<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Mała Patti
Podtytuł Obrazek z bruku
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
Tom I
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MAŁA PATTI.
(OBRAZEK Z BRUKU).



Biedni skarżą się na swoją niedolę, bogaci na kłopoty z powodu majątku — pan Michał nie skarżył się wcale.
Posiadał niewielki kapitalik, w trzeciej części był współwłaścicielem domu na Podwalu, wreszcie zajmował posadę biurowę, dającą nadzieję emerytury.
Kapitalik uzbierał dzięki pedantycznej oszczędności i skromnemu trybowi życia, trzecią część kamienicy wziął z posagu za żoną, a do emerytury brakowało mu już tylko trzy lata.
Żył sobie spokojnie, wraz z rodziną, zmartwień wielkich nie miał, o byt się nie troszczył, a widmo czarnej godziny nie odbierało mu snu, ani apetytu.
Regularnie chodził do biura, regularnie po obiedzie drzemał, raz na tydzień grywał w preferansa po dziesięć punktów za grosz, kilka razy do roku bywał z żoną i córką w teatrze.
Człowiek ten mógł śmiało powiedzieć, że mu na świecie jest dobrze, od losu wymagał niewiele, nadzwyczajnych pragnień, ani pożądań nie miał; nie zajmowały go bóle ludzkości, ani jej dążenia, obcym był walce pojęć i ideałów, czuł i cierpiał nie za miliony, lecz za siebie samego.
Czuł, że mu jest ciepło lub zimno, a cierpiał... gdy go zęby bolały.
Nigdy nim nie wstrząsnęła wielka namiętność, nic go nie targnęło za serce, nie nadszarpnęło mu nerwów...
Dusza w nim drzemała. Spokojnie przeszedł przez szkoły, przez aplikacyę, urzędowanie, spokojnie z żoną żył i córkę kochał spokojnie.
Można go było porównać do pociągu towarowego, który w umiarkowanem tempie mijał stacye życia, bez wykolejenia się, bez wyjątku, ściśle według rozkładu jazdy... Oto zbliża się już do stacyi krańcowej, zahamuje się, wypuści resztę pary i stanie. W kancelaryi stacyjnej zanotują, że nr. 77 odbył drogę w porządku, według przepisów i — na tem koniec.
Pan Michał znał swoją marszrutę, umiał ją na pamięć. Wiedział, że gdy się przytoczy do stacyi, zwanej emeryturą, to pozostanie mu jeszcze kurs honorowy po szynach filantropii, urząd przy kasie groszowej, albo zupie rumfordzkiej — a potem już nic.
W programie tego spokojnego i systematycznego człowieka było także wydanie córki za mąż.
Dziewczyna liczy dopiero lat szesnaście, lecz konkurenta już ma. Stara się o nią młody człowiek, posiadający pewne widoki przyszłości i milczącą aprobatę rodziców. Czy go uczucie prowadzi do małżeństwa, czy córka to uczucie podziela, niewiadomo i co prawda; jest to kwestya podrzędna. Młody człowiek bywa, robi Amelci grzeczności, w swoim czasie oświadczy się — i ożeni.
Wszystko musi być według programu...
Państwo Michałowie po wspólnej naradzie postanowili małżeństwa córki nie odwłóczyć. Niechby już wreszcie wyszła z domu, gdyż prędzej czy później uczynić to musi, a powtóre, gdy wyjdzie, to rodzice będą mogli wziąć szczuplejsze mieszkanie, na czem oszczędzą przynajmniej sto rubli rocznie.
Chcąc uprzyjemnić córce ostatnie chwile pobytu w domu, urządzili państwo Michałowie kilka wieczorków z kolacyą, preferansem i, co już było wyłącznie dziełem pani Michałowej, z doborem panien o wiele mniej urodziwych od Amelci. Na jednem z takich przyjęć był przyjaciel pana Michała i jego kolega biurowy, zawzięty meloman, wirtuoz-amator na flecie, niejaki pan Pędracki.
