Lenin/Rozdział XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Lenin
Pochodzenie cykl Na przełomie
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXI.

Na przedmieściu „Piaski“ otoczony staremi lipami wznosi się piękny pałac z kościołem, wybudowanym dla cesarzowej Elżbiety przez znakomitego Rastrellego.
Różne wypadki widziały mury pałacu „Smolnego“.
Romanse i dumne marzenia carowej; modły pobożnych mniszek, którym z biegiem czasu oddano ten wspaniały gmach, a później jednostajne życie arystokratycznych pensjonarek, tak zwanych „szlachetnych dziewic“; w tym okresie, jak krążyły plotki dworskie, zaglądał tu nieraz Aleksander II, posiadający klucz od bocznej furty dawnego klasztoru, — wszystko to przeminęło, i nad gmachem powiewała teraz czerwona flaga, godło rewolucji.
Tu mieścił się sztab partji bolszewickiej i Rady komisarzy ludowych, kierowanej przez Lenina.
Sam on chodził w tej chwili po obszernym, prawie pustym pokoju. Kilka krzeseł, kanapa i biurko, zawalone dziennikami, książkami i paskami papieru z korektą artykułów.
Lenin chodził szybko, prawie biegał, włożywszy ręce do kieszeni tużurka, i myślał.
Mógł nie spać, nie jeść, lecz potrzebował codziennie godziny samotności.
Nazywał tę część dnia „pracą kanalizacyjną“.

Wyrzucał z głowy niepotrzebne myśli i resztki wrażeń, wymiatał błahe wspomnienia; układał starannie, sortował i przechowywał wszystko to, co było wartościowe i znaczące. Gdy porządek był zrobiony, zaczynał pogłębiać „kanał“, prowadzić nowe odnogi. Do łożyska ich wpływały, wpadały różne myśli i mknęły narazie niesfornym potokiem, aż rozbijać się zaczynały po coraz drobniejszych rozgałęzieniach mózgu, a wtedy wyjaśniało się wszystko, układało w plan. Myśl pracowała spokojnie, zimno, sprawnie nad wykonaniem
„CZYSTOŚĆ JEST PIERWSZĄ OZNAKĄ KULTURALNOŚCI“
ZWYCIĘZCY REWOLUCYJNI MARYNARZE
sprzedają na rynku zrabowane przedmioty
zamierzenia z szybkością i nieomylnością. Nic wtedy nie stawało na przeszkodzie dyktatorowi Rosji.

Widział drogę swoją wyraźnie.
Nie ukrywał przed sobą, że piętrzą się na niej niebezpieczne przeszkody. Nie wątpił jednak, że zwalczy je. Nie było to przeświadczenie marzyciela. Był człowiekiem najrealniejszym na świecie. Każdą myśl usiłował natychmiast wprowadzić w czyn. Gdy okazywał się szkodliwym — bez wahania odrzucał go. Dla Lenina istniał tylko cel. Aby go osiągnąć, wyrzekł się dobrowolnie osobistego życia. Nie znał ciepła rodzinnego, nie chciał miłości, nie rozumiał szczęścia poza pracą w imię dobra sprawy; dążąc do celu, nie odczuwał ani wahania, ani pokus.
Miał przed sobą walkę i musiał zwyciężyć za każdą cenę.
Nie istniało nic, coby mogło go wstrzymać. Zbrodnia, nikczemność, fałsz, zdrada nie wzruszały go, nie znajdywały echa w jego duszy. Były dla niego środkami, narzędziem, kamieniami do wytknięcia drogi.
Istniał i działał poza granicami moralności.
Cel... tylko cel, taki, o jakim nikt nie śmiał nawet marzyć przed nim!
Ogrom zadania nie przerażał go. Miał przecie w ręku również ogromny młot do wykucia z potężnej, surowej bryły tego, co chciał wznieść u mety swego życia, — 150 miljonów biernych, o potężnych siłach Rosjan, uśpionych, dzikich, gotowych i zarazem obojętnych na wszystko.
Nikt nigdy nie posiadał takiej armji!
Czyżby już należała do niego duszą, sercem i ciałem?
Odpowiedział, nie bojąc się zajrzeć prawdzie w oczy, zmierzyć się z nią:
— Nie! Sercem — tak!
Rzucone dotąd obietnice, odpowiadające śmiałym marzeniom robotników i wieśniaków, przyciągały ku niemu ślepe, zrozpaczone serca niewolników. Czuł w sobie pewność Spartakusa — rozbójnika, więźnia i gladjatora, bo i on też zbiegł na Wezuwjusz namiętnych, mściwych czynów, skrzyknął do siebie wszystkich, ogarniętych nienawiścią niewolników, pobił na głowę pretorów rzymskich. Jednak Spartakus zginął dlatego, że w szeregach jego przyjaciół powstały niesnaski. On był inny, niż buntowniczy Spartakus. Umiał trzymać swoich zwolenników w karbach posłuchu nie siłą i postrachem, lecz przebiegłem wynoszeniem ich przed tłumem, ponad siebie. Dla nich — triumfy, dla niego — powodzenie sprawy.
Wielomiljonowy olbrzym rosyjski tymczasem nie należał do niego.
