Listy o Adamie Mickiewiczu/Florencya, 29 maja 1874 roku

<<< Dane tekstu >>>
Autor Teofil Lenartowicz
Tytuł Listy o Adamie Mickiewiczu
Wydawca Księgarnia Luxemburgska
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Rouge Dunon i Fresné
Miejsce wyd. Paryż
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Kochany Panie Władysławie,
Florencya, 29 maja 1874 roku.

Pytasz mnie o ojca... Boże mój, ileż wspomnień to wielkie imię powraca mi do pamięci; chciałbym ci je powtórzyć i oddać wiernie wrażenia chwil w jego towarzystwie spędzonych, tylko czy mi się to uda? Wspomnienia wielkich ludzi są dla nas tak uroczyste, że mimowoli wpadamy w liryzm oblekając je w słowa, a tego właśnie ogół czytelników najmniéj wymaga. Co bądź, i na ile mnie stanie, będę chciał być wiernym w opowiadaniu ciężkich dni, jakie przebywał twój ojciec w czasie mojego pobytu w Paryżu i Fontainebleau.
Pamiętasz je równie dobrze i pewnie lepiéj ode mnie, ale są rzeczy których syn powtórzyćby nie mógł; zbyt one blizkie są jego sercu, zbyt bolesne żeby im nadawać formę powieści, choćby nawet przed takiém audytoryum jakiém jest nasz dobry naród, tak czuły na każdy szczegół z życia swojego duchowego przywódcy. Przyjmuję więc chętnie na siebie ten obowiązek, témbardziéj, że daje mi on sposobność powtórzenia kilku rozmów o jego utworach poetycznych i tego co je spowodowało, ciekawej genesis natchnień.
Wiesz jak rzadko kiedy można było sam na sam z ojcem się znaleźć; towarzystwo otaczało go nieustannie, a chociaż to byli ludzie zacni i z pewnemi zasobami naukowemi, nie powiem żeby go rozumieli, a przynajmniéj wielu z nich; przychodzili, słuchali, powtarzali słowa usłyszane bez zagłębiania się w naturę umysłu człowieka, który przed nimi dzień po dzień rozkładał Księgi Pielgrzymstwa Polskiego. Z téj strony zagadnięty, ożywiał się, rozpromieniał, przypominając wyrażenie własne z owéj improwizacyi u Januszkiewicza: «Ja rymów nie składam, tylko w piersi uderzę i zdrój słów wytryśnie»; ale o podobną chwilę trudno było w ciągu rozmowy o rzeczach najczęściéj potocznych, o polityce i biedach emigranckich codziennych.
Najczęściéj Adam siedział zasępiony i jakby na pół w marzeniu, puszczając kłęby dymu z fajki i odymając usta, jak człowiek któremu ciężą drobiazgi życia.
Rozmowy ojca, kiedy był więcéj ożywiony, miały charakter jego Ksiąg Pielgrzymstwa; mówił przypowieściami i nawet biblijnym stylem, bez nastrajania się do téj formy; to było u niego tak prostém, tak odpowiedniém jego charakterowi, że nieraz słuchając go mówiącego o Polsce, rytm jakiś przenosił mnie myślą na palestyńskie wybrzeża i na pustynię, którą przechodził lud wybrany. Jego powieści o szlachcie litewskiéj, o zwyczajach krajowych nawet, miały odrębny wyraz, coś dziwnie patryarchalnego i dobrodusznego razem. Był jakby wschodni, poważny mąż, pan namiotów, król wytrącony ze swojego państwa nieskończonéj przestrzeni... Jego upodobanie w słuchaniu opowiadań Henryka, które tworzył ten szlachetny i całkiem mu oddany jakiś z Lubelskiego arab, niech mi poświadczy. Jeden Henryk najlepiéj wtórował wieszczowi, ale bo téż to był nieoceniony artysta; emigracya podrwiwała sobie z niego nazywając kłamcą, a był to poeta jakich dziś nie ma w ojczyznie; arabsko-kozacka dusza, jeździec, żołnierz, myśliwy, robotnik i natchniony Beduin. Kiedy on wchodził, wzrok ojca rozjaśniał się a serce rozpogadzało, i na niego to kiedyś patrząc rzekł do mnie poważnie:
«Słuchaj, bo Henryk jeden tak opowiada jak gdyby był obecnym w chwili kiedy Pan Bóg świat tworzył. Słyszysz, słyszysz jak on zna wszystko; rzeczywiście polskie słowiki tak spiewają, — ciągnij daléj Henryku, to nasze, to prawdziwe, nie przeszkadzam ci...»
Wolny umysł i niesłychanéj fantazyi, przychodził do ojca nie tylko żeby go odwiedzać, ale i dzielić się z nim swojemi wyśnionemi pomysłami. Wielkość nie trwożyła go, nie powstrzymywała; kochał ojczyznę, bił się za nią, cierpiał i marzył o niéj jeśli nie tak wzniośle jak ojciec, to niemniéj szlachetnie. Na dworze Adama był to Minesenger nie lada. Pamiętam jego opowiadanie o kampanii włoskiéj; Henryk złożył z podróży ojca do Rzymu drugie dzieje apostolskie, a mówił z taką wiarą w to co mówił, że na chwilę pod tém wrażeniem byłeś najpewniejszy że tak było, że gdzieś nad brzegiem morza, Włosi uniesieni wielkością Adama i jego słowa, rzucali się przed nim na kolana, a inni na marmurowe place miast nadmorskich, przed ołtarz kwiatami uwieńczony prowadzili woły ze złoconemi rogami, wołając: «Apollo jest! ofiarujmy na cześć Apollina».
Takiéj miłości, poświęcenia i fantazyi już potém nie spotkałem; poszedł on za ojcem na wschód i ledwie o kilka miesięcy przeżył mistrza, a jestem przekonany, że nie gorączka zaraźliwa ale zgryzota i żal wypędziły go ze świata. Cześć pamięci tego szlachetnego żołnierza improwizatora! Wspominam o nim, bo on pierwszy każdemu z nowoprzybywających na tułactwo zwykł był czynić zapytanie: «A czy widziałeś Adama?» dla niego na wygnaniu to jedno było do widzenia.
— «Widziałem».
«No, i cóż mówił?»
i zapatrywał się w oczy, badając jak chyba niegdyś ludy Greckie w posłów od Delfów przynoszących odpowiedź wyroczni.
Co za szkoda że nam go zabrakło! historye jego różniące się nieco od prawdy, w duchu były prawdziwe; on jeden byłby Adama oddał, on bowiem patrzał na niego wzrokiem poety i wielbiciela; koloryt opowiadania Henryka mimo wad rysunkowych, byłby najzupełniéj odpowiedział zadaniu.
Prócz Henryka był i drugi mąż święty w całém znaczeniu tego słowa, cichy, prawy, rycerski, rzewny, miłujący, głęboko a chrześciańsko myślący, typ rycerza: Józef Zaleski, brat Bohdana, ten z innéj strony mógł był dać wyobrażenie o wieszczu, z którym odbywał podróż po Szwajcaryi. Z téj podróży opowiadał mi jak pewnéj księżycowéj nocy, kiedy nocowali w chacie góralskiéj, Adam obudził go wołając: «Józefie, wstań, wulkany wybuchać zaczynają!» i rzeczywiście, mgła czyniła złudzenie podobne do wulkanicznych wybuchów; pary wybiegały pod księżyc, a Adam nie dochodząc czy to mgły czy dymy, o wielkości Boga wzniosłą prowadził rozmowę.
Nie ma Henryka, nie ma Józefa Zaleskiego, Różyckiego pułkownika, ale jeszcze znajdują się mężowie: jak wieszcz Seweryn Goszczyński, Nabielak, Orpiszewski Ludwik, ostatni z Belwederskich bohaterów, tych zapytaj drogi panie Władysławie, a dowiesz się i ty i naród rzeczy podniosłych i budujących, kiedy ode mnie masz ledwie pobieżnych kilka kartek, skreślonych nieudatném piórem.
Bóg z wami i przyjaźń moja i szacunek,

Teofil.




PD-old
Tekst lub tłumaczenie polskie tego autora (tłumacza) jest własnością publiczną (public domain),
ponieważ prawa autorskie do tekstów wygasły (expired copyright).