<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Lenin
Pochodzenie cykl Na przełomie
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.

Życie uniwersyteckie w Kazaniu było znacznie bujniejsze, niż w stolicach pod nieustającym ani na chwilę dozorem żandarmów i policji politycznej, do której potajemnie należeli niektórzy studenci i profesorowie.
W Kazaniu poza karjerowiczami, stanowiącymi przeważającą większość, istniały liczne kółka studentów, marzących o zmianie stosunków w Rosji. Wszystkie jednak były kierowane przez „Wolę Ludu“, czyli socjalistów-rewolucjonistów.
Włodzimierz Uljanow został wciągnięty do tych kółek, uczęszczał na ich konspiracyjne zebrania, podjął się nawet pisania broszur i ulotek dla ludu. Jednak prace jego odrzucono z oburzeniem. Nie odpowiadały one myślom przywódców i były uznane za herezję, za zdradę ideałów partji.
Uljanow wycofał się z grona rewolucyjnych kolegów i przyczaił się, czekając na sposobność do ataku na całą partję „Woli Ludu“, którą poznał gruntownie.
Niedługo czekał. W Moskwie i Petersburgu, z powodu brutalności policji, studenci ogłosili strajk i przestali uczęszczać do wyższych uczelni.
Uniwersytet kazański poszedł za ich przykładem.
Na wiecu, odbywającym się w sali aktowej, przywódca socjalistów-rewolucjonistów wystąpił z długiem przemówieniem, żądając ostrego protestu przeciwko panującemu systemowi i manifestacji na rzecz zwołania konstytuanty.
Po mówcy na katedrze zjawił się niewysoki, barczysty student o wybitnie mongolskiej twarzy.
Po sali przeszedł szept:
— To brat powieszonego Aleksandra Uljanowa...
Włodzimierz słyszał to i patrzył na zebranych złemi, zmrużonemi oczami.
— Koledzy! — zawołał. — Mowa moja będzie krótka. Powiem wam, że jesteście stadem baranów, prowadzonych przez kozły...
Szmer zdziwienia i pomruk gniewny przebiegł po tłumie studentów.
— Precz z nim! Precz! — zawołało kilka głosów.
— Słuchajmy! Słuchajmy! — krzyknęli inni studenci.
— Wasi przywódcy marzą, żeby car i jego rząd usłuchali głupich żądań zwołania konstytuanty. Taką potęgę chcą zmusić do tego skamlaniem lub terorem osobistym?! Koledzy, jest to droga, godna głupców...
— Precz! Precz! — zerwały się oburzone okrzyki.
— ...godna głupców, zapamiętajcie to sobie dobrze! — ciągnął Uljanow. — Car jest pomazańcem bożym i za takowego się uważa...
— Brawo, kolega Uljanow! Brawo! — ryknęła prawomyślna część studentów.
— Nie wymieniać nazwisk! Mamy wśród nas szpiegów! — rozległy się ostrzegawcze głosy.
— Car, pomazaniec boży, uważa, że władza jego nie jest z tego świata, lecz boska. W tem przeświadczeniu jest wychowany, a więc ma inaczej skierowaną myśl, niż nasza. Nie zna on mieszczańskiej moralności i tchórzostwa. O, carowie są odważni! Z łatwością przecinają życie poddanych i chętnie oddają swoje! Terorem ich zastraszyć nie można, a cóż dopiero głupiemi, bezsilnemi protestami studentów i śmiesznemi, bezwolnemi formułkami „Woli Ludu“ o konstytuancie! Dlaczego socjaliści-rewolucjoniści nie żądają raczej przydziału ziemi na księżycu?!
— Brawo! A to tnie tych jakobinów! — rozlegały się wesołe krzyki.
— Precz! Precz z prowokatorem! Zrywa strajk! — wołali, wymachując pięściami, zagorzali ludowcy.
— Dacie mi skończyć, czy nie? — krzyknął chrapliwie Uljanow. — Boicie się prawdy?
