Mąż i żona (Fredro, 1880)/Akt III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Mąż i żona
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



AKT III.



SCENA I.
Elwira, Justysia.
(Elwira siedzi oparta na stole, trzymając chustkę na oczach.)
Justysia (wnosząc kilka pakietów).

Otóż Pana Alfreda słodziutkie bilety,
Zewsząd, gdziem mogła zgadnąć, zbierałam pakiety:
Z środka kanapy ta największa plika,
Ta z pod krosienek, a ta ze stolika,
Te zaś z komody związane łańcuszkiem,
Ten pakiet był za biurkiem, a te dwa za łóżkiem;
Patrzałam, szukałam wszędzie,
I zdaje mi się, że już wszystko będzie.

Elwira.

Jeszcze nie wszystko.

Justysia.

Jeszcze nie? gdzież skryte,
Niech Pani powie, te skarby obfite?

Elwira.

Są jeszcze za portretem.

Justysia.

Czyim?

Elwira (z westchnieniem).

Mego męża.

(do odchodzącej)

Ach, i pod ołtarzykiem, gdzie się modlę codzień.


(Justysia odchodzi)




SCENA II.
Elwira.

O, jakże litości godzien
Kogo miłość uciemięża!
Próżno rozsądku przyzywa
I nienawiść nieci w sobie,
Wrzące czucie wszystko zrywa,
Świat w kochanej ma osobie.
Próżno powtarzam, że go nienawidzę,
Że się taką duszą brzydzę,
Ach, próżno w męztwo, wstręt, we wzgardę się zbroję:
Jego serce szuka moje,
Chcąc mych nieszczęść dojść przyczyny,
Moim kosztem go tłómaczę,
Chcąc żałować mojej winy,
Jego straty tylko płaczę.





SCENA III.
Elwira, Justysia.
Justysia.

Tą razą pewnie wszystkie, i kącika niema,
Gdziebym nie była własnemi oczyma;
A teraz ogień czém prędzej rozłożę,
Niechaj jeden po drugim, jak złoczyńca zgorze.

Elwira.

Jakże, Justysiu, twego zezwolenia czekał?
Chciał się ztąd wykraść i stałość przyrzekał?

Justysia.

Wszak już mówiłam: chciał mnie uprowadzić,
Miłość przysięgał, lecz ja nie chcąc zdradzić...

Elwira.

On cię także nie kocha i tylko cię zwodzi.

Justysia.

Tego nie wiem.

Elwira.

O, pewnie, wątpić się nie godzi,
Gdzieżby mógł Alfred zakochać się w tobie?

Justysia (urażona).

Czemuż nie? Cóż to Pani widzisz w mej osobie,
Coby mi w sercach odrazę czyniło?

Elwira.

No, no, mniejsza z tém, jak było tak było.
Ale trzeba odesłać wszystkie jego dary;
Nie możesz ich zachować.

Justysia.

Wszak dla lepszej wiary
Wzięłam i dotąd mam jeszcze przy sobie,
Lecz co Pani rozkaże, to z niemi dziś zrobię.

Elwira.

Jakże, Justysiu, nie on pisał listy?

Justysia.

Wszak dałam Pani dowód oczywisty
I sam wyznał niestałość, czyliż jeszcze mało?
Lecz na cóż myśleć o tém, co się stało?

Elwira.

Dobrze mówisz, Justysiu, już myśleć nie trzeba,
Za moję ufność tak zdradzić, o nieba!
Takem wierzyła, takem go kochała,
W niego już przeszła dusza moja cała!

Justysia.

Cóż z tej miłości, kiedy zawsze z trwogą,
Kiedy z jej łaski łzy oschnąć nie mogą;

Od jej zawiązku w jakiejbądź zabawie,
Wesołą Panią nie widziałam prawie.
Leżą w szufladach paryzkie ubiory,
Tak innym damom do nabycia trudne:
Czépeczki, wstążki, batysty i mory,
A pelerynki, pelerynki cudne,
Szlarki anielskie, a zwłaszcza te w ząbki,
Leżą nietknięte jakby stare rąbki.

(z rozczuleniem)

Wszystko Pani przeglądasz obojętnym wzrokiem,
Kaszmir, jak i perkalik równém widzisz okiem,

(coraz bardziej rozczulona)

Girlandy nie chcesz nosić, stronisz od zwierciadła,
Słowem okropność w tym domu osiadła!
Wszystko to tej miłości nieszczęsne są skutki;
Lecz teraz przecie, jak miną te smutki,
Powróci spokój, zgryzoty się zmniejszą.

