Mała księżniczka/Rozdział dziewiąty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mała księżniczka |
Wydawca | Księgarnia Gustawa Szylinga |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | A Little Princess |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Trzecią sojuszniczką Sary była Lottie. To maleństwo jeszcze nie rozumiało, co znaczy nieszczęście; to też przerażała ją i niepokoiła ta zmiana, jaką zauważyła w trybie życia swej przybranej matki. Z pogłosek zasłyszała, że Sarze przydarzyło się coś niezwykłego, ale pojąć nie mogła, czemu Sara wygląda inaczej — czemu ubiera się w starą czarną sukienkę i przychodzi tylko po to do sali szkolnej, żeby uczyć dziewczynki, zamiast siedzieć po dawnemu na honorowem miejscu i sama się uczyć. Wiele szeptów było pomiędzy dziatwą, gdy wyszło na jaw, że Sara już nie mieszka w swych pokojach, w których tak długo królowała Emilka. W największe zakłopotanie wprowadziło małą Lottie to, że Sara tak mało mówiła, gdy ją ktoś o coś zapytał... a pytać trzeba wiele, gdy się chce dociec znaczenia wielu tajemnic.
— Czy ty jesteś teraz bardzo biedna, Saro? — zapytała ją poufale zaraz pierwszego dnia, gdy Sara objęła nadzór nad małą „szkółką“ języka francuskiego. — Tak biedna, jak żebrak?
Ścisnęła tłustą łapką smukłą dłoń Sary i wybałuszyła okrągłe, łzami zalane oczęta.
— Ja nie chcę, żebyś ty była biedna, jak żebrak!
Widząc, że Lottie gotowa rozbeczeć się za chwilę, pośpieszyła ją pocieszać.
— Żebracy nie mają gdzie mieszkać — rzekła odważnie; — a ja przecież mam mieszkanie.
— A gdzie ty mieszkasz? — nalegała Lottie. — W twoim pokoju śpi nowa uczennica... i nie jest on już taki ładny, jak dawniej.
— Ja teraz mieszkam w innym pokoju — odpowiedziała Sara.
— A czy to ładny pokój? — dopytywała się Lottie. — Chcę pójść i obejrzeć.
— Nie rozmawiaj — upomniała ją Sara. — Miss Minchin na nas patrzy i jeszcze się będzie gniewała, że pozwalam ci szeptać.
Zdążyła już się przekonać, że musi ponosić odpowiedzialność za wszelkie nieporządki i złamania karności, jakie tylko zdarzyły się w tym domu. Jeżeli dzieci były nieuważne, jeżeli rozmawiały lub hałasowały, ona za to odbierała naganę.
Ale Lottie była osóbką upartą. Widząc, że Sara nie chce jej wyjawić miejsca swego zamieszkania, postanowiła odkryć je sama jakimkolwiek sposobem. Zagadywała więc młodsze koleżanki i podsłuchiwała rozmowy starszych dziewczynek, aż wkońcu opierając się na jakiejś informacji, rzuconej przez kogoś mimochodem, wybrała się pewnego wieczoru na poszukiwanie i wdrapując się na schody, o których istnieniu dotąd nawet nie wiedziała, dotarła na sam strych. Znalazła tu dwoje drzwi, jedne przy drugich, a otwarłszy pierwsze z nich, ujrzała Sarę stojącą na starym stoliku i wyglądającą przez okno.
— Saro! mamusiu moja! — zawołała w przerażeniu; tak brzydki i pusty wydał jej się ten pokój, tak od całego świata odległy. Małe nożęta tak były zmęczone, jakby przebyły conajmniej kilkaset schodów.
Na dźwięk jej głosu Sara obejrzała się i struchlała. Co teraz będzie? Jeżeli Lottie zacznie płakać, a ktoś posłyszy, obie będą zgubione! Zeskoczyła ze stołu i podbiegła do przybyłej.
— Tylko nie płacz i nie rób hałasu — zaczęła ją błagać. — Dostałabym za to burę, a już dość tego, że przez cały dzień wciąż mnie łajano. Ten pokój... ten pokój nie jest najgorszy...
— Nie najgorszy? — szepnęła Lottie i zacisnęła usta, rozglądając się wokoło. Była wprawdzie rozpieszczonem dzieckiem, ale tak kochała swą przybraną matkę, że dla niej zdobyła się na ten wielki wysiłek i zapanowała nad sobą; zresztą wiedziała, że każde miejsce, w którem mieszkała Sara, mogło przemienić się w przybytek piękna i szczęścia.
