<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Małżeństwo
Pochodzenie Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

List przeczytany położył na stole i głowę opuścił. Chwilę ścigał posępnym wzrokiem skrawki własnych myśli, chwilę walczył z budzącem się wzruszeniem... Chwilę bolesną ale... niedługą. Poczem wstał, otrząsnął się, wyprostował, paczkę nierozpieczętowanych gazet wysoko na belce jurty położył, a zdjął stamtąd kosę. Przyjrzał się jej okiem znawcy, spróbował ostrza paznokciem, oparł końcem o ziemię i przycisnął. Szlachetne narzędzie zgięło się i, puszczone, wyprostowało natychmiast jak dobra szpada. Przyniósł z kąta kosidło nowe, czyste, doskonale wysuszone, pilnie je zbadał i związał razem z owiniętą w papier kosą. Następnie włożył do wyszarzanych sumek podróżnych wór mąki, pęcherz soli, kociołek i imbryk miedziany, pół cegły herbaty, zawiniątko z bielizną, ręcznik, mydło, pudełko z przyborami do szycia... słowem wszystko co było niezbędne człowiekowi w pustyni. Wyjął z loszku wielki »burak« z kory brzozowej, pełny przetopionego masła, dubeltówkę na plecy zarzucił, na jednym ramieniu zawiesił wyładowane sumki, na drugiem pościel w wałek zwiniętą, »burak« wziął do ręki i tak obciążony, podpierając się kosidłem, ruszył wąską ścieżyną — mimo bagna przez las ku rzece.
Tam odszukał ukrytą w wiklinie łódeczkę, zepchnął ją po oślizłym, mulastym brzegu na wodę, złożył w niej broń, rzeczy, parę sieci, które tu suszyły się rozwieszone na krzewach, wreszcie siadł i kilkoma silnemi uderzeniami wiosła, wypędził stateczek z pod nawisłych, czochratych gałęzi wierzbowych na szumiące zielonawe nurtowie.
Tu dopiero rozjaśniły mu się zamglone czarne oczy i wyprostowały ściągnięte brwi. Miał przed sobą szeroką, lustrzaną wstęgę, uciekającą w blade błękity. Nikle również błękitne góry majaczyły na widnokręgu. Śnieżne ich czuby zmieszane z grzędami chmur plamiły dalekie niebo i wodę srebrnymi blaskami.
Płynął z prądem, więc wiosłem ledwie muskał fale, kolebiące się tuż blisko pod jego dłonią. Chyżo mijały niskie, zalewne kępiny, gdzie rosła łoza cienka, wysoka, kędzierzawa jak bambus. Prześlizgiwał się mimo stromych urwistych brzegów wysp matecznych, uwieńczonych czarnymi świerkami, gajami złotozielonych modrzewi i sosen o pniach miedzianych.
Wreszcie wybiegł z labiryntu na szerokie przestworze, gdzie rzeka wielka jak morska cieśnina zebrała w jedno koryto wszystkie swoje strugi. Na wysokim brzegu, na tle zębatej ściany lasy, z poza koronki jasnego listowia brzóz i wierzb zabielała wieża cerkiewna, błysnęły szkłami okien domostwa wioseczki. Zawahał się i dopiero, gdy prądy zagroziły porwaniem go daleko, zawrócił gwałtownie czółenko na miejscu, aż woda zafurczała o burtę i popłynął z wysiłkiem ku żółtej ławicy przystani. Tam drzemały dnem do góry wywrócone łodzie i wielka krypa przewodowa, stojąc na legarach, rzucała na wysłonecznione piachy granatowy cień.
Przybił do miejsca, gdzie osobnik w europejsko-jakuckim kostyumie z wielkiem skupieniem łowił na wędkę drobne, srebrne płocie.
— Szczęść Boże, Anatazy Serafimowiczu! Zwróćże łaskawie uwagę na moje rzeczy!... Za chwilę wrócę!
— Dobrze, Stefanie Tomaszewiczu! Dokqd płyniesz?
— Na łąki. Czas kosić!
Osobnik raz jeszcze skinął głową na znak zgody i równocześnie nową rybkę poderwał.
Stefan wyskoczył na brzeg i udał się wąską ścieżyną wśród głogów i tarniny ku małej jurcie na skraju sioła.
