Los Królewskiej żony

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Los „Królewskiej żony“
Podtytuł Z życia afrykańskich kolonij
Pochodzenie Huragan. Zbiór nowel
Wydawca Drukarnia „Dziennika Poznańskiego“ S. A.
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia „Dziennika Poznańskiego“ S. A.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LOS „KRÓLEWSKIEJ ŻONY“.
(Z życia afrykańskich kolonij).
„Do kesi ko e do yele ko ye“.
(To, co powoduje śmiech u jednych, — innym wyciska łzy).
Przysłowie murzynów Bambara.
1.

Na progu przewiewnego i dobrze zacienionego gabinetu gubernatora jednej z francuskich podzwrotnikowych kolonij afrykańskich stanął malowniczy „szausz“ — woźny i zastygł w nieruchomej postawie.
— Co tam takiego? — zapytał gubernator schylony nad papierami.
— Jakiś biały „madame“ prosił ty przyjąć ją... Dał mnie ten bilet...
— Pokaż! — rzekł gubernator i, przeczytawszy nazwisko, wystawione na karcie wizytowej, powtórzył na głos:

Blanche Keramusa-Keita,
żona króla Tumanea“.

Podniósł ramiona i zadzwonił.
— Panie Gaillard! — zwrócił się gubernator do wchodzącego urzędnika. — Niech pan przeczyta ten bilet, przyjmie tę kobietę i załatwi jej sprawę. Niezawodnie jest to powtórzenie wypadku jaki mieliśmy w roku ubiegłym!
Urzędnik spojrzał na bilet i mruknął z oburzeniem:
— Jakież to ostateczne upodlenie kobiety!
— Niezawodnie! — zgodził się gubernator. — Lecz jesteśmy obowiązani uczynić wszystko, co jest w naszej mocy.
— Słucham, panie gubernatorze! — odparł p. Gaillard i odszedł.
W poczekalni urzędnik spotkał młodą kobietę o bladej, znękanej twarzy; z pod tropikalnego kasku wymykały się jej kosmyki jasnych, bezbarwnych włosów.
— Pani dziś przybyła? — zapytał urzędnik, podchodząc do niej.
— Tak jest! — odparła cichym głosem. — Płynęłam z Marsylji statkiem „Père Freysinet“.
— Czem mogę służyć pani? Mam zlecenie gubernatora dopomóc pani...
— Chcę odnaleźć swego męża i zamieszkać przy nim — rzekła.
Urzędnik zamyślił się na chwilę, poczem zapytał:
— Może pani zechce opowiedzieć mi, jak doszło do małżeństwa pani z tym... tym...
— Keramusa-Keita! — poddała pospiesznie.
— Tak. właśnie — z Keramusa-Keita — rzekł p. Gaillard. — Bardzobym prosił panią o najzupełniejsza szczerość, gdyż to jest sprawa poważna, tu chodzi o życie pani!...
— O moje życie?! — zawołała, bardziej zdziwiona, niż przerażona.
— Tak pani! — potwierdził urzędnik. — A więc proszę niemal o spowiedź, ręczę za dyskrecję... Zresztą prawdopodobnie nic nowego i szczególnego nie usłyszę.
„Żona króla Tumanea“ usiadła i, zaciskając chude palce i nieruchomo patrząc blademi, niebieskiemi oczami, zaczęła mówić:
— Poznałam męża w szpitalu, w Marsylji... On po tych wielkich bitwach w Szampanji leżał ranny, przeszyty kilkoma kulami... Byłam wtedy pielęgniarką-wolontarjuszką... W dzień pracowałam w salonie mód jako szwaczka, a w nocy — pielęgnowałam naszych bohaterów. Każdy przecież podczas wielkiej wojny powinien był coś robić dla swej ojczyzny?! Więc i ja robiłam co mogłam. W dzień szyłam, w nocy pracowałam w szpitalu...
Urzędnik spuścił oczy i, namarszczywszy czoło słuchał. Gdy kobieta umilkła, nie patrząc na nią, rzucił pytanie:
— Pani pokochała tego czarnego żołnierza?
— O tak, panie! — zawołała. — Opowiadali o nim inni żołnierze i oficerowie cuda! Waleczność jego i wierność Francji nie miały granic. Krzyże i medale wszystkich aljantów zdobiły mu pierś.
