<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Listy Litwosa z Paryża
Podtytuł Sto tysięcy franków nagrody
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LXXX

Pisma ulotne (1878-1880)
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1906
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom LXXX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Listy Litwosa z Paryża.
II.
Sto tysięcy franków nagrody.

Jeśli wyścigi w naszej skromnej Warszawie są uroczystością wielkiego świata, łatwo możecie zrozumieć, jaką rolę grają w Paryżu, a zwłaszcza, jaką odegrały w tym roku, w którymi wystawa zgromadziła setki tysięcy cudzoziemców ze wszystkich stron świata.
Trudno więc sobie wyobrazić publiczność więcej kosmopolityczną, niż ta, która dnia 16 czerwca zalała od samego rana lasek Buloński. Była to prawdziwa wystawa antropologiczna, wobec której zbladła skromna, poświęcona antropologii, wystawa przy Trocadero. Komuby goście wyścigowi pozwolili badać swoje czaszki, ten znalazłby tu egzemplarze, o jakich nie śniło się może w najbardziej uroczym śnie żadnemu badaczowi. Antropolog odkryłby tu okrągłogłowe, długogłowe, płaskogłowe, należące do wszelkich ras, pokryte skórą wszelkich odcieni i włosami wszelkich przecięć; moralista, nie przesądzając ras i narodowości, odróżniłby może kategorye ciasnogłowych, pustogłowych lub półgłowych; każdy, nakoniec, mógłby zapomnieć, że się znajduje w Paryżu, a pomyśleć, że jakaś siła nieznana zamieszała nagle w mrowisku ludzkiem, jak w garnku, lub że lasek Buloński i Longchamps to dolina Józefata, na której narody ziemi wyprawiły sobie, w wigilię sądu ostatecznego, majówkę.
Wszystko też było strojne, świąteczne i wesołe. Wybrałem się wcześnie, bo zaraz po dwunastej, aby przyjrzeć się nietylko koniom, ale i ludziom; wybrałem się zaś w towarzystwie reportera „L’Evénement“, z którym przed paru dniami zrobiłem znajomość, a który, jako znający dobrze Paryż, tuzy paryskie i znakomitszych gości, przybyłych z powodu wystawy, mógł być doskonałym przewodnikiem.
Zresztą, jeśli nawet kogoś nie znał, to kłamał o nim z taką niezachwianą ufnością w to, że mu wierzę, że aż miło było słuchać. Ale mniejsza o to. Pogoda zdawała się sprzyjać uroczystości. Chmury piętrzyły się miejscami na widnokręgu, jednakże przestrzenie czyste przeważały; przytem na Mont-Valérien mieniła się czas jakiś tęcza, jakby na znak, że najwyższa administracya nie ma nic przeciw wyścigom; grupy zaś drzew w lasku, dalekie budynki, wieże i szczyty wzgórz przesłaniały się tym ciemno-błękitnym odcieniem, coraz ciemniejszym i coraz błękitniejszym, w miarę oddalenia, przezroczystości powietrza i ustalającej się pogody.
Lasek wydawał się prześlicznie. Kto go zna, niech sobie przypomni te malownicze partye drzew, te wzgórza, pokryte sośniną i woniejące żywicą, aleje, ocienione liściem grabiny, cichą głębię gąszczów, pełność zielonawych światłocieni spokoju jeziora, jak lustra, i nakoniec otwartą daleką perspektywę w miejscach, nieprzysłoniętych drzewami.
W dniu uroczystym tłumy, napełniające wszystkie ulice, dodawały jeszcze tej miejscowości ożywienia, malownicze zaś kostiumy sprawiały wrażenie jakby wielkiej jakiejś maskarady pod gołem niebem. Tu, z pod białych turbanów, widać było płomienne oczy i śniadą cerę Arabów; tam znów synowie państwa niebieskiego o długich warkoczach, błękitno odziani, tworzyli ruchliwą i wielomówną grupę; tam po „sombrerach” poznawałeś Brazylijczyków lub Meksykanów, po fezach — Turków i Greków, po długich paletotach — Anglików; słychać było wszystkie języki, można było przypatrzyć się wszelkim typom, zrodzonym nad Sekwaną, Wisłą, Rio-Grande, Amazonką, Nilem, Bramaputrą, Sprewą i Tamizą. Tłumy roiły się tak gęsto, że całe aleje wydawały się, jak pstre, poruszające się węże; ogromne nawet trawniki również były pokryte; głównemi zaś drogami ciągnęły rzędy zwykłych powozów, lub pysznych charakterystycznych ekwipaży, przypominających różne narodowości, lub różne stulecia.