Kiedy próg jej przestąpił i rozejrzał się po ciemnem wnętrzu, przyjemne ożywienie znikło z jego ogorzałej twarzy.
— Niema! — szepnął z rozczarowaniem.
Lecz rozrzucone na stole gazety, filiżanka niedopitej herbaty, szal leżący na podłodze, jakiś szmer cichy ledwie uchwytny wstrzymywały go od odwrotu.
— Panno Zofio! — rzekł głośno.
— Panno Zofio! — powtórzył ciszej. Jego bystre oczy dostrzegły ślady łez na porzuconych pismach. Perkalowa zasłona nad łóżkiem zakołysała się nieznacznie, wysunęły się z pod niej drobne stopy w starych wytartych trzewiczkach, a po chwili wyszła stamtąd młoda kobieta jasnowłosa, jasno-lica, ze smutnemi fiołkowemi oczyma.
— To pan, panie Stefanie! Dzień dobry!...
— Płynę na moją wyspę... Może pani przejedzie się ze mną?
Blady rumieniec przemknął po twarzy dziewczyny.
— Nie. Nie dziś!
— Właśnie dziś! — odparł stanowczo, łowiąc jej spojrzenia rzucane na rozrzucone gazety. — Dzień cudny. Cisza. Rzeka jak lustro... Popłyniemy.
Wahała się i płoniła coraz bardziej.
— Co tu gadać! Nie zostawię już pani samej... Zostanę i zmarnuję dzień... Już ja widzę co się święci... Znowu to samo, wciąż i zawsze to samo...
Kiwnął głową w stronę stołu.
— Sam... odebrałem... — dodał załamującym się cokolwiek głosem.
— Cóż takiego?
— To samo! — szepnął z uśmiechem. — Nie znoszę!... Nienawidzę!... Nie chcę o tem ani mówić, ani myśleć!... Jesteśmy w grobie na samem dnie!
— Och, nie! Nie na samem dnie! — przerwała smutno.
— To już aptekarskie różnice! Najważniejsza, że nic nie możemy poradzić. Wyrzucono nas poza nawias!... Więc poco się truć?! Płyniemy! Niech pani się zabiera. Wieczorem odwiozę. Całe czółno kwiatów nazbiera pani!... Tam ładnie!
Ustąpiła i już weselsza, ożywiona, uczyniła w jurcie pewien porządek, włożyła na głowę słomkowy kapelusz, szal przerzuciła przez rękę.
— Ale, ale! Napiszę słów kilka do Zerowicza. Miał przyjść. Nie zastanie mnie i będzie mu przykro!...
Skreśliła parę wyrazów na kartce, włożyła w kopertę, którą zatknęła nad drzwiami w szparze framugi.
Poczem zwióciła się do Stefana, który cierpliwie czekał na nią opodal i poszła drożyną obok niego ku rzece.
Anastazy Serafiniowicz tkwił wiernie na tem samem miejscu i miał już pełne wiaderko płoci. Spostrzegłszy niewiastę wstał zmieszany, zapiął surdut na jedyny obecny guzik i zdjął pomięty kapelusz.
Zofia kiwnęła mu głową.
— Cudowna hislorya!... A to ci spryciarz ten Mirski!... Nie do uwierzenia! — mruczał ze zdziwieniem, gdy młoda kobieta usiadła w czółenku Stefana i gdy oboje odbili od brzegu.
— Ta... Zofia Mikołajewna — ta... trusia!... Wierz tu ludziom!... Oho!... ho!
Zofia umieściła się na przodzie czółenka na podściółce z młodej, pachnącej modrzewiny. Za nią bliżej steru usadowił się mocno Stefan z podwiniętemi nogami, z długiem wiosłem w ręku. Chybotliwa łódź łączyła w rytmiczną całość ich ruchy. Nie widzieli swych twarzy i nie mówili z sobą, pochłonięci rozkoszą tego tańca na falach i czarem rozwierających się przed nimi błękitów. Rzeka mieniła się w słońcu jak szafir bezcenny. Lazurowe strugi, srebrne i złote blaski przesuwały się po niej widmowym ruchem, jak przesuwa się ledwie dostrzegalny uśmiech po twarzy pieszczonej. Szmaragdowe bukiety wysp wytryskały z rozsłonecznionych wód, tworząc girlandy leśnych koronek, rzeźbionych cieniem granatowem i światłem słonecznem. A wszędzie w okół niebieskie przeźrocze z sinymi lasami u granic, z liliowemi w dali górami, z obłokami jak puchy łabędzie... Czasem wysoko w podniebiu przeleciała para dzikich gęsi lub zaszumiał sznur kaczek; czasem różowa mewa zwinęła się nisko nad wodą lub ryba plusła trwożnie opodal — ścigana przez rzeczne potwory.