Różne siły władały nim i przerzucały z jednej ostateczności w drugą: od bohaterskiego męczeństwa na froncie, fanatycznego patrjotyzmu i ascetycznej cierpliwości — do barykad ulicznych, krwawych wystąpień przeciwko carowi lub ubóstwianym przez siebie wodzom. Skruszyć i zniweczyć nazawsze te rozbieżne siły, aby całe to morze ludzkie pokornie lizało brzeg, na którym stoi meta komunizmu, — o tej chwili myślał, chodząc po nieprzytulnym pokoju Smolnego pałacu, Włodzimierz Iljicz Lenin, prezes Rady komisarzy ludowych, dyktator, mesjasz Rosji, mknącej nieznaną w dziejach ludzkości drogą.
Marszczył brwi, szarpał brodę i mrużył oczy.
Wypukłe, kopulaste czoło, zdawało się, drgało i prężyło się pod nawałnicą szalejącego w niem orkanu myśli, lecz serce biło równo, oczy patrzyły zimno, wprost przed siebie, jakgdyby usiłowały z dokładnością niezwykłą odmierzyć odległość do jemu tylko znanych punktów.
Podniósł głowę.
Ktoś dobijał się do drzwi.
— Wejść! — zawołał Lenin.
Na progu stanął Chalajnen.
— Jakaś obywatelka prosi o przyjęcie, — rzekł niepewnym głosem.
Lenin nachmurzył czoło.
— Ma jakąś prośbę? Może, burżuazyjna kobieta?
— Powiada, że nie ma żadnej prośby! Lekarka...
— Wpuśćcie ją, towarzyszu!
Po chwili weszła mała, chuda kobieta, lat 45-ciu w skromnym, czarnym płaszczu i z welonem żałobnym, spadającym z kapelusza.
Uśmiechnęła się i radośnie zawołała:
— Nie pomyliło mnie przeczucie! To jest pan, Włodzimierzu Iljiczu! Nasz mądry, surowy „Wola“!
Lenin zmrużył oczy i jakgdyby się zaczaił.
— Wola? — powtórzył. — Tak nazywano mnie tylko w jednem miejscu...
— W domu mego ojca, doktora Ostapowa, gdzie wyczuto już wtedy, że jest pan — „wolą“! — szepnęła wzruszona.
— Helena?! Helena Aleksandrówna?!
— Tak! — uśmiechnęła się rzewnie. — Nie poznałby mnie pan! Dużo wody upłynęło od chwili naszego pożegnania w Samarze!
— O, dużo! — zawołał. — Jakże wszystko się zmieniło! Doprawdy, wydaje mi się, że stulecia przemknęły już! Ale, ale! Pani w żałobie? Czy po ojcu?
— Nie! Ojciec i mąż dawno już umarli. To po synu. Zabito go w Galicji podczas odwrotu generała Brusiłowa.
— To pani wyszła zamąż? Za kogo?
— Za doktora Remizowa. Jestem też lekarką — odparła.
Lenin się zaśmiał szyderczo:
— A widzi pani? Mówiła mi pani niegdyś, że nigdy nie zapomni o mnie... Wszystko się zmienia... wszystko mija, Heleno Aleksandrówno. Proszę siadać!
To mówiąc, posunął krzesło w jej stronę i, usiadłszy na biurku, patrzył na nią, badając jej twarz, oczy, drobne zmarszczki koło powiek i ust i przebiegając wzrokiem całą jej postać, od bucików do kapelusza żałobnego.
Poznał te oczy niebieskie, pełne błysków dobrotliwych, a gorących; przypomniał usta, jeszcze świeże i barwne; dojrzał wymykające się z pod kapelusza pasemko włosów złocistych.
— A widzi pani? — powtórzył, skończywszy swoje obserwacje.
Podniosła na niego pogodną twarz i patrzyła łagodnemi oczami, bez lęku i podziwu, tak, jak patrzą doświadczone kobiety na dziecko, chociażby najcudowniejsze.
— Czekałam na pana długo... Później nadzieja zgasła nazawsze. Teraz widzę, że miałam rację — powiedziała z uśmiechem, bez goryczy.
— No? Proszę? — zapytał, przechylając głowę nabok, jakgdyby przygotowując się do długiego, cierpliwego słuchania.
— Bardzo lubiliśmy pana... Wszyscy... — zaczęła. — Obchodził nas bardzo los jego. Słyszeliśmy coś-niecoś o panu, chociaż ciągle znikał nam z oczu nasz przyjaciel Uljanow!
— Więzienie, konspiracja, nieprzerwane krecie życie, wygnanie syberyjskie, emigracja, przeklęta emigracja, wyżerająca duszę! — wybuchnął.
— Tak! Tak! — kiwnęła głową. — Słyszeliśmy jednak, że nasz „Wola“ Uljanow przeistoczył się w groźnego publicystę, który się dziś podpisywał — „Iljin“, jutro — „Tulin“... Dowiedziałam się, że podobno pan się ożenił na Syberji... Wspominała o tem Lepeszyńska...
— A — a! — przeciągnął Lenin. — Wtedy to pani zadecydowała, że już nigdy nie powrócę?
— Nie! Wcześniej... daleko wcześniej...