Elwira.

Dobrze mówisz, Justysiu, będę spokojniejszą.
Chwile roskoszy! nic was nie zatrzyma
I nadziei nawet niema!
Zniknął sen szczęścia, zniknął mój świat cały,
Tylko żale mi zostały!

Justysia.

Miną i żale jak i tamte chwile,
Lecz nacóż wspominać tyle,
Nacóż rozmową zawsze je odnawiać?

Elwira.

Dobrze mówisz, Justysiu, nie trzeba rozmawiać.
Ale powiedzże sama, jakie miał wejrzenie,
Kiedy swych uczuć dawał zapewnienie:
Ten uśmiech czarujący i ten wyraz w twarzy,
Którym Bóg tylko kochających darzy!

Justysia.

Prawda, miły, przystojny i przysiąg nie skąpi;
Ależ mu i Pan Hrabia w niczém nie ustąpi.
Także przyjemny, przystojny i młody,
Pragnie spokojnej, domowej swobody,
I choć teraz oziębły, ja powiadam przecie,
Że niezadługo kochać się będziecie;
Niechaj się tylko Pan Alfred oddali.

Elwira.

Dobrze mówisz, Justysiu, będziem się kochali.
Ale jestżeś ty pewna, że on nie żartował?
Może on tylko ufności probował.

Justysia.

Czy tak? no, to wiem, co wszystko ma znaczyć:
Niechże i zaraz przyjętym zostanie;
Możesz się Pani przed nim wytłómaczyć,
Nawet przeprosić po wziętej naganie.

Elwira.

Kto? ja? tego zdrajcę miałabym zobaczyć?
Jeszcze przed nim się tłómaczyć?
Ja go nie cierpię! ja go nienawidzę!
Samém wspomnieniem się brzydzę!
Daj, daj te listy.

Justysia.

Na cóż Pani bierze?

Elwira.

Pójdę do siostry.

Justysia.

Więc można zostawić.

Elwira.

Nie; unikając domysłów w tej mierze,
Ztamtąd chcę wszystko do niego wyprawić.
Ty zostań, powiedz, jak Wacław przyjedzie,

Że już nie będę w domu na obiedzie,
Bo przy słabszej dziś siostrze, cały dzień zabawię.


(Elwira zabiera pakiety listów w swój szal i odchodzi).




SCENA IV.
Justysia.

Ciesz się, Justysiu i ciesz się, Wacławie!
Otóżto główka, dalibóg nie lada.
Wszystko co chciała, najlepiej wypada!
Nie będę teraz lękać się co chwilę,
Będę tu Panią, kochać i żyć mile,
Wszystko spokojnie, wszystko z dobrą sławą,
Brawo Justysiu! brawo! (śpiewa i tańcuje)
Brawo, brawo, brawo!

(Wacław wchodzi i staje w głębi)

Brawo Justysiu, brawo!

Wacław (kończy na tę samą nutę).

Brawo, brawo, brawo!


(nastawia ręce, Justysia wpada w objęcie)




SCENA V.
Justysia, Wacław.
Justysia.

Ach, trzymaj mnie Pan! w głowie mi się kręci...
Aj, aj upadnę!

Wacław.

Nie brak mi na chęci:
Będę cię trzymał nawet i do nocy.
I choćbym osłabł, znów przyjdę do mocy.

Justysia.

Nie, siąść wolę. (Idzie do kanapy wsparta na Wacławie)

Wacław.

I owszem, usiądziemy sobie.

(siadają)
Justysia.

Wszystko to fraszka, ale ja źle robię,
Że Pana szukam, cobym miała stronić;
Będę ja za to łez niemało ronić...
Niechże Pan, proszę, trochę dalej siędzie.

Wacław.

Wszystko to fraszka, co było i będzie,
Byle cię tylko przycisnąć do łona...
Ale słuchajno, gdzie jest moja żona?

Justysia.

Poszła do siostry, która bardzo chora;
Przysłała po nią, zatém do wieczora,
Jeśli nie dłużej, będzie przy niej siedzieć,
O czém mi Panu kazała powiedzieć.

Wacław.
(śpiewając na tę samę nutę)

Brawo Justysiu, brawo, brawo, brawo!
Raz przecie nie potrzeba dręczyć się obawą:
Od rana do wieczora będziem tylko dwoje;
A, niechże cię uściskam za poselstwo twoje!

