatniejszymi w kantonie, z uczonymi, z urzędnikami, których kilku już miał na uwadze. Czas upływał mu szybko, dnie mijały niby błyskawica.
Razu pewnego w salonie, gdy rozmawiał ze świeżo przybyłym Hollendrem, obiły mu się o uszy wyrazy następujące:
— Eustachi Onisirowiczu, czy znasz nowinę wielką?.. — zapytał Moskal jeden drugiego.
— Nie znam, Elpidiforze Wisarionowiczu... — odpowiedział zapytany.
— Przybyła do Genewy księżna Natalja Rodionowiczówna Gabarin...
— O!... słyszałem o tém... Stanęła w Bergues... Znalazłem był jéj nazwisko w Journal des Etrangers... Cóż jednak!.. Natalja Rodionowiczowna to ptak przelotny... jak przybyła, tak wyjedzie... Czy to już ona pierwszy w Genewie raz!.. Jest zapewne mimojazdem...
— A nie... — zareplikował pierwszy — przybyła na czas dłuższy, najęto bowiem, a podobno kupiono nawet dla niéj willę przepyszną nad jeziorem...
— W rzeczy saméj?.. — odrzekł drugi ze zdziwieniem.
— Niezawodnie... Urządziła się, słyszę po królewsku... meble z Paryża, tapicerowie pracowali przez miesiąc cały...
— Dla czegóż ją w Bergues zapisali?..
— Dla reklamy... Przyjechawszy, musiała zapewnie w hotelu nocować, albo téż tylko na godzin parę się zatrzymać... no... i natychmiast ją na listę zaciągnęli...
— Dalekoż ta willa?...
— Nie tak to daleko... pomiędzy Cologny a Colonge... prześliczna... Nadzieja Gawriłowna zna ją... powiada, że jestto ze wszystkich w téj stronie will najpiękniejsza...
— Cóż to się stało Natalii Rodionowiczownéj!... rzekł Moskal drugi. Co ona tu robić będzie?.. Czy niejaka zatieja?..
Zaitieja jest to wyraz, którego dokładnie przetłumaczyć po polsku nie umiem. Oznacza on zasnucie delikatne działania podstępnego, zastawienie sieci.
— Cóż by znów za zatieja!.. zareplikował pierwszy.
— Dziwna jednak rzecz... — podchwycił drugi. — Podczas kiedy, z jednéj strony, przybywa kniahinia Gabarin, z drugiéj rewolucyonerzy nasi (dwa te wyrazy wymówił z przekąsem) dostają zasiłek w osobie Tameńki...
— Chachoł... — bąknął pierwszy pogardliwie.
— Tak... chachoł... doktor...
— Będzie rewolucyonerów leczył... może ich wyleczy na waryacyę, w którą popadli... — odezwał się tamten tonem żartu.
— Doktor filozofii... — poprawił drugi — człek bardzo uczony...
— Uczony... a z rewolucyonistami się styka!.. Tfu, z uczonością taką!..
— Wyświadczcie mi łaskę — odezwała się dama moskiewska, która w milczeniu dotychczas, robótką jakąś ręczną zajęta, słuchała — wyświadczcie mi łaskę, Eustachi Onisirowiczu i Elpidifonie Wisarionowiczu, i powiedźcie mi, czego rewolucyonerzy nasi chcą?...
Moskale spojrzeli jeden na drugiego, jakby się oczami radzili, i po chwili, ten który zwał się Eustachim Onisirowiczem, odpowiedział:
— Hm?... czego oni chcą?... Oni i sami nie wiedzą...
— Przecie?.. — nalegała dama.
— Chcą, żeby nie było nic, to znaczy, żeby tak było, jak było przedtem, zanim Pan Bóg świat stworzył... Powiadają: Niech nie będzie nic...
— Cóż im z tego przyjdzie?.. — dama na to.
— A czart-że ich wie co!.. Rozmawiałem o tém z batiuszką (popem)... chciałem, żeby mi dał wyjaśnienie jakie, na podstawie pisma świętego, ale i batiuszka zrozumieć rewolucyonerów nie może, pomimo że wie on bardzo dobrze, że Pan Bóg świat stworzył z niczego... Ostrzegał mnie tylko, ażeby się od nich trzymać z daleka, a to dla tego, że żaden z nich do cerkwi ani zajrzy...
— Pop popem... — rzekł Elpidifor Wisarionowicz — jemu przedewszystkiem chodzi o to, ażeby ludzie do cerkwi chodzili i skarbonkę napełniali...
Rozmowa ciągnęła się daléj, lecz Lech nie słuchał już jéj, gdy zeszła na tory rozpraw o rewolucyonistach moskiewskich, których Genewa posiada w murach swoich ilość niemałą. Wstał i odszedł do siebie; wziął się do czytania, czytanie atoli nie szło mu należycie, a to z téj przyczyny, że przeszkodę miał we wiadomościach, jakie mu niechcący w słuch wpadły. Dowiedział się o zamieszkaniu księżny Gabarin — nie zadziwiło go to, jako rzecz spodziewana, sprawiło atoli niepokój pewien, jakiego człek doznaje przed spełnieniem koniecznego a jednak niekoniecznie miłego obowiązku. Zawdzięczał jéj uwolnienie z niewoli; byłby wolał zawdzięczać komu innemu i nie być zmuszonym iść do moskiewki z podziękowaniem. Wizyta owa sprawiała mu z góry nieprzyjemność wielką; chętnie by pod pierwszym lepszym pretekstem odłożył ją na późniéj, do czasu nieograniczonego, gdyby nie matka, pozostająca w kraju pod łapą moskiewską. Wzgląd téż na majątek niemałą tu odgrywał rolę. Lech wcale nie miał ochoty pozbywania się ojcowizny na rzecz Moskala jakiegoś, inaczéj, postanowienie powziął bronienia godziwie środków, jakiemi rozporządzał. Wizyty u księżny Gabarin nie uważał za rzecz niegodziwą, a tylko za nieprzyjemną — za rodzaj gorzkiéj pigułki, przełknięcia któréj uniknąć sposobu nie było.
— Ha!.. — rzekł do siebie — zbiorę się jutro... może pojutrze?.. nie, jutro...
Załatwiwszy w ten sposób tę sprawę, myśleć począł o Tameńce.
Jako Polak, interesujący się sprawami ojczystemi, Lech pilnie śledził tak za rozwojem ogólnym, jako téż za manifestacyami szczególnemi sprawy ruskiéj, i bolał szczerze nad obrotem, jaki onéj nadali Rusini, należący do tak zwanego ukrainofilskiego obozu, wprowadzając ją na drogę błędną. Widział on jasno cel ich i znał dobrze pobudki. Te ostatnie polegają całkowicie na wątpieniu w siły własne, wątpieniu, nakazującemu chwytać się fortelów dyplomatycznych, świecić baki nieprzyjacielowi i, za pomocą świecenia tego, wyjednać, wyprosić, wyrozumować, wysłużyć dla Rusi ulgi i ustępstwa jakieś, bodaj najmniejsze. Dla tego w walce eksterminacyjnéj, wydanéj polonizmowi, Rusini téj kategoryi stanęli po stronie Moskwy officyalnéj. Moskale szczekają, ci poszczekują — potakują, świadczą zawsze i wszędzie, gdzie jeno diejatielstwo moskiewskie poparcia i świadectwa żywiołu miejscowego potrzebuje. Według nich, nie masz tego złego, któreby od Polaków na kraje ruskie nie spłynęło. Polacy winni wszystkiemu, szczególnie zaś i osobliwie temu, że w wiekach XV, XVI, XVII i XVIII odgadnąć nie umieli postulatów polityczno-społecznych, jakie wiek XIX, i to w drugiéj dopiero połowie swojéj, postawił. A więc:
— Hajże, na Polaków!.. — wołają na Moskali — nam zaś, Małorussom (przezywają siebie Małorussami), wy, Wielkorussy (Moskali Wielkorussami przezywają), dajcie z łaski swojéj, o! dajcie... książeczek kilka elementarnych do uczenia początkowego dzieci naszych w języku macierzyńskim... Dajcie nam to tylko, więcéj niczego nie chcemy, nie pożądamy, a za to wydajemy na pastwę Polaków... Hajże na nich!..
Dla tém większéj captantiam benevolentiam, piszą i publikują poezye, powieści, rozprawy polityczne, dyssertacye filozoficzne, dzieła historyczne, w których Polskę przedstawiają pod postacią szatana, deptanego pod kopytami konia św. Jerzego. We względzie tym odznaczają się szczególnie Rusini petersburscy, wiszący przy wielkim dzwonie, który ich głuszy. Wydaje się im, że są niezmiernie zręczni i przebiegli, że tym sposobem rząd moskiewski w pole wyprowadzą i kolejno a stopniowo wykręcą u niego: najprzód, książeczki elementarne, następnie, katedry języka ruskiego w szkołach średnich, daléj uznanie literatury ruskiéj, kiedyś uznanie języka ruskiego za wykładowy, znów kiedyś, jakieś językowe ustępstwo w zakresie uniwersyteckim i sądowniczym, w końcu... co w końcu?..
— Separatyzm... — z szyderskim uśmiechem podpowiadają im Moskale.
Rusini wypierają się separatyzmu, jak Piotr wyparł się Chrystusa, Moskale zaś, dla tego zapewne ażeby ich od pokusy ustrzedz, nietylko im książeczek elementarnych nie dali, ale nawet literaturę ruską zakazali. W tém mają logiczną racyę. Jeżeli Małorussy są, jak sami przyznają, Wielkorussów szczepem, prowincyonalną odmianą, to czemużby kontentować się nie mieli literaturą wielkorusską, czyli, jak ukazy chcą, russką?..
Zręczność, przebiegłość nie przydały się na nic. Lech, jak wyżéj powiadamy, śledził uważnie za temi objawami smutnemi. Literacko-naukowo-polityczne sztuki łamane Kostomarowych, Kuliszów i innych sprawiały mu ból niewymowny — czytywał utwory ich, wgłębiał się w nie i nie mógł nie zauważyć wstąpienia w szranki piśmiennicze człowieka, który żadnéj jeszcze nie wyprowadził konkluzyi, który jednak pozostawiał tu i ówdzie premissy, zapowiadające drogę inną, aniżeli ta, po któréj kroczyli poprzednicy jego. Zafrapowało to bohatera naszego. Zanotowało mu się w pamięci nowego autora imię i nazwisko: Russyan Tameńko; wiedział że Tameńko zajmował katedrę w Charkowskim uniwersytecie i przewidywał — przewidywał to czego pragnął — że da on na Rusi zapoczątkowanie polityki racyonalnéj, jasnéj i uczciwéj. To téż zdziwienie jego niemałém było, gdy nazwisko profesora w ucho mu wpadło, i to w sposób taki, w jaki Moskale je przedstawili. Książkę na bok odłożył i począł w zamyśleniu chodzić po pokoju wzdłuż i wszerz.
Księżna w rzeczy saméj zamieszkała w Genewie, albo raczéj w Genewskim kantonie. Willa, którą na własność nabyła, należała do najpiękniejszych, tak co do architektury, jako téż co do urządzenia. Było to mieszkanie obszerne, o piętrze, z pawilonami. Wznosiło się na połowie pochyłości jednego ze wzgórz, ciągnących się łańcuchem niewysokim wzdłuż jeziora po stronie zwanéj sabaudzką, i całym frontem zwracało się ku jezioru. Willa leżała wśród parku rozległego, ogniskującego się około trawnika dosyć obszernego, ujętego w ramy drzew rosochatych, przedstawiających się pod postacią, tu szeregów równych, ówdzie zagajeń cienistych, gdzieindziéj grup rozstrzelonych, zastósowanych do harmonii ogólnéj. Rzecz naturalna z drzew owocowych nie było tam ani jednego za to egzotyczne znajdowały się w ilości i jakości, zdolnéj botanika w zachwyt wprawić. Cedry libanu, sosny amerykańskie i olchy australskie mięszały zgodnie na gruncie europejskim szum liści swoich i sąsiadowały z innemi, nie mniéj osobliwemi drzewami i krzewami, trawami i kwiatami stanowiącemi dwór roślinny w odniesieniu do willi, pyszniącéj się kolumnadą i frontonem. Wjazd do niéj znajdował się od ulicy, która zachodziła ze strony przeciwnéj parkowi i oddzielała się od podwórza obszernego żelaznemi sztachetami, szeregującemi się z dwóch stron bramy, strzeżonéj przez dwa sfinksy kamienne. Podwórze było brukowane; w jednym onego kącie bił wodotrysk, otoczony sosnami olbrzymiemi.
Wewnątrz willi, w umeblowaniu, w upiększeniach, panował przepych gustowny, taki sam przepych, o jakim mówiliśmy w jednym z początkowych rozdziałów opowiadania niniejszego. Nie dziw: w wilii podgenewskiéj mieszkała niewiasta ta sama, z którąśmy zabrali znajomość w salonie petersburskim.
Jak tam zastaliśmy ją samą, tak i tu samą zastajemy, z tą jeno różnicą, że tam siedziała przy kominku, tu zaś przy otwartych na ścieżaj drzwiach parapetowych — tam patrzała na płomień, tu do patrzenia miała przed sobą wspaniały pejzaż, któremu za ramy służyły góry Juraskie, amfiteatralnie w dalekiéj piętrzące się perspektywie. Ubraną była nie wymyślnie ale z tém wyrachowaniem pewnéj siebie kokieteryi, co to o najmniej-szym nie zapomina szczególe. Nóżkę jedną opierała na poduszce, pełniącéj funkcyą stołeczka, i poruszała nią niekiedy — poruszała, znaczyła takt, który odnosił się zapewne do czystego, dźwięcznego i w wysokim stopniu artystycznego, nie dalekiego, ale też i nie bliskiego na skrzypcach grania. Możnaby powiedzieć, że granie to z sąsiedniéj dochodzi willi, gdyby willa najbliższa nie leżała więcéj niż o jeden kilometr odległości.
Dzień — poranek raczéj, godzina bowiem była około jedenastéj — był słoneczny i pogodny. Leman rozlegał się, jak olbrzymia szyba zwierciadlana, nosząca na sobie tu i ówdzie ruchome centki i smugi barwy ciemnéj, szaréj i białéj — były to łodzie, parostatki i łabędzie.