Wszystko to biegło bawić się, patrzeć, zakładać, wygrywać, przegrywać i krzyczeć. Wielu ciągnął interes, wielu chęć zobaczenia znakomitości paryskich i zagranicznych: głów koronowanych, ministrów, książąt i t. p. Niektórzy przyszli widzieć pojazdy, inni kobiety, w nich siedzące, inni stroje. Wyścigi paryskie są dla Paryża, a raczej dla Paryżanek, i z tego jeszcze względu ważne, że rozstrzygają kwestyę mody na sezon letni. Setki tysięcy kobiet idą zobaczyć, jak wystąpi modny świat, jak te a te panie będą ubrane? jakie kolory zwyciężą? w jaki materyał i jakim krojem ubierze się ambasadorowa A., księżna B., hrabina C., kokota D.? jakim piórom, jakim kapeluszom, jakim kwiatom dadzą przewagę? Od ich wyroku zależą wydatki damskie i kieszenie mężowskie, to też kobiety drżą z niecierpliwości, a mężowie zanoszą pocichu modły, aby zeszłoroczna moda utrzymała się przez rok jeszcze; wszyscy zaś gapią się na pojazdy, z których królowe mody wydają nieodwołalne edykta.
W południe aleje i drogi są już tak napełnione, że niepodobna się przecisnąć. Niebo posępnieje cokolwiek, ale to nie zraża nikogo. Kupcy tylko, sprzedający chłodzące napoje, badają niespokojnie oczyma horyzont, bo, jeśli deszcz lunie, nikt nic pić nie będzie.
Przewodnik mój zna wszystkich i rozprawia za czterech. Oto ciągnie jakiś powóz, zaprzęgnięty czterema końmi, a w nim Chińczycy. To Tiu-Tuu-Ling, wielki ambasador kwiecistego państwa, ze świtą. W następnym, pan Maeda, pełnomocnik japoński ze swymi sekretarzami, poubieranymi już po europejsku, w cylindrach, z różyczkami w dziurkach od surdutów. Chińczycy, na widok dobiegających na wyścigach koni, krzyczą jeszcze: „O-hi! Jam-jam! O-hi!” — Japończycy już po europejsku: „Hurrah!” I jedni i drudzy wyjechali bardzo wcześnie, aby pokazać, jak dalece wszystko, co jest ucywilizowane, ich obchodzi — trzymają przytem grube zakłady, co także jest dowodem rozwiniętej par excellence cywilizacyi.
Charakterystyczne lub nadzwyczaj piękne pojazdy coraz częściej ciągną jedne za drugimi. Siedzące w nich osobistości dowodzą, lub przeczą prawdzie przysłowia: „Wart Pac pałaca”. Ten np. dżentelman w towarzystwie dwóch innych, podstarzały mocno, a pragnący widocznie uchodzić za młodszego, niż jest, to, ni mniej ni więcej, tylko książę de Broglie, ów przyjaciel „porządku moralnego”, który dla tego porządku pragnął wymieść ulice Paryża… kartaczami. Wymiatanie jest przecie koniecznym warunkiem porządku, na nieszczęście jednak dla pana Broglie, przy republikańskich pojęciach o porządku, on sam stał się czemś kwalifikującem się do wymiecenia. Pozostaje mu teraz przepowiadać wraz z ojcem Dupanloup’em koniec świata, i dziwić się, jakim sposobem Francuzi bez niego nie spalili jeszcze Paryża i nie pozjadali się wzajemnie, a, nakoniec, nadrabiać miną. Ale to ostatnie niezbyt mu się udaje; cera też starego intryganta pożółkła, faworyty zbielały, a z twarzy znikły ślady owej dawnej energii, pychy i zaciętości, pomieszanej z chytrą inteligencyą. Starzec ów, którego widziałem śpieszącego na wyścigi, wozi swój własny grób w sobie. Jako polityk, umarł już — i co więcej: ziemia mu cięży, i pamięć ludzka cięży. Tak przechodzi chwała świata. Wypomadował się, wyróżował, wyszczotkował: jedzie oto na Longchamps. Założył się przytem za francuskim koniem przeciw angielskiemu; niechże mu nie mówią, że nie patryota.