Umilkła, ciężko oddychając po tym wybuchu zachwytu i uniesienia, lecz po chwili znów mówić zaczęła szybko, gorąco:
— Marszałek Joffre rękę mu podał i ucałował go... Generał Mangin nazwał go „najwaleczniejszym wśród walecznych“, miał mu dać szlify oficerskie — lecz on umierał... oddał za Francję wszystką krew swoją... nie miał już sił do życia... ale ja byłam przy nim w nocy, gdy dozór nad chorymi zwykle słabnie, a w dzień pielęgnowała go moja przyjaciółka, której za to szyłam bluzki!
Nikłą twarz kobiety powlókł gorący rumieniec, blade oczy pałały dumą. Zaczęła znowu mówić:
— O tak, ja byłam przy nim i robiłam wszystko, aby żył! Naczelny lekarz przy całym personelu stwierdził, że to ja uratowałam go od śmierci. Keramusa-Keita został przy życiu i szybko powrócił do zdrowia, bo silny był i młody. Przypominał mi on te czarne posągi, jakie widziałam w muzeum. Keramusa przywiązał się do mnie, jak pies, wdzięczny był tak, jak biały człowiek nie umie być wdzięcznym. Przychodził do mnie, opowiadał o sobie, o rodzinie, o Afryce. Był dobry dla mnie, a ja byłam taka samotna, taka opuszczona. Pokochałam go i zgodziłam się zostać jego żoną. Ślub wzięliśmy w kościele, gdyż powiedział, że jest chrześcijaninem.
Urwała nagle i długo się nie odzywała. Być może, myślą pobiegła w przeszłość, przeżywając radosne dni miłosnego upojenia.
— Dalej, proszę pani — rzekł cichym, poważnym głosem p. Gaillard. — Co dalej zaszło?
— Gdy władze wojskowe postanowiły go wyprawić do domu, chciałam jechać razem z mężem, lecz Keramusa przekonał mnie, że muszę pozostać, gdyż on ma najpierw stoczyć walkę z bratem. O, zły to człowiek, ten brat Keramusy. Wiedząc, że mój mąż był umierający, zawładnął tronem Tumanea, zgładziwszy ojca-króla! Od kilku lat nie mam wieści o Keramusa-Keita, więc postanowiłam przyjechać tu i połączyć się z mężem, lub odwiedzić jego grób...
Skończyła.
Długo milczał urzędnik, nie wiedząc, w jaki sposób ująć swoje słowa, gdyż wiedział, że będą one ciosem dla tej słabej, nikłej kobiety. Nareszcie wstał i rzekł:
— Pani będzie zmuszona spędzić w hotelu kilka dni, aż sprowadzimy męża pani. Gdy przybędzie — powiadomimy panią. Tymczasem — do widzenia!
„Żona króla“ skłoniła się i opuściła salę.
Pan Gaillard długo patrzał w ślad za nią i żałował swoich słów o „ostatecznem upodleniu kobiety“.
W godzinę potem ścieżką, wijącą się śród haszczy dżungli, biegł murzyn-posłaniec, niosąc w wyciągniętej ręce laseczkę z umocowanem na jej rozszczepionym końcu pismem. Kierował się w stronę Tumanea, zapadłej wiosczyny w górach Futa-Dżalon. Dobiegłszy do najbliższej wioski, stawił się u wójta i oddał mu list; po chwili koperta z pismem władz była już w ręku innego murzyna, biegnącego dalej.





Minęło kilka dni. Pewnego poranku p. Gaillard zjawił się w gabinecie gubernatora i oznajmił, że Keramusa-Keita przybył do biura. W pół godziny później przy stole gubernatora siedziała zaproszona przez niego „żona króla“.

— Pani! — rzekł poważnym głosem gubernator. — Mąż pani przybył z Tumanea. Za chwilę ujrzy go pani. Z dokumentów przekonaliśmy się, że łączy panią z Keramusa-Keita legalny związek małżeński, więc to szczególny nakłada na mnie obowiązek ostrzec panią i powstrzymać ją od nierozważnego kroku..
— Słucham pana, panie gubernatorze! — szepnęła kobieta.