— Niech mówi! Niech mówi! — podtrzymano go.
Na sali zapadła groźna cisza.
— Konstytuanta oznaczałaby odsunięcie od tronu lokajów carskich. Karmieni i opłacani hojnie nie zechcą stracić ciepłego kąta. Ho, nie tacy oni głupi, moi drodzy! Któż więc usłucha niczem nie popartych żądań naszych jakobinów w czapkach urzędowych i o duszach tychże lokajów, może nieco zbuntowanych, ale marzących o ciepłym kąciku przy tłustym pierogu carskim. Kto?
— Zdrajca! Oszczerca! Agent rządowy! — wołała rozwścieczona partja „Woli Ludu“.
— Zuch! To ich wsadza na kół! — śmieli się prawomyślni i bezpartyjni.
Jednak słuchali dalej, bo zuchwały mówca rękę podniósł i oczami groził.
— Nie tędy droga, koledzy! Chcecie protestować? Dobrze! Idę z wami, ale chodźmy do koszar, do żołnierzy — chłopskich synów, na wieś, zbierzmy siły i z bronią w ręku pokażmy, że umiemy żądać i że wszyscy paść potrafimy za wykonanie naszej woli! Chodźmy, ale zaraz, nie zwlekając, bo za godzinę szpiegowie powyłapują nas, prawomyślni i bezpartyjni tchórze dopomogą im, a partja „Woli Ludu“ czmychnie do krzaków, zostawiając kogoś na pożarcie, bo „wodzowie“ są potrzebni do pisania ulotek z bzdurami i bajdami dla dzieci!...
Wybuchnęła istna burza krzyków, wyzwisk, obelg.
— Precz z prowokatorem! Wyrzucić za drzwi oszczercę! Jakiem prawem przemawia w takim tonie? Zrywa wiec! Zdrajca!
Wiec został istotnie zerwany, ponieważ pomiędzy studentami rozgorzał spór, a nawet bójka.
Uljanow stał na katedrze i słuchał uważnie, pogardliwie. Gdy się na chwilę uciszył hałas, rzucił szyderczym głosem:
— Zdaje mi się, że jestem na zgromadzeniu konstytuanty rosyjskiej, bo taką tylko w istocie być może... Ale ja ją rozpędzę na cztery wiatry!
Spokojnie opuścił katedrę. Patrząc twardym wzrokiem, szedł pomiędzy rozstępującymi się przed nim studentami, miotającymi nań przekleństwa, i porzucił salę.
Wyszedł na korytarz, gdzie czekali na niego koledzy Zegrzda i Ładygin.
Uljanow spojrzał na nich i szepnął:
— Teraz uciekajmy, bo opamiętają się i zechcą obić mnie!
Pobiegli całym pędem. Włodzimierz zgadł. Studenci tłumnie wypadali z sali i gonili uciekających. W tej chwili zjawiła się policja i pedle. Zaczęły się areszty. Wśród zatrzymanych studentów znalazł się też i Włodzimierz Uljanow.
Rada uniwersytecka, konferująca wspólnie z urzędnikami władz administracyjnych, długo ważyła sprawę, czy Uljanow ma być oddany pod sąd, czy też należy ukarać go inaczej? Wkońcu postanowiono wydalić go z uniwersytetu na zawsze i wysłać do Kokuszkino pod dozór policji. Wszyscy bowiem uznali, że znakomicie ośmieszył partję „Woli Ludu“ i sparaliżował zamiar jej wywołania zamieszek studenckich.
— Tego młodzieńca jabym chętnie przyjął na dobrą pensję do policji tajnej! — zauważył pułkownik żandarmski.
— Nie pójdzie! — mruknął inspektor uniwersytetu.
— Wiem! — uśmiechnął się żandarm. — Zresztą, nie byłbym pewien takiego agenta; mógłby odegrać podwójną rolę. Bywały już takie wypadki!
Tegoż dnia Włodzimierz w towarzystwie wąsatego wachmistrza żandarmów wyjeżdżał z miasta.