(całuje ją)




SCENA VI.
Wacław, Elwira, Justysia.
Elwira (wbiegając).

Zapomniałam...

(postrzegając)

Cóż to jest? cóż to jest? Wacławie?

Wacław.

Co to jest? he... takto te... takto nie chcąc prawie,
Jakieś figle się wzięły... łaskotek się bała...

(śmiejąc się z przymusem)

Łaskotek... otóż jakoś... i tak się rzecz stała.

Elwira (do Justysi).

Precz! idź mi z oczu, jaszczurko zjadliwa,
Którąm przy sercu pieściła tak długo!
Takąż nagrodę bierze przyjaźń tkliwa?...
Precz z mego domu, teraz tylko sługo,
Nie wartaś słyszeć i słowa odemnie.
Prowadź tak życie, jak zdradzasz nikczemnie!

(Justysia oddala się w głąb sceny powoli i zatrzymuje się ze spuszczonemi oczyma)
(do Wacława po krótkiém milczeniu)

Ach mężu, jakżeś w jednej mógł zapomnieć dobie,
Coś winien swojej żonie, coś winien sam sobie?
Takimże związkiem Wacław się zaszczyca?
Takąż rywalkę daje mi, niestety?

(spoglądając na Justysię)

Lecz gdzież ta piękność, która was zachwyca?
Jakież przymioty, jakieżto zalety
Tak wasze głowy zajęły szalenie?

(z ironią)

Niechże je poznam, niechże i ja cenię;
Gdy już z tém bóstwem równać się nie ważę,

(kłaniając się Justysi)

Niechże dziś cześcią, przeszłą winę zmażę.
Teraz dopiéro dochodzę przyczyny,

Czemu oziębły zawsze byłeś ze mną:
Jam oddalała życzeń cel jedyny,
Jam tylko w domu nie była przyjemną;
Dla tegośto chciał zawsze mnie wyprawiać,
Abyś mógł częściej godziny z nią trawić.
Otóżto wszyscy tacyście mężowie:
Czuli, wierni, tylko w mowie;

(coraz prędzej)

Sami zły przykład dajecie,
A dobre żony mieć chcecie;
Chcecie aby biedna żona,
Choć zwiedziona, choć wzgardzona,
Zawsze równie was kochała,
Wam wierzyła, was słuchała,
I za wszystkie swoje męki
Jeszcze Panu niosła dzięki;
Żeby jego znała wolę,
Ukrywała swą niedolę,
Żeby tylko sługą była...

(tu pakiet jeden listów wypada z szalu)

Ach! ach!

(chce podnieść, pakiet drugi wypada i następnie wszystkie)

O nieba! cóżem uczyniła!

(zakrywa oczy chustką i rzuca się na krzeszło. Justysia się przybliża)
Wacław.
(podnosząc jeden pakiet).

Co to znaczy, Elwiro? aj... Elwiro! żono!
Co to jest? te... te listy, to do ciebie pono.
A to pięknie! to śmiesznie! (przewracając listy)
Od kogo? do kogo?

Powiedzże, czyje to listy być mogą?

(drąc list w ręku; z wzrastającą niespokojnością)

Powiedz, duszyczko, ja cię bardzo proszę,
Ja ztąd nic złego, całkiem nic nie wnoszę,
Ja nie posądzam; ależ to nie ładnie
Czekać, aż twój mąż tajemnicę zgadnie.
Czyjeż te listy? żono droga, miła!
Tylko jedno, jedno słowo,
Dopiéroś tyle mówiła!
Odpowiedzże mi, daj znak, kiwnij głową.

Elwira.

Nie mogę.

Wacław.

Dziwnie! Jednak wiedzieć muszę.

Elwira.

Chętniebym całą odkryła ci duszę,
Ale przysięgam, nie o mnie mi chodzi.

Alfred.
(wchodzi i chce się cofnąć).

A, przepraszam.

Wacław.

Nic nie szkodzi.

Alfred.

Może w zły czas...

Wacław.

I owszem; mam pomówić z tobą.

Elwira (wstając)

A, tego już nie zniosę. (odchodzi).

Justysia.
(przybliża się do Wacława).

Przed obcą osobą...

Wacław.

Oddal się. (dzwoni i mówi do kamerdynera).
Wejść tu teraz niewolno nikomu,
Wszystkim powiadać, że mnie niema w domu.