— Naprawdę nienajgorszy? — szepnęła. — Jak to?
Sara przytuliła ją do siebie i starała się uśmiechnąć.
— Bo widać stąd różne rzeczy, jakich nie ogląda się nigdy tam na dole — odpowiedziała.
— Cóż to za rzeczy? — zapyta Lottie z zaciekawieniem, jakie Sara umiała obudzić nawet w starszych dziewczynkach.
— Kominy na dachu... tak bliskie, że niemal ręką można je dosięgnąć... i dym, który się wije smugami i kłębami wzbija się w niebo... i wróble, co skaczą dokoła i gwarzą z sobą zupełnie jak ludzie... i okna innych poddaszy, z których co chwilę wychylają się jakieś głowy... Tak miło jest myśleć o tych ludziach, kto oni są i co porabiają... I tak tu wysoko, wysoko... jakbym się znajdowała w innym jakimś świecie!
— Oj, chciałabym to zobaczyć! — zawołała Lottie. — Podsadź mnie wgórę!
Sara podniosła ją i postawiła na starym stoliku, poczem obie oparły się o krawędź skośnego okna i wyjrzały na świat.
Kto nie spoglądał z takiej wysokości, ten nawet nie pojmuje, jak niezwykły widok roztoczył się przed oczyma obu dziewczynek. Oto zewsząd rozpościerały się płaszczyzny dachówek, zbiegając ukośnie ku rynnom. Wróble, które miały tu swe siedliska, ćwierkały i skakały wokoło, nie okazując najmniejszej trwogi. Dwa z nich usiadły na szczycie najbliższego komina i kłóciły się z sobą, póki jeden nie podziobał i nie wypędził swego towarzysza. Pobliskie okno strychowe było zamknięte, gdyż sąsiednia kamienica była niezamieszkana.
— Szkoda, że tam nikt nie mieszka — westchnęła Sara. — To okno jest tak blisko, że gdyby tam na poddaszu mieszkała mała dziewczynka, mogłybyśmy z sobą rozmawiać, a nawet przełazić do siebie w odwiedziny... o ilebyśmy się tylko nie bały, że spadniemy z dachu.
Niebo wydawało się tu znacznie bliższe, niż gdy się patrzyło na nie z ulicy. Lottie była oczarowana. Z wysokości okna strychowego pomiędzy kominami wszystko to, co działo się w dole, wydawało się niemal czemś nierzeczywistem. Ledwie się tu wierzyło w istnienie miss Minchin, miss Amelji i sali szkolnej, a turkot kół na ulicy poczytać można było za dźwięk, pochodzący z innego świata.
— Ach, Saro! — zawołała Lottie, przytulając się do jej opiekuńczego ramienia. — Jakże mi się podoba tu na poddaszu! Tu o wiele ładniej, niż tam u nas na dole!
— Popatrz na tego wróbelka — szepnęła Sara. — Szkoda, że nie mam okruszynek, tobym mu rzuciła.
— Ja mam! — półgłosem wykrzyknęła Lottie. — Wczoraj kupiłam sobie ciastko i jeszcze mi został w kieszeni kawałek.
Gdy rzuciły kilka okruszynek, wróbel zerwał się i odleciał na jeden z sąsiednich kominów; widocznie nie był przyzwyczajony do serdeczności ze strony mieszkańców poddasza i zląkł się rzuconych niespodzianie okruszyn. Ale gdy Lottie nie ruszała się, a Sara poczęła cichuśko ćwierkać — jak gdyby sama była wróbelkiem — ptaszek poznał, że to co go tak przestraszyło, było jedynie objawem gościnności. Przechylił więc główkę i z wysokości komina spoglądał na okruszyny, mrugając przytem oczkami. Lottie ledwie potrafiła ustać spokojnie.
— Czy on się zbliży? czy się zbliży? — szepnęła.
— Ze spojrzenia jego wnoszę, że się zbliży — odpowiedziała Sara szeptem. — Teraz on przemyśla nad tem, czy to rzecz bezpieczna. Tak! przyleci! O, już się zbliża!
Wróbelek sfrunął wdół i skoczył ku okruszynom, ale zatrzymał się w pewnej odległości i znów przechylił główkę na bok, jakby rozmyślając nad tem, czy Sara i Lottie nie zmienią się przypadkiem w dwa duże kociska i nie rzucą się na niego. Wkońcu doszedł do wniosku, że dziewczynki nie są takie straszne, jak mu się wydawało, więc w kilku podrygach podbiegł bliżej, porwał lśniącym dziobkiem największą z okruszynek i zaniósł ją hen poza komin.