W drodze myślał o tem, że, gdyby Helena Ostapowa mieszkała w Kazaniu, to, dowiedziawszy się o jego mowie na wiecu, uważałaby go za nikczemnego zdrajcę i prowokatora.
Na tę myśl uśmiechnął się złośliwie i, patrząc na wachmistrza, rzekł do niego ze śmiechem:
— Życie jest zabawną historją, panie żandarmie!
— E—e! — odparł z niechęcią. — Nic zabawnego... Pensja mała, pracy dużo...
— Oj! — zawołał ubawiony Uljanow. — Boję się, że pan przejdzie do „Woli Ludu“, bo ona broni wszystkich pokrzywdzonych, to i panu przyobieca podwyżkę pensji.
— Żartuje pan student, a mnie, doprawdy, nie do śmiechu! Żona ma rodzić za miesiąc, a dodatku do pensji jak niema, tak niema! — mruknął wachmistrz.
Włodzimierz czuł się wyśmienicie. Jakaś wielka radość spłynęła na niego. Wszystko dokoła przykrywała biała płachta śnieżna, mróz tężał z godziny na godzinę; jemu zaś wydawało się, że już nadeszła wiosna, promienna, wezbrana nadmiarem sił czynnych, bujnych.
Czuł się zupełnie wyzwolonym.
Zerwał ze wszystkiem, co wiązało go z życiem normalnem, szarem, mieszczańskiem.
Teraz mógł zacząć iść drogą, którą z taką dokładnością nakreślił sobie, oznaczając na niej każdy krok. Los jego został postanowiony, a wierzył, że sądzonem mu było wykorzystać go do końca, w czyn wprowadzić wszystkie myśli, które już od kilku lat układały się w głowie jego i przybierały formy, ze stali odlane.
— Teraz dopiero będę się uczył! Uczył! Uczył!
Nic go już od nauki oderwać nie mogło. Wiedział, że nie uwikła się w żadne awantury polityczne. Zerwał tak stanowczo stosunki z „Wolą Ludu“, że nikt z tej partji w całym kraju nadwołżańskim nie zajrzałby do niego. Z drugiej strony były zwrócone na niego oczy policji, żandarmów, szpiegów. Każdy krok jego, każde głośniejsze powiedzenie byłyby odrazu wiadome władzom.
Uśmiechał się do tych myśli, jakgdyby przynosiły mu niesłychane, wymarzone szczęście.
W swoim pokoiku w Kokuszkino wpadł odrazu w pasję, w prawdziwy szał nauki.
W ciągu dwuch lat przeszedł cały kurs nauk wydziału prawnego i był gotów do dyplomu. Posłał podanie o dopuszczenie go do egzaminów w Kazaniu lub Petersburgu, lecz otrzymał stanowczą odmowę. Wtedy kilkakrotnie wszczynał zabiegi o uzyskanie pozwolenia na wyjazd zagranicę. Nie miały jednak żadnego skutku.
Jedno tylko uzyskał przez ten czas. Dowiedział się bowiem, że wygnanie jego potrwa trzy lata. Wkrótce wystarano się dla niego o prawo na powrót do Kazania. Nic go już jednak nie ciągnęło do tego miasta, gdzie uniwersytet został dla Włodzimierza zamknięty. Postanowił tedy przenieść się do Samary.
W tym czasie dokonał olbrzymiej pracy. Poznał dzieła wszystkich socjologów i szczególnie starannie i wszechstronnie przestudjował Marksa.
Krytycznie i trzeźwo patrzący na życie młodzieniec musiał przyznać, że na wygnaniu samarskiem stał się poważnym teoretykiem marksizmu.
Nie znosił teorji, pogardzał nią podobnie, jak i ludźmi suchej, formalnej doktryny.