Gubernator odchrząknął, zdjął okulary i zaczął zdaleka:
— Klimat Afryki jest zabójczy dla kobiet, szczególnie dla anemicznych. Pani, zdaje się, nie cieszy się wsoaniałem zdrowiem, nieprawdaż?
— Jestem zupełnie zdrowa, panie gubernatorze! — odparła z uśmiechem pani Blanche.
— No to dobrze! — ciągnął dalej gubernator. — Muszę jednak panią wtajemniczyć, że warunki życia tubylców są tak jeszcze pierwotne, iż Europejczyk, a cóż dopiero kobieta europejska! — wcale do nich zastosować się nie potrafi. Ciasne brudne chaty, ciężka praca, brak wszelkich wygód, a w razie choroby — żadnej pomocy lekarskiej...
— Spodziewam się, — przerwała kobieta, — spodziewam się, ze w siedzibie mego męża-króla warunki życia będą znacznie lepsze, niż w brudnych i ciasnych chatach prostych murzynów?
Podniosła oczy na gubernatora i patrzała, spokojna i radosna.
— Właśnie w tem przypuszczeniu pani kryje się fatalne wprost nieporozumienie!... — rzekł gubernator. — My tu żadnych królów nie mamy! Pozostały coprawda niektóre dawne rody panujące, lecz są one już nieliczne i coraz bardziej schodzą do poziomu ogólnego.
— Czy ród Keramusa-Keita jest też rodem zubożałym? — spytała pani Blanche.
— Keramusa-Keita, sierżant 7-go pułku strzelców senegalskich, jest zwykłym murzynem szczepu Bambara, biednym murzynem, którego administracja z trudem odnalazła w górach. Nie mieszka on nawet w Tumanea, lecz posiada małą zagrodę w dżungli, trochę manjoku i prosa na polu...
Mówiąc to, przyglądał się kobiecie. Lecz żaden muskuł nie drgnął na jej twarzy, a radość nawet na chwilę nie zgasła w jej rozszerzonych źrenicach.
— Mamy złe odezwy o Keramusa-Keita — zaczął mówić dalej gubernator. — Bardzo złe... Wiemy, że otrzymawszy swoją kwartalną emeryturę weterana, idzie do miasta, przepija wszystko i przegrywa w karty lub kości, a później włóczy się po dżungli i wsiach...
— Ja go powstrzymam od tego, panie gubernatorze — zawołała pani Blanche. — On jest dużem dzieckiem i ja nim pokieruję!
— Moja rada, póki nie zapóźno — poniechać zamiaru zamieszkania z tym murzynem, a nawet wyrzec się widzenia się z nim! — powiedział gubernator. — Damy pani bezpłatny przejazd do Marsylji, a pani nigdy tego nie pożałuje. Wdzięczna pani nam będzie!...
Kobieta podniosła się i odrzekła stanowczym głosem:
— Ja chcę widzieć swego męża, panie!... Gdzie mam pójść?
— Niech pani ukryje się za tą draperją — mruknął gubernator, wznosząc ramiona. — Zaraz go tu przywiodą.
Zadzwonił i włożył okulary.
Po chwili wszedł p. Gaillard, za nim dwuch szauszów i na końcu olbrzymi murzyn, o szerokiej, bezczelnej twarzy i roześmianych, chciwych oczach.
Zatrzymał się na progu i po wojskowemu przyłożył dłoń do czoła.
— Weteran wielkiej wojny, kawaler medali, sierżant 7-go pułku strzelców senegalskich... — zaczął łamaną francuszczyzną raportować ochrypłym głosem.
— Keramusa-Keita, chodź tu bliżej! — rozkazał gubernator.
Jednym skokiem Murzyn był już przed biurkiem.
Gubernatorowi mimowoli błysnęła myśl:
— Ten to mógł się podobać kobiecie...
W półciemnym pokoju nagle stanął posąg z hebanu, lub ze spiżu. Był to Keramusa-Keita, olbrzymi nagi murzyn.
Szerokie ramiona z prężącemi się ciągle mięśniami, wypukła, do tarczy podobna pierś, okryta tatuowaniem i kilku bliznami od kul; ręce ze stalowych lin splecione, długie, mocne i chwytne, wąskie biodra i wysmukłe, zgrabne nogi; podłużna głowa, w krótkich, twardych jak drut, kędziorach; śmiałe, wyzywające oczy; olśniewająco białe, połyskujące poza grubemi wargami zęby i bezczelna rozśmiana twarz.