(Justysia odchodzi).




SCENA VII.
Wacław, Alfred.
(Alfred wszedłszy i postrzegłszy swoje listy, okazuje wewnętrzne pomieszanie, zaciera ręce i nuci czasami, poglądając raz na listy, raz na Wacława. Wacław zamyka drzwi któremi Elwira wyszła).
Alfred.
(z przymuszonym śmiechem).

Cóż? zamykasz?

Wacław.

Zamykam.

(długie milczenie. Alfred zawsze niespokojny a Wacław drugie boczne drzwi zamyka)

Nikt nam nie przeszkodzi.
Alfredzie, przykre dla mnie zdarzenie zachodzi,
Przykre i wyznać, ale znając serce twoje,
Znając i szczérą przyjaźń, chybić się nie boję,
Gdy miłość własną przytłumiając w sobie,
Zgryzot domowych wyznanie ci zrobię.
Właśnie nim wszedłeś, minut kilka, moja żona,
Nie wiem, przeciw tam czemu gniewem uniesiona,
Upuściła przypadkiem tych listów tysiące;
Jej krzyk, jej pomieszanie, wszystkie członki drżące,
Jakąś w tém tajemnicę wskazywać się zdały,
Podnoszę, czytam i staję zdumiały.
Czy uwierzysz? patrz, same miłośne wyznania,
Jakieś skryte umowy, jakieś rady, zdania,
Przysiąg krociami... słowem, znajduję bilety,

Jakie się zwykle piszą do kobiéty,
Która nam uczuć całkiem już nie kryje
I z którą się... nareszcie jak najlepiej żyje.
Pytam, proszę, zgaduję, błagam czy się dziwię,
Elwira milczy.

Alfred.

Milczy?

Wacław.

Milczy uporczywie,
I tylkom to mógł wyrwać z pomiędzy szlochania,
Że ją w tém obce dobro do milczenia skłania.
Co tu więc z tego wnosić, co czynić wypada
Powiedz, i niech mnie twoja objaśni w tém rada.

Alfred.

Ja sądzę, że Elwira całkiem jest niewinna,
Chyba w tém, że ci kryje, co zrobiła inna!
Ależ trudno wymagać po czułej osobie,
By zwierzenia przyjaźni powierzała tobie.

Wacław.

Ale czyjeż być mogą? jej związki mi znane,
A potém przyjaciółki gdzie są tak wylane,
Aby sobie podobne powierzały rzeczy?

Alfred.

Prawda, dobra uwaga, lecz któż mi zaprzeczy,
Gdy te listy pisane przynajmniej od roku,
Że ten związek twojemu nie uszedłby oku?

Wacław.

Znasz mnie, na co mam mówić, jabym też nie zoczył!
Dla tegomto z Elwirą rozmowę odroczył;
Nie chciałem, aby zgadła co się ze mną działo
I myślała, że sobie i jej ufam mało.
Nareszcie, na uwagę wszystko biorąc ściśle,

O rozumie Elwiry z większą chlubą myślę:
Lepiejby przecie pisał od niej ulubiony.

Alfred.

Czemu?

Wacław.

To jakiś student sztychował androny.

Alfred (urażony.)

Dla czegoż student?

Wacław.

Bo głupie potroszę.

Alfred.

Ale dlaczego głupie, powiedzże mi, proszę?

Wacław.

Na, masz, weź ich kilka, czytaj,
A potém, czemu głupie, sam siebie zapytaj.
Nie do mojej więc żony te listy pisane;
Pewnie, jednak spokojnym póty nie zostanę,
Póki całej nie będę tajemnicy wiedzieć.

Alfred.

Niepotrzebna ciekawość cudze sprawy śledzić.

Wacław.

Wybacz, nie bardzo cudze, gdy o żonę chodzi.

Alfred.

Fe! wstydź się, fe! Wacławie, zazdrość cię uwodzi.

Wacław.

Zazdrość?

Alfred.

Zazdrość.

Wacław.

Mylisz się.

Alfred.

Porzuć więc badanie,
Zwróć listy, przeproś żonę i koniec się stanie.

Wacław.

Nie, nie, zazdrość nie zazdrość, niechaj co chce będzie,
Ja dzisiaj objaśnionym muszę być w tym względzie.