Za powozem Broglie toczy się zwolna „wiktorya” Rotszylda. Ciągną ją koniki, zakupione od lorda Westminster, za skromną sumę czterdziestu tysięcy franków. Pani Rotszyldowa ubrana cała szaro ze srebrem. „Tę suknię już znamy! w tej samej sukni drugi raz, i kto? Rotszyldowa!” — wołają oburzone kobiety. „To grzech nie do darowania! Czyżby nakoniec damy wielkiego świata postanowiły być niejsze od kobiet półświata?” Nikt nie chce w to uwierzyć, mężowie jednak oddychają lżej, bo oto w następnym pojeździe księżna Medina Sidonia ma znowu jakąś mantylę hiszpańską, widzianą już tam raz gdzieś, na jakiejś uroczystości. Na szczęście piękna Judic zawstydza obie poprzedzające. Rozkoszne jej kształty, nawpół leżące w powozie, obciśnięte są w suknię, robioną krojem z czasów Dyrektoryatu. Jest to poprostu futerał, który, pokrywając, uwydatnia, ale co za krój! co za materyał! co za koronki! Oczy kobiece lgną do tylu rozkoszy, męskie lgną także na swój sposób. Na głowie hurysy piętrzy się nie wieniec, nie bukiet, ale poprostu kosz róż. Konni cziczisbeje przy powozie, otaczający piękną panią, zdają się napawać wonią tylu róż, z pod których padają na nich płomienne spojrzenia. „Comme elle est belle!” — szepcą zcicha kobiety, ale tymczasem przed oczyma ich przesuwają się coraz nowe pojazdy. Reporter zna naprawdę wszystkich, a gdy cytuje kolejno nazwiska, zdaje mi się, że czytam jakąś kronikę, wymieniającą imiona rycerzy z pierwszej wyprawy krzyżowej. Hrabia Bourgoing, margrabia d’Arcicollar, margrabia Rajmund de Ganay, Aguado, lord Falmouth, książę Fitz-James, książę Saint-Albous, Abercorne, Baïano, d’Hinnisdal, d’Hautpoul, książę de Nemours, książę d’Aumale — od nazwisk biją średnie wieki; sądzisz, że to żelazne jakieś feodały, śpieszą pod wodzą Godfryda do Palestyny, — ale złudzenie krótko trwa. Ci nowożytni Rajmundowie, Bohenmondy, Tankredy, nie wyglądają zbyt groźnie. Na głowach ich, zamiast hełmów, błyszczące cylindry, na piersiach nie pancerze, ale róże w butonierkach, binokle na oczach, czasem jakieś niewinne szlify i wstęgi, czasem parasole, pod niemi nie twarde kulbaki, ale miękkie poduszki; obok nie giermkowie, ale damy w koronkach, atłasach i jedwabiach — celem nie Palestyna, ale Longchamps, hasłem: „Insulaire”, rumak pana Lagrange, odezwem: „trzy przeciw jednemu” — zasadą bytu?.. Dalibóg, nie wiem co! Rotszyld od nich bogatszy, pierwszy lepszy dziennikarz mądrzejszy, lud liczniejszy. Ale mniejsza o to! Złudzenie wieków średnich i tak rozpraszają plebejskie nazwiska i plebejskie powozy, pomieszane z patrycyuszowskimi. To znowu innego rodzaju arystokracya. „Spojrzyj pan na tę twarz” — mówi reporter, ukazując na człowieka, wygolonego starannie, jak ksiądz, lub aktor, o długich włosach i inteligentnych, choć cokolwiek ostrych rysach. „Kto to taki?” — „To Wiktoryn Sardou, a ta dama w bieli i kwiatach jaśminu to pani Sardou”. — Komedyopisarz, literat, i w takim powozie? Reporter, ze swego francuskiego stanowiska, znajduje to naturalnem, mnie przychodzi na myśl, że u nas nawet wydawcy takich pojazdów nie mają. Łatwiej umiem sobie wytłómaczyć, że w następnem, pysznem „landau” jedzie mister James Gordon Bennet, bo to nie literat, ale właściciel i wydawca Heralda, najbogatszej na świecie gazety. Król dziennikarski ma zapewne na Longchamps swego umyślnego korespondenta, a Herald, wychodzący za Oceanem, nie dalej, jak jutro, poda szczegółowy opis wyścigów, przesłany w całości podmorskim telegrafem. Publiczność jednak rozczarowywa się; sądziła bowiem, że, obok Benneta, zobaczy i Henryka Stanleya, ale sławnego reportera niema w powozie, choć wiadomo, że jest w Paryżu, i że założył się już za koniem angielskim przeciw francuskiemu.