Stał w swobodnej postawie i poprawił brudną, płócienną przepaskę na biodrach.
— Jesteś Keramusa-Keita z Tumanea? — padło pierwsze pytanie.
— Już ty[1] raz jeden wyrzekłeś moje imię — odparł murzyn i parsknął śmiechem. — Kto nie zna w Futa-Dżalon Keramusa-Keita?! Narobiłem tam huku!... Nie dam się tym starym bałwanom za to, że są niedołężni i starzy, wodzić siebie za nos. Ja — żołnierz, bohater, weteran...
— Dość! — rzekł gubernator. — Słuchaj i odpowiadaj! Jesteś żonaty?
— Mam trzy żony, stare wiedźmy!... Nie mam za co je utrzymywać, więc błąkają się po dżungli i żywią się owocami. Mało płaci rząd za moją krew!...
— Jesteś chrześcijaninem? — pytał dalej gubernator.
— Jestem muzułmaninem. Allah jest moim Bogiem, a Mahomed Prorokiem Jego, jak to się mówi! — odpowiedział Murzyn i zaczął się śmiać, wyrzucając ochrypłym głosem słowa: — La Illa Illah Allah... Bajdy starych bałwanów!
— Milcz! — zawołał gubernator. — Dlaczego podawałeś się we Francji za syna króla Tumanea?
Keramusa-Keita wziął się pod boki i zatoczył się od ryczącego śmiechu.
— Król Tumanea!... Król! — ryczał — to dlatego, aby białe kobiety kochały goręcej... Aby leciały na mnie, jak pszczoły na miód... A jak kochały! Ile takich kobiet nabrałem na tego „króla“?! Ha! ha! ha! Murzyn-sierżant dla nich — to pies parszywy, a Murzyn-król — to pan, to — kochanek!...
— Ożeniłeś się w Marsylii z panną Blanche Courrier? — dopytywał gubernator.
— Z Blanche w Marsylji, z Jovanne — w Paryżu, z Angeliką — w Nancy... a z setką innych nawet wcale nie potrzebowałem się żenić! Ha! ha! ha! — ryczał skacząc i po błazeńsku wykrzywiając twarz, Keramusa-Keita.
— A czy ty wiesz, że za to możesz wpaść do więzienia na Loos?[2], a gdyby się coś okazało poważniejszego, to zawędrujesz, ptaszku, do Kajenny, na galery? — syknął gubernator, mrużąc oczy.
Odpowiedzi na to nie było, gdyż w tej chwili wypadła pani Blanche i, rzuciwszy się do Murzyna, przygarnęła się do niego całem ciałem, drżąca i szczęśliwa.
— Mój drogi, mój kochany! — szeptała w uniesieniu. — Nie oddam cię nikomu. Będziemy żyli razem, a ja cię poprowadzę przez życie prosta drogą, nauczę ludzi poważać cię, mój jedyny!..
W godzinę później p. Gaillard informował gubernatora, że pani Blanche Keramusa-Keita złożyła na piśmie oświadczenie, iż, mimo rady władz, postanowiła iść za swoim mężem do dżungli, dzieląc jego los...
Gubernator i jego urzędnik patrzyli na siebie i nie wiedzieli, co to było — czy wielka miłość, czy „upodlenie“ białej kobiety.
Wtedy, gdy Keramusa-Keita z żoną zagłębiali się do dżungli, papier z oświadczeniem pani Blanche otrzymał kolejny numer i zniknął w powodzi innych aktów i szpargałów, tak, jak zginęła blada, nikła kobieta w morzu suchych, żółtych trzcin i spalonych słońcem krzaków.
Na werandzie długo zanosili się od śmiechu „szauszy“, drwiąc z czarnego oblubieńca i białej kobiety — „królewskiej żony“.





3.