(po krótkiém milczeniu)

Niech tylko jaki pozór na myśl mi przypadnie...
Z kimże żyje Elwira? wszystkich znam dokładnie.

Alfred.

Czekaj, co za myśl! Może... tak jest nie inaczej:
Justysia jej służąca, przyjaciółka raczej,
Co się swą francuzczyzną często lubi chwalić,
Wszak łatwo mogła kogo miłością zapalić;
A naśladując modę i wieku zwyczaje,
Chociaż Polka, po polsku w miłość się nie wdaje:
Wszystko więc po francuzku, bilet i rozmowa.
Tak robią nasze panie, tak świata połowa,
Dla czegożby Justysia nie tak robić miała
I umiąc po francuzku, po polsku pisała?
Nawet przypomnij sobie, gdym wszedł niespodzianie,
Szła, wróciła i pono... prawda, wyśmienicie,
Chciała ci mowę przerwać i wstrzymać odkrycie;
Tak, wierzaj mi, niepróżne są domysły moje.

Wacław.

Justysia? to być może, wiesz, tego się boję.

Alfred.

A tobie co to szkodzi?

Wacław.

No, jużci nie szkodzi,
Ale to w moim domu... jakoś nie uchodzi...
Aby pod moim bokiem... moralność cierpiała.

Alfred (z ironią powtarzając).

Aha, moralność!

Wacław.

Zatém jest to rzecz nie mała...
Ale na cóż przed tobą mam się kryć w tej mierze,
Kiedym zaczął się zwierzać, z wszystkiego się zwierzę:
Otóż widzisz, Justysia... ale nie wnoś sobie,
Że ona jest służącą w zwyczajnym sposobie;
Ona wzrosła z Elwirą, wzięła wychowanie,
Któreby dobrém było nawet w wyższym stanie,
Od swych nauczycieli korzystała wiele,
I znając ją dokładnie, mogę wyznać śmiele...

Alfred (z niecierpliwością).

No i cóż ta Justysia?

Wacław.

Otóż ta dziewczyna...
Chciałbym, żebyś z nią mówił, to roskosz jedyna!
Trudno prawdziwie wierzyć, jak ma dobrze w głowie,
Jak rozsądna, przyjemna, wesoła w rozmowie...

Alfred.

No, no, i cóż Justysia?

Wacław.

Wszystko wyznać muszę:
Otóż... a co najbardziej zaszczyca jej duszę,
To jest dobroć anielska z tym czułym wyrazem...

Alfred (z niecierpliwością).

Ale cóż ta...

Wacław.

A zwłaszcza ma... coś... coś... tak razem...

Alfred.

Ma coś, ma, ma, wiem ja, wiem; ale skończ u kata!
Cóż ta Justysia? ta ozdoba świata...

Wacław (wpadając w mowę).

Bardzo mi się podobała.

Alfred.

Tak?

Wacław (prędko)

Kochamy się wzajemnie
I umiemy żyć przyjemnie;
Otóż okoliczność cała.

Alfred.

Umiecie żyć przyjemnie? umiejętność rzadka;
Lecz jakże już trwa dawno ta dla mnie zagadka?

Wacław.

Od dwóch tygodni jestem pewny że mnie kocha.

Alfred (na stronie).

Od dwóch tygodni mnie zwodzi.

Wacław (zasłyszawszy).

Czy zwodzi?
Otóż właśnie i mnie o to chodzi;
Ale znowu nie jest płocha
I te listy w takim zbiorze,
Nie, to być nie może.
Ale, hm, prawda, przypominam sobie,
Ktoś się w niej kochał młody i bogaty,
Raz mi wspomniała w dość dziwnym sposobie,
Nawet się śmiała z kochanka utraty.
Lecz jeśli mając te oba przymioty,
To jest, młodość i klucz złoty,
Nie umiał panicz wyszukać sprężyny,
Do ustalenia tak młodej dziewczyny,
To już być musiał, mówiąc między nami,
Gap’, ale gap’ nad gapiami.

Alfred (nieukontentowany).

Jakiżeś dziś domyślny.

Wacław.

Więc tém się nie straszę.
Ale to próżne są domysły nasze;
Wolę Justysię tu przysłać do ciebie,
Staraj się, proszę, w pewność ją wprowadzić,
Że chcesz dopomódz tę sprawę zagładzić;
Ofiaruj się jej w potrzebie,
Że przyjmiesz nawet i listy na siebie,
Że... ale ty potrafisz sobie z nią poradzić,
A ja tymczasem aż do nóg zniżony,
Będę o spokój wszystkich prosić mojej żony.