Amelcia na prośbę narzeczonego zaczęła śpiewać przy akompaniamencie fortepianu, jakąś piosenkę ludową. Świeży, dźwięczny jej głosik rozlegał się po całem mieszkaniu.
Usłyszawszy śpiew, Pędracki złożył karty i zaczął słuchać.
— No, panie dobrodzieju — odezwał się jeden z grających — ja pik!
— Ja pas — dorzucił gospodarz.
— Cóż pan mówi?... szkoda czasu...
— Cicho... cicho.. — szeptał Pędracki i zrobił minę tak uroczystą, że wszyscy oczekiwali czegoś nadzwyczajnego.
— Co się koledze stało?... — zapytał gospodarz.
— Panie Michale — odrzekł tonem dziwnie poważnym — winszuję ci. Wszak to panna Amelia śpiewa?
— No tak... ona.
— Winszuję ci... ta dziewczyna stanie się kiedyś chlubą kraju, ozdobą świata, dumą Europy. Czy pan wiesz, że ona ma w gardle miliony!
— Kto? — zapytał pan Michał zdumiony — Amelcia?...
— Tak, pańska córka... Byłoby grzechem i zbrodnią zaniedbywać taki talent... Uczcie ją, a przekonacie się, dokąd zajdzie. Czy pan wiesz, co ją czeka?
— Ano, wychodzi za mąż, jak koledze wiadomo.
Meloman uśmiechnął się gorzko.
— Także karyera! — rzekł — za mąż wychodzi! Już to w naszym kraju rzadko kiedy może się talent rozwinąć, bo sami nie wiemy co mamy; uganiamy się niewiadomo za czem, a przechodzimy obojętnie koło skarbów, po które tylko się schylić; przekładamy kaszę nad brylanty i dla tego sztuka nizko u nas stoi, dla tego włochów przepłacamy, dla tego... siedm pik! — zawołał, spojrzawszy w karty. — Panie Michale, poproś córki, żeby przestała śpiewać, bo mi się serce krwawi... Jestem na ręku...
Gdy się goście rozeszli, pan Michał powtórzył żonie słowa melomana — i stała się naówczas rzecz dziwna. W tych dwóch głowach, niesfatygowanych gorączkową pracą myślenia, budzić się zaczął pewien niepokój... Jeżeli meloman ma słuszność, jeżeli mówi prawdę?... jeżeli miliony, o których wspomina, są istotnie?...
Pani Michałowa radziła, żeby spróbować. Zaprosić którego z głośniejszych nauczycieli i niech oceni, co wart głos Amelci i co z tego być może.
Pan Michał źle spał tej nocy, budził się często i miał najdziwniejsze przewidzenia. Zdawało mu się, że trzecia część kamieniczki na Podwalu oddziela się od całości, sunie się ku południowi i robi się coraz grubsza, okazalsza. Nie jest już na Podwalu, ale w Medyolanie, nie jest trzecią częścią małej posesyjki, lecz ogromnym pałacem znakomitej śpiewaczki... Zdawało się też panu Michałowi, że kapitalik, troskliwie przez całe życie zbierany, nie jest już kapitalikiem, lecz kroplą, jedną drobną kroplą, wobec morza bogactw, jakie w przyszłości posiadać będzie Amelcia.
Sny dość przyjemne, nawet bardzo przyjemne lecz mają w sobie coś niepokojącego, działają na nerwy.
Nazajutrz pan Michał wybrał się na poszukiwanie znawcy, ale pani Michałowa, bardziej ciekawa, a mniej cierpliwa aniżeli mąż, sprowadziła znawczynię, damę obdarzoną niegdyś pięknym głosem, a obecnie znakomitą metodą. Ta pani nie dała się długo prosić, wysłuchała śpiewu zarumienionej Amelci i rzekła, że szczęśliwa ta mała Patti i że przy odpowiedniem kształceniu stanie się o wiele większą od tej prawdziwej.