Czółenko miarowo kołysało się do taktu silnych uderzeń wiosła. Nurt warczał pod dzióbem stateczku i czepiał się jego boków. I on zataczał się na odmętach, huśtając łagodnie wioślarzy.
Pośrodku rzeki nawrócili w archipelag wysp. Zielony zmrok wąskich odnóg owionął ich chłodem.
— Niech pani zarzuci szal! — krzyknął wesoło Stefan, zauważywszy, że młodociany kark dziewczyny zbielał i skurczył się pod cienką bluzką.
— Kiedy się boję ruszyć.
— Niech pani się nie boi... Zresztą przystanę zaraz na chwileczkę...
Przybił do brzegu i wraził wiosło od strony rzeki w ilaste dno. Czółenko stanęło twardo, mocno zaciśnięte między brzegiem a wiośliskiem.
— Teraz może pani bezpiecznie się ruszyć... A może pani zwróci się twarzą do mnie? — dodał z zalotną prośbą.
Zofia potrząsnęła głową i pochyliła się, kryjąc rumieniec.
Pomknęli dalej krętemi strugami, to pluszczącemi cicho, sennie jak łachy jeziorne, to lejącemi się burzliwie jak młyńskie łotoki. Tłum wysp i wysepek obstąpił ich wokoło i zasnuł niedawne słoneczne przestworza, zacienił błękitny widnokrąg tysiącem złocistozielonych zwojów.
Łódź, lecąca jak ptak prawie bez wstrząśnień, nagle zwroty srebrnej wstęgi wodnej, niespodziane zaskoki i rozstępy białych przylądków, piachy gorejące jak złoto; mierzchliwe gaje malachitowe, perłowe piany zlewisk, ryczących na kamienistych ławicach, — wszystko jaskrawe jak przedziwna rzeczywistość a mijające szybko i niepowrotnie, jak senne widziadła, odurzyły Zofię, która dotychczas nigdy nie stykała się tak blisko, tak bezpośrednio z potężną dziewiczą przyrodą.
— Jak w bajce!... — szeptała bezwiednie. — Jak w bajce!...
Z zamieraniem serca patrzała jak pędzi wątła ich »łupinka« wprost ku pomostowi drzew, które upadłszy z wysokiego brzegu, nurzały się kosmatemi koronami we wrących, zbałwanionych potokach. Podarte ich korzenie, potwornie wygięte i potargane, jeszcze trzymały się ojczystych krawędzi, a szerszawe pnie i rude konary tworzyły nad rzeką niskie sklepienie.
Stefan skierował łódź w ten dziwaczny tunel, gdzie zwolniały wart przetaczał się długiemi falami, podczas gdy tuż za przejrzystą ścianą gałęzi, za iglastym majem więdnącego listowia szumiały wściekle wiry niezliczonych prądowin. Grudki czarnej ziemi kapały z podmywiska na stateczek; frędzle łodyg, całe kudły splątanych korzeni zwieszały się ku nim, niby macki zmartwiałych ośmiornic; ułamane sęki sterczały ostro i wrogo jak dzidy straży, ukrytych w zielonawym zmroku.
— Niech pani niczego się nie lęka i w żadnym razie nie rzuca, nie przechyla. Niech pani przychyli się do łodzi i czeka!... — ostrzegał Stefan, wolniuchno prowadząc łódź wąską smugą czystej wody. Gdy prąd przyciskał ich do brzegu Stefan odpychał się ostrożnie wiosłem, gdy unosił ich pod belkowinę pni, czepiał się za nią rękami.
— Po coś pan tędy popłynął? — spytała Zofia, gdy znaleźli się znowu wśród jasnych i lustrzanych roztoczy.