Piękna pani błądziła po dalekim widnokręgu okiem, w którém się zaduma przebijała. Spojrzenia jéj muskały powierzchnią wody i szły na góry, na śnieżne szczyty. Nie widać atoli było, ażeby ją te góry i te szczyty zajmowały; niekiedy zdawało się, jakoby uwagę na granie zwracała, lecz chwilowo jeno i, po każdém takiém posłuchaniu muzyki, przez usta jéj przesuwał się uśmiech, nacechowany lekkim cieniem szyderstwa. W stanie tym pozostawała tak długo, aż w dali, na drodze wzdłuż jeziora idącéj, ukazał się powóz spuszczony jednym koniem zaprzężony. Księżna sięgnęła ręką na malutki, perłową macicą misternie inkrustowany stoliczek i wzięła leżące na takowym binokle; skierowała binokle na powóz i odezwała się:
— Aa...
Powóz niebawem skrył się za parkiem; w kilka minut późniéj słyszeć się dał turkot na podwórzu.
W chwilę późniéj lokaj na tacy przyniósł kartę wizytową, na którą księżna zaledwie spojrzała, wnet rzekła:
— Prosić...
Wstała, zwróciła się i, zrobiwszy kroków kilka, podała do uścisku dłoń wchodzącemu bohaterowi naszemu.
Lech, stanąwszy przed nią, wzdrygnął się niby. W oczach jego błyskawicznym sposobem przemknęło zdziwienie. Wnet jednak nad zdziwieniem zapanował, przybierając na oblicze wyraz grzeczności światowéj. Zdziwienie atoli, acz chwilowe, sprawiło to, że w pierwszém przemówieniu wyprzedzić się dał księżnéj.
— Cieszę się mocno i szczerze z odwiedzin pana... — odezwała się tonem uprzejmości wielkiéj.
— Ja zaś — odrzekł Lech natychmiast — cieszę się ze sposobności podziękowania wam, mości księżno, za wolność, któréj obecnie używam...
— Bagatela... — odparła od niechcenia — nie mówmy o tém...
— Pozwól mi jeno słów kilka dodać... — proszącym tonem przemówił młody człowiek.
— Udzielam panu pozwolenia tego... tylko się pan spiesz...
— Dziękuję pani we własném, bardziéj zaś w matki mojéj imieniu... Bez zainterweniowania twego zacna jedna niewiasta pędziłaby dnie życia swego w boleści niewysłowionéj... Dzięki tobie, mościa księżno, odry...
— Dosyć... — przerwała piękna pani pół seryo, rękę ku Lechowi wyciągając. Nadużywasz pan pozwolenia mego... Zamiast słów kilku, wypowiedziałeś kilkanaście, może kilkadziesiąt, dziękując mi za rzecz, w saméj sobie prostą i naturalną... Udało mi się przypadkiem, najwyraźniéj przypadkiem, naprawić jeden z tych błędów rządowych, których, mówiąc nawiasem, rząd nasz popełnia ilość niemałą... Moja, a raczéj księcia, małżonka mego, pozycya dopomogła mi w téj sprawie, która nie naraziła mnie na żadne trudy ani zachody, a wynagrodziła przyjemnością, jakiéj doznałam w poznaniu matki pana, jakiéj doznaję, oglądając pana w samotni mojéj...
— Pani... — zaczął Lech.
— Ani słowa w materyi téj więcéj!..
Wyprostowała się i paluszek do góry podniosła, przybierając dobrotliwie-groźną postawę, z którą przypominała nieco panią Agar w roli Atalii.
— Posłuszny jestem... — odrzekł Lech, ręce składając, pochylając się trochę naprzód i cofając się kroków parę w tył.
— Oto tak to lubię... — powiedziała księżna — pochlebiam sobie, że rozkazy moje nie będą dla pana czczym dźwiękiem...
— O księżno!.. — zaczął.
— I dla doświadczenia władzy mojéj, proszę pana, zbliż się i usiądź obok mnie... W ustroniu tém, z gośćmi mojimi, jestem zupełnie bez ceremonii... Zbliż się więc, usiądź; będziemy mówili... wiesz o czém?..
— Rozkaż, księżno... — odrzekł Lech, zajmując wskazane sobie miejsce.
— Będziemy mówili... o matce pańskiéj... kochasz ją pan?..
— O... — odezwał się młody człowiek, z tym akcentem, co to z serca płynie.
— Nie dziwię się temu, bom i ja ją ukochała... Coś mnie, od pierwszego z nią zejścia się, pociągnęło ku niéj... Musi to być chyba powinowactwo jakieś moralne... Co pan myślisz o tém?..
— To samo, co i wasza książęca mość... — odpowiedział zapytany.
— Zacna kobieta... doskonała kobieta... nie zdarzało mi się spotkać takiéj jak ona, nie wyjmując własnéj mojéj matki...
— Księżno... matka moja tak mało ci jest znaną...
— Mało?.. — podchwyciła. Czy pan myślisz, że do poznania ludzi potrzeba czasu dużo?.. Jeżeli takiém jest zdanie twoje, to się grubo mylisz... Ludzie poznają się od pierwszego spotkania, od jednego niekiedy oka rzutu, zwłaszcza jeżeli pomiędzy niemi zachodzi harmonia w jakim względzie... A — dodała, zwracając na Lecha spojrzenie więcéj niż uprzejme — pomiędzy panią Białoorłowicz a mną zachodzi harmonia we względzie pewnym...
— W jakim, jeżeli zapytać wolno?..
— W tym, że ona nie jest wielką rządu naszego przyjaciółką i ja nie jestem...
Wyznanie to zdziwiło bohatera naszego. Zdziwienie jego nie uszło baczności pięknéj księżny. Rzekła:
— Wątpisz pan o tém; gdybyś jednak był trochę uważniejszym, to byś nie wątpił...
— Wasza książęca mość zarzuca mi nieuwagę, o któréj nic nie wiem...
— Widziałeś mnie pod pomnikiem polskim w Raperschwyl?..
— To byłaś pani?.. — odezwał się. A!.. przypominam sobie... widziałem...
— Aleś nie uważał... Zabsorbował cię na dole pomnik, na górze zaś bardziéj aniżeli pamiątki i ten obraz żywy w stroju polskim, który hrabia Plater powinien był pod klosz ująć i na stole postawić... Pyszny obraz...
Wyśmiewała poczciwego kontuszowca w sposób zabawny a bynajmniéj nie złośliwy, ani ubliżający, tak że Lech mógł do jéj prymu swój wtór dołożyć, uznając za niewłaściwy ten toaletowy anachronizm, którego poczciwiec dopuścił się w Zürichu. Z tego punktu wywiązała się rozmowa o próżności polskiéj, jako o ułomności narodowéj. Księżna wyrażała się o niéj z pobłażliwością, podnosząc ułomności innych narodów, mianowicie zaś moskiewskiego i tak zakonkludowała:
— Wolę ja próżność waszą, aniżeli serwilizm nasz... Ułomność wasza urobiła się na drodze historycznéj, nasza urobiła się także na téj drodze, ale wasza jest rezultatem zbytku swobody, nasza zaś zbytku niewoli... W was, panoszących się, czuć potomków narodu, co coś znaczył sam przez się i posiadał znaczenia swego świadomość, w nas widać ostatnie pokolenie pokoleń poprzednich, które znały tylko służbę czynowną i po za nią nic...
Czy mógł Lech zaprzeczyć trafności poglądowi temu? Dla nieubliżenia atoli gospodyni domu, wymienił zalet parę, cechujących moskiewską rasę i uważał za rzecz przyzwoitą zakończyć wizytę. Wstał.
— Co to panu?.. — zapytała księżna wnet.
— Pora na mnie mieć się ku odejściu... — odpowiedział.
— Czy tak panu u mnie źle?..
— O pani!.. uprzejmość twoja zachwyca mnie...
— Ale — podchwyciła — etykieta nie pozwala wizyty, pierwszéj zwłaszcza, przedłużać nad miarę... Wiedz-że pan, żem z etykietą rozbrat wzięła na czas nieograniczony... Chcę być raz przecie sama sobą, nie zaś lalką światową, zobowiązaną w każdéj chwili i na każdém miejscu trzymać się na linewce z ekwilibrycznym etykiety drągiem w rękach... Nie, nie chcę tego!.. — dodała z energią i zapytała: — Gdzie pan mieszkasz?..
Lech wymienił pensyą, na któréj się osiedlił.
— O dwunastéj jadasz śniadanie... na śniadanie więc chyba się spieszysz?..
— Nie, nie to... ale...
— Owóż to ale w cień wrzućmy — podchwyciła — i pozostańmy ze sobą dłużéj aniżeli na to etykieta pozwala... Konfiskuję pana na całych godzin trzy... zjemy razem śniadanie i po śniadaniu odwiozę pana... Pan fiakrem?.. — zagadnęła.
— Tak pani...
— Fiakra odeszlemy... — odrzekła i, nie czekając na to co gość powie, zadzwoniła, zjawił się służący, dała mu rozkaz odesłania fiakra i zwróciła się do Lecha. — Nie będziemy sami... zasiądzie z nami do stołu ktoś trzeci, człowiek miły, pomysłów pełen, tylko dziwak trochę, ale nie dziw... Z fizyologów, któryś powiedział, że artyzm jest objawem chorobliwości w organizmie człowieczym... Musi być to prawda, albowiem artysta każdy jest dziwakiem trochę...
— Więc to artysta?.. — zapytał bohater nasz.
— Słyszysz pan?.. — odparła, pochylając się lekko w stronę, z któréj melodya płynęła — słyszysz?.. o...
— Słyszę granie przecudne... kryształowe... — mówił Lech powoli. Co to?..
Księżna nie odpowiadała. Postać jéj wyrażała w téj chwili natężenie uwagi, podniesione do stopnia niemego zachwytu. Oczy wzniosła i utkwiła je w niebios błękicie; usta nawpół otworzyła; dech w sobie zaparła; łono jéj podnosiło się lekko i opadało, jakby potok tonów wprawiał je w ruch falisty. Zachwycona zachwycającą się stała, tak że bohater nasz nie wiedział, w chwili téj, co piękniejsze; czy ta muzyka, czy ona. Wcieliła niejako w siebie utwór Chopina, czy też w utwór wcieliła siebie — była nie księżną Gabarin, nie kobietą, ale nokturnem, unoszącem się w powietrzu.
Bohater nasz wpatrzył się w nią — zdawało się mu, że z szezlągu podniesie ją siła tajemnicza i kołysać pocznie na powietrznéj fali.
Muzyk zakończył nokturno i uderzać zaczął smyczkiem po strunach, jakby szukał w nich tonu nowego. Księżna westchnęła, dłonią sobie z lekka po czole i oczach przesunęła i westchnęła.
— Niepospolity muzyk... — rzekł Lech.
— Prawda?.. Niepospolity i, rzecz osobliwa, o niepospolitości własnéj ani wie... Artysta skończony i nic, tylko artysta... nie człowiek...
— Na to się z waszą książęcą mością nie zupełnie zgadzam... — zareplikował bohater nasz. Usposobienia pewne, pewne skłonności, uzdolnienia, jakiemi natura ludzi niektórych obdarza, człowieczeństwa cech z nich nie ścierają...
— Pozbawiają ich tego, co stanowi człowieka normalnego, przeznaczonego na to, ażeby był członkiem społeczeństwa takim, jacy są społeczeństwu potrzebni...
— Muzycy przecież są potrzebni...
— Wyjątkowo...
— I są oni członkami społeczeństwa...
— Podobnymi do tego rodzaju waryatów, których nie zamykają w domu obłąkanych z téj jedynie przyczyny, że są nieszkodliwi...
— Jakże pani artyzm poniża!.. — zawołał Lech.
— Bynajmniéj... — odparła. Muzyka przejmuje mnie do najgłębszych głębin jestestwa mego, artystów atoli wyłączam z ogółu człowieczego: są to istoty, wyższe może od nas, zwyczajnych śmiertelników i dla tego właśnie odrębne;... są to instrumenta przedziwne, zasługujące na poszanowanie, na uwielbienie, ale z daleka... w perspektywie... w przezroczu... tak — dodała — jak artysta, którego panu przedstawię... Jest to rodzaj obłąkańca... upatruje w muzyce zbawienie ludzkości...
— Orfeusz nowy... — wtrącił Lech.
— Tak coś... nazywa się Czesław Lacki...
— Polak...
— Nie... Czech... Upolowałam go w Pradze i zabrałam ze sobą...
— Czy nie ten to, co waszéj książęcéj mości towarzyszył w Rapperschwylu?..
— Ten sam... Z niemałym trudem namówiłam go, ażeby przyjął gościnność moję... Dał się jednak namówić... Obecnie pracuję nad tém, ażeby wymódz na nim dawanie się słyszeć publicznie, na koncertach... Mam nadzieję, że pan sprzymierzysz się we względzie tym ze mną i dopomożesz mi...
— Z całą gotowością i z sił całych...
— Nie napadaj jednak na niego od razu... Kiedyś przy sposobności, dam panu znak i przypuścimy szturm z dwóch stron...
Rozmowę dalszą przerwało oznajmienie zbliżania się pory śniadaniowéj. Księżna wydaliła się z salonu. W czasie jéj nieobecności wszedł artysta — zatrzymał się na chwilkę nieopodal od progu, zmierzył Lecha spojrzeniem od stóp do głowy, skłonił się mu z daleka w milczeniu, i postąpiwszy kroków kilka, stanął w otwartych na park drzwiach, rozpatrując się w okolicy. Lech z pod oka na niego spoglądał, a spoglądał z takim akcentem, jakby dopatrzeć chciał w postaci jego owego obłąkania, o którém księżna mówiła. Artysta złożył usta jak do gwizdania i cedził przez nie strumień powietrza, który wyrażał zapewne tony jakieś, przez niego jeno samego słyszane. Lech nie myślał, ażeby to obłąkania oznaką być miało. Oznaczało to tylko, że sobie z Lechem ceremonii nie zadaje, tak samo jak z Rotszildów jeden, o którym podanie głosi, że trzyma usta do gwizdania złożone w obec koronowanych głów nawet, przychodzących czołem jego milionom uderzać. Rotszild przecie za obłąkańca nie uchodzi.
Sam na sam Lecha z Lackim trwało nie długo. Księżna niebawem powróciła, Lechowi rękę pod ramię wsunęła i do sali jadalnéj gości swoich poprowadziła.
Bohater nasz, powróciwszy z willi, czuł się jakby w upojeniu, podobném do tego, jakie lud na Rusi przypisuje ziołom, zadawanym przez czarownice. Po śniadaniu, wykwintném ale nie zbytkowném, księżna zaprządz kazała do pojazdu i powiozła go najprzód na przejażdżkę, następnie odwiozła na pensyą. Na pożegnanie włożyła mu w słuch wyrazy następujące:
— Odwiedzaj mnie pan... nie często, żebym ci nie spowszedniała; odwiedzaj mnie jednak niekiedy, jeżeli do czynienia nie będziesz miał lepszego nic...