Uproszony znawca, nauczyciel śpiewu solowego, odrazu stanowczego zdania nie wypowiedział; przyznał jednak, że widzi w Amelci bogaty materyał na znakomitość. Trzeba jej tylko głos wyrobić, ustawić i zaokrąglić.
Pani Michałowa patrzyła na córkę z zachwytem, a na mistrza z podziwem i była bardzo ciekawa, w jaki sposób zaokrąglić można głos, nie mający przecież żadnych kształtów widomych. Mistrz podjął się to zrobić.
Rozpoczęły się lekcye, ale ponieważ nie wypadało, żeby przyszła chluba Europy uczyła się przy starym fortepianie, na który zresztą i mistrz dość lekceważąco spoglądał, przeto sprawiono instrument koncertowy, bardzo kosztowny — pan Michał jęknął, kapitalik jego się skurczył, ale Amelcia miała fortepian taki, jaki znakomita artystka mieć powinna.
Skromne mieszkanko napełniało się codzień pasażami i solfegiami, panna Amelia pracowała od rana do nocy, zaczęła też brać lekcye języka włoskiego, bez znajomości którego nie może się obejść żadna Patti na świecie.
Młodemu człowiekowi dano do zrozumienia, żeby zwrócił swoje afekta w inną stronę, bo tu już niema co robić. Amelcia, zwyczajna mieszczaneczka, mogła wyjść za mąż za rozpoczynającego swój zawód biuralistę; Amelcia — znakomitość prawdopodobnie zostanie księżną, a w najgorszym razie margrabiną.
To już postanowione.
Cóż miał robić biedny konkurent? Zastosował się do życzenia rodziców i odszedł, gdyż i sam to rozumiał, że na męża znakomitości, mającej budzić podziw świata, nie posiada odpowiedniego tytułu, ani mienia.
Czy Amelcia żałowała go, czy tęskniła za nim? nie wiem. Zapewne nie; zawiele myślała o przyszłości, aby mogła na mizerną teraźniejszość spoglądać, przytem nie miała czasu. Grała po całych dniach, śpiewała, uczyła się języków.
Pan Michał prowadził ją na opery, na koncerta, został członkiem towarzystwa muzycznego, z niezmiernem zajęciem odczytywał krytyki.
Człowiek, który żył dotąd tak spokojnie, roznamiętniał się, mówiąc o śpiewie, używał wyrażeń technicznych, których nie rozumiał dobrze, przestał grać w preferansa, sztuka pochłonęła wszystkie siły jego inteligencyi.
Na różowem tle nadziei zaczęły ukazywać się czarne plamki.
Amelcia wystąpiła publicznie jako amatorka i jakiś, zapewne niedowarzony krytyk, napisał o niej, że ma głosik mały, a szkołę lichą.
Amelcia płakała przez trzy dni, matka rozchorowała się, a pan Michał wpadł w taką wściekłość, że w pierwszej chwili chciał krytyka zamordować.
Na szczęście, nie wiedział gdzie go szukać — poprzestał więc na głoszeniu przed światem, że wszyscy krytycy są sprzedajni i że tylko drogą łapówek można zyskać uznanie z ich strony.
Bądźcobądź, słowa krytyka zachwiały w nim wiarę w mistrza. Pan Michał przemówił się z nim ostro i udał się do innego.
Ten inny był współzawodnikiem i zdeklarowanym nieprzyjacielem pierwszego. Wyegzaminowawszy Amelcię powiedział, że poprzednik jego zmarnował najpiękniejszy dar Boży, że zabił w swej uczennicy regestr górny, nie potrafił rozwinąć dolnego, uczynił jej głos białym, spiczastym, jednem słowem, zrobił wszystko co mógł, aby go najdokładniej popsuć.