— Niema innej drogi!
Ukazał końcem wiosła w bok poza siebie na rzekę kiereszowatą od wirów, wrących jak ukrop. Nieprzeliczone ostre wierzchołki odartych z listowia, zatopionych głęboko parszaków dygotały w skłębionych odmętach.
— Już jesteśmy! — rzekł po chwili i czółenko zręcznym ruchem do wpół wyrzucił na nieduży przyczółek mielizny. Przez wąską szparę w stromem gliniastem urwisku, zatkaną łopiastymi liśćmi dzikich porzeczek, wypływał tu z głębi wyspy mały strumyczek; obok gzemsem upłazu pięła się ścieżyna.
— Niech pani idzie na górę, zaraz tam będę.
Gdy wyszła na górną krawędź brzegu, zamarła z zachwytu. Obszerna łąka, szmaragdowa od bujnych traw, fioletowa od dzwonków, rumiana od kiści dzikiego owsika, wyczeńca i tymotki, leżała w słońcu między dwiema przepaściami modrego powietrza. Żółte czarki jaskrów, złote gwiazdy ostromleczów przeświecały z poza muślinu zieleni, niby wielkie guzy zalotnego stroju. Lny polne patrzały w przestworze turkusowemi oczyma. Wysoko ponad tym kwietnym gminem strzelały różowe osty i paliowe dziewanny. Białe kaszki i miodunki nęciły korowody motyli, składających i rozwierających pstre skrzydełka ruchem słodkim i lubieżnym. Łątki łyskały mikowemi skrzydłami, brunatne bąki z basowem brzęczeniem wiły się wśród ziela. A dalej, z wądołu, ze szczeliny potoku wychylały się ciemne krzewy porzeczek, jodełki misternych bladozielonych skrzypów, błękitniały dołem smugi niezapominajek. Powyżej kwitł różowy głóg, dziki chmiel wieszał na krzewach swe białe festony, a jeszcze wyżej na plaskiem wzgórzu kędzierzawił się śliczny lasek modrzewiowy, przecięty gdzieniegdzie białymi pniami brzóz.
Odurzający zapach miodu i żywicy powiał na Zofię.

Ja pójdę górą, ja pójdę górą
A ty doliną...

Zanuciła mimo woli, nachylając się po kwiaty, aby je rwać i całować...

Ja będę chłopcem, ja będę chłopcem
A ty dziewczyną!

Odpowiedział jej z dołu głos męski. Zabrzmiał on zupełnie nie z tej strony, gdzie go się spodziewała i wydał się jej jakimś innym. Więc pobiegła w jego kierunku i rychło zatrzymała się nad urwiskiem opadającem wprost do wody. W pobliżu, u dzióba wyspy, Stefan zarzucał sieci.
— A co to?
— Na pani szczęście!... — odrzekł wesoło, podnosząc ku niej ogorzałą twarz. Ciemne kędziory opadły mu nisko nad białem czołem, łącząc się w jedną ramkę z ciemnym zarostem brody i wąsów; czarne oczy świeciły mocno a pogodnie, smukłe ręce ruchem szerokim i swobodnym miotały sznury sieci w błękitną toń. Czółenko chybotało się pod nim jak wątły listek. Zofia patrzała z niejasnem, niepojętem dla siebie wzruszeniem słodkiem i wstydliwem, z ciekawością nigdy dotąd niedoświadczaną, z zajęciem wprost żenującem na jego silne barki, na energicznie pochylony kark, wynurzający się niby słup marmurowy z rozpiętego kołnierza szarej bluzy.
Gdy wkrótce potem młodzieniec, niosąc rzeczy, ukazał się na łące, nie znalazł tam dziewczyny. Wesoły jej głos rozlegał się w cienistym parowie!
— Mirski! Mirski, panie Stefanie, chodźcie tutaj... Co za moc jagód!?... Cudownie!
W parowie było chłodno, wilgotno, pachniało mułem rzecznym. Z gęstych, ciemnolistych krzewów wynurzała się śmiejąca twarz kobieca w słomkowym kapeluszu, zsuniętym na tył głowy. Rwała pełnemi rękami rubinowe grona i niosła je do równie rubinowych ust. Stefan krzewy gwałtownie rozgarnął i zanurzył się w nich. Milczeli. Jedynie na dnie parowu szemrał dźwięcznie maluchny, niewidzialny strumyczek.