— Teraz on już nas zna — rzekła Sara; — zaraz przyleci po resztę okruszynek.
Wrócił, ale nie sam, bo przyprowadził z sobą kolegę, a ten kolega za chwilę odleciał i przywiódł jakiegoś swego kuzyna; rozpoczęły we trzech wesołą ucztę, pełną krzyku, gwaru i świergotu, co czas pewien jednak odrywały się od jadła i przechylały łebki wbok, obserwując zachowanie się Lottie i Sary. Lottie tak była tem zachwycona, iż zapomniała o pierwszem przykrem wrażeniu, jakiego doznała przy wnijściu na poddasze. Zresztą, gdy zeszła ze stołu i powróciła niejako do spraw ziemskich, Sara pokazała jej różne zalety i powaby pokoju, których istnienia nigdyby się nawet nie domyśliła.
— To moje mieszkanko takie jest maluchne i położone tak wysoko, że niemal wydaje się gniazdkiem na wierzchołku drzewa. A ten pochyły sufit tak jest zabawny! Patrz, w tym końcu pokoju zaledwie można stanąć prosto, a gdy świta poranek, mogę leżeć w łóżku i patrzeć wprost w niebo przez to okno w dachu. Wygląda ono zupełnie, jak kwadratowy skrawek światła. Gdy słońce zaczyna świecić, przepływają nade mną małe różowe obłoczki, a mnie się zdaje, że mogłabym ich dotknąć. A jeżeli deszcz pada, to krople szemrzą i szemrzą, jak gdyby gwarzyły ze mną o czemś miłem. Kiedyindziej znowu, gdy świecą gwiazdy, można położyć się na łóżku i liczyć, ile ich widać przez okno. A przypatrz się i temu zardzewiałemu piecykowi w kącie. Gdyby był wyczyszczony i gdyby zapalono w nim ogień, byłoby tu prześlicznie. Widzisz teraz, że mam naprawdę miły pokoik!
Mówiąc to, trzymała Lottie za rękę i obchodząc wraz z nią całe swe szczupłe mieszkanko, unaoczniała gestami wszystkie owe rzekome piękności. Lottie, która zawsze wierzyła słowom Sary, również zaczęła sobie wyobrażać, że dostrzega to wszystko.
— Widzisz — mówiła dalej Sara, — tu na podłodze mógłby leżeć gruby, puszysty kobierzec indyjski; w tym zaś kącie mogłaby stać mała, miękka sofa, pełna poduszek; tam dalej stałaby półka pełna książek; przed piecykiem mogłaby leżeć tygrysia skóra, a na ścianie wisiałyby obrazy i dywaniki, któreby zasłoniły tynk odrapany. Tam mogłaby wisieć lampka z różowym kloszykiem; na środku pokoju postawiłabym stolik z przyborem do herbaty, a koło ogniska szumiałby mały, pękaty imbryczek. Łóżko też mogłoby być inne zupełnie: ładne, wygodne, zasłane milą jedwabną kołderką. A może udałoby się nam oswoić wróbelki, żeby przylatywały do okna, stukały w szybę i prosiły, by wpuścić je do pokoju.
— Ach, Saro! — zawołała Lottie. — Jabym chciała tu mieszkać.
Gdy Sara namówiła ją do odejścia i odprowadziwszy ją przez kawałek drogi, wróciła na poddasze, pokój wydał się jej inny, niż przed chwilą; czar zmyśleń, roztaczanych wobec Lottie, prysnął doszczętnie. Łóżko było twarde i nakryte brudnym kocem. Na bielonej ścianie widać było tynk odpadły oraz plamy, podłoga była zimna i goła, piec połamany i rdzą okryty, a odrapany podnóżek, kulejący na jedną nogę, był jedynym sprzętem pokoju. Sara usiadła na nim i podparła głowę rękami. Odwiedziny i odejście Lottie spotęgowało w niej wrażenie brzydoty pokoju oraz własnej samotności.
— Tak, to prawdziwa pustelnia! — odezwała się do siebie. — Czasem wydaje mi się, że jest to chyba najbardziej odludne miejsce na świecie.