— Całe szczęście — dodał nowy mistrz — że pani masz rodziców obdarzonych wyjątkową inteligencją artystyczną i że ci spostrzegli dość wcześnie, co pani grozi.
Nowy mistrz podjął się naprawiać błędy poprzednika i burzyć jego systemat, po trzy ruble za godzinę tej destrukcyjnej pracy — dawny zaś mistrz, obrażony śmiertelnie, a mający stosunki, zręcznie zagradzał Amelci drogę do publicznych występów.
Z kolei drugi mistrz ustąpił miejsca trzeciemu, trzeci czwartemu, a każdy poprawiał błędy poprzedników.
Państwo Michałowie zaczęli poznawać sztukę z tej strony, z której jest ona kwaśna, jak ocet, gorzka jak piołun i wcale niepowabna. Pan Michał miał przytem tak wiele zajęcia, że ze stratą czwartej części emerytury zażądał dymisyi.
Jeden ze starszych kolegów biurowych usiłował mu wytłumaczyć, że źle robi, że ugania się za czczą marą, marnuje pracę całego życia, ale pan Michał odpowiedział na perswazye wybuchem wściekłości, nazwał kolegę obskurantem, zapleśniałym kałamarzem, nie mającym prawa rozumować o rzeczach, na których się nie zna.
— Na złość wam — mówił — wezmę dymisyę, sam zajmę się losem córki i świat zadziwię!
W Warszawie nie było już co robić. Tak pan Michał, jak i jego córeczka przyszli do przekonania, że w tem mieście, niby to wielkiem, ale pod względem zacofania do Pacanowa podobnem, prawdziwych znawców sztuki niema, a natomiast z każdego zakątka wychyla się zazdrość protegowanych miernot, pajęcze sieci intryg i podstępów najgorszego gatunku.
Postanowiono wyjechać do Włoch; tam na klasycznym gruncie prawdziwej sztuki Amelcia zgłębi jej tajemnice, tam pozna prawdziwych mistrzów, tam talent jej ukrzepi się i zajaśnieje olśniewającym blaskiem.
Szwagier, z wielką chęcią nabył trzecią część kamieniczki, kapitalik zmieniony został na franki, ojciec z córką opuścili kraj.
Matka, podupadła w ostatnich czasach na zdrowiu, pozostała w Warszawie i miała oczekiwać wiadomości pomyślnych.
Gdyby kto powiedział panu Michałowi przed laty trzema, że do Włoch pojedzie i będzie mistrzów śpiewu szukał, waryatem by nazwał takiego! a jednak...
Regularnie, według rozkładu idąca towarówka wykoleiła się prawie przed ostatnią stacyą... wyskoczyła z szyn, aby już nigdy na tor normalny nie wrócić.
Matka czekała cierpliwie na wiadomość o córce... przychodziły one co parę tygodni pełne zachwytów i nadziei.
Nie chcąc mężowi i córce tak miłych chwil zatruwać, pani Michałowa nie donosiła im, że wciąż słabnie, że siły ją opuszczają i że z każdym dniem gorzej wygląda. Nie donosiła również, że z początku przychodził do niej jeden doktór i zapisywał dużo lekarstw, i że później ten doktór wezwał jeszcze dwóch innych, którzy nic nie zapisali i powiedzieli, że cierpienie przejdzie.
I nie omylili się — przeszło... wraz z życiem.
Mąż i córka nie mogli zdążyć na pogrzeb, opłakali stratę pani Michałowej i pozostali jeszcze w kraju sztuki, który z dziwną łatwością pochłaniał kapitalik i wartość trzeciej części domu na Podwalu.
Jeden banknot gonił za drugim, sztuki złota topniały jak w tyglu, pomimo oszczędności i skromnego życia.
Wreszcie pewnego dnia zdawało się panu Michałowi, że w zeszczuplałym pugilaresie widzi złowrogie dwa wyrazy: „dokończenie nastąpi“ i że ma już przed sobą ostatnie kartki „wycieczki pod italskie niebo“.