— Mam wrażenie, że jestem na wakacyach i że siedzę w malinach...
— Oo! — mruknął współczująco Stefan... — Pewnie pani była psotna!
— Nie tyle psotna, co łakoma. Opychałam się owocami i nigdy nie jadłam obiadu. Mama rozpaczała, że stale nie mam apetytu, zmuszała mię pić rumianki, tysiączniki, bobowniki i inne gorycze... A nie mogłam jej powiedzieć przyczyny, gdyż w naszej wsi stale grasowały rozmaite epidemie i owoców nam nie dawano... Ale dość! Niech pan wychodzi, bo przecież musimy wracać. Zapomniał pan, co? Chciałabym jeszcze kwiatów narwać!...
— A herbata?! Bez herbaty z miejsca się nie ruszę.
— Właśnie, wiem o tem. Dlatego niech pan rozpali ogień i robi, co do niego należy, skoro pan gospodarzy, a ja tymczasem pójdę na łąkę... Dobrze?!
— Ano dobrze! Chociaż chciało by się wakacye przedłużyć!... Czy pani tu źle?... Niech pani patrzy jakie śliczności!... A głównie żadna »osoba« nad duszą nie stoi, żadna straż towarzyska... Co zechcemy, to zrobimy... Wolność!... Wszystko co dokuczliwe, złośliwe, głupie, małostkowe... pozostało daleko!... Nad nami niebo, pod nami ziemia kwitnąca, aksamitna, usłana pięknemi ziołami... nic więcej. Umyślnie wybrałem ten kąt daleki, gdzie dojazd trudny... aby nikt, nikt do mnie się nie dostał... Samotność... Cisza... Spokój... Tylko rzeka szemrze?...
— I długo pan tu przebędzie?... — spytała, rwąc kwiaty. Szedł za nią i podawał ładniejsze okazy.
— Miesiąc, dwa... Ile się da! Im dłużej, tem lepiej... Łąkę, ba, wyspę całą za sześć rubli w nie-ogra-ni-czo-ne wziąłem posiadanie... Dzięki prądowinom od tej strony rzeki i bardzo bystremu nurtowi od głównego koryta ptak tutaj w lecie nie zalata... Na parę miesięcy utonę w przyrodzie a pamięć w pracy utopię! Cały ten czas będę marzył, że świat jest dobry i już... wyreparowany... Ze znikli drapieżce, gwałciciele, kłamcy, okrutnicy, plotkarze, zazdrośnicy... A co? Czy będzie mi źle?... Wszak i koń dorożkarski miewa czasem niedzielę!
Słuchała go uważnie, ale nie patrzała nań, pilnie układając równianki.
— Słyszy pani jak ryczą odmęty? To te, przez które płynęliśmy... Strzegą nas! Prawdziwe pantery Nerona!
Umilkł i ucha nadstawił. Zofia mimowoli uczyniła to samo. Daleki niemilknący łoskot, niby warczenie i skowyty tłumu niedźwiedzi dobiegał z powiewem wietrzyka.
— A wszystko, co trzeba, pod ręką! — ciągnął dalej. — Na tamtej wyspie jeziorka, kaczki się gnieżdżą. A tam, ot, na tamtych piachach nocują czasami gęsi i nawet łabędzie. Ryb w rzece moc... I wcale nie nudno! Trochę trzeba się przyzwyczaić, nauczyć spostrzegać... Milion wrażeń dobrych, od których gorycz w sercu nie osiada! Można żyć i nikogo nie potrącając, nikomu nie zawadzając, nie wzbudzać w nikim gniewu, zawiści, nawet niechęci!... Ani nędzy, ani nierówności, ani żadnych rzeczy, które jego są... Słowem — błogostan!
— Lecz one mimo to... są, wciąż są! Gdzieś daleko... ale są!... — wtrąciła cicho.