— To ciekawe!
— To bardzo proste! — zaprzeczyła. — W artykułach i broszurach, pisanych przez pana, wyczułam, że dla niego nie istnieje nic poza ideą i celem. Miałam te podejrzenia zawsze... Tymczasem, jako kobieta, chciałam mieć, oprócz wielkiego celu, swój, własny, mały! Jestem pełna burżuazyjnych przesądów...
Uśmiechnęła się spokojnie.
Lenin zauważył głośno:
— Najniewinniejszy tymczasem z burżuazyjnych przesądów!
— Tymczasem? — zdziwiła się Helena. — Czyż może być inaczej, jeżeli chodzi o kobiety?
— O, może! — zawołał. — Nie będę szukał przykładów daleko! Wymienię moją żonę — Nadzieję Konstantynównę. Dla niej istnieje tylko ogólny cel; jestem dla niej wozem, dostarczającym ją i innych do mety.
— Czyż to możliwe? — zapytała.
— Ręczę pani swoją głową, że Nadzieja Krupskaja znajdzie w sobie siłę i równowagę ducha, aby wygłosić nad moim grobem mowę polityczną i nie uronić ani jednej łzy! Wykorzysta śmierć moją w celach propagandy! — w głosie jego brzmiała duma.
— To potworne! — zawołała, podnosząc ręce.
— To mądre dla żony Lenina! — odparł, krzywiąc usta.
Umilkli.
Pierwsza przerwała milczenie pani Remizowa.
— Długo nie wiedziałam, że Lenin, ten nowy pseudonim, to — pan! — rzekła. — Chciałam się przekonać i przypomnieć panu.
— „Lenin“ — to na cześć pani, Heleno Aleksandrówno! — zawołał z beztroskim, szczerym śmiechem. — Ma pani do mnie interes? Rad będę spełnić życzenie pani! Doprawdy, niech pani mi wierzy. Podobno, mam miljony wad, ale wiem, że mam jedną zaletę — umiem cenić dawnych... przyjaciół.
— Właściwie, nie mam żadnego szczególnego interesu — odparła. — Jestem lekarzem i przełożoną przytułku dla bezdomnych dzieci. Dziś doszły mnie pogłoski, że nowa władza ma dokonać zmian w składzie kierowników wszystkich instytucyj. Chciałam prosić, aby mnie nie wydalano... Spełniam obowiązki swoje sumiennie i nadal tak czynić zamierzam. Znam swoich wychowanków i mam na nich dobry wpływ...
Lenin szybko napisał kilka słów na skrawku papieru i podał Helenie, mówiąc:
— Niech pani nosi przy sobie ten cyrograf! To wystarczy w każdym wypadku. Tymczasem mamy na głowie pilniejsze zadania, niż przytułki dla dzieci! Rozpoczynając pracę twórczą, zwrócę się do pani, Heleno Aleksandrówno.
Powstała, zamierzając odejść.
— Niech pani pozostanie! — poprosił. — Dawno już nie rozmawiałem z nikim tak, jak teraz. Czuję się, jakgdybym sam do siebie mówił na głos, bez owijania w bawełnę, bez oglądania się na słuchacza... Wszystko jest takie jasne i proste, — jestem przekonany, że pani mnie z łatwością zrozumie!
— Dawniej rozumiałam pana... — odparła.
— Dawniej to było co innego! — zawołał. — Byłem cały pod wrażeniem śmierci brata mego Aleksandra, a i pani, zdaje się, też...
— Ach! — powiedziała cicho. — Czytałam po rozstaniu się naszem pewną broszurę o organizacji zamachu na Aleksandra III. To brat pana obmyślił sporządzenie maszyny piekielnej nakształt książki oprawnej, którą spiskowcy mieli rzucić do powozu cara. Gdyby nie zdrada, nie powieszonoby takiego dzielnego rewolucjonisty!
Kiwnął głową i przeszedł się po pokoju.
Włożywszy ręce do kieszeni spodni, zaczął mówić cichym głuchym głosem:
— Śmierć jego, łzy matki, ściganie nas przez żandarmów, ciągłe rewizje, docinki nauczycieli, drwiny, szykany bogatych kolegów, głupie, ohydne „nauki moralne“, udzielane mi przez popa gimnazjalnego, obudziły we mnie nienawiść, żądzę zemsty! O, wcześnie, bardzo wcześnie zacząłem się kształcić na mściciela za śmierć brata i za uciemiężenie ludu! Wychowywałem siebie na realnego, zimnego mściciela i wodza. Dziś radowałem się, widząc, jak tłum kucharek, stróżów i hołoty miejskiej wlókł po błocie i bruku zabalsamowane zwłoki Aleksandra III! Muzyką najwspanialszą wydawał mi się chrzęst pustej czaszki jego, skaczącej na kamieniach! Ta scena dwa razy śniła mi się w młodości i powtórzyła się na jawie we wszystkich szczegółach!...
— Słyszałam o tem... — szepnęła Helena. — Przeraziłam się! Mógł pan ściągnąć na siebie oburzenie czerni...