Rozczarowanych pociesza jednak widok Sary Bernhardt. Osyaniczna dziewica ubrana biało i spoczywająca na białych poduszkach powozu, wśród koronek tiulowych mgieł i gazy, wygląda, jakby jechała na chmurze. — Biały kolor zwycięża! biały będzie modny! — szepcą kobiety. Inne twierdzą, że to tylko „genre” Sary Bernhardt. Wielka artystka rzuca tymczasem omdlałe spojrzenia, jakgdyby miała umrzeć. Ale to także „genre” tylko, nic więcej.
O pierwszej defilada powozów staje się tak gęsta, że na każdą znakomitość zaledwie raz okiem rzucić można. Pokazują mi jednak pana de Marcère, ministra spraw wewnętrznych; dalej białą brodę Wiktora Hugo; potem następują jeszcze powozy arystokratyczne, w których tualety księżnej Czartoryskiej i pani Branickiej zwracają ogólną uwagę, zaledwie osłabioną przez moskiewską trójkę Orłowa. Za niemi ciągną ambasady rozmaitych narodów białych, ciemnych lub żółtych; to znowu jakiś minister, to jakaś dama, słynna z bogactw, piękności, albo talentu: boska Théo z Bouffes, jenerał Cissey, panna Reszke, margrabia Gallifet, za nim opasły Gambetta, słowem: możnaby powiedzieć, jak ów sowietnik w Dziadach: „jak się tu pomieszały czyny!” ale to nic dziwnego, bo wobec najwyższego majestatu i największej znakomitości wszystkie inne gasną i stają się równe, taką zaś największą znakomitością jest Insulaire, koń hrabiego Lagrange’a, prawdziwy król dnia dzisiejszego, na którego kopytach spoczywają miliony zakładów i ciężkie zadanie pobicia angielskiego rywala.
Nakoniec, o drugiej pojawia się orszak urzędowych powozów. W pierwszym z nich siedzi marszałek z szachem perskim; lud krzyczy wiwaty, król królów zaś w dowód wdzięczności kiwa uprzejmie głową i sążnistymi wąsami i migoce brylantami, pokrywającymi mu całe piersi. Marszałek wraz z szachem, po przybyciu na miejsce, zajmują pryncypalną trybunę. Obok nich mieści się królowa Izabella hiszpańska, koło której napróżno szukam pana Breslauera z Warszawy; pani marszałkowa, której „robi kurę” książę Aosty, dalej arcyks. Wiktor austryacki, książę koburski, księżna Klementyna, minister Teisserenc de Bort, Orłów, de Wimpfen i dwie świty, jedna marszałkowska w stosowanych kapeluszach, druga wąsata, czarniawa, w baranich czapkach — świta szacha.
Pod spodem tłum głów, kapeluszy i parasolek, jak ocean. W środku majdanu rżą konie, nawołują woźnice, krzyczą policyanci, przepychają się ciekawi, a nad tem mrowiskiem ludzkiem powiewają chorągwie francuskie i angielskie, na znak, że walka między Francyą a Anglią ma się rozpocząć.
Między tłumami widać czasem konnych członków Dżokej-klubu: fizyonomie jednocześnie poważne i zaperzone; przysiągłbyś, że ci ludzie za chwilę rozstrzygnąć mają losy świata i czują całą odpowiedzialność, jaka na nich ciąży. Rozmowy ich szybkie, ale jak ważne. Oto Insulaire ziewnął, Klementyna podniosła trochę ogona! Dlaczego? Co to znaczy i co o tem myśleć? Tymczasem zakłady idą coraz goręciej; bookmakerowie wrzeszczą w niebogłosy: „trzy przeciw jednemu! cztery przeciw pięciu na Insulaira! trzydzieści przeciw Thuriowi”. Przy budkach ścisk, słychać brzęk pieniędzy. Modne damy, na równi ze sportsmenami, zapisują w książeczkach zakłady, a gra nabiera coraz większej wagi, bo istotnie poczyna chodzić nie tylko o miłość własną narodową, ale o miliony. Raptem jednak gorączkę zakładową przerywa okrzyk:
— Vive Stanley!