— Jam ich nie stwarzał! — odrzekł trochę cierpko. — Zresztą nie program polityczny łaskawej pani przedstawiam, lecz zieloną wyspę... Zieloną wyspę doczesnej szczęśliwości... Na chwilkę, na króciuchną chwilkę spróbujmy wyobrazić sobie, że jesteśmy w tej lepszej przyszłości... Proszę bardzo! Jako gospodarz ofiaruję pani, co mam najlepszego... Czy pani nigdy tego nie pragnie!?
— Owszem, ale dla tego właśnie uważam, że czas wracać do domu!
— Ech! Nieznośna z pani śpioszka!
— Droga długa. Będzie pan po nocy przemykał się przez te okropne »buruny«.
— Noce widne. Niech pani strachem o mnie się nie wymawia... Niech pani lepiej posiedzi!
Obrzucił ją gorącem spojrzeniem. Odwróciła głowę i sięgnęła po nową wiązankę kwiatów.
— Miał pan ogień rozpalić.
— Zaraz, zaraz! Na jednej nodze!...
Istotnie skoczył na jednej nodze, zgrabny jak młody faun, schwycił siekierę i ciął z rozmąciłem suszniak w pobliskiej gęstwinie. Świszczące ciosy żelaza echem odbiły się w modrzewiowym gaju i spłoszyły rozśpiewane ptactwo i cykady.
— I, oto, już przyszło cierpienie! — rzekła Zofia wskazując łzy soku, płynącego z odartej kory, z zaciętej siekierą płonki wierzbowej, jaką Stefan wywlókł z zarośli i usiłował pochyło wbić w ziemię.
— Prostoty, więcej prostoty, panno Zofio!... Inaczej nic z nas nie będzie! — odrzekł dwuznacznie.
Podłożył zapaloną zapałkę pod kupkę suchej trawy. Dym siwy, wonny rozpłynął się niby kadzidło po niepokalanym do tej pory przestworzu wyspy.
Za chwilę nad ogniem zawisł okopcony imbryk i kociołek z rybą, która wpadła tymczasem szczęśliwie do sieci.
Stefan kosę obsadził i obkosił szeroki plac w około ogniska. Poczem wetknął w ziemię mocno kilka kabłąków z grubej wierzbiny, przeplótł je poprzecznymi piętami i na tak utworzony szkielet budy narzucił grubą warstwę skoszonej trawy.
— Oto dom mój, moja koleba!... — rzekł żartobliwie.
— Położę tymczasem tam moje kwiaty, aby nie zwiędły, — odpowiedziała w tym samym tonie. — Dość przyjemnie. Chłodno i ładnie pachnie. Ale spodziewam się, że komary nie omieszkają uprzyjemnić tam panu pobytu!
— Komarów tu wcale nie będzie... Naumyślnie wybrałem miejsce na cyplu, gdzie przewiew... — odparł żywo, wskazując na dwie przepaście po obu stronach nowej siedziby.
Zofia w zadumie spojrzała na srchrno-błękitną płachtę wody rozlewającą się w dole, na roje zielonych wysp rozsypanych w około, na niebo obejmujące wszystko spokojną kopułą.
Westchnęła w cichem rozmarzeniu.
Spokój mąciły tylko głuche, nieprzerwane szumy rzeki.
Nawet baki, trzmiele i muszki przestały brzęczeć w przedwieczornej porze, nawet motyle gdzieś się pochowały. Pustynia cichła. Byli pośród niej sami, zupełnie sami, oddzieleni od świata i ludzi strugami bystrych potoków, zakryci przed ich wzrokiem szpalerami lasów... To nastrajało ich uroczyście, modlitewnie...
Stefan nie zaniedbywał jednak i spraw doczesnych. Na rozłożonych liściach łopianu postawił talerz z ugotowaną rybą, umieścił obok filiżanki z herbatą, garść sucharów i kęs przedziwnego, przejrzystego i żółtego jak miód topionego masła. Poczem chwileczkę przyglądał się z pod oka zamyślonej towarzyszce i cichutko zanucił:

»W srebrno-głosym dźwięku struny
Słychać serca jęk...«

Ocknęła się i uśmiechnęła.
— Po co pani myśli?... Albo ja panią po to tu przywiozłem!? Niech pani zapomni na godzinę o wszystkiem i odda się chwili obecnej... temu, co panią rwie, co panią nęci... jeżeli nęci panią cokolwiek!? — dodał ostrożnie i z odcieniem smutku.