Cały tydzień wlókł za sobą Keramusa-Keita swoją żonę. Gdy znękana, wyczerpana kobieta ujrzała ubogą zagrodę męża — rozwalony murek gliniany i stożkowatą chatę, z biegającemi dokoła chudemi kurami, przycisnęła ręce do serca i obejrzała się z trwogą. Tuż za chatą stał olbrzymi baobab, nagi o tej porze roku, o gałęziach pokoszlawionych, wygiętych, zniekształconych dziwacznemi naroślami. Wydać się mogło, że to jakiś potwór apokaliptyczny nagle zastygł w mękach niewysłowionych, w konwulsjach każdego fibra olbrzymiego cielska. Na szczycie drzewa siedział sęp i kwilił ponuro i żałośnie.
Trzy głowy kobiece wyjrzały z poza muru i z przeraźliwym krzykiem uciekły w krzaki.
— Żony twoje? — zapytała biała kobieta.
— Tak, lecz już dawno je wypędziłem, bo nie mam czem je karmić — odparł Murzyn ze śmiechem i, schwyciwszy kamień, cisnął go w gąszcz zarośli, gdzie jeszcze nie ucichły krzyki jego czarnych żon.
Przed zachodem słońca przyszło trzech murzynów; przynieśli bagaże białej kobiety, ustawili je w chacie i wyszli.
Od tej chwili zaczęło się dla pani Blanche Keramusa-Keita nowe życie. Pracowała cały dzień, a gdy jej małżonek zamierzał oddać się swemu najbardziej umiłowanemu zajęciu — wypoczynkowi w cieniu niskiego okapu chaty i żuciu do nieprzytomnosci orzechów „kola“ oraz paleniu kifu, tego haszyszu afrykańskiego, pani Blanche zarządziła inaczej.
Było to coś tak niezwykłego, że sam Keramusa-Keita zdębiał, lecz usłuchał rozkazu czy prośbie bez protestu. Wziął ciężką „maczetę“[3], narąbał suchych gałęzi baobabu i przyniósł olbrzymią wiązankę do domu — na ognisko dla gotowania strawy; później ciął trzciny i bambus, w pocie czoła pracował nad naprawą dachu chaty i rozwalonego muru, przyniósł duży „kalbas“[4], napełniwszy go wodą z potoku.
Pani Blanche zamiotła chatę, okurzyła ściany i pułap, zawiesiła obrazki i jakieś barwne kawałki satynek, wymyła naczynie i zabrała się do gotowania obiadu.
Keramusa-Keita z ciekawością czekał na chwilę, kiedy jego biała żona zabierze się do ciężkiego, drewnianego tłoka, aby w moździerzu rozbić proso na mąkę i ugotować „kus-kus“, pospolitą tu kaszę, zaprawianą olejem palmowym, arachidowym lub karite. Lecz nie doczekał się Murzyn tej chwili.
Pani Blanche bowiem przygotowała obiad na francuski sposób — szybko ugotowała kaszę i upiekła kurę.
Zdziwił się Keramusa-Keita i zapytał:
— A gdzież jest „kus-kus“?
— Byłeś we Francji, możesz więc jeść nasze potrawy. Nie jesteś pospolitym Murzynem, jesteś bohaterem, kawalerem orderów, jesteś obywatelem Francji. Będziesz teraz jadł i żył inaczej, Keramusa!
— Będę! — odparł z przekonaniem w głosie Keramusa.
Po obiedzie murzynowi znów nie udało się ani się przespać, ani kola żuć, ani cmoktać fajeczki z kifem. Musiał pracować. Zaczął budować nową chatę, większą i obszerniejszą.
— Nowa będzie dla nas, mój jedyny, — mówiła pani Blanche, — a stara — dla twoich żon.
— Kiedy ja je wypędziłem! — zawołał Keramusa.
— Źle uczyniłeś, mój drogi! — zaprotestowała żona. — Wszakże to twoje żony przed Allahem, jak ja — przed Bogiem. Bóg jest jeden!
— O! — zdziwił się Murzyn. — Bismillah!
Jednak sprzeciwiać się nie śmiał, a w kilka dni później w odnowionej zagrodzie Keramusa-Keita krzątały się cztery niewiasty — jedna biała i trzy czarne, lecz sam pan i władca pracował też w pocie czoła. Za pomocą motyki i grabi, obmyślonych przez panią Blanche, przygotował dość duże pole dla prosa i kukurydzy i oczyszczał od kamieni kawał brzegu nad potokiem.