Lech miał na ustach odpowiedź jakąś, ta atoli wydała mu się tak pospolitą, tak komplimentową, że wolał nie wypowiadać jéj. W milczeniu uścisnął drobną rączkę pięknéj pani, skłonił się jéj i wbiegł po schodach do apartamentu swego. Godzina była druga. O téj porze zazwyczaj do pracy zasiadał. Rozłożone książki wabiły go. Wabiły jednak napróżno. Ani spojrzał na nie. Począł go trapić niepokój jakiś wewnętrzny. Usiadł na kanapie — i siedzieć nie mógł; chodził po pokoju — chodzenie go wnet znudziło; zapalił papieros — nie smakował mu; stanął przed oknem, jął się w szybę palcami bębnić — i tak szczerze zabębnił, że szybę stłukł. W izbie zrobiło mu się duszno jakoś. Wyszedł na miasto i błądził bez celu, czując w sobie nieokreślone jakieś pragnienie czy chcenie, którego zadowolnić nie wiedział jak, aż, przechodząc ulicą jakąś, zoczył strzelnicę.
— Zajdę tu... — powiedział sobie.
Wszedł, kazał sobie pistolety podać i począł do celu strzelać. Sprawiało mu to rozrywkę, któréj potrzebował. Strzelał i strzelał — chybiał, trafiał.
Strzelnicę napełniało osób kilka płci obojéj. Zrazu Lech nie zwracał na nie uwagi, mimo osobliwości, jaka mu się przedstawiała, a polegała na tém że do celu strzelały częściéj kobiety, aniżeli mężczyzni. Odznaczała się szczególnie z kobiet jedna, młoda — lat dwudziestu paru — bardzo przystojna. Ta rzadko chybiała, a często udawało się jéj trafiać w centro, ale do celu stałego. Z ruchomym szło jéj nie osobliwie. Strzeliła raz po raz razy z dziesięć i zawsze chybiła. Niecierpliwiło ją to.
— Ach!.. — odezwała się, a odezwała się czysto po moskiewsku — chyba będę musiała odmówić sobie przyjemności strzelenia do idącego albo jadącego...
— Nie upadaj na duchu Wiera Kiryłówna... — odpowiedział jéj z mężczyzn jeden. — Ćwicz się jeno, z czasem wprawy nabierzesz i zdmuchniesz go jak świecę...
— Ćwiczę się... czyż nie widzisz?.. Tydzień temu pistoleta w ręku trzymać nie umiałam; dziś... stojącego lub siedzącego jestem pewną, ale do jadącego albo idącego chybić mogę...
— Nie ustawaj tylko i nie zrażaj się... — była mężczyzny odpowiedź.
Lecha zastanowił ten, podsłuchany mimowolnie, rozmowy urywek. Co by on oznaczać miał — domyślać się mógł, ale nie chciał. Tego jeno był pewnym, że nie chodzi tu o żadną prywatną sprawę, a raczéj, że w sposób ten wyraża się zemsta społeczeństwa, za wiekowe poniżenie i upokorzenie, w jakiém je władza trzymała. Jestto objaw rzeczywiście straszliwy — te niewiasty, porywające się z orężem w ręku na najwyższych dostojników państwa. Kto w tém nie widzi palca kary dziejowéj! Władza moskiewska sama wychowała sobie caro- i generało-bójczynie.
Bohater nasz, nie chcąc być powiernikiem mimowolnym, zamierzał zaprzestać strzelania i wyjść, lecz go towarzystwo moskiewskie uprzedziło. Kobieta, któréj się nie wiodło strzelanie do celu ruchomego, odezwała się w głos:
— Nie... na dziś dosyć chyba... ręka mi już drży...
— Byle ci nie zadrżała, gdy będziesz miała kniazia Gabarina na celu... — odpowiedziała jéj inna kobieta.
— Oho!.. co tego, to się obawiać nie należy... — rzekł jakiś człowiek młody. Kniaź jest celem pewnym... gruby jak słoń...
— No... masz go... — rzekł Lech sam do siebie, za odchodzącymi patrząc. Cóż tu teraz począć?.. Czemu ludzie ci tacy nieostróżni!..
Zgniewała go ostatnia ta uwaga; zły był na siebie za pójście na strzelnicę i dowiedzenie się tam o tajemnicy, któréj nie pożądał wcale. Nie było jednak rady. Tajemnica ulokowała mu się w głowie i stała się fantem, z którym nie wiedział co począć. Nie wahał się atoli długo. Denuncyowanie ani mu w myśli postało; postawił sobie zapytanie:
— Czyby się nie dało nie dopuścić?.. przeszkodzić?..
Z tém w głowie zapytaniem ze strzelnicy wyszedł i udał się do ogrodu botanicznego. Książę Gabarin, księżna Gabarin z myśli mu nie wychodzili; pierwszy, zagrożony śmiercią gwałtowną, sięgającą go w Petersburgu z Genewy; druga, otoczona powabami, zmieniającemi niewiastę w coś nieziemskiego. Piękna i niepospolita, urocza i dobra taka (to ostatnie odnosiło się do uwolnienia bohatera naszego z więzienia)! i ona zagrożoną jest w osobie małżonka, którego kocha może.
— Kocha?.. ona?.. księcia Gabarina?.. Cóż to za jeden, ów książę Gabarin?.. Generał... był gubernatorem, ministrem... wysoki dostojnik... powiernik carski... zasiada w senacie i w radzie najwyższéj... Ale, co on za jeden?..
Ostatnie to zapytanie pełném było dla naszego Lecha znaczenia — znaczenia, którego doniosłości ująć nie mógł. Zawadzało mu to, że książę Gabarin jest księżny Gabarin małżonkiem. Czemuż mu to zawadzało? Kwestyę tę tłumaczył sobie w ten sposób, że trudno, ażeby takiéj jak księżna kobiety godzien mógł być książę Gabarin, którego nie znał, którego nie widział nigdy, o którym wiedział jeno, że, jako gubernator w jednéj z zabranych Polsce prowincyi, był takim samym, jak Kaufmany, Potapowy, Bezaki i tutti quanti. Nie mógł jakoś pogodzić tego z tém, że owego eks-gubernatora łączył z księżną pierścień małżeński.
— Księżna... księżna... księżna... — w duszy mu brzmiało i śpiewało, aż nagle brzęknął wyraz: — Moskiewka!..
Wyraz ten przyczepił się do wyrazu „księżna“ i prześladował go, gryzł, kąsał, przewracał, błotem walał, gnojem obrzucał. Bohater nasz rady sobie dać nie mógł. Coś go w biały dzień gniotło, niby zmora nocna. W ogrodzie botanicznym za ciasno mu się zrobiło; zapragnął w góry, dostać się na szczyt najwyższy i ztamtąd na świat spojrzeć; dla spóźnionéj jednak dnia pory, nie mógł pragnienia natychmiast zaspokoić; odłożył to na późniéj, tymczasem zaś powrócił na pensyą, pomiędzy płci obojéj Anglików, Amerykanów, Rumunów, i Moskali.
Nie przewidywał, co go spotkało.
Spotkała go owacya, bez sztandarów, wieńców i muzyki.
Moskale, którzy dotychczas zdala się od niego trzymali, dogarnęli się ku niemu towarzystwem całem. Panowie i panie otoczyli go i prześcigali się w powinszowaniach.
— Nie wiem jak tam na imia otieczestwo wam — mówił Elpidifor Wisarioniewicz — ale za obowiązek sobie mam uszanować was i winszować wam... Nie wiedzieliśmy, aniśmy się domyślali, kogo śród siebie mamy... Będę przez żywot mój cały wspominał o tym zaszczycie, żem z wami przy jednym stole siadał... Ach! batiuszki... cóż to za zaszczyt!..
Drugi innemi trochę słowami powtarzał to samo; z pań każda, podchwytując przemówienia panów, przerabiała je na ton pochwalny do wyższéj podniesiony skali. Lecha to ogłuszyło, otumaniło — chciał się o powodzie dowiedzieć, nie dopiął jednak tego aż przy obiedzie, gdy Eustachy Onisirowicz wniósł zdrowie jego.
— Za zdrowie pana Białoorłowicza, którego księżna Natalia Radionówna zaszczyca względami swemi... Wielki to dla pana Białoorłowicza zaszczyt, nie mniejszy jednak dla nas, posiadających go w gronie naszém... Za zdrowie jego!..
Anglicy, Amerykanie i Rumuni przyłączyli się do toastu i pytali, co za przyczyna téj niespodzianéj owacyi. Moskale tłumaczyli im — opowiadali o wielkiém księżny znaczeniu i o ogromnych jéj wpływach na dworze carskim.
Nie w smak owacya ta bohaterowi naszemu poszła. Czuł się jakby skompromitowanym w obec świata; upokarzało go to; znajdował obiad za długim; jak tylko więc deser podano, wstał od stołu i, zamiast do salonu, na terasę, albo do ogrodu, poszedł na leżącą u wypływu Rodanu z jeziora wysepkę, zwaną wyspą Jana Jakóba Rousseau. Usiadł pod pomnikiem filozofa genewskiego i zdawać sobie począł sprawę z wrażeń upłynionego dnia. Wrażenia, po krótkiém jednych z drugiemi zestawieniu, zogniskowały się ostatecznie około wiadomości, zasiągniętéj na strzelnicy. Myślał, myślał, kombinował i do téj doszedł konkluzyi.
— Nie ma co... trzeba gotującemu się zamachowi przeszkodzić... Ale jak?..
Myślał znów, myślał i kombinował.
— A!.. — zawołał w końcu — Tameńko.. On się z rewolucyonistami moskiewskimi wdaje, za jego więc pośrednictwem można będzie wpłynąć, wyperswadować... Nie sposób, ażeby perswazya trafić nie miała do tych umysłów młodych, do serc niewieścich... Morderstwo, tak czy owak, zawsze jest zbrodnią, obrzydliwością i głupstwem, wówczas nawet kiedy je zadaje ramię sprawiedliwości...
Rad wynalezieniu konkluzyi téj, udał się na spoczynek z sumieniem na wpół uspokojoném.
Łatwiéj atoli było konkluzyą wyprowadzić, aniżeli wyrażony przez nią zamiar uskutecznić. Trudność polegała na wynalezieniu w Genewie Tameńka i na zejściu się z nim. Bohater nasz musiał we względzie tym zachowywać jak największą ostróżność, z obawy niepotrzebnego skompromitowania się. Nie mógł przeto, ani się dowiadywać, ani rozpytywać otwarcie. Upłynęło dni kilka zanim powziął wiadomość, że adresy mieszkańców Genewy znaleźć można w trzech miejscach: w biurze telegraficzném, na poczcie i w ratuszu. Do bióra telegraficznego i poczty, w jednym mieszczących się budynku, najbliżéj mu było, więc tam się zgłosił najpierwéj. Napróżno jednak. Urzędnicy szukali niedbale i nie wyszukali adresu. Za to w ratuszu odnaleźli takowy od razu.
Pozostawała atoli rzecz ważniejsza: urządzenie schadzki.
Znów upłynęło dni kilka. Lech zrekognoskował dom, w którym eksprofessor Charkowski mieszkał i przemyśliwał nad sposobami spotkania się z nim, bez uciekania się do czyjegokolwiek pośrednictwa. Nastręczało mu się sposobów kilka, z pomiędzy których najwięcéj szans powodzenia miał za sobą ten, ażeby o ósméj, albo przed ósmą rano, pójść wprost i przedstawić się Tameńce. Liczył na to, że go w łóżku zajdzie, co dawało mu nadzieję zastania go w domu i samego. Tego też sposobu chwycił się. Wstawszy o siódméj, przed ósmą zapukał do drzwi, na których na karcie wizytowéj, wyczytał nazwisko profesora.
— He! to ty, Pawle!.. — odpowiedział na pukanie głos gruby — to wchódź-że!..
Lech klamkę pocisnął i próg przekroczył.
— Ba!.. a kto wy?.. — zapytał z łóżka człek wąsaty, wyniosłego czoła i oblicza, przypominającego nieco rysami portret Szewczeńki.
— A wy... czyście Russyan Tameńko?... — odparł Lech.
— Tameńko najprawdziwszy...
— Ja nazywam się Lech Białoorłowicz...
— Ehe?.. — podchwycił profesor, szyję wyciągając i z łóżka się nieco wychylając — a czegoż wy do mnie, to tak rano?..
Ton tego zapytania był nieco drwiący. Lech, nie zważając na to, odpowiedział:
— Przychodzę w celu pomówienia z wami sam na sam o rzeczy, która mi się ważną wydaje i w któréj, mam nadzieję, porozumieć się zdołamy...
— No?.. cóż to za rzecz taka?.. ciekawym...
— Wdajecie się z wychodźtwem moskiewskiém... — zaczął Lech.
— Znam się z nimi... — bąknął Tameńko.
— Znacie się, macie u nich posłuch, możecie wywierać wpływ... Owóż, doszła do mnie wiadomość, że zamyślają oni o zamachach skrytobójczych...
— Nie koniecznie rzetelna wiadomość... — przerwał. Zamyślają oni o zamachach, ale nie o skrytobójczych a, o ile wiem, o jawnobójczych... Chcą niektórym ludziom we łby strzelać w biały dzień... Tak wiadomość ta doszła do mnie...
— To rzeczy nie zmienia... — odparł Lech. Tak czy tak, zawsze to morderstwo, zawsze to zbrodnia...
— Eh!.. — machnął Tameńko ręką — z téj beczki nie zaczynajcie ze mną, ja bowiem zbrodnię każdą z dwóch rozpatruję końców, z tego do którego doszła i z tego z którego wyszła... Nie masz następstwa bez przyczyny, a przyczyna to grunt... To, że temu lub owemu generałowi w łeb wypalą, jest następstwem tego, że generałowie pomordowali ludzi tysiące...
— Nie przeczę wam... — odparł Lech — i z innéj zacznę beczki... Nie nazwę strzelania generałom we łby zbrodnią, ale głupstwem...
— Głupstwem... no... na to może i zgoda... Cóż jednak ztąd?..
— To, że każdego człowieka sumiennego obowiązkiem jest głupstwu przeszkodzić, jeżeli może... nie dopuścić onego... W celu powiedzenia wam tego, szukałem was, odszukałem i o téj porannéj porze napadłem, chcąc z wami, Tameńkiem, którego znam z pism, nacechowanych myślą rozumną, pomówić we cztéry oczy...