Siedziała już tak przez parę minut, gdy uwagę jej ściągnął jakiś lekki szelest w pobliżu. Podniosła głowę, chcąc zobaczyć, skąd głos ten pochodzi; to co ujrzała, było tego rodzaju, że gdyby była bardziej bojaźliwa, natychmiast z wielkim pośpiechem zerwałaby się ze swego stołka. Oto z nory wylazł — zapewne zwabiony zapachem okruszynki, upuszczonej przez Lottie na podłogę — ogromny szczur; przysiadł na tylnych łapach i z lubością węszył na wszystkie strony. Wyglądał tak pociesznie i tak przypominał siwobrodego karzełka czy skrzata, że Sara, zamiast się przestraszyć, ubawiła się jego postacią i minką. Wpatrywał się w nią błyszczącemi ślepkami, jak gdyby chciał ją o coś zapytać; w spojrzeniu tem przebijało takie niedowierzanie, taka niepewność, że Sarze znów przyszły dziwne myśli do głowy:
— Tak, rozumiem cię bratku! Pewnie, że to ciężko być szczurem! Nikt nie żywi sympatji dla ciebie; ludzie na twój widok zrywają się, uciekają i krzyczą: „Fe, brzydkie szczurzysko!“ Mnie też nie byłoby przyjemnie, gdyby ludzie na mój widok zrywali się z miejsca, krzycząc: „Fe, brzydka Sara!“... i zastawiali na mnie pułapki, udając, że mi podają obiad. Zgoła inaczej to być wróbelkiem! Ale nikt nie pytał tego szczura, gdy się urodził, czy chce być szczurem; nikt nie pytał: „czy wolisz być szczurem czy wróblem?“
Siedziała tak spokojnie, że szczur zaczął nabierać odwagi. Bał się wprawdzie ogromnie, ale może miał serce takie jak wróbelek, a ono mu mówiło, że ta dziewczynka nie jest kotem i nie skoczy na niego znienacka. Przytem głodny był ogromnie. W norze miał żonę i liczną rodzinę, której od kilku dni nie dopisywało szczęście w łowach. Odszedł od gorzko płaczącej dziatwy i powiedział sobie, że gotów jest narazić skórę, żeby zdobyć parę okruszynek. To też, ujrzawszy zdobycz, ostrożnie stanął znowu na czterech łapkach.
— Chodźno bliżej, — odezwała się Sara; — nie bój się, nie jestem pułapką. Możesz sobie zabrać te okruszyny, biedaku! Więźniowie Bastylji przyjaźnili się ze szczurami. Może i my zawrzemy przyjaźń?
Nie wiem, czemu to przypisać, jednakże jest rzeczą pewną, że zwierzęta rozumieją, co się do nich mówi. Może istnieje mowa, która nie składa się z wyrazów, a przecie zrozumiała dla wszystkich w świecie. Może we wszystkiem kryje się jakaś dusza, która, nie wydając nawet najlżejszego dźwięku, umie zawsze rozmówić się z inną duszą. Jakakolwiek była przyczyna, szczur wiedział już od owej chwili, że jest bezpieczny — chociaż jest niczem więcej jak szczurem. Wiedział, że ta młoda ludzka istota, siedząca na czerwonym podnóżku, nie zerwie się i nie nastraszy go dzikim hałasem, ani też nie będzie w niego ciskała ciężkiemi przedmiotami, które jeżeli go nie zmiażdżą, to w każdym razie mogą go okulawić, lub zmusić do szybkiej ucieczki i ukrycia się w głębi nory. Był to naprawdę szczur bardzo grzeczny i nie myślał nikomu wyrządzić szkody. Gdy stał na dwóch łapkach, i węszył, utkwiwszy oczy w Sarę, miał nadzieję, że ona zrozumie jego zamiary i nie odniesie się do niego wrogo. Gdy ów głos tajemniczy, który przemawia bezsłownie, powiedział mu, że nie ma czego się obawiać, podszedł cicho ku okruszynom i zaczął je zajadać, przyczem od czasu do czasu spoglądał boczkiem na Sarę — zupełnie jak to czyniły wróble, — a minkę miał tak potulną i nieśmiałą, że aż wzruszył serduszko dziewczynki. Jedna z okruszyn była większa od innych — tak, iż prawie nie zasługiwała na nazwę okruszyny. Widać było, że szczur miał wielką chrapkę na ten kąsek, — jednakże bał się podejść do podnóżka, przy którym leżała ta rzecz smakowita.
— Pewno chce ją zanieść do nory swej rodzinie, — pomyślała Sara. — Jeżeli nie będę się ruszała, może on nabierze odwagi i złapie tę okruszynę.