— Cha — cha! — zaśmiał się Lenin, mrużąc oczy. — Piotr Wielki zmusił Rosję, jak niesfornego, dzikiego rumaka, by od razu dęba stanął i chodził na tylnych nogach, niby na arenie cyrkowej! Ja potrafię uczynić to po raz drugi! A ta „czerń“ i wszystko inne będzie zmuszone odrzucić, zdeptać, opluć bożyszcza swoje, wczoraj jeszcze uważane za nietykalne, cudowne, zesłane z nieba!
Helena słuchała w milczeniu.
Lenin, nagle urwał i, spojrzawszy na nią, spytał z uśmiechem:
— Była pani kiedyś zwolenniczką „Woli Narodu“? Posyłała mnie z bombą na cara? Czy pozostała pani socjal-rewolucjonistką, czy przeszła do socjal-demokratycznego obozu?
— Do socjal-demokratów nie mam przekonania! — odparła, spokojnie wzruszając ramionami.
— Dlaczego?
— Nie wierzę w skutki teoretycznego, ugodowego i ewolucyjnego socjalizmu. Długa to droga, a dla Rosji stokroć dłuższa niż dla innych ludów!
— Hm! Hm! Bardzo mądre! Ja też od pierwszych dni studjów nad marksizmem nie wierzę w to i nigdy nie uwierzę! — krzyknął i począł zacierać ręce. — Więc?...
— Pozostałam socjal-rewolucjonistką z przekonań — rzekła. — Do partji nie należę, gdyż nie nadaję się do pracy potajemnej.
— Zwolenniczka Wiktora Czernowa i tych co marzą o konstytuancie? — mruknął, marszcząc brwi.
— Kierownicy nie grają roli — rzekła, spokojnie poprawiając kapelusz. — Chodzi mi o to, że Rosja — to jedna, wielka rola, na której przed wszystkimi innymi powinny czuć się dobrze i szczęśliwie sto miljonów wieśniaków-oraczy, i siewców. Rosja do nich należała i należeć będzie...
— Nie będzie! — zawołał Lenin i tupnął nogą. — Nie będzie należała tak, jak to sobie wyobraża Czernow i jego głupia, podła banda, która od osiemdziesięciu lat ciągle robi gwałt, a w chwili niebezpieczeństwa chowa się w krzaki!
— Co pan mówi?! — zaprotestowała żywo.
— Ech, proszę pani! Nie można wierzyć piśmidłom i obietnicom tych szantażystów rewolucji. Oni nic nie mogą zrobić, bo nie mają wytkniętych dróg i stanowczości, tak samo, jak i socjal-demokraci. Nadzieje pokładają w altruizmie, w zdrowym rozumie rządu i burżuazji ziemiańskiej. Zaślepieńcy! Nigdy się tego nie doczekają! A gdyby się stał taki cud, to natychmiast wytworzą oni z chłopów nową burżuazję, z którą już żaden rewolucjonista sobie nie poradzi! Będzie to kamień, spiż, martwe, niedostępne trzęsawisko...
— Pocóż nowa rewolucja, jeżeli masa wieśniacza stanie się posiadaczką całej ziemi? — spytała, ze zdumieniem patrząc na Lenina.
Chodząc po pokoju, potrząsając ramionami i głową łysą, mówił chrapliwie:
— Bywają w historji okresy przełomowe... Nagle coś pęknie z hukiem i przed ludzkością utworzy się przepaść bez dna... Rozumie pani? Bez dna! Co robić? Stanąć i czekać? Na co mamy czekać? Może, przepaść się zapełni czemś, albo zamkną się jej czeluście? Nie! tego nie bywa! Nigdy! Nigdy! Doszliśmy od kilkunastu lat do przepaści i stoimy, nie wiedząc, co mamy dalej robić. Nikt się nie ośmiela rzucić i wykonać zuchwałego projektu! Ale ja się na to porwałem!
Spojrzał na Helenę i dodał pośpiesznie:
— Ja... tu nie chodzi o mnie — Włodzimierza Uljanowa... Uważam się za tego wybrańca, w którym skojarzyły się wszystkie myśli i dążenia uciemiężonych... dlatego się odważyłem...
— Cóż zamierza pan uczynić? — spytała szeptem.
— Chcę wydobyć z ludu naszego siły uśpione. Najwięcej ich w prostym wiejskim ludzie. Nieznany, nieoceniony, czarowny skarb, strzeżony przez różne czarne djabelskie potęgi. One pierwsze się wyrwą i zaczną szaleć. Po tej wichurze wystąpią na światło dzienne prawdziwe siły, jeszcze śpiące, leniwe i bierne. Ale obudzą się wkrótce!... Jednym skokiem przesadzą one przepaść i popędzą naprzód, porywając za sobą inne narody! Nikt się sprzeciwiać nie będzie, bo miłość i troska o losy ludzkości będą kierowały nami, Heleno! Nic nie stanie nam na przeszkodzie, wszystko zgnieciemy, zmieciemy i zburzymy w imię wielkiego budowniczego...
— Wielkiego budowniczego?... — zapytała, podnosząc oczy na żółtą twarz Lenina.
— Jest nim człowiek wolny, o życiu ziemskiem myślący, a nie zatruty mrzonkami... — odpowiedział głucho.
— Nie rozumiem... — przerwała mu Helena.