— Niech pani ma odwagę być... łąką... kwiatem, wietrzykiem wolnym... słońcem darzącem rozkoszą! Niech życie kroplami błogich chwil rozpływa się w oceanie niebytu... Trwanie jednostki jest małą kropelką...
Urwał zawstydzony banalnością tego co zamierzał powiedzieć.
— Pan staje się poetą! Jedźmy, czas już! — rzekła powstając.
— Nieodwołalnie?
— Nieodwołalnie!
Nie ruszał się i, leżąc na ziemi, patrzał zdołu na jej twarz zlekka przybladłą, na suknię opadającą zgrabnie wzdłuż kształtnej, młodej postaci. Zapomniał o filozofii. Wyrazy proste, palące, lękliwe a słodkie zamierały mu na ustach.
— Zostań! — szepnął wreszcie tak cicho, że ciszej chyba szeleści trawka trącona powiewem budzącego się dnia.
Po łunie nagłej, jaka przeszła pod zbielałą skórą jej twarzy, po drganiu ust poznał, że usłyszała i zrozumiała go. Szybko popełznął ku jej stopom.
— Nie, nie! — szeptała, cofając się i blednąc coraz bardziej.
— Nigdy?
— Nie wiem! Nie dziś...
Oparta drżącą rękę na jego głowie, tulącej się do jej kolan.
— Nie wiem... potem... niech pan... przyjedzie... potem... — szeptała coraz ciszej.
Wtem poczuła, że ręka jego jak płomień posuwa się w górę jej ciała, obejmuje kibić, że gorące usta całują jej szyję, policzki, szukają ust... Szum rzeki, blask słońca, szafir nieba, szmaragd ziemi znikły, zgasły w silniejszym od nich szumie i blasku jej krwi. Wyprężone jej ciało drgnęło i ugięło się, wargi rozchyliły się jak płatki pękającego granatu...
Przyjęła pocałunek... Ale rychło wyrwała się...
— Jedźmy!... Jutro... jutro... — powtarzała trwożliwie.
Mirski drżącemi rękami zebrał naczynia, przygasił ogień i podniósł z ziemi szal Zofii.
W milczeniu poszli ku łodzi. Ale gdy już mieli spuścić się do jaru, zastąpił jej drogę.
— Ukochana! Po co jutro?! Po co odkładać na kilka dni — na dzień nawet jeden?! Albo... Jeżeli... jeżeli... Zostań, ukochana!... Jutro pojadę sam i wszystko przywiozę...
Opuściła głowę z ledwie dostrzegalnym wahaniem a on ciągnął dalej porywczo jak w upojeniu:
— Pozwól niech wszystko wypowiem, gdyż jesteś tą, którą zmysły me szukały wśród tłumów, której istnienie dusza ma odgadywała od wieków... Gdym po raz pierwszy ujrzał cię jasną, smutną i cichą w głębi ciemnej jurty, serce zamarło we mnie od uczucia podobnego do grozy... Jesteś dla mnie żywem wcieleniem dawnych snów... Jesteś tą, przez którą życie moje przejść musi lub rozwiać się, rozbić na proch... Szczęście więc dla mnie jest możliwe... jest możliwe... Nie odmówiłaś!... Nie myśl, że to zasadzka, że umyślnie sprowadziłem cię tutaj, aby ci powiedzieć... Nie, przeciwnie: przysięgałem sobie, że nie dam ci nic poznać, odkładałem to do zimy, do jesieni, kiedy byt materyalny... Nie odpychaj mię dla wad moich... nawet na krótko nie skazuj na wątpliwość, nawet na jedną noc...
...Teraz, gdym ci to wszystko powiedział, nie odchodź ukochana! nie odchodź!
Patrzał na falujące wzgórki jej piersi, tak przezniego pożądane, na śliczne, pochylone oblicze i wydało mu się, że ziemia wiruje i ugina się pod nim... na samą myśl, że może się zgodzić!...