Była tak zaciekawiona jego zachowaniem, że ledwo śmiała oddychać. Szczur podpełznął nieco bliżej i schrupał jeszcze kilka okruszyn, poczem zatrzymał się i jął węszyć ostrożnie, rzucając ukradkowe spojrzenia w stronę osoby siedzącej na podnóżku; naraz skoczył i z nagłą śmiałością, przypominającą poprzednie zachowanie się wróbla, dopadł ciastka, a ledwo je zagarnął w swe pazurki, natychmiast dał drapaka ku ścianie, zapadł się w jakiejś szczelinie pod podłogą i zniknął.
— Wiedziałam, że chciał tę okruszynę zanieść swoim dzieciom — rzekła Sara. — Jestem przekonana, że wkrótce zawrzemy przyjaźń.
W jaki tydzień później, w jeden z tych nielicznych wieczorów, gdy Ermengarda miała sposobność do wymknięcia się na górę, napróżno stukała przez parę minut koniuszkami palców w drzwi pokoiku Sary. W głębi pokoiku panowała taka cisza, że Ermengarda początkowo mniemała, iż Sara już śpi. Naraz ku wielkiemu swojemu zdziwieniu posłyszała jej cichy śmiech oraz następujące słowa, wypowiedziane do kogoś głosem pieszczotliwym:
— No, no! Weź to sobie, Melchizedechu, i wracaj do domu! Już tam żona czeka na ciebie!
Wnet potem Sara otworzyła drzwi — i ujrzała Ermengardę, stojącą na progu i wpatrującą się w nią przerażonym wzrokiem.
— Z kim... z kim rozmawiałaś, Saro? — spytała ją cicho Ermengarda.
Sara wciągnęła ją ostrożnie do pokoju, ale twarz miała jakby uradowaną i rozbawioną.
— Musisz mi przyrzec, że się nie przestraszysz... ani krzykniesz... bo inaczej ci nie opowiem — odpowiedziała.
Ermengarda już na wstępie miała ochotę wydać przeraźliwy okrzyk, zdołała jednak zapanować nad sobą. Rozejrzała się wokoło po pokoju — i nie zobaczyła nikogo! A przecież Sara najwyraźniej z kimś rozmawiała! Ermengardzie przyszły na myśl duchy.
— Czy to coś takiego... coby mnie mogło przestraszyć? — zapytała lękliwie.
— Niektórzy ludzie się ich boją — odpowiedziała Sara. — Ja też bałam się początkowo... ale teraz się nie boję.
— Czy to był... duch? — pisnęła Ermengarda.
— Nie, — odparła Sara, śmiejąc się. — To był mój szczur...
Ermengarda skoczyła jak oparzona i jednym susem znalazła się na środku brudnego łóżeczka; tu podwinęła nogi pod siebie, otulając się szlafrokiem i czerwonym szalem. Nie krzyczała, ale dyszała ciężko z przerażenia.
— Och! och! — kwiliła pocichu. — Szczur! szczur!
— Przypuszczałam, że się zlękniesz — rzekła Sara. — Ale nie masz czego się obawiać. Ja go oswoiłam; on mnie już zna i przychodzi na każde moje wezwanie. Czy nie chciałabyś go zobaczyć?
Ermengarda początkowo tak była przerażona, że skuliła się w kłębek na łóżku i nie śmiała się ruszyć; jednakże niebawem uspokoił ją pogodny wyraz twarzy przyjaciółki, a opowiadanie o pierwszem pojawieniu się Melchizedecha zaostrzyło w końcu jej ciekawość, tak, iż odważyła się spojrzeć przez poręcz łóżka; Sara podeszła do otworu pod murem i uklękła przy nim.
— Czy on... czy on nie wypadnie nagle i nie skoczy na łóżko? — zapytała.
— Nie — odpowiedziała Sara. — On jest tak dobrze wychowany, jak i my. Zachowuje się zupełnie jak człowiek. No, popatrz!
Zagwizdała tak cicho i przymilnie, że jedynie w zupełnej ciszy można było głos ten dosłyszeć. Powtórzyła to kilkakrotnie, całkowicie pochłonięta tą czynnością. Ermengardzie przyszło na myśl, że przyjaciółka jej wygląda na wróżkę, odprawiającą czary. Wkońcu — widocznie w odpowiedzi na owo zaklęcie — z nory wysunął się łebek o szarych wąsach i błyszczących ślepkach. Sara rozsypała kilka okruszyn, trzymanych w dłoni, a Melchizedech wylazł spokojnie z nory i począł je zajadać; jeden kawałek, większy od innych, zachował sobie na ostatek — aż uporawszy się z tamtemi, porwał go i uniósł pośpiesznie do swego mieszkanka.