Tameńko nie odrzekł na to nic, więc Lech ciągnął daléj:
— W Moskwie rozpoczęły się roboty podziemne i najpierwsze robót tych objawy są straszliwe, nabrzmiałe nienawiścią, która złem jest nasieniem, złem dla tego, że burzy, nie buduje, że oślepia, zamiast jasną wskazywać drogę... Z téj téż przyczyny roboty widać, nie widać celu... robotnicy nie wytknęli go sobie... bez celu zaś, jakiego rezultatu spodziewać się można?.. Gdzie program rewolucyonistów moskiewskich?.. Bez celu, bez programu, idą na oślep, a na oślep dla tego, że za punkt wychodni wybrali sobie nienawiść... Owóż, jeżeli to rzecz możliwa, potrzeba ich od punktu tego odprowadzić i dłonie niewiast rozbroić...
Wyrazy ostatnie wymówił z przyciskiem, zamilkł i na odpowiedź Tameńki czekał. Tameńko z odpowiedzią nie spieszył się. Trzymał czas jakiś, jakby w zamyśleniu, oczy w punkt jeden utkwione, w końcu tak zaczął:
— Historya, w pochodzie swoim, napotyka na przepaści, których ludzkości obejść nie sposób... trzeba je przejść, a przechodzić nie można inaczéj, jak tylko napełniając je gruzami i trupami... Nie miłe to sercom tkliwym, jak wasze naprzykład — rzekł z przycinkowym akcentem — ale, cóż robić!.. Nie my historyą, historya włada nami... Rewolucyoniści moskiewscy ulegają prawu konieczności logicznéj, która cel wytknęła i program nakreśliła i w odniesieniu do któréj są oni nie czém inném, jeno narzędziami...
— Powiadacie więc, że nie ma sposobu sprowadzić ich z téj drogi?.. — podchwycił Lech.
— Ha!.. nie ma...
— Ani nawet przeszkodzić dokonaniu zamachu na osobistość pewną pojedyńczą?..
— Na jaką?..
— Na kniazia Gabarina...
— Ha ha ha... — zaśmiał się Tameńko. Ot do czego wy pijecie!.. No no... Zamach ten nie dokona się, kiedy wy o nim wiecie... Niepotrzebnie fatygowaliście się do mnie... jam jest widzem, patrzącym z boku na to co się dzieje... nie posyłam od siebie morderców ani morderczyń...
— Wdajecie się jednak z Moskalami!.. — podchwycił Lech.
— Cóż z tego!.. Ja wdaję się z Moskalami rewolucyonistami, wy wdajecie się z Moskalami nierewolucyonistami... To rzecz gustu... Ja wolę piechotą chodzić, wy wolicie kniahini pojazdem jeździć...
Lechowi krew na te słowa do głowy uderzyła. Czuł się niejako znieważonym — znieważonym w taki sposób, w obec którego godność osobista usprawiedliwiać się nie pozwala. Policzki mu zapałały, w uszach zaszumiało. Wstał z krzesełka, na którém siedział, wyprostował się — chciał coś powiedzieć, lecz wyrazów stósownych nie znalazł, rzucił więc tylko Tameńkowi na odchodném pożegnanie:
— Bądźcie zdrowi...
Obrażona niesłusznie godność osobista to ma do siebie, że wywołuje zuchwałość, w odniesieniu do punktu, w który obraza ugodziła. Przytrafiło się to Lechowi. Tameńko nieświadomie udzielił mu ostrzeżenie; że jednak świadomie obraził, więc ostrzeżenie pozostało bez skutku, obraza zaś to sprawiła, iż Lech powziął postanowienie w tym jeszcze dniu udać się w odwiedziny do księżny, u któréj nie był tydzień cały. Było to za długo, jak na takie przyjęcie uprzejme, jakiego doznał za pierwszą wizytą. Nie mogło jednak być inaczéj. Wyszukiwanie Tameńki zajmowało mu czas cały, a to tém bardziéj, że na sumieniu miał odwrócenie ciosu od kniazia Gabarina. Tego nie dokazał; sumienie wszakże zaspokoił — zrobił wszystko, co w jego było mocy. Pozostawała mu rola pewnego rodzaju opiekuna, obowiązanego czuwać nad tą, któréj zawdzięczał wolność własną i spokój matczyny. Wdzięczność stanowiła podnietę i przyczyniała się potężnie do tego, że nie brał na uwagę udzielonego mu przez Tameńkę ostrzeżenia.
Powziąwszy postanowienie odwiedzenia księżny, pomyślał nad wybraniem godziny na wizytę. Za pierwszym razem był przedpołudniem, za drugim przeto wypadało jechać po południu. Spędzał więc czas jak zwykle: pracował trochę przed śniadaniem; po śniadaniu długą w cieniu platanu rozmowę z pomadowanym Rumunem prowadził; czytał gazety — i około drugiéj wziął się znów do pracy, z zamiarem przerwania takowéj o czwartéj, na którą zamówić kazał, nie fiakra już, jak poprzednio, ale remizę porządną, parokonną. Drobny ten szczegół nie jest bez znaczenia. Znamionował on wpływ księżny na bohatera naszego — wpływ słaby wprawdzie, nie mniéj jednak wyraźny, objawiający się przez to, że bohater nasz stósował się do niéj. Gdyby było inaczéj, ani by pomyślał o tém, jakim powozem ma jéj wizytę oddawać. Fiakier wydawał mu się już niestósownym, niewłaściwym.
O trzeciéj słyszeć się dało pukanie do drzwi Lecha.
Entrez!..
Drzwi się otworzyły — ukazała się w nich postać Czesława Lackiego...
Odwiedziny te ucieszyły bohatera naszego. Powitał gościa uprzejmie.
— Proszę... — przemawiał — usiądź pan i rozgość się... Może czém służyć mogę?.. wina kieliszkiem?.. wodą sodową?.. papierosem?..
— Niczem, panie łaskawy... — odpowiedział Czech — dobrém sercem...
— Cóż tam?.. co słychać?..
— Owóż, zdam najprzód panu sprawę, z tego co słychać... Księżna zaniepokojona...
— Kim?.. czém?..
Przyszedł mu zamach na myśl.
— Panem... — odrzekł artysta — czyś nie chory?.
— A... — odetchnął. Zdrów jestem jak zwykle... Prosiłbym pana, żebyś za troskliwość podziękował księżnie, gdybym się do niéj dziś sam nie wybierał...
— Wybieraj się i jedź... — rzekł Czech — nie dziękuj jednak, jeżeli jéj przykrości wyrządzić nie chcesz... Pod względem tym jest ona ogromnie draźliwą... gniewa się... Wystaw pan sobie, rozgniewał ją adres, jaki wystósowała do niéj gmina, dziękując jéj za sute datki na szkołę, na szpital i na ubogich...
— Powstrzymam się więc... — odparł Lech — pomimo że księżnéj mam do zawdzięczenia coś więcéj, aniżeli gmina...
— O!.. — podniósł Czech dłoń — to kobieta!..
Dłonią i głową pokiwał z akcentem uznania.
— Istoty takie — ciągnął daléj, zwracając się z zacięciem mówczém ku Lechowi — posłużyćby mogły za pośredniczki pomiędzy zwaśnionemi narodami, polskim i moskiewskim... Ona stworzona na Sabinkę...
Bohater nasz uśmiechnął się na to artystyczne porównanie, odniesione do sfery politycznéj, i na te słowa, które zdradzały rolę, jaką Czechy w czasach ostatnich przybrały względem Polski i Rosyi.
Rola ta niewdzięczna. Godzenie Polaków z narodem moskiewskim nie ma racyi najmniejszéj, niezgoda bowiem, w gruncie rzeczy, nie do narodów się odnosi; godzenie zaś z rządem wygląda zupełnie tak, jakby ktoś usiłował zaprowadzić harmonię w stosunkach pomiędzy aresztantami a dozórcą. Harmonia w stosunkach tego rodzaju panuje sama przez się — o godzeniu tu mowy być nie może — ten rozkazuje, tamci słuchają: oto zgoda, która trwa i trwać musi tak długo, póki dozórca jest dozórcą, a aresztanci aresztantami. Polska cała przedstawia się pod postacią aresztanckich rot, bardzo, zanadto zgodnie zachowujących się względem rządu.
Bohater nasz odpowiedział na zaczepkę Czecha słówkiem nic nie znaczącém i zaczepił go o muzykę. Rozmowa potoczyła się w tym kierunku, niebawem atoli zboczyła, wchodząc na tor osobistych Czesława stosunków.
— Jestem muzykiem, ale nie z profesyi... — mówił Czech — gram... gram dobrze, publicznie jednak nie występowałem dotychczas, w graniu bowiem mojem nie znalazłem jeszcze téj potęgi, jaką pragnąłbym, ażeby posiadało...
— Jakiéj-że potęgi pragniesz?..
— Potęgi zwoływania ludzi w jedno rodzinne grono... Według mnie, jestto muzyki zadanie, przeczuwane przez starożytnych jeszcze... świadczą o tém podania o Orfeuszu... Ma ona, o! ma ten ton tajemniczy, tylko go my, grajkowie, wydobyć nie umiemy... Wydobywamy tony łaskotliwe... załaskotowujemy słuchaczy, sprawiamy im tém rozkosz i nam za tę rozkosz pieniądze sypią... Rola ta muzyki jest mi wstrętną... Gram, ale się uczę... szukam tonu owego, o którym panu mówiłem...
— Znajdziesz go może w połączeniu ze słowem... — rzekł Lech.
Artysta bystro w oczy mu spojrzał i odparł:
— Może... kto wie... Może muzyka, malarstwo, rzeźbiarstwo, słowo, wszystko słowem co piękne powinno przymierze pomiędzy sobą zawrzeć, w tym celu, ażeby z piękna dobre wykwitło... Tak by to być powinno... W sferach artystycznych błąka się ta myśl nie od dziś; tymczasem jednak każdy kroczy pojedyńczo... Ja gram... gram... gram...
— Grywasz pan dużo?.. — podchwycił Lech, w celu zneutralizowania melancholii, jaka się przebijała w ostatnich artysty słowach.
— O dużo... — odpowiedział tenże — tu zwłaszcza... W Pradze co innego jeszcze do czynienia miałem; tu atoli, na tych wakacyach, na jakie mnie księżna wyciągnęła, grywam dziennie po godzin... kilka...
— Księżna powiadała, że z wielką trudnością pana namówiła...
— Lękałem się nieco, wyznam otwarcie... Pani taka wielka!.. przytem do mnie trochę za obcesowie przystąpiła... Przysłała z proźbą, ażebym ją odwiedził... Zdziwiło mnie to... Nazwisko jéj obcem mi było zupełnie... Ponieważ jednak prosiła, więc poszedłem...
— Musiała o panu słyszeć... — wtrącił Lech.
— Wcale nie... Słyszała moje granie i to przez okno... Taką była cała rekomendacya... Od razu zaproponowała mi, ażebym z nią jechał... broniłem się temu... nalegała... pojechałem... Obecnie namawia mnie, ażebym się dał słyszeć w Petersburgu...
— Czemuż byś się pan namówić na to nie dał?.. — zagadnął Lech.
— Czemu?.. To trudno wytłumaczyć... Boję się... Mam poszanowanie dla samego siebie i ludzie mnie trochę szanują... boję się stracić jedno i drugie...
— A!.. cóż za skrupuły!.. — zawołał bohater nasz. Powiedz pan raczéj, że nie ufasz jeszcze sobie... Jeżelibyś jednak ufności dosyć we własne artystyczne siły nabrał, w takim razie znikła by racya obawy...
Czech włosy sobie palcami na głowie rozczesał i głowę podniósł.
— Nie rozumiesz mnie pan... Boję się nie fiasca ale cara...
— Cara?.. — powtórzył Lech ze zdziwieniem.
— A nuż by mi order dał!..
Lech na to ramionami ścisnął i z wyrazem przyjaźni w oczy artyście spojrzał.
Czech wstał, zabierając się do odejścia.
— Dokąd to pan?..
— Z powrotem... — była artysty odpowiedź.
— Pojechać moglibyśmy razem... Godzina — spojrzał na zegarek — pół do czwartéj... Jeżeli przeto zechcesz pan być moim towarzyszem, to... najmiléj mi będzie...
Czech podziękował — ofiary nie przyjął: wymówił się tém, że sprowadzić sobie kazał nuty, po które pójść musi. Nasz bohater przeto przyodział się i ruszył.
Czech dobre na nim sprawił wrażenie — wrażenie, które przez odbicie przechodziło na księżną. Maksyma pewna każe poznawać człowieka w przyjaciołach jego. Kto takich sobie dobiera przyjaciół, takim jest sam. Lacki świadczył o księżnie jak najlepiéj, a zarazem przedstawiał się takim, za jakiego go podawała ona; dziwakiem trochę. Dziwactwo przejawiało się we wzniosłéj utopii, zawierającéj się w pojęciu o zadaniu muzyki. Komuż to jednak co szkodziło! Z takiem o muzyce pojęciem, mógł ją uprawiać i doprowadzić do stopnia doskonałości najwyższego, mógł prześcignąć wirtuozów wszystkich. Posiadał po temu siły. Że się księżna na tém poznała, stanowiło to, w oczach Lecha, zaletę jednę więcéj śród tych, które ją zdobiły. Może być, iż do kategoryi dziwactw zaliczała ona i wstręt do orderu. Z jéj punktu widzenia, uważanie za dziwactwo wstrętu podobnego było rzeczą do usprawiedliwienia; z punktu widzenia Lecha nie było w tém dziwactwa ani trochę — za to jednak dziwaczną wydawała się mu ta rola pośrednika pomiędzy Polską a Rossyą, z jaką, jak się pokazywało, Czech gotów by był wystąpić przy pierwszéj sposobności.
— Jest więc sobie dziwakiem po trochę... — mówił Lech do siebie, myśląc o artyście. Księżna zna się na ludziach... trzeba z nią na baczności się mieć...
W rzeczy saméj trzeba było mieć się z nią na baczności, ale nie w tym względzie, jaki miał na uwadze bohater nasz. Chodziło mu o to, ażeby ona nic w nim do przyganienia nie znalazła, ażeby przedstawiać się jéj dobrze, ażeby — słowem — podobać się jéj. Już to był krok fatalny — już znajdował się pod czarem śpiewu Syreny.
Przyjechał. Księżna przyjęła go w salonie nie tym co poprzednio. Zastał ją z robótką w ręku, utopioną niejako w półcieniu, pochodzącym od przemykanych żaluzyi, pospuszczanych stor i pozasłanianych firanek. Powitała go wymówką, brzmiącą jak następuje:
— Jak widzę, zlecenia moje przyjmujesz pan literalnie... Prosiłam odwiedzać mnie niekiedy, zwlókłeś więc drugą wizytę tydzień cały...
— Może byś mnie pani za usprawiedliwionego miała, gdybyś znała powód zwłoki... — odrzekł Lech.