— Biblja mówi, że kiedyś ludzie jęli się szalonej pracy wzniesienia wieży Babel, bo chcieli zajrzeć Bogu w oczy. Zbudowawszy ją, ludzie zrozumieliby, że tajemnicze niebo — to pustynia kosmiczna; myśl swoją skierowaliby na sprawy ziemskie, które jedynie mogą utrwalić miłość i sprawiedliwość ludzką. Mądre przysłowie nasze mówi, że „nie obiecuj żórawia w niebie, daj siniczkę w ręce!“ Tymczasem ludzkość ulękła się bezmyślnie urojonego Boga, przerwała zuchwałą pracę, wymordowała budowniczych i poróżniła się nazawsze. Odtąd panuje prawo nieludzkie, obce, wrogie, trujące nas i obezwładniające... My zbudujemy inny świat, posiejemy w nim ludzkie myśli, zrozumiałe i podnoszące siły do potęgi, jakiej nie znał żaden Bóg!
Wszedł tłum towarzyszy; to przerwało rozmowę.
Helena odeszła.
Lenin zmrużył oczy, wielkim wysiłkiem woli otrząsnął się z wrażeń i myśli, oddawna niewypowiadanych głośno, i spytał obojętnym głosem:
— Co nowego macie do zakomunikowania?
Wysłuchał uważnie raportów o zarządzeniach socjalistów innych obozów, projektujących przyśpieszenie zwołania konstytuanty dla przyjęcia projektu o ziemi i dla zawarcia pokoju z Niemcami.
— Ta — ak! — mruknął Lenin. — Chcą wyprzedzić nas! Nie uda się... Towarzysze! Przed godziną zostały wysłane telegramy do rządu berlińskiego i do głównodowodzącego na naszym froncie z propozycją pokoju. Ta sprawa jest w toku! Załatwimy ją bez sławetnej konstytuanty. Niech się zbierze dziś wieczorem Rada komisarzy ludowych! Wystąpię z wnioskiem odpowiednim.
Towarzysze wyszli.
Lenin kazał połączyć się telegraficznie z główną kwaterą na froncie. Obok niego stanęli przy aparacie Gruzin Stalin i chorąży Krylenko.
Rozmowa trwała przeszło godzinę.
Głównodowodzący, generał Duchonin, odmówił komisarzom posłuszeństwa w sprawie natychmiastowego zawarcia pokoju z Niemcami; wymagał upoważnienia rządu centralnego, uznanego przez całą Rosję.
Lenin uśmiechnął się, czytając wstęgę telegraficzną z odpowiedzią Duchonina, i kazał zadepeszować:
— Generale Duchonin! Imieniem rządu rosyjskiej republiki zwalniamy was ze stanowiska głównodowodzącego i na to stanowisko mianujemy chorążego Krylenkę.
Gdy telegrafista skończył, Lenin dał mu znak, że może odejść.
Ledwie się zamknęły drzwi za żołnierzem, podszedł do Krylenki i szepnął:
— Towarzyszu, weź natychmiast oddział marynarzy, ruszaj do głównej kwatery i wykonaj rozkaz, dany Duchoninowi. Generał ma być zabity... Gdyby wynikły jakieś zaburzenia w wojsku, nie wahaj się przed zastosowaniem nawet masowej kary śmierci. Bawić się w półśrodki nie mamy prawa!
Na posiedzeniu Rady komisarzy ludowych Lenin przedstawił plan pokoju z Niemcami i przeforsował listę kandydatów delegacyj pokojowych, któremi miał kierować Leon Trockij. Z podziwem i prawie przerażeniem słuchali towarzysze wymienianych nazwisk nikomu nieznanych ludzi: farmaceuty Bryljanta, niepiśmiennego wieśniaka Ostaszkowa, felczera Piotrowskiego, prowokatora carskiej ochrany von Schneura, rewolucjonisty Mścisławskiego, studenta Karachana, nauczycielki ludowej Bicenko i drobnego dziennikarza — emigranta Rosenfelda-Kamieniewa.
Oni to mieli przemawiać w imieniu wielkiej, „świętej Rosji“, prowadzić układy z Niemcami, które miały wysłać do Brześcia Litewskiego wykształconych, oddanych ojczyźnie ludzi: dyplomatów, uczonych i generałów?
Kilku towarzyszy chciało protestować. Jeden z nich krzyknął z rozpaczą:
— Sprzedajemy Rosję!
Lenin wyczuł niepokój i oburzenie, panujące na sali, i porozumiewawczo spojrzał na Dybienkę.
Olbrzymi majtek natychmiast wyszedł. Po chwili otwarły się drzwi. Na salę weszli Chalajnen z oddziałem Finnów i ponury morderca oficerów w Kronsztacie, marynarz Żelezniakow, prowadzący za sobą pluton uzbrojonych majtków.
Szczęknęły kolby opuszczonych na ziemię karabinów. Żołnierze zastygli w nieruchomych, groźnych postawach.