Powrócili do kraju z nadziejami, opartemi na kilku reporterskich wzmiankach włoskich gazet, wreszcie na tytule „śpiewaczki teatru La Scala“ wydrukowanym na biletach wizytowych Amelci.
I na tem nie poznała się Warszawa.
Po długich staraniach teatr dał debiut, ale znowuż rzekoma zawiść i intrygi zrobiły swoje...
Pan Michał przeklinał w pień krytyków, zżymał się ze złości, ale z boku zaczął się wypytywać, co się też dzieje z owym młodym człowiekiem, który niegdyś starał się o rękę Amelci.
Dla niedoszłego zięcia zaczął uczuwać dziwną sympatyę, chciałby go znowuż widywać w swoich progach.
Życzenie to zostało spełnione.
Młody człowiek odwiedził pana Michała i Amelcię. Z najwyższem zajęciem słuchał opowiadania o Włoszech, o piękności tego kraju, o olbrzymich sukcesach panny Amelii, o wieńcach i bukietach, któremi ją obsypywano, a później opowiedział o sobie, że mu się powodzi nieźle, że ma lepszą posadę, że ożenił się z córką właściciela domu na ulicy Piwnej, że teraz mają zamiar ten dom sprzedać i nowy w innej części miasta kupić...
Pan Michał słuchał, kiwał głową, parę razy westchnął, ale już nie zapraszał niedoszłego zięcia.
Po co?
Najkosztowniejsze jest utrzymanie człowieka, który egzystencyę swoją opiera na nadziei. Poznał tę prawdę i pan Michał. Nowe próby zdobycia karjery artystycznej dla Amelci pochłonęły resztkę zapasów, emerytura była już na parę miesięcy naprzód sprzedana.
Wówczas to primadonna z La Scala, nie zrzekając się marzeń, zaczęła tymczasowo, dla przepędzenia czasu, dawać lekcye. Zaokrąglała spiczaste głosy, przerabiała matowe na świecące się, wskazywała swym uczennicom, jak należy otwierać usta po włosku, słowem mściła się bez litości na innych, za siebie.
Niewielki to przynosiło dochód, a ojciec nie domagał.
Nareszcie świetna gwiazda, dla której nie było miejsca na niebie pierwszorzędnych stolic europejskich, zabłysnęła z kolei nad Łowiczem, Kutnem, Włocławkiem, Kielcami i krążyć zaczęła po całej prowincyi z trupą aktorów wędrownych.
Śpiewała z powodzeniem w „Nietoperzu“, „Zielonej Wyspie“ i lubiła wspominać o La Scala.
Wyszła za mąż za tenora z tejże trupy. Po roku pożycia mąż ją opuścił, zostawiwszy jej na pociechę córeczkę, wątłe dziecko, z dużemi czarnemi oczami.
Już od lat kilku wędruje pani Amelia po świecie, a ojciec stale jej towarzyszy. Ma trzy czwarte emerytury, a oprócz tego dzięki protekcyi córki, piastuje godność suflera trupy i ciągnie dochody z przepisywania ról.
Primadonna wygląda mizernie, podobno ma początki suchot płucnych.
Dziadek-emeryt i sufler pieści swoją ukochaną wnuczkę i uczy ją pacierza, a dziecko ledwie zrozumiałym szczebiotem powtarza za nim codzień:
— A plosię cię Boziu, lacz mi dać zdlowie, lozum, pamięć, ale nie daj mi Boziu glosu, abym nie byla plymadonną, jak moja biedna mamusia!
Biedna wnuczka, biedny emeryt, biedna niedoszła Patti!
Ale nie... ta nie jest jeszcze najbiedniejsza, bo ocaliła przynajmniej to, co inne ofiary rzekomego talentu, w pogoni za milionami i sławą utraciły.
Wnuczka emeryta przynajmniej dobre imię odziedziczy po matce...


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.