Uspakajał siebie, rozumując w ten sposób:
— Każdy lekarz narazie jest tylko teoretykiem. Jednak, gdy przeprowadzi z mniej lub więcej pomyślnym wynikiem kilka porodów, lub zarżnie nieszczęśliwego pacjenta, staje się praktykiem i pomaga ludzkości w walce z cierpieniami. Niezawodnie tak też będzie i ze mną. Chętnie zrobię nie jedną, a tysiąc wiwisekcyj, aby wykierować się na tęgiego specjalistę!
Odczuwał nieraz żądzę nieprzepartą, aby przemówić do ogółu.
Do jakiego? Do inteligencji prowincjonalnej, pijanej, grającej w karty, tępej i na wszystko obojętnej? Do ślepych wyznawców formułek „Woli Ludu“? Do chłopów?
— Nie! — myślał. — Jest to materjał nie do przerabiania zapomocą pisanego słowa! Tam potrzeba pięści, kija lub jeszcze bardziej skutecznych narzędzi przemocy!
Zupełnie przypadkowo natrafił na klasę podatniejszą.
W zamieszkiwanym przez niego domu często spotykał stróża, zawsze pijanego i chwilami strasznego w swej wściekłości. Tłukł wtedy swoją babę i dzieci, gonił psy, wygrażając im miotłą i ciskał się na wszystkich.
— Co wam się stało, Grzegorzu? — zapytał pewnego razu Uljanow, podchodząc do stróża.
— Niech to wszyscy czarci wezmą! — ryknął ze wściekłością. — Ziemi mało, a i ta rola, co nam pozostała, nic nie rodzi! W mieście w zimie żadnego zarobku! Brat bez robotny siedzi u mnie na karku i ja muszę go karmić... Skąd wziąć?!
Włodzimierz usiadł tegoż wieczora i napisał dwie ulotki — każdą w pięciu egzemplarzach. Jedną o proletaryzacji włościan, drugą — o bezrobociu. Ukrył je w skrzyni z ziemniakami i poszedł do Grzegorza. Długo wysłuchiwał jego skarg, wypytywał o życie na wsi i o ciężki los bezrobotnego, opowiadał, objaśniał, radził.
Rezultat był nieoczekiwany i szybki. Bracia stali się jego pomocnikami i starannie roznosili ulotki po okolicznych wsiach i po fabrykach.
W drugim roku wygnania, Włodzimierz poznał mieszkającą w tymże domu dziewczynę.
Mała, śniada, o czarnych oczach i wydatnych wargach uśmiechała się do niego bezczelnie i zachęcająco.
Dowiedział się od Grzegorza, że trudniła się szyciem sukien, lecz nie pogardzała innym, bardziej łatwym zarobkiem, przyjmując u siebie mężczyzn.
Spotkawszy ją na schodach, Uljanow spytał:
— Panienka ma na imię Grusza?
— Skąd pan wie? — odparła pytaniem i zaśmiała się zaczepnie.
— Gubernator poinformował mnie o tem! — odpowiedział żartobliwie.
— Ten do mnie nie przychodzi... — odparła. — Moi goście — nie tacy wielcy panowie! Może i pan wstąpi do mnie?
— Wstąpię! — zgodził się. — A kiedy?
— Chociażby dziś wieczorem... — szepnęła.
Przyszedł. Rozejrzał się po pokoiku. Zwykłe legowisko biednej prostytutki.
Szerokie łóżko, stolik, dwa krzesełka, umywalka, na ścianach dwa oleodruki, przedstawiające nagie kobiety i kilka fotografij pornograficznych.
Dodatek niezwykły stanowiła maszyna do szycia i obraz Chrystusa w kącie z palącą się przed nim lampką olejną.
— Ha! — zawołał Uljanow wesołym głosem. — A co tu robi Syn Boży? Napatrzył się biedak na różne hece, odbywające się na tem łożu!
Dziewczyna, już rozpinająca na sobie bluzkę, nagle spoważniała. Iskry mrocznego gniewu zamigotały w jej oczach.
— Niech patrzy, niech! — syknęła. — Musi wiedzieć, że zbawiał świat, a biednych ludzi nie potrafił z nędzy wyrwać! Muszą oni sami dawać sobie radę, kto jak może: jeden z nożem w ręku, a ja — na tem łóżku. Niechże patrzy!