— Usprawiedliwiaj się pan...
— Nie mogę... Wierz mi, księżno, na słowo...
Pomilczała na chwilkę i odparła:
— Wierzę... wierzę dla tego, żeby się nie dowiedzieć przypadkiem, że przekładasz jakąś kronikę zbutwiałą nad towarzystwo moje...
— O księżno!.. czyż możesz posądzać mnie o coś podobnego!..
— Nie posądzam o nic... — odparła, odrywając od robótki oczy i przenosząc je na młodego człowieka. Wyrażam jeno krzyk duszy niewieściéj, mającéj w podwalinach swoich próżność... Zastrzegłam się przeciwko temu, co by bardzo dotkliwie moję miłość własną uraziło...
Splątała jedwab’, którym wyszywała i poczęła go rozplątywać, podnosząc do góry paluszki, które się przejrzystemi wydawały.
— Nie mogłabym pana prosić o pomoc?.. — zapytała.
Lech co żywiéj rękawiczki ściągnął i użyczył pięknéj pani pomocy, przy któréj jego palce splatały się razy kilka z jéj palcami, udzielającemi mu za dotknięciem każdym leciuchnego elektrycznego drżenia.
Zły znak, o! zły znak.
— Przywiozłam ze sobą ten jedwab’ z Petersburga i nie mogę w Genewie dostać takiego samego... — odezwała się. Muszę z Petersburga kazać go sobie sprowadzić...
— Waszéj książęcéj mości z łatwością to przychodzi zapewne...
— Z niewiększą, z jakąby przyszło panu...
— Ja w Petersburgu nie mam nikogo...
— A... tak... Ja zaś mam męża, pogrążonego wyżéj uszów w sprawy państwa...
Jadąc z Genewy, miał Lech na myśli dowiedzenie się czegoś o tym mężu. Nie wiedział jak się do tego wziąść, aż oto nastręczyła się mu sposobność, z któréj téż nie omieszkał skorzystać.
— Książę jednak — odezwał się — często musi komunikować się listownie z waszą książęcą mością...
— O tak... — odrzekła obojętnie — odbieram listy dosyć często... książę donosi mi o swojém zdrowiu, ja mu donoszę o swojém... Od czasu do czasu odbywa się między nami wymiana fotografii... Czy znasz pan księcia?..
— Nie mam tego zaszczytu...
— Oto tam na stoliku wizerunek jego, bardzo podobny...
Na albumach leżała fotografia w formacie dużéj ćwiartki. Przedstawiała ona mężczyznę grubego, z włosami najeżonemi, twarzy kałmuckiéj poznaczonéj pryszczami i brodawkami, ubranego w mundur generalski, przyozdobiony w naszywki, akselbanty, epolety, wstęgi, gwiazdy, krzyże i medale. Twarz brzydka wstręt budziła; postać cała wiernym była obrazem tego gatunku generałów, co to nazwę noszą czopów.
Lech przypatrywał się fotografii téj przez chwilę; przez ten czas księżna przypatrywała się Lechowi. Lech ramionami lekko ruszył; księżna oczy spuściła.
Ruszenie ramionami dokonane przez bohatera naszego oznaczało coś, co śmiało do kategoryi złych znaków zaliczyć się dawało. Książę przedstawił się wyobraźni jego pod postacią skorpiona w kielichu lilii białéj. Pomyślał o tém, co zagraża skorpionowi temu. Wówczas to ramionami ruszył — co, na wyrazy przełożone, oznaczało:
— Może to i lepiéj...
Przeniósł oczy na księżną i powiedział sobie w duchu:
— Biedna ty, lilia biała!..
— Cóż pan powiadasz o fotografii księcia?.. — zapytała księżna obojętnie.
— Znakomita robota... opracowanie iście artystyczne...
— Zawsze jednak najlepsza fotografia nie warta miernego malowidła...
Lech potwierdził zdanie księżny i wywiązała się rozmowa o malarstwie, która wykazała gust i znawstwo w téj materyi pięknéj pani. Poglądy jéj były oryginalne i śmiałe, świeże i zajmujące. Dzieliła malarstwo w ogóle na kosmopolityczne i narodowe i podział ten klassyfikowała na szkoły, których wykazywała łączność i oddziaływanie jednéj na drugą. Lech wspomniał o szkole polskiéj — ta obcą jéj nie była: znała Grottgera, znała obrazy wszystkie Matejki i Siemiradzkiego, którego nie konfiskowała dla Moskwy, znała Brandta, Chełmońskiego, Leopolskiego, Simmlera i wielu innych. Oddawała im pochwały zasłużone, wytykała błędy, w odniesieniu do których sprzeczała się z Lechem, była bowiem tego zdania, że w malarstwie polskiém przebija się skłonność do wyszydzania tego co niepolskie. Na poparcie zdania tego przytaczała Matejki Batorego, przyjmującego poselstwo Iwana Groźnego.
— Czyż nie wyszydzeni tam Moskale? — zapytała...
— Tak samo wyszydził Matejko Polaków w Sejmie Grodzieńskim... — odpowiedział Lech.
Rozmowa wiła się, na kształt girlandy z dobranych kwiatów i trzymała Lecha, jakby na łańcuchu z magnesu, przykuwającym go do czarodziejki. A bo też go czarowała! Czarowała wdziękiem rozmowy, czarowała ponętnością postaci, która w półświetle wydawała się eteryczniejszą jakąś, aniżeli w pełnym blasku słonecznym.
Z żalem Lech oderwał się od niéj.
A propos... — zaczepiła go, gdy pożegnanie składał. Zamierzam uczynić wycieczkę do kaskad, przepaści i na szczyty śnieżne... Nie zechciałbyś pan towarzyszyć mi?..
— Najchętniéj... A kiedy?..
— Choćby jutro... Wsiądź pan na statek, odchodzący o ósméj do Villeneuve... Weź obuwie odpowiednie i uzbrój się w laskę kutą... zabawimy dni kilka...
Pędził nasz Lech do zguby własnéj, jakby popychany siłą pary.
Z wycieczki powrócił w takiém usposobieniu, że, gdyby był poetą, mógłby stworzyć poemat, wyrównywający pięknością arcydziełu Słowackiego: „W Szwajcaryi.“ Uczucia jego przechodziły tę samą gamę, przez jaką przeprowadził swoje, wielki Juliusz. Nie brakło im tęczowych mostów, mglistych obsłón, kryształowych wodospadów i widziadeł nadzwyczajnych. Czarodziejka poprzedzała go, — on szedł za nią — był jéj cieniem na szczytach gór, w głębi rozdołów, na krawędziach przepaści, wszędzie, wszędzie, nawet... za zielonym stolikiem w Saxon. Ona zasiadła — ot, tak, dla próby — i on zasiadł; ona grała i on grał. I czemuż-by grać nie miał? Rzucił franków kilka tysięcy, nie pomnąc, a raczéj, zapomniawszy o tém, że franki te pochodzą z majątku, którego pierwotne, fundamentalne przeznaczenie było i jest opartém na obowiązku służby publicznéj. Jakże bo miał nie zapomnieć o tém, patrząc w cudne oczy księżny!
Obowiązanym był względem niéj do wdzięczności za wolność.
Tamto jednak zbladło, w obec dobrodziejstw, jakiemi go na wycieczce obsypywała.
Kto ją na góry wyprowadzał? — on. Kto ją na stokach podtrzymywał? — on. Komu się powierzała na mostach drżących, zawieszonych nad przepaściami, na dnie których kłębiły się grzmotowy szum wydające potoki? — jemu. Towarzyszył jéj, chodził za nią, nosił ją, — był z nią sam na sam przez dni sam nie wiedział ile; zgubił czasu rachunek; gdyby jednak to po górach błądzenie i po szaletach wypoczywanie wynosiło rok cały, to rok byłby mu się wydał chwilką.
I nie sprawiła mu przykrości żadnéj, najmniejszéj, z wyjątkiem jednéj, niewytłumaczonéj, dziwnéj, strasznéj.
Było to w grocie bluszczami zasnutéj i fartuchem wodospadu osłoniętéj. Dostali się tam po stromych w skale kutych schódkach, po chwiejnym mostku i wązkiéj drabinie, mając pod nogami przepaść głęboką. Usiedli jedno obok drugiego. Wodospad szumiał, listki bluszczu szeptaną wiodły rozmowę, przez kryształową zasłonę wodną widzieć się dawało słońce owalne. Znajdowali się sami. Ona mu rękę na dłoni położyła; on, po wahaniu się chwilowém, nieśmiało, z błagalnem w sercu uczuciem, kibić otoczył ramieniem jéj, i do piersi przycisnął, i w oczy jéj spojrzał — i wnet puścił. Kiedy on jéj w oczy spojrzał; ona spojrzała w oczy jemu.
Co też to za spojrzenie było!..
Powiadają, jakoby Meduza wzrokiem zabijała. Księżna nie zabijała Lecha, lecz go wzrokiem niby sztyletem przeszyła; spojrzała tak jakoś dziko, drapieżnie, groźnie i dumnie, że Lech puścił ją i odsunął się od niéj — i doznał na chwilę uczucia takiego, jakby się znajdował w klatce, zamknięty, razem z tygrysem, albo z wężem grzechotnikiem. Nie śmiał się obrócić, ani oczu podnieść, aż usłyszał głos jéj srebrzysty słodyczy niewysłowionéj pełen.
— Patrzaj jak tęczowe promyki w wodnéj zasłonie igrają... jeden drugi ściga, łączą się i dzielą... Cudna światełek gonitwa...
Była to jedyna przykrość, jakiéj doznał na wycieczce bohater nasz ze strony księżny. Przykrość ta tak krótko trwała i tak błyskawicznie przeminęła, że nie wiedział późniéj na pewne, ażali zmysł jego patrzenia nie uległ złudzeniu.
Powrócili nareszcie.
Ona odjechała na willę; on udał się na pensyą.
Na pensyi spotkała go niespodzianka nie koniecznie miła. Zastał listów kilka, a pomiędzy nimi jeden z poczty miejskiéj anonyme, napisany po rusku i zawierający w sobie co następuje:
— „O Lachy! Lachy! — odpychacie nienawiść, chwytacie się miłości. Pięknie to z waszéj strony, ale — czy wiecie dokąd was miłość zaprowadzi? Zwabią was czynownicy carscy w objęcia i poduszą. Ty Lechu, jak ćma w płomień, lecisz w objęcia miłości czynowniczéj. Szkoda ciebie.“
— To od Tameńki... — rzekł Lech.
Z zapałki ognia wydobył, w ogniu tym list spalił i popiół w kominek wrzucił.
Na pensyi przenocował. Nazajutrz o jedenastéj udał się na willę.
Z pojazdu wysiadając słyszał granie Czecha; zatrzymał się na ganku na chwilę nasłuchując i zadzwonił. Służący, który drzwi otworzył, spotkał go temi słowy:
— Jéj książęca mość nie przyjmuje...
— Czy nie chora?.. — zapytał Lech z niepokojem troskliwym.
— Nie przyjmuje... — była powtórna służącego odpowiedź.
Nie pozostawało nic innego, tylko wracać. Lech atoli nie czuł się w siłach odejść od progu księżny, nie wiedząc o stanie jéj zdrowia.
— Ha!... — rzekł do siebie — trzeba chyba Lackiemu granie przerwać... Jednakowo należy się mu rewizyta z mojéj strony...
Poszedł do zajmowanego przez artystę pawilonu, zapukał, zawołano ze środka „entrez!“, wszedł i zastał Czecha, stojącego przed pulpitem ze skrzypcami i smyczkiem w ręku.
— A! panie mój!.. — zawołał ten ostatni, ujrzawszy gościa.
Powitali się uściskiem dłoni.
— Co to księżnéj?.. — zapytał Lech obcessowie.
— Co?.. o niczém nie wiem...
— Chora?..
— Nie widziałem jéj dziś... Wczoraj jedliśmy razem obiad... nie przyznawała się nietylko do choroby, ale nawet do znużenia... Przy śniadaniu będę wiedział...
— Bądź-że łaskaw — podchwycił Lech — donieś mi natychmiast przez umyślnego, którego za swoim powrotem przyszlę tu z miasta...
— Na co umyślnego przysyłać!.. ja sam do pana pójdę...
— Zobowiążesz mnie niewymownie...
— I bez tego zamierzałem odwiedzić dziś pana... Mam z panem do pomówienia...
— Czekać więc będę między pierwszą a drugą...
Odjechał. Artysta stawił się na godzinę oznaczoną przynosząc, wraz z wiadomością pomyślną o zdrowiu księżny, zaprosiny dla Lecha na obiad do niéj.
— Coś jednak jéj było... — rzekł ten ostatni.
— Była wzruszona... list jakiś z Petersburga otrzymała... przy śniadaniu zachowywała milczenie...
Lechowi wnet na myśl przyszedł książę i zamach. Nie dopytywał się więc Lackiego daléj i zagabnął go o owe zapowiedziane pomówienie.
— Chcę panu — zaczął Czech — dać do rozstrzygnięcia kwestyą jednę, którą rostrzygnąłem przez pół, nie jestem jednak pewnym sam siebie... Kwestyą tę mam od księżny... postawiła mi ją przed wycieczką jeszcze, dała czas do namysłu i wczoraj odbyliśmy spór walny, który szalę na jéj przechylił stronę... Zastrzegłem jednak sobie opinię pańską, przed powiedzeniem ostatecznie, tak, albo nie...
— O cóż chodzi?.. — zapytał bohater nasz.
— A o Petersburg... Księżna postawiła kwestyą tak: ponieważ za zadanie muzyce wyznaczam zbratanie ludzi, zatem nie godzi się, ażebym z ogółu ludzkości wykluczał jednostki pewne... I monarchowie są ludźmi... I ich należy powołać do zespólenia się z ogółem, a należy tém bardziéj, że w nich tkwi przeszkoda najgłówniejsza... Niech więc i na nich działa ta potęga tajemnicza, za pomocą któréj Orfeusz łagodził dzikie zwierzęta i w piekle Cerbera uśpił... Tak księżna rzecz tę przedstawia... Cóż pan na to?..
— Księżna ma racyę... — odpowiedział Lech bez wahania.
— A order?..
Lech ramionami wzruszył.
— Order carski uważałbym sobie za hańbę... Jeżeliby jednak car mi go dał, a ja odrzucił, w takim razie zepsułbym wpływ cały, jakiby na niego muzyka wywarła... Gdybym w Petersburgu wystąpił, to chodziłoby mi głównie o ułagodzenie cara... o obudzenie w sercu jego uczuć ludzkich względem poddanych jego w ogóle, w szczególności zaś względem was, Polaków, których kocham za cierpienia wasze, za heroizm, za to wreszcie, że śród Słowian najbliższymi jesteście nas pobratymstwem... Żeby przeto wam ulgę bodaj najmniejszą w doli waszéj przynieść, nie zawahałbym się... nawet... shańbić...