— Ta porcja jest przeznaczona dla jego żony i dzieci — wyjaśniła Sara towarzyszce. — To bardzo poczciwy szczurek; sam zadowala się mniejszemi okruszkami. Za każdym razem, gdy wraca do nory, cała jego rodzina aż piszczy z uciechy. Już potrafię odróżnić trzy rodzaje pisków; innym głosem piszczą szczurzęta, innym pani Melchizedechowa, a jeszcze innym sam Melchizedech.
Ermengarda zaczęła się śmiać.
— Ej Saro! — zawołała. — Jakaś ty zabawna... ale i dobra!
— Wiem, że jestem zabawna — potwierdziła Sara, śmiejąc się wesoło, — a staram się być dobrą.
Przetarła czoło małą, brunatną rączką, a na twarzy pojawił się wyraz smutku i rozrzewnienia.
— Tatuś zawsze śmiał się ze mnie, nazywał mnie dziwaczką, ale bardzo mu się podobały moje wymysły i urojenia. Trudno, nie poradzę nic na to, że mam żyłkę do różnych pomysłów. Gdybym jej nie miała, napewnobym nie potrafiła żyć... przynajmniej nie potrafiłabym żyć tutaj — dodała ściszonym głosem, rozglądając się po pokoju.
Ermengarda, jak zwykle, nie mogła się oprzeć ciekawości.
— Gdy ty mi opowiadasz o jakiejś rzeczy, zawsze mi się wydaje, jak gdyby ona nabierała rzeczywistości. Naprzykład o Melchizedechu tak mówisz, jakby to była jakaś osoba.
— Bo też on jest osobą — odpowiedziała Sara. — Bywa głodny i przerażony, zupełnie jak człowiek; ma żonę i dzieci. Skąd wiesz, że on nie myśli o wszystkiem tak jak my? Jego spojrzenia niczem się nie różnią od spojrzenia istoty rozumnej. Dlatego to nadałam mu imię ludzkie.
Usiadła w zwykłej pozycji na podłodze, obejmując kolana rękami.
— Zresztą — dodała — jest to szczur, zesłany mi na przyjaciela w mej Bastylji. Codziennie przynoszę mu kawałek chleba, niedojedzony przez kucharkę, a to mu w zupełności wystarcza na wyżywienie całej rodziny.
— A więc to jest twoja Bastylja? — zapytała Ermengarda z zaciekawieniem. — Wciąż jeszcze wyobrażasz sobie, że to Bastylja?
— Prawie zawsze — odpowiedziała Sara. — Czasami staram się sobie wyobrazić, że jestem w innem jakiemś miejscu, ale z Bastylją idzie mi najłatwiej... zwłaszcza gdy jest zimno.
W tejże chwili Ermengarda o mało nie zeskoczyła z łóżka, przerażona odgłosem, który nagle rozległ się koło niej, było to jakby dwukrotne stuknięcie w ścianę.
— Co to takiego? — zawołała.
Sara powstała i odpowiedziała głosem dramatycznym.
— To więzień w sąsiedniej celi!
— Becky! — zawołała Ermengarda, uniesiona zachwytem.
— Tak jest — odparła Sara. — Słuchaj! Dwukrotne stukanie oznaczało: „Więźniu, czy jesteś w celi?“
To rzekłszy, zastukała w ścianę trzykrotnie jakby, w odpowiedzi.
— To oznacza: „Tak, jestem w celi i wszystko w porządku“...
Z tamtej strony ściany odpowiedziało czterokrotne stuknięcie.
— A to oznacza: „Więc, towarzyszu niedoli, będziemy spali spokojnie. Dobranoc“.
Ermengarda aż promieniała z zachwytu.
— Ach, Saro! — szepnęła. — To brzmi, jak bajka.
— Bo też jest to bajka — odpowiedziała Sara. — Wszystko jest bajką... i ty... i ja... i miss Minchin.
Usiadła znowu na ziemi i gwarzyły z sobą tak długo, aż Ermengarda zapomniała, że jest niejako zbiegiem z więzienia, i dopiero na rozkaz Sary uświadomiła sobie, że nie może przez noc całą siedzieć w Bastylji, lecz powinna wymknąć się cichaczem na dół i wślizgnąć się zpowrotem do opuszczonego łóżka.