Na sali się uciszyło. Rabi przestrach malował się na twarzach czterdziestu dwuch członków Komitetu wykonawczego przy Radzie komisarzy ludowych. Lenin z łagodnym uśmiechem na twarzy i wesołemi błyskami w oczach oznajmił:
— Zgodnie z postanowieniem Rady i Komitetu rozpoczynamy układy z Germanją, co zostaje polecone towarzyszowi Trockiemu. Niech sumienie wasze będzie spokojne, towarzysze! Pamiętajcie, że każda umowa z imperjalistycznym rzędem niemieckim będzie nic nie znaczącym skrawkiem papieru, gdyż wkrótce podpiszemy inną — z proletarjatem niemieckim, z rządem Karola Liebknechta!
Towarzysze uspokoili swoje rewolucyjne sumienie.
Jednakże wytrawni niemieccy dyplomaci, oceniając dokładnie sytuację Rosji, zaproponowali tak ostre warunki, że nawet bolszewicka delegacja nie odważyła się przyjąć ich bez porozumienia się z Piotrogrodem.
Był to wielki cios dla nowych władców dawnego imperjum.
Lenin namyślał się długo, bo nie wiedział, w jaki sposób w chwili, gdy jeszcze istniała Rada socjalistów wrogich odłamów, gdy na prowincji żyły hasła patrjotyczne, rzucone przez generałów Korniłowa i Aleksejewa, mógłby przekonać towarzyszy o konieczności pokoju za wszelką cenę, aby rewolucja mogła choć na krótki czas odetchnąć swobodnie i nabrać nowego rozpędu.
Korzystając ze zwłoki, Niemcy i Austrjacy już pędzili przed sobą czerwoną, niesforną armję, na południu wkroczyli na Ukrainę, od północy zajęli Psków i dla wywarcia nacisku posyłali samoloty, które zaczęły coraz częściej krążyć nad Piotrogrodem.
— Musimy zostać jedynymi panami sytuacji. Groźna jest dla nas konstytuanta, więc rozpędzimy ją na cztery wiatry! — szeptał do siebie prezes Rady komisarzy ludowych.
Ten zuchwały czyn należało jednak przygotować starannie.
Całą noc przechodził Lenin po pokoju, obmyślając plan ataku.
— Gdy wszystkie najpotrzebniejsze i najczynniejsze warstwy społeczeństwa będą po naszej stronie, — nie potrzebujemy niczego się obawiać! — myślał. — Potrafimy wtedy przeprowadzić w życie postanowienia naszej Rady.
Nazajutrz wszyscy, w najdalszych zakątkach frontu i prowincji, wszędzie, gdzie istniał telegraf, wiedzieli o nowych dobrodziejstwach Rady komisarzy.
Cios był zadany pewną i wprawną ręką.
Był to manifest nowego rządu, pozwalający żołnierzom na własną rękę zawierać pokój z nieprzyjacielem i powracać do domu; doradzający chłopom zagarnięcie ziemi i dobytku właścicieli wielkich posiadłości, nie czekając na zwołanie konstytuanty; dający zgodę na to, aby ludy nierosyjskiego pochodzenia bezkarnie odrywały się od dawnego imperjum i tworzyły własne, samodzielne państwa; nawołujący wreszcie robotników do ujęcia w swoje ręce kapitalistycznych przedsiębiorstw i faktycznego ich prowadzenia własnemi siłami.
Wszczynając i przerywając pokojowe układy, targując się, zwodząc, rzucając coraz to nowe, czcze, lecz efektowne frazesy, w rodzaju „ani pokój, ani wojna“, Trockij i jego szwagier — Kamieniew tymczasem powstrzymywali ofenzywę Niemców.
Obaj — Lenin i Trockij czekali na wyniki wyborów do przyszłej konstytuanty. Wkrótce przekonali się, że ludowcy zwyciężyli i że bolszewicy nie zdobędą większości głosów w instytucji, która miała ustalić formę rządu w kraju i pokierować jego losami.
Dowiedziawszy się o tem, Lenin zatarł ręce i rzekł wesoło:
— Bardzo dobrze! Normalną drogą dojdziemy do zwycięstwa!
— Normalną? — spytał Trockij, nie rozumiejąc.
— Tak! — zawołał Lenin. — Przez krew i wojnę domową, w której zdusimy odrazu wszystkich wrogów! Radykalniejsza to droga od śliskich ścieżek kompromisów i szermierek językowych!
— Z konstytuantą łatwo nie pójdzie... — zauważył Trockij.
— Nie powtarzajcie głupstw, towarzyszu! — oburzył się Lenin. — Przed kilkoma miesiącami Duma Państwowa tak samo mówiła o carze. Ale, ale! Każcie, aby cara z rodziną przewieziono z Tobolska do Jekaterynburga. Myślałem o tem minionej nocy... Powinien być bliżej nas, abyśmy mogli mieć go w każdej chwili w ręku. Jekaterynburg — dobre miejsce! Mamy tam twardych ludzi w radzie robotniczej — Jurowskich, Wojkowa i Biełoborodowa. Możemy polegać na nich!
— Tak, to — prawda, — zgodził się Trockij, — lecz, Iljiczu, czy możemy targnąć się na konstytuantę?
Lenin stanął przed nim z zaciśniętemi pięściami i syknął:
— Nie możecie otrząsnąć się z tych przeżytków! Jedni tłuką się łbami przed krzyżami i posągami świętych, inni — przed autorytetami ludzi i instytucyj! Mrok dokoła mnie ślepota, niewolnicza myśl!