Objekcyi kilka cisnęło się Lechowi do głowy, a najprzód ta, czy Lacki, zhańbiony, pozostałby artystą — czyby order artyzmu w duszy jego nie zabił? Nie wypowiedział jednak tych objekcyi. Od wypowiedzenia powstrzymał go wzgląd na księżną, któréj, odwodząc Lackiego od pojechania do Petersburga, sprzeciwiać się nie chciał. W nawpół przeto potakujący sposób odpowiedział artyście, który odrzekł:
— Ano... księżno vicisti!.. Przełamię wstręt i, jeżeli skutek pragnieniom moim nie odpowie, będzie to wina nie moja, ale nieudolności mojéj... Przyłożę się do gry, wydobywając z siebie siły wszystkie... Chcę dokazać tego, ażeby skrzypce moje mówiły i upomniały się o sprawiedliwość dla was...
Lech z uczuciem dłoń mu uścisnął i przeszedł się w milczeniu po pokoju razy parę. Myślał, a myślał bardzo dobrze. W chwili téj ocknęła się w nim, w stanie zadrzemania pozostająca od czasu zawiązania stosunków z księżną, idea zespolenia sił narodów pokrewnych w celu obrony wspólnéj. Taką jednak przewagę księżna nad nim miała, że... spolitykował. Ideę w stanie zadrzemania pozostawił i o czém inném rozmowę zawiązał. Począł rozpytywać się o Pragę i o ludzi wydatniejszych w Czechach. Z odpowiedzi, jakie Lacki dawał, poznał że pozostawał on w stosunkach ze wszystkiemi znakomitościami i że osobiście posiadał mir u spółziomków swoich, nie tylko jako artysta, ale oraz jako krasomówca, jako publicysta, nadewszystko zaś jako człowiek czysty. Żal mu się zrobiło, że człowiek czysty wybiera się leźć w błoto petersburskie; wstyd mu się nawet zrobiło, że go nie ostrzega. Stłumiony jednak ideą, stłumił w sobie żal i wstyd, pozostawiając rzeczy biegowi ich, który mu się naturalnym wydawał.
Artysta bawił długo, do szóstéj. O szóstéj pojechali razem na obiad.
— A!... — wydał Lech okrzyk, ujrzawszy księżną.
Przedstawiła się mu w żałobie.
— Owdowiałam... — rzekła, głową zlekka kiwając.
— Pani... — przemówił Lech, podchodząc ku niéj — przyjąć racz odemnie wyrazy spółczucia.
— Dziękuję panu... Nie spodziewałam się, ażeby wdowieństwo moje w taki tragiczny przyszło sposób... Książę został zamordowany...
— Mój Boże!..
Lecha przejął szczery wyrzut sumienia, który mu nadał pozór szczerze przejętego żalem.
— Tak... zamordowanym został... — powtórzyła księżna. Jestto atoli tajemnica stanu, którą powierzam panu dla tego jedynie, że, jak mniemam, sprzyjasz mi...
— O!.. tego pani bądź pewną...
— Pod zastrzeżeniem więc tajemnicy, opowiem panu jak to się stało... Książę był na nabożeństwie w kazanskim soborze i kiedy, wyszedłszy z cerkwi do karety wsiadał, w téj chwili, z pośrodka pojazdów które w ruchu były, padł strzał i kula ugodziła go w skroń... Wsiadł do karety trupem... Policyi udało się schwytać mordercę natychmiast, z dymiącym się w ręku rewolwerem kieszonkowym, którego huk słaby stłumiły pojazdy turkotem... Mordercą była kobieta... Sprzątnięto ją wnet; że zaś mało kto wypadek ten widział, a kto widział, nie zrozumiał, więc śmierć księcia złożono na apopleksyą...
— Jakież to straszne!.. — odezwał się Lech.
— Tragiczne... Kobieta mordercą... Badania najsurowsze nie wycisnęły z niéj zeznania żadnego... brano ją na tortury...
— Na tortury?... — powtórzył Lech.
— Rzecz jawnie się nie stała, więc bez sądu jawnego obejść się było można... Chodziło jeno o dowiedzenie się, czy nie jest to sprawką spisku jakiego... Nie wydała nic, ani nawet nazwiska swego...
— Może wyda jeszcze... — wtrącił Lech.
— Nie żyje... zabiła się w więzieniu... przegryzła sobie zębami arteryę...
— Straszne... straszne rzeczy... Zawziętość i zaciętość taka!..
— Ha!.. nasi nie żartują... Ale — dodała — powtarzam zastrzeżenie tajemnicy absolutnéj... Książę umarł dotknięty apopleksyą... Każę za duszę jego odprawić panichidę w cerkwi w Genewie... Spodziewam się że pan przez przyjaźń dla mnie, będziesz na niéj...
Lech skłonił się na znak, że zaprosiny przyjmuje.
Podano do stołu. Przy obiedzie księżna wiadomości o śmierci męża udzieliła Lackiemu i nie mówiła o nieboszczyku. Zachowanie jéj cechowała powaga, która nie przeszkadzała téj bynajmniéj ze zwykłym apetytem spożywać dary boże, smakowicie przyrządzone i elegancko podawane. Bohater nasz za to, stracił apetyt zupełnie. Z wysiłkiem i trudem przełykał kąski, które do ust kładł, a czynił to dla tego jedynie, ażeby nie zdradzać pomieszania jakie w nim sprawiała zgryzota sumienia. Ten książę zamordowany, bardziéj zaś jeszcze ta samobójczyni przerażali go. W myśli mu utkwiło, że mógłby był temu przeszkodzić.
Po obiedzie, pani i dwaj panowie przenieśli się na terassę, z któréj mieli widok na park, na jezioro, na amfiteatr gór. Wieczór nadchodził przecudny. Słońce za horyzont już zapadło; z poza grzebienia szczytów juraskich wychylał się powoli księżyc w pełni, podnosił się i coraz to szerzéj rozjaśniał okolicę, aż rozlał na nią w końcu potoki srebrnego światła, walczącego z fantastycznemi cieniami. W powietrzu rozeszła się woń subtelna, rozległy się szmery tajemnicze, łechcące ucho i nie przeszkadzające mu słyszeć, przerywających od czasu do czasu ciszę, to turkotu pojazdu, to gwizdu lokomotywy, to znów bicia zegarów.
Księżna opowiadała o zaletach nieboszczyka. Słuchaczem jéj był Lacki, co się bowiem bohatera naszego tyczy, ten znajdował się w stanie rozstroju, niedozwalającego mu ani słyszeć, ani widzieć, ani w rozmowie udziału brać. Nie zauważył więc tego, że się artysta oddalił, pozostawiając go z księżną sam na sam.
— Co za noc!.. — rzekła ta ostatnia.
Słuch Lecha musnął dźwięk głosu, lecz nie schwycił wyrazów.
— Co za noc prześliczna!.. — powtórzyła po chwili.
Powtórzenie nie sprawiło effektu innego, jak odezwanie się powszednie.
Księżna oblała go z dołu do góry uważném spojrzeniem, zatrzymując wzrok swój dłużéj nieco na obliczu jego. Domyśliła się snadź stanu rozstroju, w jaki wpadł i, wyczekawszy chwilę, przemówiła w sposób wołający:
— Panie Białoorłowicz!..
— A!.. — ocknął się.
— Co to panu?.. — zapytała łagodnie.
— Straszne... straszne... Zgroza!.. — westchnął.
— Wdzięcznam panu za tak żywe spółczucie... uspokój się pan jednak; bodaj dla tego że uspokajać nie ja pana, a pan mnie powinien... Ja, widzisz, zniosłam cios z... rezygnacyą (wyraz ostatni wymówiła po chwileczce zastanowienia), pan zaś poddajesz się wzruszeniu, jakby wypadek ten smutny dotykał pana osobiście...
Lech westchnął powtórnie. Wypadek ten osobiście go dotykał.
— Oznacza to w panu serce tkliwe... serce polskie... — dodała — miękkie i szlachetne, niezdolne wznieść się do bezwzględności heroicznéj... Znacie heroizm poświęcenia, dla tego złudzić was łatwo... Mnie to się w panu podoba... Kobiecie potrzebném jest serce takie jak pańskie...
Mówiła daléj i daléj. Lech słuchał — wchłaniał w siebie wyrazy, z których każdy miał znaczenie i doniosłość pocisku, rzucanego z zasadzki. Odpowiadał lakonicznie i nie opuścił księżny, aż ta sama pożegnania mu udzieliła.
Miała księżna racyi trochę, zarzucając Lechowi naszemu jako Polakowi, miękkość serca, szlachetność, niezdolność wzniesienia się do bezwzględności heroicznéj, zdolność do heroizmu poświęceń. Te przymioty, rozpatrywane objektywnie, przedstawiają się, jako ułomności i jako zalety. Ułomnościami są one w obec polityki dyplomatycznéj, żywiącéj się krzywdą cudzą; zaletami — w obec sprawiedliwości dziejowéj, podtrzymującéj Polskę w upadku. Im to zawdzięczamy błędy polityczne, jakich się przodkowie nasi dopuszczali — błędy takie, naprzyklad, jak wygrzanie w zanadrzu państwa, które następnie, najpierwsze, nogę Polsce podstawiło i dziś na reklamacye polskie odpowiada szyderstwami. Lech téż Polakiem był do szpiku kości — dał się złowić na wędkę, haczyk któréj osłaniał przed okiem jego obowiązek wdzięczności. Nie dostrzegł haczyka: — jakżeż nań za to kamieniem potępienia ciskać?
Polska także haczyków nie dostrzegała.
Piękna księżna oczarowała go. O to młodego obwiniać nie można. Miłość nazwał ktoś ospą. Ospa, w czas i we właściwy sposób zaszczepiona, dobre sprowadza następstwa, pozostawiona naturze przyprawia często, jeżeli nie o śmierć, to o kalectwo. Bohater nasz okaleczał. Konstatujemy ten fakt, zarazem jednak stawiamy zapytanie: czy kalectwo tego rodzaju jest nie do uleczenia?..
Pozostawiamy zapytanie to bez odpowiedzi, albo raczéj, po odpowiedź odwołujemy się do czytelników — niech sami kwestyą tę rozstrzygną, odnosząc ją do kwestyi téj saméj, tylko w szerszych rozmiarach. Moskwa Polskę złapała: czy się Polska z uścisków Moskwy nie wydobędzie już?
Czemu by się wydobyć nie miała! Zależy to całkowicie od tego, czyż kiedy się zapamięta — a wówczas Moskwę, Moskwę carską, potrąci tak, że ją na wieki odpadnie ochota rękę po Polskę wyciągać.
Wracamy jednak do bohatera naszego.
Lech — co tu rzecz w bawełnę obwijać? — oddał się księżnéj w niewolę. Wzruszenie, jakiego doznał, na wiadomość o śmierci księcia, przeminęło. Cóż?.. stało się! Zgryzotę sumienia zneutralizowało rozumowanie, które jasno dowiodło, że zapobieżenie katastrofie niemożliwém było. Stało się atoli coś jeszcze. Wzruszenie owo zahartowało mocniéj łańcuch, który bohatera naszego do emissarki trzeciego oddziału przywięzywał. Wypadło to, jako następstwo o ile naturalne, o tyle logiczne. Przywiązanie się wzmogło, — przywiązanie zaś to było nie niewinném, jeno ślepą, namiętną miłością, która weszła w drugie swoje stadium. Dla Lecha księżna, przed śmiercią księcia, była cudzą żoną, po śmierci, stała się przedmiotem miłości godziwéj, swobodnéj i dostępnéj. Owoc zakazany zmienił się w owoc, po który wolno było rękę wyciągnąć.
Przyszły mu też wnet na myśl konsyderacye różne, a najprzód, porównał swoje społeczne i towarzyskie położenie z położeniem jéj. Rodzina Białoorłowiczów stała zupełnie na tym samym szczeblu, co rodzina Gabarinów. Z téj strony przeszkoda nie zachodziła najmniejsza. Zamożność majątkowa odpowiadała stanowisku rodowemu. I w tym przeto względzie mianownik był ten sam. Pozostawały postawienie się i zachowanie, w odniesieniu do których zachodziła różnica ogromna. Lech pędził życie skromne, odpowiadające w zupełności zachwyconemu księżną. Starającemu się atoli nie odpowiadało ono. Należało zmienić je jak najrychléj i jak najgruntowniéj, ażeby i w tym względzie z nią na równi stanąć. Rzecz ta trudną nie była, o ile się kwestyi pieniężnéj tyczyło. Trudność polegała na czém inném, na tem mianowicie, ażeby się nie skompromitować w odniesieniu do gustu i szyku, wymagających wiadomości specyalnych, których Lech nie posiadał. Potrzebował zasięgnąć w téj mierze czyjéjś rady. Czyjéj-że?..
— Księżnéj, rzecz prosta?..
W pierwszych po śmierci księcia momentach nie mógł wspominać jéj o tém. Przez tygodni parę księżnę napastowały ustawicznie wizyty kondolencyjne, składane jéj przez konsulów, przez bankierów, przez znaczniejszych Genewczyków, przez bawiących chwilowo cudzoziemców i przez członków licznéj kolonii moskiewskiéj, grupującéj się około pozłocistéj cerkwi w Genewie. Gminy Cologny i Colonge wyprawiły do niéj deputacye. Znajdowała się przeto niby w deptaku przez tygodni parę, drugich zaś tygodni parę upłynęło na rewizytowaniu; następnie czasu wiele zabrało odczytanie listów bez liku, nasłanych z Europy całéj, na które odpisywać trzeba było. Pod jesień więc dopiero księżna spokój odzyskała i Lech po dawnemu zbliżyć się mógł do niéj.
— Och!.. — westchnęła — jakże ciężką jest ta pańszczyzna światowa!..
Po chwili dodała:
— Przez cały ten czas zaledwiem pana widziała... Przypominam sobie pana dobrze z panichidy tylko... dziękuję...
— Spełniłem, com spełnić był powinien...
— Tak... zapewne... Sprawiło mi to jednak zadowolnienie większe, aniżeli obecność tłumu, który się zeszedł w cerkwi...
— Miłem mi jest, pani, to co mówisz...
— Jakże ci się obrządek nasz podoba?..
— Dosyć... wydał mi się poważnym...
— Śpiewacy jeno fałszują...
— Nie dziw... Trudno w kraju obcym, do obrządku mało rozprzestrzenionego dobrać śpiewaków, którym by nic do zarzucenia nie było... Połączoném to jest z kosztami znacznymi, a na to zapewne brak...