Uljanow zamyślił się. Wyobraził sobie tę prostytutkę, pełną nienawiści i zrozumienia własnej nędzy, w chwili, gdyby jej dano nóż do rąk i powiedziano:
— Idź i mścij się bezkarnie!
Pohulałaby ona!
Uśmiechnął się mimowoli i ze współczuciem spojrzał na dziewczynę.
Sama o tem nie wiedząc, nauczyła go wielkiej rzeczy — wykorzystać potęgę nienawiści.
Spostrzegła jego uśmiech i zapytała podejrzliwie:
— Dlaczego się śmiejesz?
Żeby nie zdradzić się przed nią ze swoich myśli, odpowiedział:
— Chrystus dla panienki był nielitościwy, a pomimo to pali się przed nim lampka. Z tego się śmiałem...
Wzruszyła niedbale ramionami i mruknęła:
— Niech wie, że i ja mam w sercu dobroć...
Spojrzała na gościa i rzekła poważnie:
— No, cóż? Mam się rozbierać? E—e, kiedy ty jakiś dziwny, niesamowity jesteś!
— Pogadamy ze sobą bez rozbierania się — odparł wesoło. — Niech panienka nie obawia się — zapłacę!
— Głupi jesteś! Ja tylko za pracę biorę pieniądze! — zawołała. — Nie jestem żebraczką, która stoi pod cerkwią z wyciągniętą ręką...
Z Gruszą Uljanow prędko się zaprzyjaźnił.
Bywał u niej i jako jej klient, płacąc regularnie, a wtedy mówiła do niego poufale — „ty“ i traktowała go dość brutalnie. Częściej jednak odwiedzał ją, jako znajomy i sąsiad. Częstowała go wtedy herbatą z obwarzankami, rozmawiała poważnie, skupiona i zawstydzona. Przed jego odwiedzinami sprzątała łóżko i wynosiła umywalkę do sieni. Zwracając się do niego, mówiła z szacunkiem: „Włodzimierz Iljicz“ i nie pozwalała sobie na żadną poufałość, ani nawet na żart.
Gdy wybuchnął strajk na fabryce Złokazowych, Uljanow napisał ulotkę o taktyce robotników i sabotażu, a te ulotki rozdawała Grusza, mająca tam licznych znajomych. Zaaresztowano ją, odstawiono do wydziału śledczego, głodzono, bito, żądając wskazania organizacji, do której należała.
Nic nie powiedziała i Włodzimierza nie wydała.
Skazano ją na dwa lata więzienia.
Uljanow wkrótce zapomniał o niej. Była dla niego małą, malutką, ledwie dostrzegalną wiechą na drodze jego, biegnącej w nieznaną dal, gdzie tylko on jeden wyraźnie widział swój cel, niczem nie zamglony, zawsze jasny.
Przypomniał mu o dziewczynie brat stróża, powracający z więzienia, gdzie odwiedzał jakiegoś wieśniaka.
— Grusza kazała pozdrowić pana i powiedzieć, że dla niej jest obojętne, gdzie zgnić — w szpitalu, czy w więzieniu...
Uljanow wzruszył ramionami, jakgdyby mówiąc:
— No, to i dobrze!
Nie miał czasu zaprzątać sobie głowy takiemi drobiazgami, odłamkami życia.
Otoczony słownikami i samoukami studjował w tym okresie języki obce.
Miałżeż myśleć o śmiesznej prostytutce, palącej lampkę ofiarną przed świętym obrazem, spoglądającym na łoże rozpusty?
Nie miał w sobie ani cienia sentymentalności. Nie był zdolny do porównania tej dziewczyny upadłej z małą lampką ofiarną. Dla niego była ona drzazgą, odłupaną przy rąbaniu lasu życia.
Miałżeż zastanawiać się nad losem każdej drzazgi, gdy chodziło mu o knieję, — gęsty, mroczny, nieprzebyty bór?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.