Splunął zamaszyście i nagle się uspokoił. Uśmiechnął się nawet i rzekł, dotykając ręki towarzysza:
— Lekarzu, ulecz się sam! Pamiętaj, że niema na ziemi nieśmiertelnych ludzi i nieśmiertelnych instytucyj... Wszystko umiera, wszystko upada i w proch się obraca. Tak przecież mówił i twój Jehowa? Mądry to był Bóg, bo na ludzkie stado miał twardy bicz!
Trockij zamyślony i zaniepokojony odszedł.
Lenin pozostał sam.
Chodził po pokoju i trzaskał w palce.
Wreszcie uchylił drzwi i zawołał:
— Towarzysza Chalajnena do mnie! Natychmiast!
Finn stanął przed nim i patrzył w oczy wodza nieruchomym, oddanym wzrokiem.
— Towarzyszu! Biegnijcie i sprowadźcie do mnie Feliksa Dzierżyńskiego. Niech przyjdzie z tymi, którym ufa całkowicie.
Chalajnen wybiegł, a Lenin zaczął chodzić po pokoju, nucąc jakąś piosenkę i pogwizdując.
Był zupełnie spokojny i już o niczem nie myślał. Wypił szklankę herbaty i, usiadłszy przy biurku, rozwinął gazetę. Po chwili zaczął rozwiązywać zadanie, które znalazł w dziale szachów. Twarz miał pogodną; łagodny uśmiech błąkał się po wydętych wargach i krył się w rzadkich mongolskich wąsach, opadających nisko.
Zegar na wieży kościoła Smolnego wydzwonił północ. Z ostatniem uderzeniem, zapukano do drzwi pokoju.
— Można wejść! — krzyknął wesołym głosem Lenin, wstając.
Wszedł Dzierżyński. Twarz mu drgała, powieki marszczyły się, poruszane skurczem; chude, węzłowate palce zginały się drapieżnie i prostowały.
— Potrzebny wam jestem? — spytał cichym, przenikliwym głosem. — Przyszedłem i przyprowadziłem ze sobą pewnych ludzi. Są to Urickij, Wołodarskij i Peters. Prowadzimy razem wywiad...
— Urickij? — spytał Lenin i przymrużył oko.
Dzierżyński skrzywił usta, wyrażając tym ruchem uśmiech, i szepnął:
— Tak! To on sprowokował mord oficerów i nasłał marynarzy, aby zabili w szpitalu chorych ministrów, Szyngarjowa i Kokoszkina; z jego też polecenia majtkowie zamordowali w Soczi byłego premjera carskiego, Iwana Goremykina z całą rodziną... On — to!
Lenin ściskał ręce przybyłych towarzyszy.
Wreszcie spytał cicho, prawie groźnie:
— Czy mogę być z wami szczerym?
W milczeniu skinęli głowami.
Wtedy rzekł krótko:
— Siadajcie i słuchajcie! To, o czem będę mówił, tymczasem musi pozostać w tajemnicy... Przewiduję, że wkrótce wybuchnie wojna domowa, taka prawdziwa, rosyjska wojna, w której się swoich nie szczędzi! Nie wiem, czy zrozumiecie to, bo nie jesteście Rosjanami... ale zapewniam was, że wojna domowa będzie taka, o jakiej nikomu się nie śniło! Cha! Cha! Czasy Pugaczowa i Dymitrów Samozwańców — to fraszki, zabawy dziecinne!
Śmiał się długo, a potem mówił:
— Dla wojny, nawet domowej, aby ją wygrać, niezbędną jest armja. Mamy dużo bagnetów i chłopów, trzymających je w mocnych dłoniach; nie mamy natomiast oficerów! Przeciwna strona posiadać ich będzie. Towarzysze, zróbcie tak, aby wałęsający się bez roboty lub ukrywający się oficerowie przeszli na naszą stronę dobrowolnie, czy z musu, pod wpływem... strachu.
— A — a! — odezwał się Dzierżyński. — Nareszcie! Potrafimy to zrobić — bądźcie spokojni, Włodzimierzu Iljiczu! Będziemy ścigali ich, trapili przerażeniem, głodem, więzieniem, mordem, dokonywanym na opornych i schwytanych z bronią w ręku! Rewolwer w naszych oskarżeniach wyolbrzymieje do rozmiarów największego działa, scyzoryk zmieni się w zatruty sztylet! Założymy tajne stowarzyszenie kontrrewolucyjne i wciągniemy setki białych oficerów. Gdy uwikłamy w naszych sieciach tysiące łatwowiernych, uczynimy wybór. Najlepszych oddamy wam, resztę... ziemi! Zmusimy do posłuchu tych, którzy są nam potrzebni. Zmusimy! Od czegóż mają matki, siostry, żony, dzieci? Wrzucimy to wszystko do lochów więzienia, jako zakładników, dręczyć, w lęku śmiertelnym trzymać będziemy! Damy do wyboru oficerom — albo wierną służbę w naszej armji, albo śmierć rodzin, a dla nich mękę, którą obmyślimy z Petersem podług recepty Wielkiego Inkwizytora!