— Niekoniecznie... — odrzekła — pop tutejszy płacić sobie każe straszliwie... i gdyby te pieniądze na cerkiew szły, to byłoby czém śpiewaków opłacać... Mniejsza jednak o to... Powiedz mi raczéj, coś porabiał i co zamierzasz?..
— Porabiałem... tak jak nic; co się zaś zamiarów tyczy, to takowe zogniskowały się w téj chwili w wynalezieniu sobie mieszkania...
— Czyż pan nie mieszkasz?..
— Na pensyi... Pragnąłem mieć moje u siebie, na kształt tego, jak ty mościa księżno...
Księżnie musnął usta uśmieszek, zafarbowany z lekka na ton szyderczy. Przemilczała przez chwilkę i odrzekła:
— Nic słuszniejszego i nic zarazem łatwiejszego...
— Nie jestto rzecz łatwa dla mnie... Jestem we względzie tym lubownikiem, ale nie znawcą...
— Jeżeli zechcesz przyjąć mnie na nimfę Egerję, będę nią chętnie...
— Z gotowością i wdzięcznością jak największą... Rozkazuj...
— Trzeba wynaleźć willę... to grunt... Na tym gruncie wzniesiemy gmach komfortu domowego.... Nie prawdaż?..
— Prawda...
— Willa nie powinna być wielka, ale z gustem zbudowana i wygodna... Zgłoś się pan do Agence du locations, niech ci da wykaz wszystkich do wynajęcia will... będziemy wybierali...
Rzecz prosta, Lech przystał na to i w kilka dni późniéj objeżdżał z księżną, jéj pojazdem, i zwiedzał wille w okolicy Genewy, pomiędzy któremi wybrał jednę, przepyszną. Wybrała księżna; on przyjął. Był to pałac o pokojach bez liku. Co do umeblowania i przyozdobienia taka ze strony księżny decyzya zapadła, że przedewszystkiem chodzi o to, ażeby dom pustek nie posiadał.
— Lepiéj mały, a zapełniony należycie...
Lech uznał to.
Księżna tepicera sprowadzić kazała i, po odbytéj z nim walnéj naradzie, zarządziła zaopatrzenie domu w meble, sprzęty i ozdoby od dołu do góry. Kazała rozkład wewnętrzny zmodyfikować, obicia zmieniać, sztukaterye poprawiać malowidła odświeżać, boazerye odnawiać, urządziła salony i galerye, jakby zamieszkać tam miała rodzina, zamierzająca prowadzić życie na wielką skalę, przyjmować i bale dawać. Kosztowało to summy bajońskie. Lech się nie sprzeciwiał, domyślając się, że w domu tym będzie kiedyś mieszkał nie sam.
— Niech jeno żałoba się skończy... — mówił sobie.
Stolarze, mularze, pozłotnicy, tapicerzy mieli roboty na miesięcy kilka.
Zanim dom mieszkalnym stać się mógł, mieszkalnemi były stajnie i wozownie. Lech kupił pojazd, jeden i drugi; przy żłobach stanęły konie cugowe i wierzchowe; stajenne officyny zajęli masztalerze i groomy.
Wszystko to byłoby niczem, gdyby w punkcie wychodnim tego ruchu i tych wydatków nie tkwił wrzód zgnilizną nabrzmiały. Lech zaniedbał zupełnie studya, które mu się niegdyś tak owocnemi wydawały. Na Szwajcaryą, ukrywającą w sobie skarbów tyle, spoglądał okiem obojętném, okiem zwyczajnego turysty, gapiącego się w obec urwiska, podziwiającego gruntu załomy, wykrzykującego w obec wodospadów, umiejącego dojrzeć babę z fajeczką, nie umiejącego widzieć społeczeństwa mrówczym pracującego sposobem. Nie obchodziło go już to. Przychylił do ust czarę z trucizną i napił się takowéj; — impuls został dany, ów impuls, co to ciska młodzieńca w orbitę zepsucia i każe mu po takowéj krążyć, jak krąży ziemia około słońca, aż przedwieczne „stój!“ słyszeć mu się da i on położy się do mogiły, złamany i ohydzony.
Mało, bardzo mało kto dźwiga się z upadku takiego.
Zatrzymać się na drodze téj trudniéj, jak się zdawać może. Teorya podaje wprawdzie na to sposoby; w praktyce jednak występuje nieudolność, sporządzona zajęciem fałszywém. Próżniactwo, absolutne, więzienne, nie jest tak szkodliwém, jak zajęcie podobne. Z więzień, odsiadywanych za dobrą sprawę, wychodzą ludzie czyści; w salonach pozłocistych czystość polega na polorze, ten zaś rzadko okrywa co innego, jak brudy.
Lech nie próżnował. Czém się jednak zajmował? Zajęcie jego do tego należało rodzaju, że, gdyby mu zabrakło zatęschniłby za niém i szukał podobnego. O złodziejach powiadają, że się w następujący formują sposób: od rzemyczka do trzewiczka, od trzewiczka do koniczka. Rzemyczkiem dla niego była księżna; od niéj droga prosto prowadziła do baletnicy. Miłość, dla któréj w cień pousuwał obowiązki, wskazywała, po umknięciu się, za cel życiu szał na posadzkach półświata. Ku temu celowi on zmierzał, prowadzony na niteczce przez panią Gabarin.
O! biedny nasz Lech.
Czarodziejka policyjna trzymała go tak: twoją jestem, ale dotknąć się mnie, wara! — chyba kiedyś, kiedyś... gdy mnie godnym się staniesz.“
Trzymała w ten sposób Lecha na uwięzi, neutralizując w nim wszystkie uczucia, z wyjątkiem jednego, a tém było pożądanie jéj.
O niéj myślał, o niéj roił, ona mu po nocach sny czarowne sprowadzała.
Na jawie, była dla niego uprzejmą, więcéj niż uprzejmą, a taką przytém, że zawsze miała w sobie nową jakąś do wykazania zaletę.
Raz przechadzali się po parku i zoczyli kociątko kulawe. Ledwo wlekło się biedne — chude było, wynędzniałe i obrzydliwe.
— Ach!.. — krzyknęła — oto obraz nieszczęścia!..
Poskoczyć, kociątko pochwycić i w szal je obwinąć było dziełem chwili jednéj. Udała się następnie z tém kalectwem do domu i natychmiast je odżywiać poczęła. Sama je doglądała. Lech, odwiedzając ją codziennie prawie, przekonał się, że zajęcie się kociątkiem nie był to kaprys przelotny, lecz tkliwość rzeczywista, która wytrzymała próbę czasu. Kociątko, otoczone staraniami jéj, wyrastało powoli na zdrowego i rozkosznego, acz okaleczałego kota.
Zalet w tym rodzaju zdradzała dużo.
Z drugiéj strony, w rodzaju zalet, przejawiały się w niéj wiadomości obszerne a różnorodne. Historyą powszechną i literaturę powszechną umiała na palcach; gieografia, statystyka, stosunki międzynarodowe — przedmioty te posiadała w obszerności zdumiewającéj; nauki przyrodnicze — śród tych z całą obracała się swobodą. Lech zapomnieć nie mógł, jakiem go zdziwieniem przejęła, ukazując razu pewnego rośliny nad brzegiem jeziora i nazywając każdą po imieniu.
— Aha!.. — zawołała nagle, trącając laseczką z roślin jednę — widzisz ją pan!.. wiesz co to za zacz?..
Lech przypatrzył się, wymienił klassę i rodzinę i oświadczył że nazwy nie zna.
— Nie o nazwę mi chodzi, ale o to, co to za zacz?..
Bohater nasz przyznał się, że nie wie.
— Jestto stworzenie mięsożercze... roślina, posiadająca organa trawienia... Nie wierzysz pan temu?.. — zapytała czytając niedowiarstwo w oczach Lecha. Przekonam pana... Zabierzemy roślinę tę ze sobą, będziemy ją mięsem karmili...
Przekonała.
Roślina, z ziemią u któréj rosła zabrana, do parku przeniesiona i wodą podlewana, w rzeczy saméj mięso jadła. Księżna pokazywała Lechowi organa pełniące funkcyą żołądka.
Ta kobieta, rozpatrywana ze strony téj i ze strony owéj, przedstawiała się bohaterowi naszemu, jako doskonałość, a to tém bardziéj, że Lech patrzał na nią przez pryzmat miłości. Ujemności w niéj nie widział zgoła, pomimo że każdemu z boku a uważnie patrzącemu rzuciłaby się takowa w oczy; pod postacią kokieteryi, doprowadzonéj do stopnia doskonałości najwyższego, kokieteryi wyrachowanéj, zimnéj, okrutnéj, litującéj się nad okaleczałem kociątkiem w tym celu, ażeby zgubić człowieka.
Lech razy parę zaczepiał ją we względzie zamiarów swoich matrymonialnych; zawsze ona umiała go uprzedzić i materyą tę odwrócić, ukazując w dali nadzieję, w kształcie światełka, łudzącego zbłąkanego wędrowca.
Nie unikała jednak rozmowy o słodyczach małżeńskiego pożycia.
— Nie zaznałam takowych... — mówiła z tęschnoty akcentem. W połączeniu z księciem brakło tego węzła, co dwie istoty w jedno spaja... Książę kochał mnie, ale, dawny huzar, starszy odemnie o lat dwadzieścia parę, kochał trochę po huzarsku, a chociażby był kochał inaczéj, to, oddany całkowicie sprawom państwa, zaniedbywać mnie musiał... Właściwie między nami pożycia nie było... pożycia takiego, jak rozumiesz, zawsze razem, jedno obok drugiego, w ustawiczném spojeniu myśli i uczuć...
Wynurzaniu temu towarzyszyły spojrzenia, rzucane w miejscach właściwych i topione w oczach Lecha, które go kipiątkiem oblewały.
— Egoistką jestem... — innym mówiła razem — wymagam dla siebie miłości całéj, bezpodzielnéj, niezmiernéj; a, żem nie pensyonarka, trzepocąca skrzydełkami do pierwszego lepszego „kocham“, spotkanego na rozdrożu, więc...
Ciąg dalszy tego wykładu znajdował Lech w spojrzeniu, powiadającém wyraźnie: „Kocham ciebie, ale, w celu przekonania się czy ty kochasz mnie, przeprowadzam cię przez próby ognia i wody... Wytrwaj... wytrzymaj...
Och! trwał Lech i wytrzymywał. Drugi niby Herkules, prządł kądziel u nóg Omfalii — zasługiwał się i czekał na tę chwilę wyroczną, w któréj, nie posiąść ją, ale wynurzyć jéj będzie mógł przepełniające pierś jego uczucia. Odkładał to, aż się jéj żałoba skończy, myśląc że wówczas śmielszym, rezolutniejszym będzie.
Bywając codziennie prawie, robiąc razem wycieczki, przechadzki i przejażdżki, widując ją w rozmaitych potocznego życia warunkach, zżył się z nią i tego nabrał przekonania, że zna ją na wylot, że wie o niéj wszystko, że w niéj dla niego nie ma tajemnicy żadnéj, ani tu w Genewie, ani w Petersburgu ani w Rossyi, ani nigdzie na świecie. Stosunki jéj rodzinne i stosunki światowe stały przed nim otworem. Ileż to razy dawała mu korespondencye swoje do czytania! ileż razy wyręczał ją w odpisywaniu na listy! Z tego nawet powodu przezywała go sekretarzem swoim i nieraz otrzymywał od niéj bileciki, wołające go na pomoc w potrzebach nagłych, zachodzących zwykle przed jakąś dalszą nieco wycieczką, lub téż po dokonaniu takowéj. Ufność, jaka go nauczyła, była zupełną.
To téż ufność ta podtrzymywała nieco najmocniéj nadzieje dosięgnięcia kiedyś celu najgorętszych pragnień swoich. Tymczasem zaś płonął na powolnym ogniu, wypalając w sobie to, co w nim najżywotniejszego było we względzie tak moralnym, jak fizycznym. Zdrowie nawet szwankować mu poczynało; potrzebował już środków tonicznych do podtrzymywania sił: surowych mięs, mocnych trunków i długiego sypiania.
Plucha zaczęła się z wieczora i przeciągnęła do ranka. Na to żeby w dzień wyjaśnić się miało, ani się zanosiło. Deszczyk drobny wciąż mżył, wiatr chłodny pociągał. Nasz Lech spał w nocy nieosobliwie, dopiero nad rankiem zasnął jak należy i o siódméj pozostawał zupełnie na dobre w objęciach Morfeusza, kiedy słyszeć się dało mocne do drzwi pukanie. Przebudził się, lecz myślał że mu się przesłyszało. Przewrócił się na drugi bok. Pukanie się powtórzyło.
— Co u licha!.. — powiedział sobie. Kto tam?.. Czy nie robotnicy z pałacu?.. czy nie jaka od księżny posyłka?..
Pukanie powtórzyło się po raz trzeci.
Entrez!.. — krzyknął.
Drzwi się otworzyły: do pokoju, poprzedzającego sypialnię, wszedł ktoś.
— Kto tam?.. — zapytał po francuzku.
— A to ja... — odpowiedział mu ów ktoś po polsku nie całkiem czysto.
— Co za ja?.. nazwij się!..
— Co mam się nazywać!.. Pokazać się wolę...
W tejże chwili na progu stanął mężczyzna dorodny — wąs zawiesisty, łeb duży, czoło wysokie, oblicze pochmurne.
Lech zmierzył go okiem od stóp do głowy — niby znajomy, a nieznajomy.
— Oto tak... — odezwał się przybysz. Wet za wet, darmo nic... Oddaliście mi wizytę o zaranku, ja was o zaranku rewizytuję...
Poznał bohater nasz Tameńka, który prawił daléj:
— Wizyta wasza była w interesie, i moja w interesie...
— Cóż was sprowadza?.. — zapytał Lech.
— A ot co...
Rzekłszy to, wydobył z zanadrza spory plik papierów, z którego wyjął jeden, na wszystkie strony zapisany, rozłożył i, pokazując go Lechowi, zapytał:
— Czyje to pisanie?..
Lech brwi zmarszczył, wpatrzył się i odrzekł:
— Księżny...
— A co!.. Dam wam to pisanie do odczytania, tylko pierwéj siedzieć mnie poproście... Ja sobie siędę i lulkę zakurzę, wy zaś czytajcie... gdy przeczytacie, powiecie mi co tam słychać...
— Siadajcie... proszę...
Rusin usiadł, papier Lechowi wręczył i począł sobie fajeczkę nakładać, którą, gdy zakurzył, napełnił się wnet pokój wonią, przydatną do trucia much.