— Vive Stanley! — powtarzają tłumy, otaczając jakiegoś jegomościa o ciemnej maurytańskiej cerze, ubranego w biały angielski hełm z żaglowego płótna. Vive Stanley! Na ręce go! w górę! I po chwili, na setkach rąk podniesionych widać człowieka podrzucanego, jak piłkę, który widocznie nie wie, czego od niego chcą, wierzga nogami, wali pięściami i klnie na czem świat stoi po… holendersku. Policya przychodzi wreszcie na ratunek nieznanemu Stanley’owi, ale dopiero pierwszy dzwonek na trybunie uśmierza zamieszanie.
O główną nagrodę stu tysięcy franków ma się ubiegać tylko siedem koni. Insulaire pana Lagrange, na którym wszystkie nadzieje francuskie się wspierają; Clocher, zawodnik dzielny i sławny, którego centaurowska budowa jedna mu także partyzantów; Juval, również ze stajni Lagrange’a, piękna Klementyna, w której kochają się członkowie Jokej-Klubu; dalej mniej groźni przeciwnicy: Boulouf, Géant, Stathuder i nakoniec Thurio, jedyny koń angielski, zrodzony i wychowany za kanałem, a będący własnością Sołtykowa.
Francuzi z góry cieszą się ze zwycięstwa nad Anglikiem, albowiem Thurio jest osobistością wcale nieznaną. Jeździ wprawdzie na nim jeden z najsławniejszych dżokejów na świecie, Cannon, ale rumak wcale nie wiele obiecujący. Zwycięstwo będzie łatwe, a Lagrange podtrzyma francuską sławę. Jego Insulaire był wprawdzie pobity na Derby przez Seftona, ale tylko o pół głowy. Jeżeli kto może być dla Insulaire’a niebezpieczny, to chyba Clocher lub Juval, ale to także konie francuskie. Z samych zakładów jednak widać, do jakiego stopnia Insulaire jest faworytem publiczności. Dają za niego 4/6; za innych 4/1; Thurio tak jest mało znany, że niektórzy stawiają przeciw niemu trzydzieści na jeden. Zakładają się za nim tylko Anglicy, przez miłość własną narodową. Zakłady ogólne dochodzą jednak do milionów. Właściciel konia, który wygra, mógł być wczoraj bankrutem, dziś, jeśli los posłuży, będzie milionerem. Ale zresztą niema wątpliwości, że Insulaire wygra, wiadomo bowiem, że: „ce que femme veut, Dieu le veut”, a wszystkie damy biorą w szczególną opiekę Insulaire’a, M-lle Croizette, z Comédie Française, stawia za nim 1500 franków; Théo 100 ludwików; pani Sanz 300 franków; panna Reszke 500. Jedna tylko panna Berta Legrand, przez czysty kaprys, lub może ukrytą sympatyę do jakiego Anglika, stawia za Thuriem 3000 franków. „Jeżeli wygra Thu-ri-o, powiem ci, że: „tu ris haut!” — mówi do niej Croizette.
Nadchodzi wreszcie godzina wpół do czwartej. Czas jest ciągle piękny, chociaż niebo poczyna się przesłaniać mgłą lekką i przezroczystą, jak gaza w welonie Sary Bernardt, a nad Valérien zbierają się chmury. Nagle dzwonek na trybunie uderza, a między tłumami nastaje cisza tak głęboka, jakby w teatrze w czasie jakiego dramatu. Słyszę obok siebie bijące serca widzów, którzy może postawili połowę majątku na końskie kopyta. Tymczasem tęcza kurtek dżokejskich zamigotała już na drodze. Cisza jeszcze większa! Pyszne bieguny poczynają cwałować lekko przed biegiem, niektóre wspinają się, inne, wstrzymywane całą siłą rąk jeźdźców, rwą się w zawód. Wszystkie ciemnej maści, — Insulaire, Thurio i Clocher kare. Sierść na nich, jak jedwab, pod skórą znać węzły żył i potężną plątaninę mięśni, oczy pełne błyskawic, wypukłe, jakby przelękłe, — chrapy czerwone, kopyta ledwie tykają ziemi, moc i ogień biją z każdego ruchu. Kto wygra? — „Allach wielki” — mówi, jak zapewniają dzienniki, do Mad-Mahona szach perski: „Allach jeden wie!” Tymczasem rumaki stanęły w rzędzie.