(odchodzi)




SCENA VIII.
Alfred (ciska listy o ziemię).

Niech cię!... wierz tu kobiétom, bądź szczery, bądź stały,
W pole cię wyprowadzi lada nosek mały.

(chodzi dużym krokiem)

Dziecko... niewinność... słóweczka pieszczone...
No proszę, prócz niej, każdy był zwiedziony;
Żona od męża, mąż znowu od żony,
Ja zaś zwodziłem i męża i żonę,
A ta najlepiej, duszeczka kochana,
Bo zwiodła i mnie i Panią i Pana.





SCENA IX.
Alfred, Justysia.
Alfred.

Pięknie, Panno Justyno, najpiękniej, wybornie!
Czemuż oczki spuszczone? czemu tak pokornie?
Już mnie nie zwiodą te minki udane:
Znane jej serce, nadto dobrze znane;
Nic nie chcę słuchać, nic zmiękczyć nie zdoła.

(po krótkiém milczeniu)

Cóż, nic nie mówisz? nie śmiesz podnieść czoła?
Zwiodłaś mnie dla drugiego, zastąpi go trzeci,
Fe, wstydź się Mościa Panno; nic bardziej nie szpeci
Jak płochość, chytrość, zmienność i nieczułość razem,
A wszystkich tych przymiotów Waćpanna obrazem.

(Justysia, która dotąd stała ze spuszczonemi oczyma i pokornie słuchała, parska śmiechem spojrzawszy mu w oczy. Alfred zdziwiony i trochę zmieszany)

Cóżto jest?

Justysia (śmiejąc się).

Ach, ach, jakże mnie to bawi,
Kiedy się Pan gniewa;
Lecz za cóż mi Pan to kazanie prawi?
Za cóż tak przezywa?

Alfred.

Czemuż mnie i Wacława uwodzisz, fałszywa?
W jednej, w tej samej dobie, ledwie nie w godzinie
Nie mówiszże obydwom, że kochasz jedynie?

Justysia.

Ni Pana, ni też jego nie zwodzę w tej mierze,
Mówię mu że go kocham, bo też kocham szczérze.

Alfred.

A mnie niewdzięczna?

Justysia (śmiejąc się)

Za Panem szaleję!

Alfred.

Sama się śmiejesz.

Justysia.

Bo się Pan nie śmieje.
Lecz tu nie pora na kłótniach czas trawić:
Potrzeba Panią z nieszczęścia wybawić,
Jak tu zniweczyć dowód oczywisty,
Te listy Pańskie, te nieszczęsne listy?

Alfred.
(bierze kapelusz i chce odchodzić).

Co mnie do tego? Umiecie nas zwodzić,
Umiecie broić, umiejcież i godzić!

(wraca się i pierwszy wiersz mówi z namyśleniem, dalej z wzrastającą złością)

Powiedz, że były do ciebie pisane...
Że... w tobie całe miasto zakochane,
Rząd, senat, armia cała,
Wszystkie ucznie, profesory,
Mecenasy i doktory...
Żeś od wszystkich listy miała,
Żeś... powiedz co będziesz chciała,
A jeśli Wacław twojej nie uwierzy mowie,
Niechaj się mnie zapyta, wszystkiego się dowie.

(Wacław wchodzi, a na znak jego Justysia odchodzi).




SCENA X. i OSTATNIA.
Wacław, Alfred.
Wacław.

Elwira wszystko wyznała,
Winna, ale wina cała
Na nią samą spaść nie może;
W naszém sumieniu największą część złożę.
Alfredzie, tego rodzaju urazy
Jednym zwyczajnie kończą się wyrazem.
Wiem co odpowiesz, ale wiem zarazem,
I to przyznasz, że w tej dobie
Jaka bądź żądza szalona,
Wre w głębi naszego łona,
Musim zapomnieć o sobie.
Jest obowiązkiem naszego honoru
Chronić od skazy, od skazy pozoru,
Tę, co zbyt ufna, serca tylko żyjąc wiarą,
Przewrotności dziś naszéj stała się ofiarą.

Alfred.

Rozumiem. I przyrzekam święcie, że w tym względzie
Wola twoja, jaka bądź, prawem dla mnie będzie.

(kłaniają się zimnym ukłonem i odchodzą w przeciwne strony).
KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.