— Tak! Widzę, że zrozumieliście mnie, towarzyszu! — zawołał Lenin, zacierając ręce. — A teraz inne sprawy, nie mniej ważne. Słuchajcie! Musicie mieć w pogotowiu ludzi, aby zgładzić Mikołaja Krwawego z rodziną... kilku pewnych terorystów... na wszelki wypadek.
Wszyscy podnieśli głowy, słuchając spokojnego, prawie wesołego głosu Lenina.
— Czy nie będzie sądu nad carem? — spytał Wołodarskij. — Tak, jak to uczyniła wielka rewolucja francuska?
Lenin odpowiedział nie odrazu.
Wahał się chwil kilka, aż rzekł dobitnie:
— Sądzić cara publicznie byłoby niebezpieczną tragikomedją, bo nie wiemy, jak się będzie zachowywał. A nuż zdobędzie się na wypowiedzenie słów, porywających lud? Albo potrafi umrzeć śmiercią bohatera? Nie wolno nam robić nowych męczenników i świętych! Nie możemy też pozostawić go przy życiu, aby nie porwali go niemieccy lub angielscy krewniacy, albo kontr-rewolucjoniści, czyniąc z cara i jego rodziny nowe fetysze! Jasne?
— Rozumiemy! — szepnęli towarzysze.
— Jeszcze raz pytam, czy mogę na was polegać i nie obawiać się zdradzenia tajemnicy? — spytał Lenin, ostrym wzrokiem ogarniając każdą twarz siedzących przed nim ludzi. — Obiecuję wam, że proletarjat nie zapomni o waszej przysłudze i wiernej obronie jego sprawy. Potrafi on nietylko karać zdrajców, lecz także być wdzięcznym za usługi. Ma on ciężką, nielitościwą dłoń, spadającą na wrogów i zdrajców w chwili wykrycia zbrodni, umie też tą samą ręką wynagrodzić wspaniałomyślnie, wynieść na szczyt sławy...
W milczeniu skinęli głowami i wargi zacisnęli mocniej.
— Od jutra zaczynajcie! — dodał Lenin, wstając. — Nie mamy czasu do stracenia. Djablo dużo gadali towarzysze, a tego, co najważniejsze, nie zrobili! Teraz musimy się śpieszyć!
Pożegnał wszystkich z łagodnym uśmiechem na twarzy, a gdy wyszli, zmrużył oczy i podszedł do okna, przeciągając się leniwie i ziewając głośno.
Ujrzał złocony krzyż katedry Smolnej. Padały na niego blade promienie księżyca. Lśnił się, jakgdyby z diamentu skrzącego był wykuty.
Zaśmiał się Lenin i mruknął:
— Zniknij! Ciężysz zbytnio nad tą ziemią. Nawołujesz do męki i pokory, a my pragniemy życia i buntu!
Wzrok jego padł na zegar.
Dochodziła godzina pierwsza.
— Czas widm, djabłów i zjaw straszliwych — pomyślał — a tymczasem żadna nie przychodzi... żadna... Cha — cha!
Zamknął oczy i drgnął.
Wynurzyła się nagle twarz Dzierżyńskiego.
Blada, nieprzytomna, o zapadłych, zimnych, zezowatych oczach, do połowy ukrytych pod drgającemi powiekami, o kurczących się straszliwie mięśniach policzków i wykrzywionych, zapadłych wargach.
Śmiała się cicho i wydawała lekki syk.
Lenin obejrzał się dokoła i uśmiechnął się radośnie:
— Ten towarzysz pozostanie twardy, jak mur!
Skrzypnęły drzwi i poruszyła się zmięta, zawalana rękami żołnierzy draperja.
Do pokoju szybko wślizgnął się nieznajomy człowiek.
— Poco wchodzicie o tak późnej porze? — zapytał Lenin i nagle oczy mu błysnęły.
Przypomniał sobie drogę koło małej wioski góralskiej w Tatrach i bladego młodzieńca o pałających oczach.
— Poco wchodzicie? — powtórzył, bacznie patrząc na stojącego koło drzwi człowieka i nieznacznie posuwając się do biurka.
— Poznaliście mnie? Jestem Sielaninow. Byłem u was w Poroninie, towarzyszu... Przychodzę raz jeszcze ostrzec was... Jeżeli zrobicie zamach na konstytuantę...
Nie skończył, bo w kurytarzu rozległ się przeciągły, trwożny dzwonek.
To Lenin, ostrożnie skradając się, doszedł do biurka i nacisnął guzik elektryczny.
Wbiegł Chalajnen z żołnierzami.
— Weźcie go! — rzekł spokojnie Lenin. — Ten człowiek zakradł się do mnie i groził mi...
Finnowie porwali Sielaninowa i wywlekli go z pokoju.
Lenin rzucił się na sofę i natychmiast usnął.
Był straszliwie znużony, a sumienie miał spokojne.
Nie słyszał nawet, że na podwórzu, tuż pod jego oknami, huknął samotny strzał rewolwerowy i rozległ się ponury głos Chalajnena:
— Wyrzucić ciało na ulicę!...
Zegar wydzwonił jeden raz...
Głucho, przeciągle, niby na pogrzeb... Godzina widm i djabłów minęła..



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.