Pewnego dnia pani Blanche zawołałą męża i rzekła:
— Dziś pójdziemy do tej osady, gdzie są francuskie sklepy.
Istotnie
poszli i powrócili nazajutrz przed wieczorem, obładowani paczkami i tobołkami. Przynieśli ze sobą białe i kolorowe perkaliki, nici, igły, cukier, kawę i kilka torebek z nasionami.
Wkrótce w zagrodzie Keramusa-Keita znikli goli ludzie. Sam Keramusa i jego czarne żony chodziły w ubraniu.
Nad potokiem zielenił się mały ogród warzywny a czarne kobiety zapominać już zaczęły o najcięższej pracy, gdy to od rana do wieczora schylały się, bijąc ciężkim tłokiem proso...
Pogodziły się one prędko z swoim losem, iż przestały być już żonami Keramusa-Keita, uwielbiały białą kobietę i z lekkim lękiem spoglądały na nią, mając ją za czarownicę.
Murzyn, wzięty w łagodne, lecz stanowcze ręce, zmienił się do niepoznania. Nie opijał się już „bangi“[5], zrzadka palił kif, był spokojny i pracowity.
Przeszukiwał całą okoliczną dżunglę i zaczął znosić do domu kauczuk, wydobywany z lian owoce karité, z których czarne żony robiły masło; strzelał do antylop i bawołów a zdobycz swoją sprzedawał kupcom francuskim, oddając pieniądze białej żonie, dbającej o wszystko i o wszystkich.
Zdawało się, że życie tej gromadki ludzi, tak niepodobnych do siebie, ujarzmionych i kierowanych łagodnością i dobrocią białej kobiety, weszło w spokojne łożysko.
Lecz działo się to w Afryce — na ziemi wyklętych przez Boga potomków Kaina, w kraju, gdzie życie i śmierć, miłość i zbrodnia patrzą sobie co chwila w źrenice, gotowe do skoku, do napadu, do mordu...
Pani Blanche zaczęła zapadać na zdrowiu. Słońce zatruło ją swe-i zabójczemi promieniami; więc biała kobieta nieraz mdlała i wiła się z bólu. Później do zatrutej przez słońce krwi, wdarły się zarazki febry zaszczepionej przez moskity. Gorączka trawiła wątłe ciało, dreszcze miotały niem, jakby chciały zdruzgotać tę słabą, obcą tej ziemi istotę.
Lecz całą siłą swej woli pani Blanche walczyła z chorobą i nie wypuszczała ze swej dłoni steru życia małej osady. Wszystko szło sprawnie i spokojnie; nic nie mąciło ładu i posłuchu.
Keramusa-Keita, którego wójt, a nawet pobliski urzędnik-Francuz, zaczęli witać uprzejmie i z szacunkiem, jak pies wierny chodził za żoną i patrzył jej w oczy.
Murzynki otaczały białą kobietę coraz większem uwielbieniem i miłością, nazywając ją „genné-araf“ — słonecznym promykiem, — w ogień za nią pójść gotowe.
Sielanka! Cud! Wpływ wyższej rasy! — powie ktoś, kto nie zna Afryki.
I nagle...
Keramusa-Keita postanowił na własna rękę zrobić podarunek białej żonie.
Udało mu się właśnie zabić starego lamparta. Nic nie mówiąc, wziął wspaniałą, plamistą skórę i, sprzedawszy ją kupcom, nabył dla pani Blanche dużo różnych potrzebnych i niepotrzebnych rzeczy — bluzkę jedwabną, pantofle, wodę kolońską, szalik i biszkopty.
Przyniósł te dary do domu i w milczeniu złożył u stóp leżącej w ataku malarii żony.
Czarne kobiety, otaczające chorą, dające jej lekarstwo i gorącą herbatę do picia, na widok obdarowującego żonę Keramusa-Keita spojrzały po sobie i w milczeniu opuściły chatę.
— Wszystko jej, a nam nic! — szeptały do siebie i, nie zmawiając się, poszły do wsi. Wszystkie trzy zatrzymały się przy stojącej na uboczu chatce. Mieszkała tu Nine-Gasza, słynna znachorka i czarownica. Długo naradzały się z nią czarne żony Keramusa-Keita, na coś przysięgały i coś przyrzekały jej, lecz stara Murzynka przecząco trzęsła głową i powtarzała:
— Ja nie chcę razem z wami iść na galery! Nic nie dam, nic, nic, nic!
