<<< Dane tekstu >>>
Autor Giacomo Leopardi
Tytuł Młodszy Brutus
Pochodzenie Poezye Studenta Tom I
Wydawca F. A. Brockhaus
Data wyd. 1863
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Władysław Tarnowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MŁODSZY BRUTUS.
(Podług Leopardiego.)


Odkąd w proch Traków Italska potęga,
Pchnięta upadkiem olbrzymim runęła,
I Tybru błoniom zielonym kwiat wzięła
Nemeza losu którą czas wylęga —
Odkąd Barbarów los, kopytem dzikiem
Skaził jej błonia, Barbarów z tych lasów
Ciemnych, co trzęsą się niedźwiedzim rykiem,
Miecz gotów na pierś wywołując Romy;
Odtąd krwią bratnią pocąc się zbroczony,
Na skał barłogu siedzi Brutus.
Głosy
Swej piersi szląc ku Bogów ćmie zaćmionej,
Ku Plutusowi — gotów iść pragniony
Woła — że jeżą się na czaszce włosy —
Lecz próżno wicher niósł je przerażony!
Zwiedziona cnoto! dzisiaj chmury mgliste,
Pola owadów drżące niepokojem:
To twoje godło! — a w twe ślady krwiste
Żal postępuje, ciężki walki znojem! —
O marmurowe Bogi! jeźli bóstwem
Jest wasze bóstwo i mieszka w niebiosach
To wam zakałą ród ludzki spodlony,
Którego świątyń chcecie! hańby mnóstwem —
Jest prawo którem rządzą lud zwodzony!
Tak więc straszliwie drażni zawiść Bogów
Cnota człowieka? — Zeus! — podłych obrono!
Gdy grom twój k’ziemi błyśnie od twych progów,
Czy nim druzgoczesz myśl co się wylęgła
W piersi cnotliwej — mężnej — co przysięgła
Pomstę ciemięzcom? —
Żelazna konieczność!!
O! los nikczemny śmiertelników ciśnie!
Tak! — kiedy upal słońca skwarem błyśnie

A nie przysporzy cienia tu na wieczność
Na słoneczności zawodzą konieczność! —
Czyż lżejszy ból, niezgojona blizna?
Przebóg i hańba i wściekłość z kolei
Mniejsza, dla togo że mrąca Ojczyzna
Jęknie, że dla niej już nie ma nadziei? —
Losie! na śmierć tu walkę toczy z tobą
Niezłomny człowiek, splecion z swą żałobą,
A gdy go chwyci dłoń twoja zwycięzka
Trzęsie nim, pyszna, bez końca urąga
Czarnej rozpaczy, kiedy dłoń niemęzka
W górę żelazo na swą śmierć wyciąga!
Bogowie takich nie lubią, co żagle
Życia wydawszy życiem pędzą nagle
Ku Plutusowi — taka wyuzdana
Śmiałość ich boskim sercom nie jest znana!
Może ten ból nasz, co nas źre i pali
Pracę, trud krwawy, walki popędy
Bogowie dla swej igraszki nam dali? —
O! nieznająca co to losów względy
Lub ich przekleństwo, niegdyś, nas, królowa
Matka natura, wolnych, przez swe gaje
Za rękę wiodła! —
Odkąd obyczaje,
Spodlone, wolę skuły w podłe pęta;
Odkąd pracują, ludzie na bydlęta,
Odkąd się cnota po urwiskach chowa,
Czyż dusza męża — przez podłych wyklęta
Stroniąc od ludzi, o swe dni ponure
I o swą rozpacz oskarży naturę? —
Nieświadom winy własnej, ni podłości
Szczęsne zwierzęta, pędzi wiek starości
Naprzód, z uśmiechem, do nieprzewidzianych
Kroków —
Lecz gdyby ból życiem złamanych
Parł, by potrzaskać czoło na pniu drzewa
Lub z skał w otchłanie powietrzne się strącić,
O! temu żadna rozpacz co dojrzewa

Zgryzoty jadem, żaden umysł czarny
Nie oparł by się! — Rodzie nędzny, marny!
Gdziekolwiek żyjesz, by twe życie zmącić
Wiedz! że ci tylko własna nędza życia
Od prometejskich walk ten wstręt zaszczepia!
I Zeus sam, nędzni! jeśli los przyślepia
Baczy, by w karłów więzić was powicia!




Księżycu czysty!
Wstań z naszej krwi morza,
I noc wybadaj niemem pozdrowieniem.
I pola wielkie Auzonji cierpieniem.
Pierś bratnia jęczy pod wroga kolanem,
Mogiły trzęsą się i zmarłych łoża,
Roma prastara drży w swoich posadach —
A tyś tak cichy? —
Tyś okiem zawianem
Widział Lawinji ród, państwo i chwałę —
Ha! czyż ty będziesz tak samo milczący
Jak niema wzgórzom błyskająca zorza?
Sunął się, po Alp grając wodospadach —
Kiedy Italji hańbą, tam zuchwałe
Barbarów kroki, jak grzmot konający,
Ponuro ozwą się głosem niewoli? —
O! po opokach lub po drzew zieleni
Patrz na dziczyznę — i uśpione ptastwo,
Na nie, co ból człowieczy nie zaboli,
Co walk rozpaczy nie padają pastwą —
A kiedy zorzy porannej świt krwawy
Ozłoci szczyty gór, i pasterz z chaty
Popędzi bydło, jeszcze słabsze plemię
Niż sam, na góry, to w poranek mgławy
Budzi się głośną wrzawą chór skrzydlaty,
By bez wczorajszych wspomnień, po nad ziemię
Wzlecieć wesoło —
Losie znikczemniały!
Myśmy ludzkości odłam strupieniały.

Jęk nas choć ryczeć nauczy jaskinię,
Nie wzruszy jej! i będzie puszcz tułaczem
I niech się marnym nie rozkwila płaczem —
Gwiazd czoła ludzka skarga nie dopłynie!
Olimpie! Kokycie! rządcy zmartwiali
Nie was ja wołam! —
Obmierzła! ni ciebie
Nocy na łożu śmiertelnem! ni ciebie
Ty, czarnej śmierci promieniu co pali,
Ostatni lecąc w dni przyszłych przestrzenie
I tam przyszłości odsłania sklepienie —
Drwię chwale ziemi! urągam przyszłości!
Czyż szlochy marne potrwają w stałości?
Czy nam motłochu pośmiertne gawędy
Dadzą choć promień — czy słuszność — czy względy?
Ha! w większych otchłań czas tonie przestworzu
I głupia ufność wielkich dusz, co chwałę
Swą powierzają w ten wnucząt szczep chory! —
I nędzne także z ufnością swą duchy
Co pokoleniom potomnym, konając,
Tu przekazują ku zemście łańcuchy,
Że pokolenia je pomszczą ufając —
Ze wstaną ziarnem pomsty rozsiewając
Ich pęt okruchy! —
Mnie niechaj Aar swym kołem otoczy,
Ze wzgardą śmierci Brutus spojrzy w oczy —
Dzikim zwierzętom i burzy, me ciało
Oddaję —
A powietrzu by rozwiało
Imię i pamięć —  —  —  —  — !






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Giacomo Leopardi i tłumacza: Władysław Tarnowski.