Chorągiewka na trybunie spada; konie poczynają biedz. Cisza taka, że słychać uderzenia kopyt o ziemię coraz szybsze i gwałtowniejsze. Nikt jeszcze nikogo nie wyprzedza, a kurty dżokejskie stanowią jedną barwną linię w poprzek drogi. Linia ta zamigotała nagle przede mną i poleciała w dal, jak burza, jak grom, ale już na pierwszym skręcie zmienia się w pas tęczowy wydłużony. Morze głów chwieje się, jakby kołysane wiatrem; ogromny szmer zrywa się od czasu do czasu i cichnie. Słowa przelatują z jednego końca majdanu na drugi, jakby po nici elektrycznej. „Na przedzie Géant! Klementyna go mija! Nie! nie! Clocher Hura Clocher!” Szmer zmienia się w okrzyki. Drugi skręt. Lagrange’a konie poczynają zwyciężać, czerwone z niebieskiem kurty migotają na przodzie. Trzeci skręt: Insulaire prowadzi!!! wszyscy już za nim. „Insulaire! vive Insulaire” Za nim Juval — „vive Juval!” — wołają głosy męskie i kobiece, a okrzyki zlewają się w jedną burzę głosów i oklasków. Już tylko między trzema końmi toczy się walka. Insulaire biegnie naprzód, zanim Juval, za nim zapoznany dotąd Thurio. Ale cóż to? Thurio dogania Juvala, równa się, — równa, wyprzedza go, mija… Insulaire, naprzód! — krzyczą zachęcając tłumy, tymczasem faworyt słyszy już za sobą gorączkowy oddech i chrapanie piekielnego Anglika, więc wytęża wszystkie muskuły, radby wyskoczyć pod naciskiem ostróg sam z siebie; znowu na przedzie! nie! łeb Anglika znowu sięga jego ogona, boku. Nowy okrzyk: kurta zasuwa się za kurtę — bieguny idą razem, razem, czy i dojdą razem? Nie! Czerwone chrapy Thuria wysunęły się już naprzód; chwila jeszcze… mkną, błysnęli: tuż, tuż trybuna! Naprzód, Insulaire! słychać ostatni raz. Napróżno! Chorągiew francuska spada, angielska idzie w górę i rozwija się wspaniale: Thurio wygrał.
— Allach wielki! — pociesza Nasr-Eddin Mac-Mahona.
Tymczasem chmury zasunęły cały widnokrąg i poczynają mżyć deszczem. Wyścigi wprawdzie jeszcze nie skończone, ale miliony już stracone, i przytem mokro. Pobita Francya wraca do miasta. Jutro trzeba będzie za te pół głowy Thuria zapłacić — i grubo zapłacić. W powozach twarze powyciągane. Niejeden może się zrujnował raz na zawsze, niejeden może z rozpaczy pyta: skąd wziąć pieniędzy na jutro, jak uniknąć hańby bankructwa?
Tak kończą się wyścigi. — We Francyi i Anglii zmieniły się one w loteryę, rujnującą czasem ogromne fortuny, jak było np. z fortuną młodego lorda Hastings. Gdyby jednak nie ten spekulacyjny ich charakter, bogatym tym krajom przynosiłyby więcej pożytku, niż szkody. Piorunujący na tę kosztowną zabawę nie wiedzą, że do wyścigów wybiera się pod „trenowanie” jednego lub dwa konie z całego stada, — reszta zaś stada dostarcza dzielnych koni nie do zabawy, ale do wszelkich użytków. Bądź co bądź, dzięki wyścigom, tylko Anglicy dochowali się swych potężnych hunterów, swych znakomitych koni pociągowych; całą zaś rasę poprawili do tego stopnia, że takich chmyzów, jakie łatwo znaleźć w innych krajach, u nich doczekaćby się niepodobna.

Gazeta Polska. № 143, 144, z dnia 27 i 28 czerwca 1878 r.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.