Aż wreszcie, znudzona prośbami i przysięgami kobiet wyszła z niemi do dżungli i tu, siadłszy w cieniu, jęła im coś objaśniać i tłumaczyć.
Był już wieczór, gdy się rozstała stara Nine-Gasza z pałającemi zemstą i zazdrością żonami Keramusa-Keita, a na pożegnanie krzyknęła im:
— Pamiętajcie, żeście nie były w mojej chacie! Ja o niczem nie wiem!...





4.

Pani Blanche czuła się coraz gorzej, więc posłała męża do gubernatora z listem, prosząc o sprowadzenie do niej lekarza.
Keramusa-Keita, schowawszy list w zanadrze i uzbroiwszy się w niedostępną „maczetę“, szybki jak antylopa, pomknął na przełaj przez dżunglę.
Przeszedłszy potok, obejrzał się raz leszcze i rzucił ostatnie, pełne miłości spojrzenie na ostry szczyt swoiej nowej chaty i na wijącą się nad nią strugę dymu.
Po chwili ten widok przysłoniła mu dżungla. Biegł dalej i nic go nie zatrzymywało, ani gołe, ostre skały śród których kryły się przed nim węże i z głośnem rechotaniem zmykały małpy, ani grząskie, wąskie doliny górskie, piękne, wartkie potoki, ani haszcze trzcin, gdzie czatują na zdobycz lamparty.
Biegł na przełaj. Śpieszył się, aby uratować białą słodką kobietę która z niego — bezczelnego łobuza, z osławionego Keramusa-Keita uczyniła człowieka pracowitego i szanowanego.
Na dużej polanie usypanej odłamkami czerwonych skał Murzyn ujrzał coś co zmusiło go do zmiany kierunku i przyśpieszenia biegu.
To co spostrzegł na polanie, było najstraszniejszem zjawiskiem w Afryce. Keramusa ujrzał nieskończenie długie, czarne, ruchome pasmo, wynurzające się z zarośli bambusów. Szerokie na kilkanaście metrów, pasmo to sunęło powoli, wijąc się niby potworny wąż przez polanę.
Były to „manjan“ — małe krwiożercze mrówki, koczujące na nowe miejsce żeru. Szły zwartemi szeregami, otoczone oddziałami wojowników śmiałych i silnych, a po ich przejściu pozostała goła ziemia i szkielety nieostrożnych zwierząt i ptaków.
Keramusa-Keita był zmuszony nałożyć drogi, żeby okrążyć pochód „manjan“ i pobiegł dalej.
W mieście prędko dotarł do gubernatora i powracał do domu, prowadząc za sobą ośmiu murzynów z hamakiem, posłanym przez władze dla przeniesienia chorej do szpitala.
Śpieszył się Keramusa-Keita i gnał murzynów, jak na pożar, aż sarkać zaczęli na niego i grozić, że nie pójdą dalej.
Nic nie mógł poradzić olbrzym Keramusa z tymi cherlakami i musiał zanocować z nimi w lesie...
Klął przez całą noc, ciągle spoglądając na wschód, aby nie spóźnić się z obudzeniem swojej bandy, przy pierwszych blaskach słońca.
Lecz noce podzwrotnikowe — długie, a pod ich czarnym płaszczem dzieją się nieraz rzeczy straszne i ponure.





5.

Chora, pożegnawszy męża, usnęła. Czarne żony bez szmeru wysunęły się z chaty. Jedna z nich biegła do Nine Gasza, dwie pozostałe zaczęły gotować w koziem mleku z cukrem i olejem palmowym cienkie, giętkie, mocne jak stalowe linki — lijany...
Ściemniało się, gdy powróciła kobieta od Nine.
— Dziś w nocy na pagórku Odienné... — szepnęła.
Wszystkie trzy spojrzały po sobie i umilkły.