Na Lechu pierwsze pisania opatrzenie takie wywarło wrażenie, że się z łóżka zerwał i, nie zważając na obecność gościa, w nocnéj koszuli przy oknie usiadł.
— Komar was ugryzł... hę?.. — odezwał się Tameńko, pytając.
Lech nie odpowiadał nic, tylko papier przewracał, spoglądając to na nadpis u góry, to na podpis u dołu. Nadpis brzmiał tak: „Do trzeciego oddziału tajnéj jego cesarskiéj mości przybocznéj policyi;“ podpis był ten sam, co na bilecikach, wzywających go na willę. U góry stał numer.
Bohater nasz oczy od pisania oderwał, do sufitu je wzniósł i westchnął. Nie chciał wierzyć temu co widział; bał się czytać, ażeby nie zostać zmuszonym uwierzyć. Uczuł w piersi duszność wielką. Znów westchnął.
— Napijcie się wody... — przemówił Tameńko — i czytajcie bo to tyczy się was... To was uzdrowi, tak uzdrowi, jak uzdrowiło mnie, jak uzdrowi jeszcze jednego mołojca, pozostającego w szponach policyi carskiéj...
Lech nareszcie czytania się jął. Czytanie nie szło mu gładko. Często sens gubił i zaczynać musiał ab ovo. Czytał jednak. Był to własnoręcznie przez księżnę napisany rapport, zdający szczegółową sprawę ze stopnia podgotowania, w jakim znajdowały się trzy pieczy jéj powierzone indywidua. Opisywała najprzód Lecha, potém Czecha, w końcu Rusa. O pierwszym donosiła, że na jak najlepszéj jest drodze i do kart wstrętu nie ma, pić już zaczyna, pieniądze trwoni i gubi z uwagi wszystkie hasła i wszystkie ideje buntownicze: jeszcze trochę, a zostanie owcą parszywą, którą można do trzody polskiéj wpuścić. Drugiego podawała za zupełnie już pozyskanego od chwili, jak zdecydował się przyjąć order, który go od Polaków odstręczy, śród Czechów napiętnuje i w oczach własnych poniży. Co do trzeciego, tego — jak pisała — nie zaczepiała, a to z téj przyczyny, że on się z Moskalami moskwicił, uważając, że zmoskwicony Rusin jedną z dwóch pójdzie drogą: albo utonie śród nihilistów, jak kropla w morzu, albo też, oderwawszy się od nich, będzie dął w dudy kostomarowskie, na Polaków psy wieszał i rządowi dopomagał — naglądała przeto z daleka za tém jeno, czy się on z Polakami nie wdaje i zaręczała, że się nie wdaje zgoła.
Gdy Lech raport przeczytał, Tameńko zapytał:
— No i cóż?..
Lech przez nos czmychnął; głową pokiwał.
— Ciacia... hę?..
— Ależ ona mnie z niewoli wyprowadziła i od Syberyi wyzwoliła!.. zawołał nagle, takim głosem, jakim woła ginący o ratunek.
— Na to, mam tu — odparł Tameńko spokojnie — wypisy wierzytelne z dziennika policyi tajnéj, z numerami stronnic i z datami. Wyzwoliła was... — jął się szukać w pliku. W którym czasie to było?.. A... ot... — podał Lechowi papier. Z tego się przekonacie, że wyzwoliła was nie ona, ale policya sama, a to w tym celu, ażeby ona was na parszywą przeistoczyła owcę... Wyzwolenie to było wędką, na którąście się pojmać dali...
— Aaa-ha!.. — jęknął Lech.
— Nie ma znów rozpaczać czego...
— Pójdę do niéj — krzyknął bohater nasz z siedzenia się zrywając — z tym w ręku papierem i w oczy go jéj cisnę!..
— No?..
— Szkaradnica!..
— To prawda... Ale to, że jéj raport w oczy ciśniecie nie poprawi sprawy, ani wam, ani Czechowi, ani mnie...
— Cóż robić!..
— Jest do zrobienia coś innego... Poszlijcie po Czecha, niech tu niezwłocznie przyjdzie... tres faciunt consilium... pomówimy... Tymczasem zaś, żeby czasu nie tracić, umyjcie się zimną wodą, przyodziejcie się i każcie podać co zjeść, bom naczczo...
Lech znajdował się w stanie człowieka, co dostał w łeb obuchem. Miotały nim, to naprzemian, to razem, wstyd, gniew, żal, rozpacz. Opanowywała go wściekłość. Miłość własna do żywego dotknięta w upokorzenie go wtrącała. Stanął, garście obie we włosy sobie zanurzył i zawołał:
— Otóż mnie w pole wyprowadziła!..
— Iii... — tonem perswazyi odezwał się Tameńko — niech was to nie gryzie nad miarę... Wyprowadzała ona w pole dziadów, majstrów takich co to słyszą jak trawa rośnie, Decazesów, Gladstonów, Beaconsfieldów... ona to Thiersowi za inspiratorkę służyła, kiedy on od stolicy do stolicy po żebraninie jeździł... Umywajcie się jednak, a zimną wodą... pierwéj wszakże poszlijcie po Czecha...
Lech zadzwonił, kazał ekspresa przywołać, drżącą ręką słów kilka na wizytowéj swojéj nakreślił karcie i posłał, sam zaś do ubierania się wziął.
Ekscytacya nie opuszczała go. Drżał. Ubieranie nie szło mu z łatwością.
Podano śniadanie: kawa z mlekiem, bułki, masło i miód. Rusin pił i zajadał z apetytem świetnym, Lech nic przełknąć nie mógł.
Pod koniec śniadania wpadł Lacki.
— Co się stało?.. — były najpierwsze wyrazy, które wymówił.
Tameńko w milczeniu raport mu podał.
— Co to?..
— Czytajcie...
Stanął przy oknie, opatrzył papier zapisany i rzekł:
— Nie rozumiem...
— Przecież tam jak byk stoi, że to raport agenta policyjnego pierwszéj klassy, to jest, téj saméj klassy, do któréj należy ciało dyplomatyczne...
Lacki czytać począł. Czytał, czoło marszczył, nosem czmychał i oczami mrużył.
— Sakramencka niewiasta!.. — zawołał, skończywszy czytanie. Zkąd-że to?.. zkąd ten papier?..
— Z trzeciego oddzielenia policyi tajnéj, z kancelaryi przybocznéj jego cesarskiéj mości... wykręcili go i mnie dali nihiliści, którzy mają swoich wszędzie, w policyi nawet, w orszaku carskim...
— A to zgroza!.. Nie uszanowała artyzmu nawet!..
— Artyzmu?.. ha ha ha!.. — zaśmiał się Rusin grubo. Moskale z artyzmem, z nauką, z polityką tak robią: za pomocą sposobów specyalnych zmieniają je w wodę, którą prowadzą na koła, obracające ich młyn państwowy... Młyn ów takich jak my zuchów w otręby miele...
— A!.. a!.. a!.. — odezwał się Lech w górę patrząc.
— To mnie chyba — Tameńko na to — wypadnie wołać: a!.. a!.. a!.. Zaprośmy sobie do kompletu dwóch jeszcze, reprezentantów narodowości przez Moskwę gnębionych, rozbierzmy pomiędzy siebie samogłoski, zasiądźmy w kółko i, wzniósłszy oczy do nieba, wołajmy: a! e! o! u! i!. Może z tego co się zrobi... bodaj wycie, które do Boga skargą dójdzie... Cóż wy na to, panowie?..
Lech mocno dłonią czoło potarł, wstrząsnął się i odetchnął głęboko.
Tameńko zapytał:
— No?..
— O!.. — odpowiedział Lacki — co do mnie, ja z willi księżny wynoszę się natychmiast i kurz z obuwia otrzepię...
— To dobrze na początek... A daléj?..
— Nam się chyba bronić trzeba siłami wspólnemi!.. — zawołał Lech i powtórzył z przyciskiem, brwi marszcząc i dłoń w kułak zaciśniętą podnosząc: — siłami spólnemi!.. Rady innéj nie ma!..
— Bihme! nie ma... — podchwycił Rusin. Jam się z papierów tych przekonał dowodnie, że Moskwa carska siłami całemi stara się nas w poróżnieniu i rozdwojeniu utrzymać... i do porozumienia między nami nie dopuścić... Kiedy się ona o to tak stara, to prosty zdrowy rozum wskazuje, że pomiędzy nami poróżnienie i rozdwojenie jest szkodliwém, a porozumienie korzystném... To rzecz jasna, jak słońce..
Słowa te ten sprawiły skutek, że rozbudziły niejako bohatera naszego ze snu letargicznego. Były to one nie czém inném, jeno wyrazem praktycznym téj idei, którą stawiał, którą podnosił, za którą cierpiał i którą zagubił w atmosferze, jaką go otoczyła księżna. Przypomniał ją sobie nagle. Z martwych niby dla niego wstała. Doznał tego, czego doznaje zaprzedany do pługa koń bojowy, gdy usłyszy niespodzianie znajomy z dawnych czasów odgłos trąbki sygnałowéj. Wstał, wyprostował się, czoło rozpogodził, jedną dłonią wziął za rękę Czecha, drugą Rusina, stanął pomiędzy niemi i rzekł:
— Bracia...
Wzruszenie, jakie go w chwili téj opanowało, mówić mu daléj nie dało.
— Więcéj niczego nie potrzeba... — odparł Rusin po chwili daremnego na dalszy ciąg przemówienia czekania. Braciaśmy i hodi... Jeżeli ten pod obronę fundament podłożymy, to reszta wywinie się niby z płatka...
— Zawiniłem... — dodał Lech.
— A ba!.. Któż z nas nie zawinił?.. Wystrychnęła cię Moskwa na dudka, wystrychnęła mnie, wystrychnęła jego... wystrychnęła każdego, co tak, czy siak, po woli czy po niewoli, do niéj się przygarnął... Dostaliśmy za swoje; obecnie koléj przychodzi na Bółgarów, Serbów, Bośniaków, Czarnogórców... nie byłoby chyba źle, gdybyśmy założyli ognisko, przy którémby i oni kiedyś, gdy ich opieka moskiewska mrozem na wskroś przejmie, ogrzać się mogli... Co panowie na to?
— Zgoda!.. — krzyknął Czech.
Lech dłonie wyciągnął, oczy podniósł i wzruszeniem głębokiem przejętym głosem następujące wymówił wyrazy:
— Witaj, polska ideo, wylęgła w gnieździe orlem, wypowiedziana na sejmie lubelskim, występująca obecnie pod postacią oręża obronnego!.. Jeszcze Polska nie zginęła!.. — dokończył dobitnie.
— Nie zginęła.. — powtórzył Czech.
— Nie zginęła... — powtórzył i Rusin — ale przeistoczona bez liberum veto, bez królewiąt, bez swawolnictwa szlacheckiego...
— Taką jak była być już nie może, choćby chciała... — odpowiedział Lech spokojnie. Wody rzeki nie idą w górę... Samorząd narodowy, na którym oprzeć się musi, dostatecznie a zupełnie obezpiecza materyalne i moralne potrzeby każdego z osobna i wszystkich razem...
— Pisałeś o tém... — podchwycił Tameńko, palcem na Lecha wskazując.
— Pisałem... i z powodu téż pisania tego zostałem aresztowany, badany, Sybirem zagrożony, uwolniony i... spaskudzony...
— Oślepiony raczéj... — poprawił Rusin. Ale ci się oczy otworzyły...
— Och!.. otworzyły... — westchnął Lech. No teraz...
— Pójdziemy we trzech, niby mąż jeden... Lech-Czech-Rus... — dokończył Rusin.
Z punktu tego wszczęła się rozmowa obszerna, rozpatrująca w ogóle i w szczegółach działanie, jakie oczekuje trzy narody na drodze obrony, mającéj na celu wyzwolenie. Był to kongres; była to konferencya może, która odbyła się w pomieszkaniu Lecha, na pensyi, we wigilią niemal dnia tego, w którym przenieść się zamierzał do kończącego się urządzać wspaniałego pałacu. Lech, Czech i Rus rozstali się, związani słowem uroczystem działania nadal w myśli jednéj, w jednym duchu, z ustawiczném zachowywaniem czucia jeden do drugiego.
Lechowi, wstrząśnienie jakiego doznał, nie uszło bezkarnie. Od razu poczuł w sobie opanowującą go niemoc, miał jednak jeszcze tyle sił, że popłacił rachunki pałacowe, pooddawał konie na sprzedaż, meble i sprzęty powierzył agiencyi, zajmującéj się licytacyą ruchomości i tegoż jeszcze dnia wyjechał do Paryża. Dojechał jednak nie daléj jak do Dijon. W Dijon zatrzymać się musiał w hotelu i po lekarza posłał. Zdeklarowała się gorączka zapalna. Postradał przytomność i w taki wpadł stan, że lekarz o życiu jego zwątpił. Wahał się przez tydzień z górą bohater nasz pomiędzy śmiercią a życiem — i kiedy szala ostatecznie na stronę życia się przechyliła, kiedy nareszcie spojrzał przytomnie — spojrzał i ujrzał przy łóżku swojém matkę.
— O mamo moja!.. — zawołał i ręce wyciągnął.
Matka pochyliła się nad nim z uśmiechem, zalecając mu spokój.
Od chwili téj zdrowie mu powracać poczęło. Noc przespał spokojnie; nazajutrz, o tyle miał się już lepiéj że mógł rozmowę prowadzić. Nie miał nic spieszniejszego, jak zapytać matki, co ją sprowadziło.
— Telegraf... — odpowiedziała. Ta poczciwa księżna...
— Ach! mamo!.. — przerwał — nie mów o niéj... To potwór...
Pani Białoorłowicz, przez wzgląd na stan syna, milczała na razie i nie prędzéj aż w dni kilka późniéj zażądała od niego tłumaczenia z wyrazu, który wydawał się jéj niewłaściwym w odniesieniu do kobiety, co go z więzienia wyprowadziła i od Syberyi uchroniła.
Lech opowiedział wszystko.
W miarę jak on opowiadał, wyraz zgrozy rósł w oczach pani Białoorłowicz. Gdy skończył, rzekła:
— Prawda, że potwór...
— A jaki ponętny!.. — dodał Lech.
— Jak grzech śmiertelny... — odparła. Tego rodzaju istoty sama jeno chyba Moskwa wydawać może...
— O, nie Moskwa sama... — była odpowiedź Lecha. Wszelka przemoc, podająca się za prawą władzę, jest warsztatem, na którym urabiają się narzędzia, posuwające zepsucie moralne do stopnia artyzmu skończonego... Trzeba warsztaty te precz wyrzucać!..

KONIEC.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Miłkowski.