Lecz ona podniosła nagle głowę ruchem stanowczym i szepnęła:
— Nie. Nie dziś!... Muszę się zastanowić... Muszę wyrozumieć... Muszę sama z sobą pogadać... Wydaje mi się... wydaje mi się, że... kocham pana! — dodała zniżając głos. — Lecz zaskoczyło mnie to... tak znienacka!... Chcę przekonać się, czy nie jest to poprostu głos krwi... wpływ ślicznego dnia!... Czyż nie byłoby to dla pana ubliżeniem, gdybym została pana... żoną z takiem podejrzeniem... w duszy? Dla samej siebie i dla pana!... — dodała pośpiesznie.
Smutnie głowę pochylił, ale nic nie odrzekł.
Milczeli całą drogę, płynąc po modrych lustrzanych równiach z różowym blaskiem zachodu we wgłębieniach płaskich potoczystych fal.
A poza nimi gorący dzień słoneczny tonął w ognistej zorzy.
Płynęli ku ciemniejącemu nieboskłonowi z blademi gwiazdami, płynęli ku brzegom, gdzie smutno odrzynały się czarne smugi zębatych lasów. Dopiero przy wyjściu z łodzi na przystani spojrzał z dołu w jej oczy nieśmiało i szepnął zabawnie:
— Niech pani nie wyda zbyt srogiego wyroku. On doprawdy jest zakochany!!...
Hyła mu wdzięczna, że odmówił jej zaproszeniu i nie poszedł z nią do jurty.
Podwójnie dobrze się złożyło, gdyż zastała tam właśnie Zerowicza.
— Tylko co przeczytałem epistołę i zabierałem się do odwrotu... Jakże udała się wycieczka? — witał ją z wyszukaną grzecznością.
Stał przed nią z kapeluszem w ręku, wysoki, tyczkowaty z pochyloną głową, niedużą jak makóweczka.
— Wybornie, jak pan widzi! Oto mój plon!
Unikała spotkania z przenikliwem spojrzeniem jego siwych oczu.
— Kwiaty!... Za wiele kwiatów! — westchnął jak w operetce.
— O nie! Prócz kwiatów mam zdaje się początek migreny... Przepaliłam pewnie głowę na słońcu!...
— Tiens!
— Ale niech pan wstąpi, napijemy się razem herbaty.
— Późno już!... — bąkał, nie spuszczając z niej wzroku.
— To nic, na chwileczkę.
Postąpiła kroków kilka, lecz on pozostał na miejscu z kapeluszem przy piersiach.
— Proszę o kwiatek i o... dobranoc!...
— Ależ półtory mili drogi zrobił pan bez wypoczynku...
— Co jest przestrzeń? Przestrzeń jest względna kategorya... — żartował. — Przyjdę w tych dniach!...
Stała zmieszana.
— Wolałabym, aby pan dziś wstąpił... Niech pan nie dziwaczy!... Przyszły gazety...
— Może mi pani udzieli przeczytane?
— Owszem. Chodźmy!...
Pomimo, iż u progu zapraszała go znowu serdecznie, uparł się i czekał na gazety pod drzwiami wciąż z kapeluszem jak tarcza przy piersiach i zlekka pochyloną głową.
Gdy znikła, po twarzy prześliznął mu się przykry obłok lecz rozwiał się rychło na dźwięk jej kroków.
— A więc jutro, albo pojutrze pan przyjdzie? — pytała, wręczając mu pisma.
— Niezawodnie!... Chyba, że stanie się coś, czego przewidzieć niepodobna...
— Naprzykład co?
— Naprzykład... naprzykład... — rozmyślał głośno. — Śmierć... albo... pieniądze, vulgo wizyta sąsiada jakuta, który zamierza grubo mię naciągnąć.
— Niech się nic nie stanie. Słyszeć o tem nie chcę. Niech pan przyjdzie. Chciałabym... — urwała.
— ?
— Pogadać z panem — dodała z mocnym rumieńcem.
Dotknął zlekka wyciągniętej ku sobie dłoni i skłonił się głęboko.
— W takim razie... przyjdę...
Wróciła do jurty podrażniona, niespokojna, zła...
Poczuła nagle, że wie już co zrobi, co zrobić musi, że wiedziała o tem już na wyspie i cały ten »namysł« wydał jej się teraz niesmacznym fałszem.
Zalała się łzami.
Jednocześnie słodki dreszcz niedawnych pocałunków, pierwszy dreszcz cielesnej miłości, wstrząsnął jej ciałem.
— A niech będzie, co chce!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.