Gdy księżyc wynurzać się zaczął z poza falistego grzbietu gór, z zagrody Keramusa-Keta wyszły trzy kobiety. Uginały się pod ciężarem noszy; kroczyły długo, aż weszły na szczyt pagórka ukrytego w gąszczu trzcin i klujących krzaków. Kobiety złożyły na ziemi swoje nosze i siadły strudzone, gdyż do północy przedzierały się przez dżunglę. Ciała poszarpane przez kolce roślin krwawiły, piersi podnosiły się i opadały ciężko, oddech stał się urwany, świszczący.
— Czas! — rzekła jedna z kobiet.
Podniosły swoje nosze i zaczęły przywiązywać je lianą do samotnego drzewa. W tej chwili księżyc wyjrzał z poza obłoków i oświecił szczyt pagórka.
Trzy czarne żony Keramusa-Keita stały dokoła drzewa z przywiązaną do niego białą kobietą. Była ona oplątana siecią czarnych lijan i usta miała zakneblowane chustką.
Biała żona Keramusa-Keita miała oczy zamknięte. Może zemdlała, a może już nie żyła? Tego nie wiedziały czarne mściwe kobiety, zazdrosne nie o miłość, lecz o podarki i nie patrzyły na swą ofiarę. Stały, nadsłuchując podobne do czujnych hyjen, gdy te grasują przed świtem, łaknące żeru.
Nagle gdzieś zdaleka rozległ się przeraźliwy krzyk spłoszonego nocnego ptaka, trwożny, rozpaczliwy. W chwilę po nim z łopotem skrzydeł zerwały się kuropatwy; coś dużego, tratując trzciny, przemknęło w ciemności; centkowana cyweta bezładnie miotała się w przerażeniu śród kamieni... wszystko uciekało niby przed pożarem dżungli.
Jednak krwawa łuna nie grała na niebie i na wierzchołkach drzew, nigdzie, jak okiem sięgnąć, nie można było zauważyć wznoszących się słupów dymu i wyrywających się, wściekle pląsających jeżyków i żagwi płomieni, a jednak wszystko co żyło i czaiło się w dżungli, w popłochu uciekało przed niewidzialną nawałnicą.
Czarne kobiety, jak nieruchome widma, wciąż stały nadsłuchując.
Nareszcie odróżniły śród nocnych odgłosów cichy, tajemniczy szmer, co chwila się wzmagający.
Stały jeszcze chwil kilka, aż dojrzały zająca, który wypadł z pobliskich zarośli, lecz, zrobiwszy kilka rozpaczliwych susów, runął na ziemię a wtedy natychmiast opadła nań czarna płachta...
Wtedy dopiero kobiety zaczęły pomykać ku domowi. Wbiegły na sąsiedni i pagórek tu się znów zatrzymały.
Zdala jaśniała, odcinając się od czarnego pnia drzewa, biała postać związanej kobiety.
Widziały ją bystre, jarzące się oczy murzynek przez kilka długich chwil, aż nagle postać ta oderwała się od ziemi, oddzielając się od niej czarnem pasmem, co stawało się coraz szerszem i czarniejszem.
Po chwili pozostawała tylko pierś i głowa, jaśniejąca nad czarnością, unoszącą się od dołu, lecz i pierś powlokła czarna płachta i powoli znikać zaczęła za tą zasłoną blada znękana twarz i złociste włosy. Jeszcze chwila — i zgasła jaśniejąca postać...
Gdy pierwsze smugi krwawo wschodzącego słońca musnęły szczyt pagórka Odienné, nikogo tu nie znalazły... Ostatnie szeregi mrówek „manjan“ porzucały nocną stypę... Śród wężowych splotów korzeni samotnego drzewa bielały kości i wyzierała z traw ciemnemi oczodołami czaszka ludzka...
Taki los spotkał Blanche, skromną, udręczoną samotnością szwaczkę z Marsylii. Poznała ona czarnego sierżanta, w którym widziała bohatera i „króla z Tumanea“, lecz wyczuła i pokochała w nim człowieka — tylko człowieka...








  1. Murzyni do wszystkich zwracają się na „ty“.
  2. Wyspy Loos w pobliżu wybrzeża Gwinei, słynne są ciężkiego więzienia.
  3. Duży nuż, rodzaj miecza, zastępującego siekierę.
  4. Kalbas — garnek lub misa z owocu, podobnego do tykwy-bani.
  5. Wino palmowe





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.